Lustra grozy - Kristian Kowalski - ebook

Lustra grozy ebook

Kristian Kowalski

0,0

Opis

Drugi zbiór opowiadań z dreszczykiem z serii Dzieła wybrane autor zadedykował mistrzowi nurtu grozy Stefanowi Grabińskiemu, który tworzył w dwudziestoleciu międzywojennym. Na stronach księgi spotkamy podstępne wilkołaki udające filantropów (Larwa z Via Appia) i nadprzyrodzone moce, dążące do powrotu pogańskich wierzeń, przytłumionych przez krew męczenników chrześcijańskich na obszarach upadłego imperium romańskiego (Język Longobarda). Nie mogło zabraknąć wątków ze średniowiecznych legend, walk templariuszy, opowieści z ziem piastowskich opanowanych przez wiedźmy, opóźniające ewangelizację Słowian (Kurhan). Nowela napisana z domieszką ironii (Czort z łęczyckiego zamku) nie powinna wzbudzić w nikim sympatii do rodzimych biesów z uwagi na podstępne fortele nieprzejednanych wrogów rodzaju ludzkiego. Zajadła walka toczona na płaszczyźnie intelektu, duchowości i fizycznej rzeczywistości nasiliła się bardzo wraz z nadejściem apokaliptycznego czerwonego smoka – komunizmu. Zatwardziałe niedowiarstwo i ateizacja w dobie PRL-u (Błociarze) zawsze skutkowały tym samym, co igranie z amuletami egipskimi (Pierścień Atlantów), czyli manifestacjami demonicznymi, opętaniem i psychozą strachu. Natomiast iluzja podboju kosmosu (Kapsuła) będzie nam nieustannie towarzyszyć, podobnie jak lęk przed obecnością zmarłych  (Smugi niewidzialnych). Figur zła nie sposób zliczyć (W kręgu upiornych widziadeł), ale kto ma odwagę, niech czyta! 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 818

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Kristian Kowalski
Lustra grozy
* darmowy fragment *
© Copyright by Kristian Kowalski 2024Tekst zgodny z rękopisem przepisał Jerzy Przybylski.Wszelkie podobieństwa do rzeczywistych imion, postaci, nazw instytucjii zdarzeń są przypadkowe i nie są celowym zamiarem autora.Zdjęcie na okładce: YaroslavGerzhedovich (iStock)
ISBN 978-83-7564-704-4
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl

Czortz łęczyckiego zamku (fragment)

Pocztylion przemknął przez drogę, ciągnąc za sobą pył wzniecony kopytami wierzchowca. Na rozdrożu dróg prowadzących do ruin opuszczonego zamku postawiono przydrożny krzyż z powodu przekonania tutejszych mieszkańców o prawdziwości pogłosek dotyczących obecności złego. Tuman kurzu przysłonił niebo na kilka chwil, a kiedy opadł, odsłonił ponownie niebieską przestrzeń, opromienioną złotymi wstęgami słońca stworzonego przez…

Na myśl, kto stworzył słońce i ziemię, jego istotę przeszedł dreszcz, z wnętrza wydostało się przeciągłe „brry”. Jako byt przeklęty musiał przyznać, że świat był piękniejszy niż podziemne lochy i gorejące wiecznym ogniem piekielne czeluście. Pod tym względem żadna propaganda nie mogła go przekonać o atrakcyjności pandemonium. Słoneczny promień dotknął mu oblicza, wzbudził wspomnienie utraconego szczęścia i spokoju ducha, echo dawnych chwil radości przeżywanych w anielskich rzeczywistościach wypełniło mu umysł. Zobaczył siebie, gdy jako młodziutki anioł maszerował w procesji świetlistych duchów, śpiewając pieśni pochwalne docierające do najwyższych poziomów wieczności, do siódmego nieba, gdzie na tronie odwiecznej, nieprzemijającej chwały zasiadali w majestacie Oni.

– Bogowie… Tych trzech stanowi jedno – wypowiedział cicho i powrócił do minionych obrazów.

