Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
31 osób interesuje się tą książką
BESTSELLER NEW YORK TIMESA!
Słowo „maame” ma w języku twi wiele znaczeń, ale w moim przypadku oznacza „kobietę”.
O czym rozmawiać na pierwszej randce?
Czy dwudziestoparolatkę mogą boleć plecy?
Czy wolno płakać w pracy?
Jaki procent młodych ludzi zajmuje się schorowanymi rodzicami?
Poznaj Maddie Wright, która…
Chce nosić żółty garnitur.
Chce się umawiać z facetami, którzy nie spodobaliby się jej mamie.
Chce się wreszcie postawić szefowej.
Chce się dowiedzieć, dlaczego tata nie potrafi jej powiedzieć, że ją kocha.
Chce przestać googlować wszystkie życiowe decyzje, jakie ma do podjęcia.
Ale czy świat jej na to wszystko pozwoli?
To opowieść o rozpaczy, przyjaźni i łamaniu zasad.
Błyskotliwa, zabawna i poruszająca do głębi powieść Jessiki George, posiłkując się humorem
i emocjami, rozprawia się z realiami obecnych czasów: od obowiązków rodzinnych i rasizmu, przez kobiecą seksualność, po złożone oblicze miłości i zdolną ratować życie siłę prawdziwej przyjaźni. Zgłębia uczucia towarzyszące rozdarciu między dwiema kulturami i dwoma domami. Rozrysowuje drogę, jaką bohaterka pokonuje w poszukiwaniu miejsca dla siebie.
Jessica George urodziła się i wychowała w ghańskiej rodzinie mieszkającej w Londynie. Studiowała literaturę angielską na Uniwersytecie Sheffield. Zawodowe szlify zdobywała w agencji literackiej i teatrze, skąd trafiła do redakcji brytyjskiego oddziału wydawnictwa Bloomsbury. Maame to jej debiutancka powieść.
„Tętniąca życiem, zabawna, wzruszająca… Nim się zorientujesz, zakochasz się w Maddie. Uwierz mi, wiem, co mówię!”
Bonnie Garmus, autorka bestselleru „Lekcje chemii”
„Jedna z obowiązkowych lektur w tym roku” – Sunday Times
*Debiut roku 2023 według:
Sunday Times, Stylist, Vogue, Red Magazine, Independent, Belfast Telegraph, Huffington Post UK, Pop Sugar, Harper’s Bazaar, My Weekly, Evening Standard, Cosmopolitan, Bustle*
„Debiutancka powieść Jessiki George to pełen empatii portret młodej kobiety w pułapce zderzających się ze sobą kultur i wzruszające spojrzenie na to, jak głęboki smutek może wszystko odmienić. Maddie przedstawia sobą tak urzekającą mieszankę niewinności i znużenia życiem, że naturalną reakcją jest kibicowanie jej w poszukiwaniu własnego miejsca w świecie” – Times
„Maame Jessiki George maluje rodzinę w ciepłych, lecz nieprzekoloryzowanych barwach. Opowiada historię dwudziestoparoletniej Maddie, Brytyjki ghańskiego pochodzenia, która po latach zajmowania się chorym ojcem i utrzymywania rodziny wymyka się temu, czego się od niej oczekuje” – Vogue
„Błyskotliwa, inspirująca i poruszająca opowieść o wchodzeniu w dorosłość” – Elle
„Ani na chwilę nie przestajemy trzymać kciuków za bohaterkę tej zabawnie napisanej historii” – The Sun
„Poruszająca, wywołująca uśmiech opowieść o znajdowaniu swojego miejsca w świecie” – Cosmopolitan
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 506
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rekomendacje
„Żywa, zabawna, wzruszająca… Coś mi mówi, że pokochacie Maddie tak samo jak ja!”
BONNIE GARMUS, autorka bestselleru „Sunday Timesa” Lekcje chemii
„Czarująca i poruszająca do głębi… Historia Maddie trafi do każdego, kto musiał dorosnąć – albo dopiero ma to przed sobą”.
CELESTE NG, autorka bestselleru
„New York Timesa” Nasze zaginione serca
„Szczera, ciepła, rozdziera serce, a potem je leczy. Opowieść bardzo współczesna, a zarazem ponadczasowa. Uwielbiam ją!”
NIKKI MAY, autorka powieści Wahala
„Przejmująca historia dorastania, poszukiwania w sobie siły, nadziei i odwagi… Cicha pewność siebie Maame jest tak życiowa, tak wyzwalająca”.
LIZZIE DAMILOLA BLACKBURN,
autorka powieści Yinka, Where is Your Huzband?
„Poznać Maame to jak zakochać się po raz pierwszy: są tu ciepło, radość, odrobina smutku, ale przede wszystkim nie da się tego zapomnieć”.
XOCHITL GONZALEZ, autorka bestselleru
„New York Timesa” Olga Dies Dreaming
„Chłonęłam każdą stronę tej pięknie napisanej, radującej serce, dającej wiarę we własne siły książki. To wyjątkowy debiut niesamowicie utalentowanej pisarki”.
BETH O’LEARY, autorka bestselleru
„Sunday Timesa” Współlokatorzy
„Wyjątkowa powieść. Jednocześnie urocza, smutna, zabawna i pełna życia. To jedna z tych książek, do których czytelnik się przywiązuje”.
BOBBY PALMER, autor powieści
Issac and the Egg
„Ta książka przemawia silnym głosem… Jest zabawna, bolesna, ale też podnosząca na duchu i dająca do myślenia”.
SOPHIE COUSENS, autorka bestselleru
Before I Do
„To książka z gatunku wyjątkowych. Rozgrzewająca, pięknie napisana, angażująca od pierwszych stron. George rozprawia się w niej z bólem, stratą i tęsknotą z imponującą wręcz lekkością”.
LAUREN BRAVO, autorka powieści Preloved
„Prawdziwie błyskotliwa historia dorastania. Ubrana w wyraziste opisy, dowcipna i trafiająca do serca”.
JULIE OWEN MOYLAN, autorka powieści
That Green Eyed Girl
„Absolutnie niesamowita – wzruszająca, rozgrzewająca i zabawna; wszystko naraz”.
SOPHIE IRWIN, autorka bestselleru „Sunday Timesa”
Towarzyski poradnik dla panien bez posagu
„Czuła i absorbująca powieść”.
PEACE ADZO MEDIE, autorka wyróżnionej
przez Reese’s Bookclub powieści His Only Wife
„Maame jest niepowtarzalnie wspaniała, pięknie napisana, a opowiedziana w niej historia i jej bohaterowie nikogo nie pozostawią obojętnym. Przyznaję, mam na jej punkcie obsesję”.
LUCY VINE, autorka powieści Bad Choices
Mojemu Tacie
MAAME
(Ma-meh)
Rozdział pierwszy
W kulturze afrykańskiej… Nie, chwileczkę, nie chcę być tak nacjonalistycznie arogancka, by zakładać, że pewne ghańskie zwyczaje znajdują też odzwierciedlenie w innych krajach Afryki. Tym bardziej że na dobrą sprawę to, co mam na myśli, może być niczym więcej jak specyfiką mojej rodziny. Ale bez względu na to, do kogo dane obyczaje należą, od dziecka wpajano mi, żeby spraw prywatnych nie wynosić z domu. Zatem fakt, że mój tata ma własną sypialnię, a mama wyjeżdża za granicę na niewytłumaczalnie długo, stanowi wiedzę powszechną, tyle że zamkniętą w czterech ścianach. Takie sprawy zachowujemy dla siebie. „Ludzie tego po prostu nie zrozumieją. Jesteśmy Ghańczykami, pewne rzeczy robimy inaczej”.