Był wewnętrznie rozdarty. Wybiegając w daleką przyszłość do wieków, jakie jeszcze nie nadeszły, zrozumiał, że powinien był pójść do psychologa na terapię, osoby świeckiej zastępującej księdza, a tak… skazany był na rady wiedźm lub czartów, z reguły skazujące na klęskę tego, kto im naiwnie zaufał. Warknął roztrzęsiony, mówiąc na głos:

– Jaki diabeł mnie podkusił, by stanąć po ich stronie!?

W wyniku szalonego podszeptu wyboru i zwodniczych argumentów, a także z powodów własnej głupoty i pychy zmienił mocodawcę. Nie był do końca zadowolony, wręcz przeciwnie – rozżalony i wściekły. Dał się wystrychnąć na dudka.

Znów skierował wzrok na ziemię. Podniósł szarą kopertę, obejrzał się lękliwie na wszystkie strony, lecz nic niepokojącego w pejzażu nie zobaczył. Śpiew niewinnych i bezbronnych ptasząt zapowiadał nowy dzień. Wierzchołki drzew poruszał delikatny wietrzyk, ciepło przenikające każdy zakątek pejzażu zmuszało do zachwytu nad pięknem natury, mimowolnie nakierowywało myśli na Twórcę tych wspaniałości. Nawet siedzące na gałęziach ptaki tkliwie ćwierkały i wielbiły Tego, który ponad tysiąc sześćset lat temu zszedł na palestyńską ziemię w ciele ludzkim, by wszystko odnowić do pierwotnego stanu doskonałości.

Gdy spojrzał na przesyłkę, włosy zjeżyły mu się na głowie niczym sierść na grzbiecie drapieżnika wyczuwającego zagrożenie. Kapelusz spadł mu z głowy, odsłonił rogi dość małych rozmiarów. Im były większe, tym diabeł stał wyżej w hierarchii. Ze wspomnień wyrwała go rzeczywistość.

Boruta Łęczycki dostał list z czarną sygnaturą, zaadresowany na niego. Nie mogło być żadnych niedomówień:

Do rąk własnych Borucie z Łęczycy. Status: priorytet.

Wysłano z królewskiej poczty, oddział w Łodzi.

Przyłożył szary papier do nosa i zaraz wyczuł nozdrzami siarkę, swąd właściwy wysłannikom piekieł włóczących się po bezdrożach Rzeczypospolitej czasów wolnej elekcji.

– Odkryli moją obecność. Ale jak? Ażeby ich pokręciło – rzekł do siebie, chwytając ogonem kapelusz.

Kierował się ku opuszczonym ruinom zamczyska wzniesionego za czasów króla Polski, ostatniego z Piastów z linii królewskiej Mazowszan, Kazimierza Wielkiego. Rezydencję tę naznaczył już ząb czasu, strawił pożar, zniszczyły działania wojenne podczas najazdu szwedzkiego, zwanego potopem i wojny północnej. Inwestycja starosty łęczyckiego Jana Lutomirskiego pochłaniająca niemal trzy tysiące florenów ze skarbca królewskiego, została roztrwoniona zgodnie z prawem przemijania.

Dość niechętnie oswajał się z przekonaniem, że musi zapoznać się z treścią listu. Przeczucie odradzało mu zrywać pieczęcie. Wietrzył podstęp.

– Otwierać, nie otwierać? Zawieruszyć, a może odesłać z adnotacją, że nie zastano wyżej wymienionego? – mówił do siebie, zbliżając się ku zrujnowanym murom, gdzie nie było żywego ducha.

Jednak zwyciężyła diabelska ciekawość. W środku był pusty pergamin, nieoznaczony żadną literą, czysta, biała karta.

„Co to może znaczyć? Może pomyłka?”, pomyślał, patrząc pod kątem na rogi dokumentów. Odczytał znak wodny bezsprzecznie należący do piekła.