Dorastając, chodząc do szkoły, czytając książki i oglądając seriale, dowiedziałam się, że najlepsi przyjaciele mówią sobie absolutnie wszystko. Jest to nie tyle mile widziane, co wprost obowiązkowe. Musiałam jednak nagiąć tę zasadę, w pełni świadoma, że ukrywanie przeze mnie informacji o sobie oznaczało, że nigdy nie nawiążę z nikim autentycznej przyjaźni – takiej, w ramach której druga osoba pozna mnie na wylot.
Nawet dziś żadna z zaprzyjaźnionych ze mną osób – zresztą nie ma ich znowu aż tak wiele – nie wie, że w tygodniu moje poranki wyglądają dokładnie tak samo. Budzę się na pięć minut przed budzikiem i czekam, aż zadzwoni równo o szóstej. Przecieram zaspane oczy, pozbywając się z nich lepkich pozostałości snu, po cichu schodzę na dół, mijam sypialnię taty, jakiś czas temu przeniesioną na parter, i wchodzę do kuchni. Zamykam za sobą drzwi, aby moje krzątanie nie poniosło się po całym domu, po czym wsypuję do miski porcję płatków kukurydzianych i zalewam je mlekiem. Jem z doskoku po jednej łyżce, nie przestając się kręcić po kuchni.
Jest to niewielkie, za to funkcjonalnie urządzone pomieszczenie, wyposażone w kuchenkę gazową (rozpaczliwie potrzebującą czyszczenia, czym mam w planach zająć się jutro wieczorem), piekarnik z brakującymi drzwiczkami grilla, wysoką lodówkę, mniejszy od niej zamrażalnik pełen najróżniejszych, niezidentyfikowanych resztek jedzenia, które nie chciałam, żeby poszły na zmarnowanie (przejrzę je w sobotę po południu), oraz pralkę, która podczas wirowania wytańcowuje spod blatu, ale po wyjęciu z niej prania jest na tyle lekka, że mogę ją przepchnąć z powrotem na miejsce ciężarem swojego ciała. A skoro już o blacie mowa, jego ciemnoszara powierzchnia jest nakrapiana białymi cętkami i ma mdły połysk, który – jak sądzę – ma przekonywać mniej wnikliwych, że mają przed sobą marmur.
Wyciągam pudełko z lunchem, jedną z porcji, które odłożyłam dla siebie w niedzielę, a następnie gotuję makaron dla taty i zostawiam go pod przykryciem w mikrofalówce. Ryż, który przyrządzam mu na kolację, wkładam na ruszt w zimnym piekarniku. Obieram dla nas obojga pomarańcze. Zostawić truskawki na jutro?, zastanawiam się w myślach. Rozważam tę kwestię przez chwilę, stukając paznokciami o kuchenny blat.A co tam, można zaszaleć, stwierdzam wreszcie i kawałki owoców dla taty odkładam do miseczki z pokrywką, a swoje do kolejnego pojemnika.
Nikt z moich przyjaciół nie wie, że kiedy wychodzę spod prysznica, słyszę, jak do domu wkracza Dawoud, opiekun taty. Dziś rozmawia przez telefon, najpewniej ze swoją żoną z Jemenu, skąd oboje pochodzą. Opowiadał mi o niej kiedyś. Podobno jest przepiękną kobietą.
Dawoud to kawał chłopa, mierzy dobrze ponad metr osiemdziesiąt i ma tylko delikatne zaokrąglenie w pasie. Jego głowę pokrywa siwizna, kilka kosmyków wystaje mu z uszu. Palacz po sześćdziesiątce, z donośnym, ochrypłym głosem. Tata ma dopiero pięćdziesiąt siedem lat, nigdy nie palił, a alkohol odstawił dawno temu. Wiek to przerażająco niekonsekwentna bestia.
Wcieram w siebie krem i wyciągam z szafy wtorkową sukienkę – granatową, za kolano, z krótkimi rękawami, o luźnym kroju – bo nikt w biurze nie nosi dżinsów. Włączam telewizor i przełączam na kanał religijny, z którego treści mama lubi mnie znienacka odpytywać, po czym wciągam czarne rajstopy i wkładam w uszy proste złote kolczyki będące pamiątką rodzinną. Ustawiam przypomnienie o telefonie do doktora Apponga, lekarza rodzinnego prowadzącego tatę od trzech lat. Muszę zadzwonić do niego w przerwie obiadowej w sprawie opuchniętych stóp taty. Przeglądam jeszcze e-maile, z jednego z nich dowiaduję się, że nie przysługuje nam ulga w naliczaniu podatku od nieruchomości.
W tym czasie Dawoud przygotowuje w kuchni tosty, co oznacza, że jutro będzie kolej na owsiankę. W ciągu tygodnia oba posiłki występują naprzemiennie. Wchodzę do salonu i mówię tacie, że w sobotę zrobię mu naleśniki.
„O, pychotka”, odpowiada z uśmiechem, choć nie będzie o nich pamiętał, dopóki w sobotę rano mu ich nie podam. Tak działa choroba Parkinsona. Tata zapamiętuje stałe, powtarzające się rzeczy, takie jak obecność moja i Dawouda, ale informacje o bardziej krótkotrwałym charakterze szybko ulatują mu z pamięci. Są wpuszczane jednym uchem, zatrzymują się w środku tylko na chwilę, na tyle, żeby tata zdążył na nie zareagować, po czym uciekają drugim. Bywają dni, kiedy lekarstwa trochę pomagają, ale często odnoszę wrażenie, że mają zbyt wiele roboty z obrzękiem stawów, trzęsącymi się rękoma, nadciśnieniem i zaburzeniami mowy, by wyciągnąć do dziurawej pamięci pomocną farmakologiczną dłoń.
Mam zdjęcie rodziców zrobione we wrześniu osiemdziesiątego czwartego, na którym tata jest wysokim, przystojnym mężczyzną z afro na głowie i masywną srebrną bransoletą, którą nosi do dzisiaj. Za każdym razem, gdy patrzę na tę fotografię, wędruję myślami osiem lat wstecz, do mojego ostatniego dnia w college’u. Znajomi z roku organizowali imprezę w barze, nieformalny odpowiednik balu na zakończenie szkoły. Nie dotarłam tam, mimo że zostałam zaproszona. Przez Connora… wróć, przez Charliego, milczącego gościa, z którym chodziliśmy razem na zajęcia z matematyki i po którym nigdy bym się takiego zaproszenia nie spodziewała. Zgodziłam się, kupiłam nawet sukienkę, ale w ostatnim momencie musiałam wszystko odwołać. Biedny Charlie. Godzinę przed imprezą napisałam mu wiadomość, że nie dam rady do niego dołączyć. Tata usłyszał diagnozę: choroba Parkinsona.
Początkowo bagatelizowaliśmy sprawę, przypisując niezgrabność i zapominalstwo taty starzeniu się. Przecież każdemu zdarza się odłożyć gdzieś klucze, a już parę minut później gorączkowo szukać ich po całym domu, prawda? Ale pewnego wieczoru tata się zgubił.
Zdążyłam już wrócić ze szkoły i poza mną nikogo nie było w domu, gdy zadzwonił telefon stacjonarny.
– Madeleine? Maddie? – odezwał się tata. – Chyba się… Nie wiem, gdzie jestem.
Niewypowiedziane przez niego słowa sprawiły, że chwyciłam mocniej słuchawkę. Mieszkamy w Londynie, mieście tak wielkim, że łatwo się w nim pogubić, ale też równie łatwo odnaleźć właściwą drogę. Na wskroś przeszyło mnie przerażenie w jego głosie. Wiele można było powiedzieć o moim tacie, ale nie to, że się czegoś bał.