Westchnął. Miał już dosyć kontroli z piekła. Kiedyż była ostatnia? Uczciwie przyznał, że ponad trzysta lat temu. Nie zszedł do podziemi. Zatrzymał się na wschód od głównej bramy. Rozłożył koc na zielonej trawie i usiadł wygodnie przy rosnącym od dziesięcioleci drzewie. Zdjął „kapelo”, buty i wyciągnął kopyta. Z dumą w sercu pomyślał, że jest na swoich włościach. Zastanowił się, kto z okolicznych biesów mógł go podpierzyć i zrobić mu niedźwiedzią przysługę. Rozpiął kołnierz.

Imponował mu strój szlachty z szesnastego wieku. Wprawdzie znoszony surdut czynił go staroświeckim, ale jak przyznał przed samym sobą, nie brakowało mu elegancji, dobrego stylu tak pożądanego w metodyce uwodzenia nieostrożnych, odrzucających zbawienie. Był nieco przybrudzony, miał dziury i rozcięcia w kilku miejscach. Przesiąkł myśleniem ludzi.

– Dawałem wcześniej radę, to i teraz jakoś to będzie.

Z kieszeni kontusza wystawała mu butelka mszalnego wina, które podwędził zeszłej nocy podczas włamania do składziku miejscowego proboszcza. By nie zdekonspirować swej obecności, brał po małej ilości.

– Chochlą to się udławię, a łyżeczką…

Stuknął kopytem z radości na myśl o własnym geniuszu wtapiania się w krajobraz przestrzeni. Pomyślał, że wraz z początkiem panowania w Rzeczypospolitej rządzonej przez dynastię saską Wettynów noszenie takiego stroju „z polska” określać będzie go jako typowego szlachcica patriotę.

– Niech i tak będzie!

Sentyment, jaki miał do tego znoszonego ubrania, brał się stąd, że zdobył go w klasycznym akcie zaradności pośród sprzyjających okoliczności. Zamówił go u krawca, był szyty na miarę z małą dozą luzu, a w przededniu uiszczenia opłaty krawcowi wleciał kominem, zwinął w wór i tyle go widzieli. Miał już pewność, że nikt nie będzie ścigał go o należność, bowiem od tego czasu minęło z górą ponad sto lat, jak nie więcej.

Kosmatym ogonem odganiał muchy i co rusz jakaś padała martwa. Myśl o spiżarni wypełnionej artykułami żywnościowymi i rychłym obiedzie wprawiła go w dobry nastrój. W głowie zakiełkowała mu myśl, aby poszukać sobie jakiejś wiedźmy, co mogłaby gotować, prać ubrania i świadczyć różne usługi, łącznie z tymi ze sfery cielesnej. Zaśmiał się chytrze. Otworzył butelkę i zaczął pić łapczywie wino, jakby w przeczuciu, że może to być ostatni przebłysk wolności.

Jako diabeł młodej generacji – powołano go do działania wraz z organizowaniem się państwa polskiego – widząc rozmaite meandry życia, przekonał siebie, że na niczym mu tak nie zależało, jak na świętym spokoju. Dlatego straszył tylko w tej okolicy, by miejscowa ludność, często zresztą robiąca znaki krzyża, nie zbliżała się zbytnio do ruin zamczyska. Nie chciał niepotrzebnie wychylać nosa poza Mazowsze, by nie kusić losu. Taki układ mu odpowiadał. Wprawdzie w promieniu kilkudziesięciu mil grasowała strzyga nachodząca chłopów i szlachtę, niemniej musiał przyznać, że znalazł wreszcie dla siebie miejsce na świecie.

Nie lubiąc konkurencji, przegnał upiora dalej w stronę Karpat, w górzyste tereny, z uwagi na konsekwencje, jakie przyniosły ciągłe, zbyt częste zgony. Podczas obław na sprawcę plagi omal nie padł ofiarą dekonspiracji, gdy klechy wraz z grupami fanatyków wszelkich stanów przeszukiwały lasy, tropiąc wszelki ślad potępieńców. Raz nawet jeden z pustelników zanocował wraz z tuzinem wiernych w ruinach zamku – na szczęście na piętrze, zapach zaś modlitw połączonych z modlitwami do Wiekuistego zmusił go do opuszczenia własnej siedziby. Nie zniósł potęgi modlitwy. Nijak nie mógł się dobrać do niego i jego kompanów z uwagi na pobożność (nie bali się żadnych sztuczek, trików i nie sposób było ich zastraszyć czymkolwiek, bo odmawiali ciągle różaniec) i posiadanie relikwii biskupa Świętego Stanisława, patrona Polski.