Kazałam mu podać słuchawkę przechodzącej obok kobiecie, od której dowiedziałam się, że znajdują się zaledwie dziesięć minut drogi od naszego domu.
– Jest pani pewna? – dopytałam.
– Z całą pewnością jesteśmy na Spar Lane – odparła. – Mieszkam tu.
A więc tata nie zasnął w autobusie i nie przegapił kilku przystanków ani nie próbował skrócić sobie drogi, skręcając w nieznaną mu ulicę. Naprawdę nie miał bladego pojęcia, jak trafić do domu, choć pokonywał tę trasę przez ostatnie sześć lat.
Pobiegłam truchtem na Spar Lane, gdzie zastałam go stojącego przed czyjąś furtką, rozglądającego się to w lewo, to w prawo, ewidentnie próbującego odnaleźć się w przestrzeni. „Tato, przecież chodzisz tędy każdego dnia!” – odezwałam się żartobliwym tonem, podchodząc do niego i teatralnym gestem wyrzucając ręce w górę.
Skinął głową, ale bez uśmiechu. Gdy szliśmy razem w stronę domu, zmarszczka między jego brwiami tylko się pogłębiała. Dopiero kiedy dotarliśmy do miejsca, w którym tata zwykł kupować niedzielne wydania gazet, jego spięte ramiona opadły z widoczną ulgą.
Nazywam tamten dzień Początkiem.
Google – Czy choroba Parkinsona jest dziedziczna?
Badania naukowe dowodzą, że czynniki genetyczne, a dokładniej uszkodzone geny, mogą odgrywać rolę w rozwoju choroby Parkinsona.
W większości przypadków choroba Parkinsona nie jest dziedziczna, aczkolwiek jak pokazują niedawno przeprowadzone badania, u pacjentów zapadających na to schorzenie w młodszym wieku prawdopodobieństwo, że ma ona charakter dziedziczny, jest większe.
Chorobę Parkinsona może wywołać złożona kombinacja predyspozycji genetycznych i wystawienia na działanie czynników środowiskowych, takich jak toksyny czy urazy.
Genetyka odpowiada za nie więcej niż 15% przypadków choroby Parkinsona.
Dziedziczna choroba Parkinsona występuje rzadko. Przeważnie choroba ta ma podłoże idiopatyczne, co oznacza, że trudno określić jej wyraźne przyczyny.
To chyba właściwy moment, żeby się przyznać do starszego brata. James mieszka w Putney, więc lokatorami domu w Croydon jesteśmy tylko ja z tatą. Mama większość czasu spędza w Ghanie, gdzie prowadzi hostel pozostawiony w spadku jej i mojemu wujkowi przez dziadka. Wraca na rok, a potem na kolejnych dwanaście miesięcy leci do Ghany. I tak w kółko. Nie zawsze powrót zajmował jej cały rok. Początkowo latała do Afryki tylko na parę miesięcy, ale kolejne wymówki wyrastały jak grzyby po deszczu. „Bilet jest strasznie drogi, a lot trwa tak długo, nie opłaca mi się przylatywać na krótko”, „Angielska pogoda nie służy mi na artretyzm”, tudzież „Mój brat jest do niczego, nie ma ręki do biznesu jak ja”.
Rok po śmierci dziadka podsłuchałam rozmowę o przeprowadzce do Akry całą rodziną, ale mama była temu pomysłowi przeciwna. „Dyplom z Ghany do niczego mi się tu nie przydał, a Maddie ma świetne oceny. To nie może pójść na marne. Poradzi tu sobie lepiej niż my, więc jako jej ojciec musisz z nią zostać”. I tak nastąpił pierwszy rzut podróżniczym bumerangiem.
James w zasadzie opuścił nas równocześnie z mamą. To ona trzymała nas w ryzach, więc kiedy wyjechała, tata nie miał pojęcia, co z nami począć. Robił zatem absolutne minimum. James też nie wiedział, co ze sobą zrobić, wobec czego większość wieczorów i weekendów spędzał u kumpli. Prawie się z nim nie widywałam. Chodził do innej szkoły niż ja, a zaraz po lekcjach szedł do czyjegoś domu. Bardzo wcześnie zdecydował, że przyjaciele zastąpią mu rodzinę.
Mamie ani trochę się to nie podobało, wykrzykiwała swoje niezadowolenie przez telefon przy akompaniamencie przerywającego jej co chwilę zautomatyzowanego głosu, informującego nas, ile środków pozostało na niebieskiej karcie telefonicznej. „Siedź w domu, James! Nie stołuj się po ludziach, skoro w domu jest pełna lodówka. Rodzice twoich znajomych pomyślą jeszcze, że nie masz matki!” Piętnastoletni James odkrzykiwał wtedy do słuchawki: „Bo nie mam!”.
Nie mówiłam nikomu prawdy i zapewniałam przyjaciół, że mama wyjechała na miesiąc, może dwa, na pewno nie więcej niż trzy, bo doskonale wiedziałam, że trudno byłoby im to zrozumieć. „A co z tobą?” – wypytywaliby mnie. Co ze mną? Ano nic. Wychowano mnie w duchu samodzielności. Sama prałam swoje ubrania, robiłam zakupy i gotowałam, odrabiałam grzecznie lekcje, prasowałam sobie mundurek szkolny i przygotowywałam sobie lunch do szkoły. Nie trzeba się było mną opiekować. Czułam się dumna, że rodzice mogą mi w pełni zaufać. Nie miałam pojęcia, że może być inaczej.
„A co z twoim tatą?” – padłoby następne pytanie. Tata też nie miał nic przeciwko, bo z moimi rodzicami jest inaczej, ich małżeństwo nie jest konwencjonalne. Postępują po swojemu. Byłam wtedy absolutnie przekonana, że taki układ się sprawdza, i nie zamierzałam słuchać Jamesa próbującego mnie przekonać, że wcale tak nie jest.
Tata siedzi w swoim fotelu pod oknem, zwrócony w stronę telewizora. Rano zawsze wygląda na szczuplejszego, jego obwisłe policzki wydają się cięższe (lekarstwa przyjmowane przez niego na wczesnym etapie choroby pozbawiły go sporej części tkanki tłuszczowej), ale czy nie jest tak, że o poranku wszystko prezentuje się inaczej niż poprzedniego dnia wieczorem? W moich oczach nadal jest przystojny; dbamy, by jego włosy, które prawie w ogóle nie posiwiały, były krótko przystrzyżone. Jego twarz po porannym myciu nabiera koloru.
Gdybym miała więcej czasu, usiadłabym na chwilę obok niego. Bardzo lubię nasz salon o tej porze dnia. Podłoga, wyłożona jasnym drewnem (żeby łatwiej było dostrzec na niej brud i posprzątać), potrafi się dość mocno wychłodzić przez noc, ale ustawiłam grzejniki tak, żeby włączały się akurat, gdy Dawoud pomaga tacie wstać z łóżka. Ściany są tu pomalowane na brzoskwiniowy pomarańcz, na beżowych sofie i fotelach leżą niedopasowane do siebie szale i koce, dzięki którym nie widać pęknięć na tapicerce ze sztucznej skóry. Za każdym razem, gdy mama wraca z Ghany, dobiera wszystkie pokrycia tak, by zgrywały się kolorystycznie, tyle że zapominam później prać i suszyć je kompletami.
– Wychodzę, tato – mówię wystarczająco głośno, żeby mnie usłyszał. – Zobaczymy się wieczorem, okej?
Jego wzrok nie skupia się na mnie, nie jest też wpatrzony w telewizor, ale kiedy dociera do niego słowo „okej”, jego oczy robią się szersze, tata odpowiada „okej” i znów się uśmiecha.
– Kocham cię – rzucam jeszcze przez ramię, odwracając się w stronę drzwi.
Chwytam już za klamkę, gdy słyszę wypowiedziane drżącym głosem:
– Ja ciebie też.
Odwracam się w jego kierunku i słowo „naprawdę?” opuszcza moje usta, nim zdążę je powstrzymać. Tata marszczy czoło, jakby nie rozumiał mojego pytania; jego spojrzenie próbuje odszukać moje, ale tata ma trudności z obróceniem głowy. W tym momencie do pokoju wkracza Dawoud ze śniadaniem. Schodzę mu z drogi.
– Na razie, Dawoud.
– Pa, Madline! – woła za mną postawny Jemeńczyk.
Rozglądając się za kluczami, odtwarzam w myślach słowa taty. Wiem, że mnie kocha… tylko że od dawna mi tego nie mówił. Od bardzo dawna.
Po wyjściu z domu zauważam, że do kosza sąsiadów musiał się dostać lis. Rozerwał worki i zostawił chodnik upstrzony śmieciami i resztkami jedzenia. Właśnie to miał na myśli David Attenborough, ostrzegając nas przed dalszym wdzieraniem się w środowisko zwierząt. Nikt go nie słuchał, a tu proszę, okazuje się, że miał rację.
– Skąd ja to znam – mówię do siebie w geście solidarności.
Napiszę później karteczkę z wyjaśnieniem, że na noc warto położyć na pokrywie kosza parę cegieł, i wrzucę po pracy do ich skrzynki na listy. Wprowadzili się dopiero parę tygodni temu i jeszcze ich nie znam, więc nie będę się podpisywać.
Zobaczmy, czego uda mi się dowiedzieć na temat nowych sąsiadów na podstawie tego, co wyrzucają. Widzę, że nie kłopoczą się segregowaniem odpadów, więc niestety zaliczam ich do hołoty. Wielka szkoda, bo poprzedniego wieczoru ktoś od nich puszczał muzykę, którą bez problemu słyszałam przez dzielące nasze domy cienkie ściany, i muszę przyznać, że ten ktoś ma niezły gust, jeśli chodzi o R&B z lat dziewięćdziesiątych.
Gdy dochodzę do przystanku, zza rogu wyłania się autobus linii dwieście pięćdziesiąt, oczywiście pełen dzieciaków, które wysiądą przy szkole kawałek dalej. Jak zwykle stoję i przyglądam się piętnaściorgu kolejnych uczniów przepychających się do pojazdu, co kończy się zaklinowaniem zamykających się za nimi drzwi. Pstrykam zdjęcie zakleszczonego w drzwiach plecaka jednej z dziewczynek i wysyłam je do Nii.
Maddie
My też byłyśmy tak wkurzające?
Nia
Lol, no pewnie. Kierowca ze 156 nas nie cierpiał
Pamiętasz, gdy zobaczył nas wszystkich na przystanku, pokręcił głową i pojechał dalej?
Nie nasza wina, że byliśmy głośni. Byliśmy nadpobudliwi przez te jaskrawe napoje KA i kwaśne żelki truskawkowe
Widząc, że Nia natychmiast mi odpisała, uśmiecham się szeroko. U niej jest pierwsza w nocy, zawsze jednak była nocnym markiem. Wyobrażam sobie, jak leżąc na plecach, słucha do późna muzyki – z dredami ombre rozrzuconymi na kołdrze i uniesionymi, opartymi o ścianę nogami.
Spoglądam jeszcze raz na autobus, w którego przedniej części tłoczy się grupa roześmianych dziewczyn. W szkole miałam wielu przyjaciół, kumplowaliśmy się jeszcze w college’u, ale gdy inni powyjeżdżali z Londynu na studia, a ja zostałam na miejscu z tatą, nasze drogi się rozeszły. Zdałam sobie wtedy sprawę, że nasza przyjaźń nie opierała się na lojalności czy jakichkolwiek uczuciach, tylko na tym, że mieliśmy do siebie blisko. Grupa zżytych ze mną osób skurczyła się z siedmiu do jednej. Jest nią właśnie Nia.
Nia jest moją najlepszą przyjaciółką od prawie dziesięciu lat, tylko że obecnie studiuje zarządzanie w stanie Utah. Kiedy reszta z nas dalej się uczyła, ona zrobiła sobie parę lat przerwy i poszła do pracy, więc dopiero teraz jest na ostatnim roku. Wróci do domu latem i – taką mam przynajmniej nadzieję – już tu zostanie.
Po czterech minutach podjeżdża kolejny autobus, którym docieram na stację Thornton Heath na dziewięć minut przed odjazdem mojego pociągu. Staję pół metra w lewo od trzeciej ławki, dzięki czemu wsiądę do wagonu jako jedna z pierwszych. W drodze powrotnej ustawię się po prawej stronie elektronicznej tablicy odjazdów na stacji Waterloo, czekając na pociąg o siedemnastej pięćdziesiąt trzy. Od poniedziałku do piątku. Zawsze tak samo.
Na peron wjeżdża mój skład, jak zwykle pełen pasażerów, bez większych szans na to, żeby usiąść, ale rzadko szukam wolnego miejsca. Wypatruję za to pustego kąta, wciskam się do niego z torbą między nogami, składam książkę na pół i zatapiam się w lekturze.
Gdy jesteśmy na wysokości stacji Balham, robi się naprawdę ciasno, pora więc na coś, co szybko stało się moim nawykiem. Spoglądam ponad książką i lustruję współpasażerów. Rozpoczynam ulubioną grę, zastanawiając się, która z tych osób lubi swoją pracę. Może tamta blondynka we wzorzystej letniej sukience? Kto nienawidzi swojej roboty, ale potrafi to zamaskować na odpowiednio długo, przynajmniej do fajrantu? Czy będzie to facet w granatowej marynarce, z krótkimi warkoczami i ogromnymi słuchawkami? Kto ma wszystko gdzieś, dopóki mu płacą? Czyżby ten elegancko ubrany cwaniaczek, wzdychający niecierpliwie za każdym razem, gdy pociąg zatrzymuje się przed semaforem, stojący zdecydowanie zbyt blisko kobiety przed nim?
Kiedy wyjeżdżamy na powierzchnię na Clapham Junction, wyciągam telefon i włączam transmisję danych.
Google – Zawody z najszczęśliwszymi pracownikami
Listę otwiera… nauczanie.
Wolne żarty. Sama jeszcze całkiem niedawno chodziłam do szkoły, mam więc podstawy, by móc z niemal absolutną pewnością stwierdzić, że nauczyciel to jedna z najmniej poważanych profesji.
2. Pielęgniarstwo
3. Działalność charytatywna
4. Zarządzanie wydarzeniami
Z kolei ranking zawodów, w których ludzie są najmniej szczęśliwi, rozpoczyna następująca trójka:
1. Obsługa klienta
2. Hotelarstwo
3. Administracja
Gdy pociąg zbliża się do stacji Waterloo, zbieram siły przed kolejnym dniem w pracy, którą sam Google nagrodził brązowym medalem w wyścigu po zawodową udrękę.
Ludzie jak zawsze przepychają się do wyjścia, nikt nie chce wysiadać z wagonu ostatni, ale nie wydaje mi się, żeby miało to jakikolwiek związek z nieodpartą chęcią dotarcia do pracy jedenaście sekund szybciej.
Akurat gdy udaje mi się wydostać z tłumu, przychodzi wiadomość od mamy. Już samo jej imię na ekranie telefonu przywołuje wspomnienie rozmowy, jaką odbyłyśmy poprzedniego dnia wieczorem.