– Skrzeczą jak Hindusi – warknął Boruta.

Jak niepyszny musiał szybko uchodzić z zamku i chcąc nie chcąc, spał na dworze. Był wtedy listopad. Z powodu zimna i wilgoci nabawił się kataru, przeziębienia i grypy. Oj, jak wówczas złorzeczył. Co prawda na nic się to zdało. Efektem zbyt swawolnych i nieuzgodnionych akcji rumuńskiego wampira grasującego na obszarze jego jurysdykcji bez zgody było to, że przesiedział całą jesień i zimę w opustoszałych piwnicach, nie wychylając nosa.

Chmura biała jak śnieg przykryła słońce, a rozmarzony czart zapragnął uciąć sobie drzemkę. Wspominał na dokonania w dziedzinie łowienia dusz. Od momentu zjawienia się na ziemiach Polan został przydzielony do akcji specjalnych, lecz rzeczywistość, jaką zastał w cichej, spokojnej, pełnej nieprzebytych borów krainie, wpłynęła na jego mentalność. Docenił urok spacerów na świeżym powietrzu, odkopywanie starożytnych kurhanów wzniesionych przez pierwszych wędrowców wdzierających się w północne części jeszcze niezaludnionej Europy. Jako młody diabeł wyznaczony do natychmiastowego działania w związku z decyzją Trójcy… klanu trzech o powołaniu nowego narodu, nie zdążył ukończyć całego cyklu szkoleń. Gdy inni kończyli akademie, mieli swoich mistrzów, on musiał wszystko zdobywać sam, nierzadko improwizując i parząc sobie ręce. W porównaniu z innymi diabłami pochodzącymi z wyższych kręgów upadłych chórów miał wykształcenie „niepełne czeladnicze”, co nie mogło zaspokoić jego ambicji i zainteresowań. Zamierzał być panem jedynie samego siebie. Nie po to wychodził z nieba, żeby być przez wieczność targany. Nie bardzo mu taka pozycja odpowiadała, tym bardziej że sytuacja ekonomiczna zmusiła go do nauki wśród ludzi. Za wszystko musiał jednak płacić z własnej kieszeni, pokonywać przeszkody w indywidualnym zakresie, nie mogąc liczyć na jakiekolwiek refundacje lub zapomogowe wsparcie z kasy ogólnodostępnej. Na setki pism w którymś momencie odpowiedział mu osobiście główny skarbnik podziemnego świata, pławiący się w luksusie Ihturiel:

– Pieniędzy nie ma i nie będzie.

Raz na sto lat przyjeżdżał do niego piekielny kurier, przynosił do podpisu jakieś papiery, kwity, ubezpieczenia bez pokrycia i znikał.

– Nad Wisłą? Przecież to totalne zadupie bez przyszłości, gdzie tylko jakiś głupi diabeł mówi dobranoc – rzekł mu kopytny lelek, odbierający glejt do Arabii, gdzie siew obłędnych nauk mógł rokować obfity plon zatracenia synów i potomków Izmaela, syna Abrahama.

Nierzadko, aby mieć święty (nie lubił tego określenia, ale było idealne) spokój musiał niekiedy rejterować poza granicę Rzeczypospolitej, do Inflant, na Litwę, zapuszczać się poza Lwów, byleby nie stykać się z nasłanymi czortami, nocować u ludzi, stróżować, sypiać w opuszczonych młynach (zawsze tam straszyło, toteż bał się zasypiać niezabarykadowany), odganiać szczury i kryć się przed diabłami. Tych ostatnich bał się bardziej niż przeczystych aniołów.