– Maddie, czy mogłabyś przesłać mi jeszcze trochę pieniędzy?
– Cześć, mamo. Co u ciebie? – odpowiadam pytaniem na pytanie, co mama kwituje pobrzmiewającym radośnie śmiechem.
– Cześć, kochanie. U mnie wszystko dobrze. Cieszę się łaską Pana. Udało mi się znaleźć kogoś, kto oferuje lepszy przelicznik niż ostatnim razem, więc podam ci adres. Masz długopis i kartkę papieru?
– Nie mam w tym miesiącu wolnej gotówki.
– Jak to? Czyżbyś roztrwaniała pieniądze na głupoty?
– Nie.
Przez chwilę na linii panuje cisza.
– Co się dzieje, Maame? Brzmisz jak nie ty. Matce możesz powiedzieć, o co chodzi.
Mama zwraca się do mnie naprzemiennie na trzy sposoby: używa mojego imienia i jego najróżniejszych zdrobnień, sięga po pieszczotliwe określenia albo nazywa mnie właśnie tak – Maame. Słowo to ma w języku twi wiele znaczeń, ale w moim przypadku należy je rozumieć jako „kobieta”. Jestem tak nazywana, odkąd pamiętam; jako dziewczynka uwielbiałam, gdy mówiono o mnie per kobieta. Czułam się dorosła, jeszcze zanim dostałam pierwszą miesiączkę, teraz jednak…
– Maddie? – Słyszę, jak na krawędziach wypowiadanych przez nią sylab osiada powłoka niecierpliwości, każdej z głosek towarzyszą niespokojne cienie.
– Nie czuję się najlepiej. – Dni są już całkiem długie, więc zaciągam zasłony w swoim pokoju. Siedzę w rogu łóżka, z kolanami podciągniętymi do piersi, i szukam najlepszego sposobu na opisanie tego, jak źle mi ostatnio jest, mimo że nie potrafię wskazać konkretnych przyczyn takiego stanu rzeczy. Czuję, że czas na ewentualne wyjaśnienia dobiega końca, mówię tylko: – Jest mi po prostu smutno i trochę się chyba niepokoję.
– Czym?
– Wszystkim, co mam do zrobienia w domu i w pracy. Czuję się wyczerpana, nie daję już rady, nie opuszcza mnie poczucie beznadziei i mam wrażenie, że nie tak powinno…
Mama głośnym westchnięciem wchodzi mi w słowo.
– Maddie, proszę cię – odzywa się po chwili błagalnym tonem, przeciągając każde słowo, tak by dać wyraz kryjącemu się za nimi znużeniu. – Ty to lubisz sobie ponarzekać. Nie masz przecież na głowie aż tak wiele, prawda? Musiałabyś zobaczyć, jak tutaj się żyje dzieciakom. Nie odpoczywasz po powrocie z pracy i w weekendy? To dlatego, że nigdzie nie wychodzisz.
W oczach zbierają mi się łzy.
– Mówiłam ci już, że musisz częściej wychodzić do ludzi, bo w życiu nie znajdziesz sobie męża, siedząc na tyłku w domu – ciągnie mama. – Twój ojciec nie wymaga towarzystwa przez całą dobę. Nie robisz niczego dla przyjemności i właśnie dlatego ciągle jesteś smutna.
Mało brakuje, żebym powiedziała jej, że czerpanie przyjemności to nie to samo co bycie szczęśliwym. Co najwyżej daje na chwilę szczęście, a ja chcę się dowiedzieć, jak zatrzymać je na dłużej. Co i rusz googluję hasło „jak być szczęśliwym?”; chodzę na spacery do parku; spisuję na kartkach listy rzeczy, za które powinnam być wdzięczna; zaczęłam jeść więcej owoców i warzyw; kładę się wcześniej spać; prawię ludziom komplementy; wykonuję nawet ćwiczenia oddechowe. Próbuję zrobić ze sobą porządek.
– Nie wiem, czy nie zgłoszę się do lekarza i…
– Nie. Z takimi sprawami nie chodzi się do lekarza – oponuje mama. – Od razu przepisze ci lekarstwa, mają z tego jakiś procent.
– Nie sądzę, żeby to była prawda.
– Wiem lepiej od ciebie, jak działa ten świat, Maddie – zapewnia. – Dostaniesz leki na dolegliwość, która nie istnieje, i tylko poczujesz się gorzej. Nie potrzeba ci tego. Nie ma takiej choroby, której Bóg by nie uleczył, dlatego to na nim we wszystkim polegamy.
– W takim razie dlaczego on nie da ci pieniędzy? – pytam cicho.
– Pan błogosławi mnie przez ciebie, moja córko – odpowiada stanowczo.
Mocniej obejmuję nogi.
– Modlisz się i czytasz Biblię? – upewnia się mama. – Tak się właśnie dzieje, kiedy przestajesz, gdy dajesz diabłu szansę. Oglądasz program religijny, o którym ci mówiłam, ten o piątej rano?
Gdy rozmowa dobiega końca, zabieram się do szykowania kolacji dla taty. Łzy ciekną mi po policzkach, aż czuję na ustach słonawy posmak.
– Coś jest z tobą naprawdę nie w porządku – szepczę do siebie, krojąc paprykę. – Jesteś kompletnie rozbita. Może brakuje ci równowagi chemicznej, może trzeba to wygooglować. Nie można być smutnym bez powodu. Smutek nie jest naturalnym stanem ludzkiej psychiki. Człowiek powinien być szczęśliwy lub przynajmniej zadowolony z życia i tylko od czasu do czasu doświadczać chwilowego smutku. A skoro dla ciebie smutek jest normą, jak to o tobie świadczy? – Odkładam nóż i uderzam się otwartą dłonią w czoło. – Przestań, do cholery! – Zastanawiam się, czy gdybym rąbnęła się wystarczająco mocno w głowę, udałoby mi się poprzestawiać klepki na swoje miejsce.
Przecieram wilgotne oczy i wracam do krojenia papryki.
Rozdział drugi
Mogłabym korzystać z bardziej bezpośredniego połączenia na West End, ale poranne spacery przewinęły się chyba we wszystkich artykułach z serii „jak być szczęśliwym”, które czytałam. Chodzi podobno o ekspozycję na światło słoneczne. Poza tym to tylko dwudziestominutowa przechadzka wzdłuż Tamizy, która w dzisiejszym słońcu migocze niemalże błękitem. Wciskam do uszu słuchawki i puszczam muzykę zespołu, z którym koleżanka z pracy zaznajomiła całe biuro, gdy pewnego piątkowego popołudnia pod nieobecność kierownictwa podłączyła do swojego telefonu głośnik. Zespołu, którego piosenki kierują moje myśli w stronę wakacyjnej laby, do życia tak innego niż moje: nowych converse’ów, zimnych drinków, krótkich sukienek, grillowania i ulotnych przypływów trwającej wolności.
Pracuję w Covent Garden Theatre, miejscu szerzej znanym jako CGT. Swoją niebudzącą większego zachwytu nazwę teatr zaczerpnął od lokalizacji, w której go wybudowano. Mieści się w olbrzymim brutalistycznym gmachu, poskładanym z rozmieszczonych na chybił trafił betonowych geometrycznych brył, do którego prowadzi most Waterloo. Do budynku dostaję się przez portiernię na zapleczu, co oznacza, że muszę zadzwonić domofonem i czekać, aż ktoś mnie wpuści. Jest to pewna niedogodność, ale próby skorzystania z któregoś z pozostałych czterech wejść każdorazowo kończyły się tym, że gubiłam drogę wśród licznych korytarzy. Nic dziwnego, skoro sam personel nazywa teatr labiryntem, a plotka głosi, że nigdy nie opracowano planu budynku, bo nikt tak naprawdę nie wie, co gdzie jest.
Mijam wejście dla aktorów i garderoby, po czym wchodzę do windy i naciskam przycisk z trójką. Po przejściu przez podwójne drzwi strzegące biur mojego działu widzę, że nikt nie miał ochoty, by posprzątać w „kuchni” (cudzysłów jest tu nieprzypadkowy, bo kuchnia to określenie mocno na wyrost, jeśli mowa o kawałku blatu z czajnikiem elektrycznym i paru półkach uginających się pod pudełkami z herbatą, rzędem kubków i zapasem jednorazowych plastikowych kubeczków). Cóż, wygląda na to, że sama będę się musiała tym zająć.
Poprzedniego dnia wzięłam trochę gotówki z podręcznej kasy, by kupić przekąski i parę butelek prosecco z okazji urodzin Frei z marketingu. Tylko że tego wieczoru nie przypadała kolej Dawouda na podanie tacie kolacji i położenie go do łóżka, więc sama nie mogłam zostać. W dodatku moja szefowa przez cały dzień miała spotkania w terenie, więc wyjątkowo udało mi się wyjść o czasie. Widzę teraz, że impreza musiała się rozlać na całe biuro; tu zostawiono puste kubki, tam leżą pootwierane paczki z resztkami chipsów.
Nasze biurka ustawione są na planie litery U, przyklejone do trzech sąsiadujących ze sobą ścian. Czwartą zajmuje biuro dyrektorki. To całkiem przyjemnie urządzona przestrzeń z kasztanową wykładziną i kremowymi ścianami, o bezpretensjonalnej atmosferze, a najlepsze jest to, że jedna ze ścian (ta, przy której stoi moje biurko) składa się z samych okien, oferując niesamowity widok na halę targową Covent Garden.
Witam się z Zoe, która pracuje nad broszurami, i Fredericą, asystującą zespołowi do spraw obecności teatru w internecie. Korzystając z chwili, jaką mój komputer potrzebuje, by się uruchomić, zabieram się do porządków.
Jestem zatrudniona jako osobista asystentka Katherine Fellingham, dyrektorki do spraw promocji i marketingu w CGT. Do moich obowiązków należy przede wszystkim żonglowanie spotkaniami w jej kalendarzu po tym, jak przez noc podopisywała do niego kolejne rzeczy, nie przejmując się specjalnie nakładającymi się na siebie terminami. Zarządzam też jej wydatkami, parzę dla niej earl greya, a potem myję brudne kubki w łazienkowej umywalce. Tak, właśnie do takiej pracy się zgłosiłam, co zresztą zawsze było moim problemem. Trudno jest mi wytrzymać w jednym biurze dłużej niż dziewięć miesięcy, bo nie czerpię z tego nawet odrobiny radości i nikt nie przekona mnie, że może być inaczej. Nie pojmuję, jak można żyć dla pracy, ale równocześnie boję się pracowania tylko po to, żeby żyć.
Zarabiam dwadzieścia cztery tysiące funtów rocznie, oczywiście przed opodatkowaniem, nie wydaję niepotrzebnie pieniędzy i mam konto oszczędnościowe z nieco ponad czterema tysiącami funtów, po które rzadko kiedy sięgam, bo nigdy nie wiadomo, kiedy mama może ich potrzebować. Codziennie przeglądam strony z ofertami pracy w nadziei, że trafię na coś wprost idealnego dla mnie, choć sama nie jestem pewna, co by to właściwie miało być ani czy moje doświadczenie pozwoliłoby mi zająć się czymkolwiek innym niż niewymagająca specjalnych kwalifikacji praca biurowa.
– Dzień dobry, Maddie.
Odwracam się na krześle akurat w momencie, gdy Katherine podchodzi do swojego biurka znajdującego się w wydzielonym gabinecie. Ma dziś okulary z okrągłymi szkłami, a jakiś czas temu obcięła brązowe włosy na boba. Jeśli dodać do tego metr pięćdziesiąt siedem wzrostu i zarumienione od chłodnego wiatru policzki, otrzymamy kobietę wyglądającą na zdecydowanie młodszą niż czterdzieści siedem lat.
– Dzień dobry, Katherine. Jak ci minął weekend?
– Cudownie. Załapaliśmy się z Davidem na przedostatni spektakl Closer Still w Lyceum. Widziałaś może?
– Nie, jeszcze nie. –I nigdy nie zobaczę, dodaję w myślach. Gdy niedawno sprawdzałam, ceny ostatnich biletów przekroczyły już granicę trzech cyfr. – Warto się wybrać?
– Och, bez dwóch zdań. – Katherine rozpina marynarkę i krzyżuje w kostkach obute w brogsy stopy. – Coś wprost niesamowitego. Grają jeszcze w czwartek. Naprawdę powinnaś to zobaczyć.
– Mówicie o Closer Still? – pyta Claire, dyrektorka generalna, która właśnie weszła do gabinetu. Jej upięte w koński ogon ciemne włosy kołyszą się niczym zegarowe wahadło, nawet gdy stanęła już w miejscu. W rękach trzyma eleganckie buty, gotowa zastąpić nimi tenisówki, w których przyszła do pracy. – Wspaniały spektakl, prawda?
Zostawiam je pochłonięte rozmową i wracam do swoich e-maili – w większości od ludzi, którzy mają do Katherine jakąś sprawę i pytają, czy znajdzie dla nich czas. Nie znajdzie i dobrze o tym wiedzą, ale nie jest też tajemnicą, że Katherine cierpi na syndrom FOMO, czyli strach przed wypadnięciem z obiegu. Jest jedną z zaledwie dwóch kobiet w kierownictwie wyższego szczebla i ma poczucie, że nie może odpuścić choćby jednego spotkania, dlatego instruuje mnie, bym na wszystko znajdowała przestrzeń w jej kalendarzu, choćby miało to ją kosztować przerwę na lunch.
Przed kilkoma tygodniami zdiagnozowano u niej depresję. Poinformowała o tym osoby będące jej bezpośrednimi podwładnymi, a potem mnie, choć dopiero po tym, jak przypadkiem dodała mnie do wiadomości w adresowanym do kadr e-mailu wyjaśniającym, dlaczego musi iść na zwolnienie. Mimo że lekarz zaordynował jej miesięczny odpoczynek, wróciła do pracy już po tygodniu, czarując wszystkich w biurze szerokim uśmiechem, a potem wypłakując się w toalecie, z której wychodziła z zaczerwienionymi oczami i napuchniętymi policzkami.
Nikt nie kiwnął w tej sprawie palcem. Wręcz przeciwnie, Claire odciągnęła mnie na bok i powiedziała, żebym nikomu o tym nie wspominała, bo gdyby któryś z jedenastu dyrektorów-facetów zwęszył, że „Katherine sobie nie radzi”, uznaliby po prostu, że nie nadaje się na to stanowisko.
– Czy to ma aż takie znaczenie? – zapytałam. – Co sobie o niej pomyślą? Katherine jest chora.
– Oczywiście, że ma znaczenie – odparła Claire. Ledwo powściągnęła przewrót oczami, w ostatniej chwili zastępując go skrzyżowaniem rąk. – Nie ma za to znaczenia, że pracuje ciężej i robi więcej niż którykolwiek z nich. Jak tylko się dowiedzą, że ma depresję, bez mrugnięcia okiem zastąpią ją kolejnym facetem. Już dwa razy widziałyśmy taką akcję. Może zaparzysz jej herbaty? – zasugerowała. – Za godzinę Katherine będzie już w formie.