Ilekroć spotykał przeklętych, tylekroć odczuwał obawę o własne zdrowie. Kilkakrotnie został okradziony. Boruta nieraz gościł „swoich”, żądających od niego a to beczki piwa, a to czarownic. Zjawiło się u niego kilka biesów, napalonych na zabawę i awantury. Żądali, aby zorganizował im spotkanie z czarownicami.

– Skąd ci je wezmę? Na Łysej Górze dawno nie ma sabatów, mnisi postawili tam klasztor. Klechy przegnały wiedźmy z całej okolicy, a niektóre przeszły nawet na ich stronę. Zostawiły mnie samego, kamracie. – Chciał wzbudzić wśród nich litość, ale źle trafił.

– Coś wykombinuj, spryciarzu – powiedział kusy będący hersztem bandy, jaka przybyła ze stepów mongolskich, by jak się wyrazili, nabrać manier i pobyć wśród cywilizowanej społeczności.

– Sam se skombinuj, jak takiś mundry – odparł Boruta, ale zaraz pożałował wypowiedzi, bowiem biesy tak się rozsierdziły, że ze złości zdewastowały mu siedzibę, ukradły część wartościowych przedmiotów, w tym bizantyjską szkatułkę, apteczkę tureckiego cyrulika, pancerz polskiego husarza, który zresztą wyrzucili po drodze, bo był ciężki, a na koniec spaliły mu letnią rezydencję, czyli budę, odgrażając się, że nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa. W przypływie wściekłości wypływającej z niezaspokojenia ich zachcianek i żądz nasłały na niego komisję, którą musiał przekupić, aby nie odsyłać go z powrotem do piekła.

Z takich właśnie powodów nie lubił odwiedzin rogatych, ponieważ prawie zawsze dochodziło do bójek, kradzieży, awantur, niepotrzebnych napięć i wzajemnych oskarżeń. By ukryć diabelską naturę, często podawał się za kogoś innego, zmyślał historyjki o własnej przeszłości, udawał podróżnika z Getyngi, nieznającego tutejszej mowy geografa z kraju Almanów, a nawet pątnika udającego się do miejsc pokutnych. Raz konieczność zmusiła go do szukania pomocy w… kościele, gdy ukrył się pod posadzką zakrystii i przeczekał obławę na dezerterów z armii szatana. Przesiedział tam trzy dni. Wielokrotnie zmieniał adres zameldowania, ale z sentymentu zawsze jakoś wracał do ziemi łódzkiej.

Przysnął w cieniu drzewa, a wypity trunek rozweselił go nawet we śnie. Kiedy się obudził, stwierdził upływ czterech godzin.

Nagle ujrzał, jak przez bramę weszło kilku jegomościów ubranych w stroje należące do wyższych warstw społecznych. Jednocześnie kątem oka zarejestrował ruch na baszcie. Stado kruków wzbiło się w przestworza. Nieznajomi zbliżali się do niego. Jeden z nich przebrany był za mnicha, drugi oceniony został jako doktor z charakterystycznym kufrem, trzeci nosił strój dragona. Czwarty sprawiał wrażenie sługi. Boruta zdążył założyć buty, by ukryć kopyta, ogon schował pod ubranie, rogi przysłonił gęstą czupryną.

Kiedy stanęli przed nim, przedstawili się jako poddani wojewody mazowieckiego, mający doprowadzić do chorego uczonego doktora z zagranicy. Eskortujący ich dragon spytał o kowala.

– Nasz powóz, dobry człowieku, uległ poważnej dysfunkcji. Pękła oś. Żywego ducha nie ma na przestrzeni kilku mil, chyba pogubiliśmy drogę. Czy możesz nam wskazać siedzibę kowala?

Boruta wstał szybko i podniósł rękę ku północy, wyjaśniając:

– Od głównego traktu będzie nie więcej niż pół godziny marszu piechotą i ujrzycie pierwsze kontury domostw. Drugi czy trzeci budynek z kamienia to kuźnia. Tam rezyduje kowal.