Myliła się.
– Dzień dobry, Maddie. – Następna zjawia się Ellie. Wpada jak burza, pewnie dlatego, że trochę zaspała. Włosy pospiesznie zaczesała do tyłu, przegapiła guzik w sztruksowych ogrodniczkach, ma rozwiązaną sznurówkę w jednym z converse’ów. Siada na krześle i ciężko wzdycha.
– Dzień dobry, Ellie.
Ellie jest moją przełożoną, mimo że pracuje tu krócej niż ja i jest ode mnie zaledwie o rok starsza. Na początku jakoś lepiej się dogadywałyśmy, zdarzało nam się pożartować, ale jeziorko sympatii z czasem wyschło i nie potrafię jednoznacznie określić dlaczego. Zdarza mi się, że leżąc wieczorem w łóżku, zastanawiam się przez chwilę, co takiego jej zrobiłam, choć w ciągu dnia ani trochę mnie to nie trapi. Jednak z jakiegoś powodu nocą, kiedy powinno się spać, nasz mózg chce nagle poznać odpowiedzi na wszystkie nurtujące nas pytania.
Myślę, że Ellie po prostu woli się kumplować z pozostałymi członkami zespołu, bo wie, że zostaną tu na dłużej, podczas gdy ja przechadzam się korytarzami z zawieszoną na szyi niewidzialną tabliczką ogłaszającą wszem wobec, że niedługo złożę wypowiedzenie. Chyba musi zalatywać ode mnie zawodowym niespełnieniem, co jest dość zabawne, jeśli wziąć pod uwagę, że to ja zaczynałam tę pracę z błyskiem w oczach i tenisówkami na nogach, a teraz jest na odwrót.
Trafiłam tu za sprawą organizacji Access All Areas, działającej na rzecz zatrudniania w londyńskim sektorze kreatywnym młodych ludzi z marginalizowanych społeczności. Poinformowali mnie, że dyrektorka marketingu w Covent Garden Theatre szuka asystentki. Nigdy wcześniej nie przyszło mi na myśl, że mogłabym pracować w teatrze, bo nie zwykłam chodzić na spektakle. Chodziło się albo do kina, albo do teatru, co w dużej mierze zależało od wychowania i możliwości finansowych, należałam więc do tej pierwszej grupy. Miałam jednak pewne doświadczenie na podobnym stanowisku i spełniałam siedemdziesiąt procent wymagań. Zgłębiłam temat w internecie na tyle, jak bardzo się dało, z zadowoleniem czytając, że w obsadzie dyrektorskiej teatru dokonano zmian, które mają umożliwić skupienie się na „dawaniu wyrazu różnorodności” zarówno na deskach, jak i wśród personelu.
Udałam się zatem na rozmowę kwalifikacyjną, prowadzoną co prawda wyłącznie przez białe osoby, ale przynajmniej wszystkie były kobietami. Wchodząc do budynku i potem z niego wychodząc, widziałam ludzi takich jak ja. Wciąż stanowiliśmy mniejszość, ale w porównaniu z moim poprzednim miejscem pracy różnica była znacząca. Po paru tygodniach zorientowałam się jednak, że czarni odpowiadali głównie za obsługę widowni i konserwację. Personel działów, z którymi miałam styczność, był dusząco biały, do tego stopnia, że na każdym spotkaniu, w trakcie którego sporządzałam notatki, byłam w pomieszczeniu jedyną czarną osobą.
Nie macie pojęcia (a może właśnie macie?), co robi z człowiekiem przebywanie w takim otoczeniu. Ciągłe rozmyślanie, czy nie wzięłam komentarza dotyczącego mojej fryzury albo zawartości pudełka z lunchem zbyt poważnie, jest wyczerpujące psychicznie. Fakt, że żadna ze znanych mi tu osób nie czyta książek czarnych autorów ani nie ogląda tych samych seriali co ja, sprawia, że czuję się wyobcowana. (Szkoda, że nie widzieliście ich głupich min, gdy pewnego razu gadaliśmy o telewizji z lat dziewięćdziesiątych, głównie o Przyjaciołach i Frasierze, a ja wspomniałam o serialu On, ona i dzieciaki).
Gdy człowiek kisi się w robocie, za którą nie przepada, ale której potrzebuje, dobrze jest mieć pod ręką kogoś, z kim można dzielić przyjemniejsze chwile. Jest co prawda Avi (którą dopiero poznacie; dam wam trochę czasu, żeby się na to przygotować…), która pracuje piętro niżej, ale – szczerze mówiąc – wcale nie łączy nas tak wiele, a poza tym widzę się z nią góra przez pół godziny zaledwie raz w tygodniu. Tak więc przez pozostałe trzydzieści siedem godzin mojego etatu towarzyszącą mi ciszę przerywają tylko polecenia służbowe i konwersacje, do udziału w których nie jestem zapraszana.
Chciałam zrezygnować z pracy w CGT już siedem miesięcy temu, jeszcze przed końcem okresu próbnego, ale doszłam do wniosku, że byłby to siarczysty policzek wymierzony w etykę zawodową moich rodziców i dziadków. Od mamy usłyszałam, że możliwość przeskakiwania z pracy do pracy, choćby kiepsko płatnej, powinnam uważać za przywilej. Jestem świadoma, że to zasługa dyplomu ukończenia studiów, więc czerpię chociaż jakąś korzyść z zadłużenia się na czterdzieści tysięcy funtów.
– Czemu nigdy nie jesteś zadowolona, Maddie? – dociekała mama. – Chciałam, żebyś została prawniczką, lekarką albo weterynarką, co byłoby na pewno ciekawsze, ale ty wybrałaś to. Musisz tylko przesiedzieć cały dzień przed komputerem. Nic więcej, prawda? Siedzisz tylko na tyłku, nie wiesz, co to ból nóg. Wy, młodzi, nie macie pojęcia, jak wygląda ciężka praca.
Wiem, skąd się to u niej bierze, bo mama nie postrzega pracy jako coś, w czym powinno się znajdować przyjemność, tylko coś, co trzeba znosić, by mieć na rachunki, których opłacenie powinno sprawiać pozory radości. Z punktu widzenia mamy poziom zadowolenia z pracy jest wprost proporcjonalny do wysokości zarobków. Nie zmienia to jednak faktu, że choć nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek będę bogata, to spodziewałam się, że będę przynajmniej szczęśliwa, a porażka również na tym polu sprawia, że przez większość dnia z trudem łapię oddech.
Być może brak zrozumienia ze strony mamy jest powodowany tym, że przemawiają przez nią własne doświadczenia. Od nikogo nie usłyszała, że może robić, co tylko zechce. Jako czarni imigranci w Londynie lat osiemdziesiątych nie mieli z tatą czasu na realizowanie swoich pasji ani możliwości szukania pracy, w której by się spełniali.
Nie powinnam zapominać, by patrzeć na otaczający mnie świat przez pryzmat trudności, które tu napotkali. Muszę pamiętać, że moje stabilne zatrudnienie jest potrzebne tacie, tak bym mogła dokładać się do rachunków i cztery dni w tygodniu wracać do domu na czas, by podać mu kolację i położyć go do łóżka.
Gdyby tylko logika i rozsądek potrafiły zawładnąć emocjami.
Po lunchu schodzę na dół, żeby spotkać się z Avi. Zawsze dzielę swoją przerwę na dwie części: dwadzieścia minut poświęcam na jedzenie, a pozostałe czterdzieści na spacerowanie połączone ze śnieniem na jawie. Zwykle jestem sama, ale dziś towarzyszy mi Avi. Umówiła się po drugiej stronie rzeki ze swoim chłopakiem.