Wtedy też ujrzał, jak z bramy wychodzi szlachcianka wysokiej pozycji – poznał to po ubiorze – i w asyście oficera zaczęła się do nich zbliżać. Mówiła zagranicznym językiem, który Boruta ocenił jako francuski.

– To markiza Charlotta de Buerne znad Loary. Partia przeznaczona dla zacnego starosty Leopolda Łęczyckiego herbu Wieża – wyjaśnił dragon, informując pozostałych o konieczności udania się we wskazane miejsce.

Kobieta spojrzała mu głęboko w oczy, uśmiechnęła się zalotnie i to wystarczyło, aby zawrócić Borucie w głowie. Postanowił iść za nią. Mnich wyłapał to spojrzenie i rzekł dość zmartwionym głosem:

– I jeszcze, zacny przyjacielu. Jak już jesteśmy tutaj, w tych stronach, spytam, gdzie można spotkać pana zamku łęczyckiego.

– Oj, ciężko będzie. Dawno nie urzęduje tutaj, przeniósł się do Kalisza.

W jego głowie istniała już tylko markiza. Policzki zabarwiły się na różowo, źrenice stały się bardziej żywe, śledziły każdy jej ruch.

Mnich spytał jeszcze o coś, ale Boruta nie raczył mu odpowiedzieć, tylko podniósł kapelusz i zbierał się do odejścia. Zakonnik musiał wyczuć jego niecierpliwość, więc chwycił go za rękaw. To oburzyło Borutę. Z łatwością wyrwał się z ręki osoby należącej do stanu duchowego, w momencie gdy dragon kładąc prawicę na rękojeści szabli, rzekł do doktora:

– Margrabio Einsbach von Hohenstenfen, idziemy już. Książę elektor czeka usilnie na spowiednika, a markiza również ma się stawić zgodnie z poleceniem magnata.

Mnich jednak musiał coś wyczuć, bo powiedział:

– Niech ona jedzie bez nas konno. Powóz może poczekać do jutra. Pora już późna. A ty kim jesteś?

Czort nie miał ochoty tłumaczyć się osobie wchodzącej mu w drogę, niczym klin oddzielający go od prześlicznej nieznajomej. Od niechcenia rzucił ironicznie:

– Parobasem, klecho. Daj mi święty spokój.

– W stroju szlachcica?

Boruta nie przywiązał wagi do tego pytania, nie odpowiedział, tylko przyspieszył kroku, by zobaczyć raz jeszcze niezwykłą urodę oddziałującą i drażniącą zmysły mężczyzn i… musiał przyznać, młodych diabłów. Niczym latawiec pomknął przez bramę, by zobaczyć, jak eskorta odwiązuje z uprzęży konie i przygotowuje się do drogi. Zrzuciła z siebie suknię i w dopasowanym stroju amazonki prezentowała się bardzo zmysłowo.

Mnich zaczął mu bacznie się przyglądać, lecz on uniesiony marzeniami, rzekł do nieznajomej:

– Pani, nigdy nie widziałem tak pięknej kobiety. Niech mi wolno będzie posadzić taką piękność na siodło. Mogę pokazać drogę. Jestem do usług.

Boruta był gotów porwać ją w ramiona i uciec. Właśnie analizował możliwość uprowadzenia, szanse wskoczenia na siwka i pognania na drugi kraniec województwa.

„Porwę białogłowę, zgubię pogoń eskorty i tego bałwana w mnisim stroju. Oświadczę się jej, zdobędę sztuczkami i posiądę jej ciało i serce… Kto wie, może doczekamy się potomstwa?”, przemknęło mu na myśl.

Z marzeń wybudził go głos markizy odpowiadającej w poprawnej, bezbłędnej polszczyźnie:

– Innym razem, młodzieńcze.

W tym momencie nogi wtopiły mu się jakby w ziemię. Odczuł strach, bojaźń i coś w rodzaju rozczarowania. Nieznajoma dosiadła wierzchowca i uśmiechając się lubieżnie, pognała do przodu wraz z eskortą.

Spis treści - fragment

Strona tytułowa

Czort z łęczyckiego zamku (fragment)