– Co u Jake’a? – pytam, gdy tylko ruszamy w stronę mostu. Wybieramy moją ulubioną trasę, która może jest trochę dłuższa, ale prowadzi wzdłuż licznych kwiaciarni, piekarni i pubów.
– W porządku – odpowiada. – Wczoraj wieczorem powiedział, że chciałby spróbować od tyłu, więc spróbowaliśmy.
Avi Jeeto, panie i panowie! Avi jest pół Angielką i pół Hinduską, nosi ciemnego boba z samoistnie kręcącymi się końcówkami i uwielbia dzielić się najdrobniejszymi szczegółami ze swojego życia. Zajmowała kiedyś moje stanowisko, ale przeniosła się do innego działu. Zaprzyjaźniłyśmy się, gdy przekazywała mi swoje obowiązki. Bardzo ją polubiłam, ale niestety nie tylko ja. Avi pracuje w CGT od pięciu lat i zdążyła w tym czasie zgromadzić całą rzeszę znajomych, wobec czego nasze kontakty ograniczają się do sporadycznych pogawędek w porze lunchu.
Słońce nie chowa się dziś za chmurami, więc muszę osłaniać oczy dłonią, żeby móc na nią spojrzeć. Ale też dlatego, że kontakt wzrokowy wydaje mi się czymś niestosownym po tym, co właśnie usłyszałam.
– Nie bardzo wiem, co mam zrobić z tą informacją – przyznaję.
– To samo mu powiedziałam – rzuca Avi, wkładając okulary przeciwsłoneczne.
– Nie spodziewałam się tego.
– To też mu powiedziałam.
– Niełatwo to przetrawić – kwituję, na co Avi odchyla do tyłu głowę i zaczyna się śmiać. Uznaję, że najlepiej będzie przemilczeć tę kwestię. I słusznie, bo po chwili Avi zmienia temat:
– Swoją drogą, wciąż nie mogę przywyknąć do twojej nowej fryzury.
– Nie podoba ci się?
Wzrusza ramionami i chowa się za mną, by przepuścić parę biegaczy.
– Zawsze nosiłaś warkocze. Teraz jest po prostu inaczej.
Zrobiłam sobie od nich przerwę po trzech latach, po tym, jak zaczęły siać spustoszenie wśród łamliwych końcówek. W ubiegłym tygodniu wybrałam się do salonu fryzjerskiego wyspecjalizowanego we włosach typu czwartego. Tam zrobiono z nimi porządek, poddano je pielęgnacji i wysuszono, więc teraz, wychodząc do pracy, po prostu je rozczesuję i zbieram w niski kok.
– Ale założę się, że w biurze masz już komplementów po kokardę – rzuca Avi.
Wymieniamy się uśmiechami.
– Oczywiście, tyle że na razie żadnego nie wypowiedziano na głos.
Wchodzimy na most Waterloo, na którym aż roi się od rowerzystów, zakupowiczów i pracowników korzystających z przerwy obiadowej. Spoglądam na rzekę pod nami, po której leniwie sunie łódź z turystami.
– Nie planujesz przypadkiem przeprowadzki? – pyta Avi. – Moja dobra znajoma ma pokój do podnajęcia, a ty jesteś jedyną ze znanych mi osób, która nadal mieszka z rodzicami.
Świetnie, w takim razie mogę dopisać Avi do listy.
Lista osób, które mają mnie za ofiarę losu,
bo wciąż mieszkam u rodziców:
Nia (choć z technicznego punktu
widzenia mieszka ze swoimi rodzicami
przez trzy miesiące w roku)
Shu (najlepsza przyjaciółka nr 2)
Mama
Chłopak na przystanku autobusowym,
który parsknął, gdy podsłuchał
moją PRYWATNĄ rozmowę
Ja
Avi
– Czy to aż tak dziwne, że wciąż mieszkam w rodzinnym domu?
– Nie chodzi o to, że to dziwne, tylko o to, że to bez sensu – wyjaśnia Avi. – Stać cię, żeby się wyprowadzić, a z twoją pensją i tak nie odłożysz na kredyt hipoteczny, więc czemu się jeszcze nie wyniosłaś?
Avi nie wie o moim tacie, więc tylko wzruszam ramionami.
– Nie wyprowadziłaś się nawet w trakcie studiów – ciągnie. – Nie chciałabyś trochę więcej… – wykonuje osobliwy telepiący taniec ramionami – wolności? No wiesz, wypadów na miasto, zapraszania znajomych, facetów…
– Jakoś nie w głowie mi teraz faceci – staję we własnej obronie. – Jeszcze przyjdzie na to czas.
– Ten czas już nadszedł, Maddie. – Avi kontruje i uderza pięścią w otwartą dłoń. – Masz dwadzieścia pięć lat. Powinnaś się pieprzyć, ile wlezie!
– Avi! – Spoglądam przepraszającym wzrokiem na matkę zaganiającą swoje kilkuletnie potomstwo jak najdalej od nas.
– Wyluzuj – rzuca, odchylając twarz do słońca. – To się nazywa być dwudziestoparolatką, trwa tylko dziesięć lat i zdarza się raz w życiu. I zgadnij co? Jesteś już na półmetku.
Mój Boże. Ma rację, rzeczywiście jestem na półmetku. Pięć z dziesięciu najlepszych lat mojego życia rozwiało się nie wiadomo gdzie. Mieszkam u rodziców, nie mam chłopaka ani porządnych perspektyw zawodowych i wciąż jestem dziewicą.
– Gdzie jest ten pokój? Pytam z czystej ciekawości.
– Crouch End.
– Północny Londyn? To za daleko.
– Wcale nie. Na Waterloo można dojechać stamtąd linią północną. – Świdruje mnie wzrokiem. – Masz na myśli, że za daleko od miejsca, gdzie teraz mieszkasz? – Avi wymownie przewraca oczami. – Dam jej twój numer. Podeśle ci potem zdjęcia mieszkania.
– W porządku.
– No więc? – pyta Avi. – Nie zamierzasz mnie zapytać, czy od tyłu było fajnie?
Mrugam, zbita z tropu.
– Wiesz, Avi, nawet nie przyszło mi do głowy, żeby kontynuować tamtą rozmowę.
– Poważnie? Ja chciałabym wiedzieć – stwierdza, przechyliwszy z niedowierzaniem głowę.
– Ty i ja bardzo się od siebie różnimy.
Avi jednak nic nie robi sobie z braku zainteresowania po mojej stronie.
– Na początku odczuwałam pewien dyskomfort, ale nie było najgorzej. Wiesz, jak to jest, kiedy coś wciska się tam, gdzie nie powinno tego być?
– O, zobacz, to chyba Jake! – Dzięki Bogu. Macham do niego energicznie ręką, ale gdy tylko przypominam sobie, w jaki sposób i przede wszystkim gdzie spędził poprzedni wieczór, moja ręka i wzrok w jednej chwili opadają. – Nie będę wam przeszkadzać.
Odwracam się, by wrócić tam, skąd właśnie przyszłam, gdy słyszę, jak Avi woła za mną:
– Wybierasz się wieczorem na przedstawienie? Najpierw idziemy wszyscy na drinka, gdybyś miała ochotę dołączyć.
– Nie! – odkrzykuję. – Mam już inne plany.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Maame
Copyright © Jessica George, 2023
All rights reserved
Copyright for the Polish edition © 2024 by Grupa Wydawnicza FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: Olga Grlic
Ilustracja: Michelle D’Urbano
Redakcja: RedKor Agnieszka Luberadzka
Korekta: Grzegorz Kaczmarzyk, Agnieszka Luberadzka
Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od Słowa do Słowa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-728-9
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl