Ludzka rzecz - Paweł Potoroczyn - ebook + książka

Ludzka rzecz ebook

Paweł Potoroczyn

3,5

Opis

Gdynia i Angelusa. Otrzymał tytuł Książki Roku Magazynu Literackiego „Książki”.

 

 

 

Zdumiewająca książka. Nowy głos w dzisiejszej literaturze.

TADEUSZ KONWICKI

 

 

 

Miłość? Ludzka rzecz. Ale, jak twierdzi Wanda, przytrafia się tylko raz, i to nie każdemu. Zawiść? Jeszcze stary piekarz całkiem nie ostygł, a już jego żona z Jankiem harcuje, wstyd 
i hańba. Śmierć? Kto wie, dla kogo dziś Kazimierz karawan zaprzęga? Kiedy wojenna zawierucha dociera do Piórkowa, wnosi zaskakujący sens w życie mieszkańców i z niejednego łobuza uczyni bohatera. I nikogo to nie dziwi.

 

 

Napisana z epickim rozmachem powieść o burzliwych losach mieszkańców Piórkowa i ich ludzkich sprawach – miłości, śmierci i pożądaniu. Dowcip i mądra zaduma nad fenomenem życia, pięknego a ulotnego.

 

 

Paweł Potoroczyn (ur. 1961) – pisarz, dyplomata, menedżer kultury, dziennikarz, publicysta i wykładowca. Był dyrektorem Instytutu Kultury Polskiej w Nowym Jorku i w Londynie oraz dyrektorem Instytutu Adama Mickiewicza. W 2014 r. nominowany do Nagrody Literackiej „Nike” oraz Nagrody Literackiej Gdynia za debiut Ludzka rzecz, którego kontynuacją jest A to było tak.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ma­rysi i Staś­kowi

Po­grzeby w Piór­ko­wie miały wię­cej ży­cia niż we­sela, ki­ne­ma­to­graf i elek­trycz­ność. Z tą róż­nicą, że we­sela były dla pro­szo­nych go­ści, kino da­leko i za bi­le­tami, a prądu nie było wcale. Na po­grzeby wraz szedł, kto żyw. I jak tu zresztą po­grzeb opu­ścić, mus – kiedy bli­skich cho­wają, kiedy wroga – no, ucie­cha sama. Dla chło­pów do go­rzałki spo­sob­ność do­sko­nała, oka­zja ba­bom w od­święt­nych chust­kach do skargi i wy­na­rze­kań, swatne ka­wa­lery dzie­wu­chom po­ubra­nym w co naj­lep­sze, a i Mor­dze co ła­ska parę gro­szy. Dla Ka­zi­mie­rza – żniwa. Nie, bez po­grze­bów nie da­łoby się żyć.

Jak kto chciał, mógł ni­czym Waw­rzy­niec Ko­mi­nek na ślub pier­wo­rod­nego nie pójść, bo mu się inna sy­nowa wi­działa, na chrzciny wnuka się ob­ra­zić, bo mu dali Jó­zef, a nie po dziadku; mógł Waw­rzy­niec mieć lu­dziom za złe i z cha­łupy nie wyjść, bo albo zimno, albo mo­kro, albo go­rąco, ale po­grze­bów, choćby i chciał, opu­ścić nie mógł, bo ko­ściół był na jed­nym końcu wsi, a cmen­tarz na górce, na dru­gim. Naj­pierw we­selny or­szak prze­cią­gał z lewa na prawo, po­tem kon­dukt z prawa na lewo, i już. Tak to się koło ludz­kiego ży­wota na pro­stą drogę pod oknami prze­kła­dało, wzdłuż piór­kow­skich pło­tów.

Do­kład­nie wtedy, kiedy pę­kło serce Jana, cho­wali par­ty­zanta. Par­ty­zant był praw­dziwy, z AK, i na­prawdę zgi­nął. Lu­dzie wy­sta­rali się o de­ski, a ksiądz Morga za­miast ta­bliczki świę­tej pa­mięci taki a taki, żył tyle i tyle, przy­bił do trumny smy­czek.

Strze­la­ninę przy trzech wierz­bach sły­szał cały Piór­ków. Różni wtedy strze­lali po la­sach i piór­kow­scy znów mo­dlili się, żeby tylko ża­den Nie­miec nie zgi­nął. Za pierw­szego za­bi­tego szwaba Ze­rbst za­strze­lił księ­dzu pa­robka, ostat­niego mło­dego i sil­nego chłopa we wsi, do któ­rego prze­wra­cały oczami wszyst­kie piór­kow­skie panny. Za dru­giego kara była sroż­sza – piór­kow­skie panny po­je­chały na ro­boty do Rze­szy. Niby nie­da­leko, bo Rze­sza za­czy­nała się wraz za bu­czyną, ale nie wró­ciła żadna. To zna­czy, jedna po­tem wró­ciła, ale już nie panna.

Za ostat­niego tylko po­za­bie­rali lampy naf­towe, bo Ze­rbst i tak go nie lu­bił.

No więc strze­la­ninę sły­chać było wszę­dzie – od trzech wierzb pięk­nie się nio­sło w obie strony, nad bu­czyną, nad krost­ko­wymi łą­kami, pia­skar­nią, da­lej nie­po­ję­tym spo­so­bem mi­jało ko­lo­nię Siwe, gdzie nikt ni­gdy nic nie sły­szał, i do­bie­gało do Za­tyl­nej. Bar­dziej to z od­le­gło­ści przy­po­mi­nało pu­ka­nie wiel­ka­nocne ka­pi­szo­nowe albo strzały z bata niż bi­twę. Trzeba było wie­dzieć, do któ­rego wia­tru ucho przy­ło­żyć.

Ka­zi­mierz wie­dział, chyba na­wet wie­dział coś wię­cej, bo za­czął szy­ko­wać ka­ra­wan z sa­mego rana, kiedy za­bity par­ty­zant nie był jesz­cze tak cał­kiem za­bity, jesz­cze czy­ścił buty i za­wi­jał onuce. Ka­zi­mierz na­wet w naj­gor­sze roz­topy czy­ścił cały dra­jem tak, że można się było przej­rzeć w jego czerni. Także Ja­siu w naj­gor­sze błocko czy­ścił ofi­cerki na błysk.

Nie wia­domo, czy tam­tego po­ranka, prze­glą­da­jąc się w ich czar­nym świe­tle, Ja­siu Smy­czek zo­ba­czył prze­zna­cze­nie, któ­rego nie wi­dział Ka­zi­mierz w czar­nych lu­strach ka­ra­wanu, czy też to Ka­zi­mierz uj­rzał Smycz­kową śmierć, któ­rej nie roz­po­znał Ja­siu. A może Smy­czek oglą­dał to, co było, kiedy Ka­zi­mierz wi­dział, co bę­dzie, albo może pa­trzyli na to samo, tylko z dwóch róż­nych stron ka­ra­wanu? Na ko­niec obaj po­cią­gnęli po łyku kar­bi­dówki i każdy po­szedł w swoją stronę, Ka­zi­mierz do stajni, Smy­czek na wojnę.

Ciało Smyczka przy­wieźli do Piór­kowa na cię­ża­rówce, rzu­cili po­środku drogi mię­dzy cmen­ta­rzem i ko­ścio­łem, we­dle Ka­czo­ro­wej cha­łupy, pro­sto w cie­płe, wio­senne błoto. Za­nim się lu­dzie zbie­gli, nad­je­chał Ze­rbst i nie wy­sia­da­jąc z sa­mo­chodu, przy­wo­łał księ­dza Morgę. Coś mu tam po ich­niemu na­wrzesz­czał, po­ma­chał pi­sto­le­tem i tyle go wi­dzieli.

Błota było tam­tej wio­sny co nie­miara. Wą­skie, drew­niane koła ka­ra­wanu za­pa­dały się po osie. Po pła­skim jesz­cze szło cią­gnąć, ale pod górkę, zwłasz­cza koło pod­to­pio­nych krost­ko­wych łąk, Ka­zi­mierz, ksiądz i Wanda pie­ka­rzowa mu­sieli zsia­dać z ko­zła i po­ma­gać wy­pchnąć dra­jem z ba­gien­nych ko­lein. Do­brze, że tylko skrzypce wieźli, one lek­kie, ze stu­ki­lo­wym Smycz­kiem i so­lidną trumną chyba by nie dali rady. W ko­lo­nii, kto mógł, wy­legł przed cha­łupę. Nikt ni­gdy nie wi­dział, żeby Siwi głowy od­sła­niali na wi­dok trumny albo nie­bosz­czyka, a tu pro­szę, sa­mym tylko skrzyp­com czap­ko­wali, a nie­je­den jesz­cze znak krzyża uczy­nił. Było cie­pło, przy­mrozki nie zdą­żyły osu­szyć ziemi, nim spa­dły pierw­sze wio­senne desz­cze. Było za cie­pło i mimo że Ze­rbst za­ka­zał księ­dzu cho­wa­nia par­ty­zanta, nie można tego było od­kła­dać.

Kiedy ksiądz Morga po­środku wsi, we­dle Ka­czo­ro­wej cha­łupy, oznaj­mił, że i tak Ja­sia po­chowa, na piór­kow­skich pa­dła groza. Bo niby jak, kiedy Ze­rbst za­ka­zał? Po­cho­wać bez ta­bliczki, w nie­po­świę­co­nej ziemi, bez na­zwi­ska na gro­bie to i grzech, i nie­go­dzi­wość, bo ani Ja­siu przy­błęda, ani sa­mo­bójca. Pod na­zwi­skiem też po­cho­wać nie go­dzi się, bo sta­rych oj­ców Ze­rbst nie­chyb­nie za­strzeli albo i jesz­cze pół wsi z dy­mem pu­ści, jak w Boł­tu­ciach, że wie­dzieli, a nie do­nie­śli.

Strach ludzka rzecz, a księża ro­bota cho­wać umar­łych. Na­kryli Ja­sia kapą a przy­ka­zali ma­łej Zosi Ka­czo­ro­wej, by psy i ptaki od­ga­niała. Na­ra­dzali się osobno, chłopi i baby, du­ma­jąc nad tym, z czego zbić trumnę, w co ubrać nie­bosz­czyka, czy ciało ma umyć pie­ka­rzowa, czy ślepa Wa­lerka, skąd wziąć grom­nicę i komu przy­padną ofi­cerki. Piór­kow­scy ra­dzili, a Morga po­drep­tał do Za­tyl­nej, od­mó­wił ró­ża­niec z pie­ka­rzową i Ka­zi­mie­rzowi po­wie­dział, że już czas.

Wanda za­sło­niła lu­stra, przy­odziała po­si­wiałą od mąki czerń, co od po­grzebu pie­ka­rza nie opu­ściła skrzyni. Z dru­giej izby przy­nio­sła zma­to­wiałe skrzypce i ku­fe­rek z mon­du­rem dla Ja­sia. Ka­zi­mierz za­wie­sił w krysz­ta­ło­wych oknach na­kroch­ma­lone fi­ranki, ksiądz po­ło­żył skrzypce w ka­ra­wa­nie, po­mógł Wan­dzie usiąść na koźle i po­je­chali po Smyczka.

Nim do­tarli do wsi, ślepa Wa­lerka skoń­czyła myć Smyczka i Wan­dzie zo­stało już tylko ubie­ra­nie. Czy­sty i ucze­sany, z grudką piór­kow­skiego błota w uchu, któ­rej sta­ro­wina nie mo­gła zo­ba­czyć, le­żał na rzeź­nic­kim stole w nie­uży­wa­nej od śmierci Wa­le­rego ma­sarni, zim­nicy bez okien, gdzie lód wy­rą­bany z lu­tego stawu chło­dził aż do Bo­żego Ciała albo i dłu­żej. Mógł my­lić, z za­mknię­tymi oczami, z sze­roko roz­rzu­co­nymi ra­mio­nami, okryty w pa­sie czy­stą lnianą ser­wetą. Tylko dwa otworki, w mostku i splo­cie sło­necz­nym, nie­duże, jakby ra­czej z bli­ska strze­lano, bor­do­wo­sine jak wy­ci­śnięte doj­rzałe czy­raki, pa­trzyły śmier­tel­nie po­waż­nie na bie­loną po­wałę. Ina­czej mógłby kto po­my­śleć, że Smy­czek po­krze­pia się snem po mi­ło­ści z Wandą albo drze­mie, cze­ka­jąc na nią, aż skoń­czy pa­cierz. Ja­siu był uśmiech­nięty, jakby sam nie do­wie­rzał, że taka ilość ży­cia może wy­sy­pać się przez ta­kie małe dziurki.

Ubrać za­bi­tego na­śmierć stu­ki­lo­wego chłopa trud­niej niż ro­ze­brać za­cią­gnię­tego do domu pi­jaka, to i umę­czyła się Wanda ser­decz­nie. Naj­trud­niej szło z bu­tami i już my­ślała, że po­chowa Ja­sia tak, jak się uro­dził, boso. Ale mon­dur ci le­żał na nim tak, że nie mo­gła mu tego zro­bić, poj­mu­jąc, iż piękna śmierć jest ty­leż warta, co piękne ży­cie, a po­grzeb jest tylko dal­szym cią­giem we­sela, o ile żeni się i umiera piękna mi­łość. O ile na­prawdę umiera.

Pod cha­łupą ze­brali się już piór­kow­scy, cze­kał ksiądz, chłopi z trumną, no i Ka­zi­mierz. Baby w czar­nych chu­s­tach, każda z od­świętną to­rebką, za­wo­dziły Do­bry Jezu, Morga bez­cen­nym gwoź­dziem do pod­ków przy­bi­jał smy­czek do trumny, Ka­czor usta­lał, kto po­nie­sie cho­rą­giew, kto krzyż, a kto skrzypce, które Ka­zi­mierz wła­śnie wy­do­był z ka­ra­wanu.

Wanda od­wi­nęła płó­cienne onuce, ob­myła Smycz­kowi stopy ole­jem z ka­ganka i ofi­cerki same wsu­nęły się na Smycz­kowe nogi. W po­śpie­chu i nędz­nym świe­tle za­ło­żyła lewy but na prawą nogę, a prawy na lewą i tak już mu­siało zo­stać. Na ko­niec we­tknęła mu w dłoń białą chu­s­teczkę o ko­ron­ko­wych brze­gach, po­strzę­pio­nych jak tamto zdję­cie. Ja­siu był go­tów do drogi. Wanda nie uro­niła jed­nej łzy.

Smyczka, któ­rego trup w wio­sen­nym bło­cie miał słu­żyć ku prze­stro­dze, cała wieś przy­szła od­pro­wa­dzić, na­wet z Za­tyl­nej przy­szli, tylko z ko­lo­nii Siwe ni­kogo nie było.

Waw­rzy­niec Ko­mi­nek, co lu­dziom miał za złe i go ni­gdy w kumy nie pro­sili, po­społu ze swoim pier­wo­rod­nym Wa­wer­kiem, z któ­rym od za­po­wie­dzi słowa nie za­mie­nił, uło­żyli ciało w trum­nie, bo im tak Morga ka­zał. Dzi­wo­wali się, że Smy­czek ma buty na opak za­ło­żone, ale po ci­chu, każdy so­bie czyli. Może też po­my­śleli, że to oby­czaj jaki w Za­tyl­nej albo gdzie da­lej, skąd Wanda po­cho­dziła. Oby­czaj ludzka rzecz, u każ­dego inny i nie Ko­min­ków sprawa do­cho­dzić dla­czego. Sap­nęli, dźwi­gnęli, wieko za­warli i lekko, nie do końca gwoź­dziami przy­ła­pali, żeby się ła­two w ko­ściele na ka­ta­falku dało ro­ze­wrzeć.

– Ano, szkoda – wes­tchnął Waw­rzy­niec – po­rządne buty. I tyle go Wa­we­rek usły­szał na na­stępne dzie­sięć lat.

I je­chał Smy­czek z fa­so­nem, w mon­du­rze, środ­kiem wsi, jak jaki książę albo mar­sza­łek. Koła ka­ra­wanu z gra­cją mie­liły wio­senne błoto, mie­sza­jąc brudną wodę z koń­skim gów­nem, prze­szłość z przy­szło­ścią, los i pro­roc­twa. Kroch­ma­lone fi­ranki prze­sła­nia­jące górną po­łowę krysz­ta­ło­wych okien, białe jak ośnie­żone szczyty gór, przy­ćmie­wały chłop­ską fil­cową ele­gan­cję. Idący za ka­ra­wa­nem w kon­duk­cie prze­glą­dali się w jego tyl­nych drzwiach, zwier­cia­dle osta­tecz­no­ści, a po­tem pierw­sze kro­ple desz­czu spa­dły na zma­to­wiałe skrzypce.

Nie wia­domo, co było naj­pierw, cmen­tarz czy Piór­ków. W Za­tyl­nej mó­wili, że cmen­tarz, a do­piero po­tem cha­łupy do­okoła po­bu­do­wano, dla wy­gody, żeby bli­żej było.

W Piór­ko­wie po­wia­dali, że naj­pierw był ko­ściół, po­tem wieś, a na końcu cmen­tarz. W ko­lo­nii Siwe ma­wiali, że naj­pierw to był tylko sra­czwy­cho­dek za Ka­czo­rową cha­łupą i straszny smród, a wieś za­częła się do­piero, jak Siwi, je­den w dru­giego tę­dzy cie­śle, Jana na wy­so­kiej dzwon­nicy za­wie­sili. A jesz­cze dzie­dzic mó­wił i na­wet po­ka­zy­wał Mor­dze ja­kieś do­ku­menty, że naj­pierw Ra­deccy ko­ściół ufun­do­wali dla sie­bie i dla swo­ich kmie­ciów, a miej­sce wy­brali su­che i ma­low­ni­cze, i na górce, żeby się dzwon do­brze niósł i żeby nie­da­leko od dworu i bli­sko do wsi było, a chłop­stwo zbie­głe z Ko­rony i tu­tej­sze on­giś wy­zwo­lone cha­łupy do­bu­do­wało. Morga nie mó­wił nic, bo przy­szedł na go­towe. Cmen­tarz tylko ogro­dził i so­bie po­mnik na zaś po­sta­wił, bez na­pi­sów jesz­cze, ale wszy­scy wie­dzieli.

Kon­dukt naj­pierw ru­szył w prawo, do ko­ścioła, w ci­szy, w któ­rej, zda­wało się, sły­chać było rzad­kie kro­ple desz­czu z ję­kiem pa­da­jące na skrzypce. Dra­jem na prze­dzie, po­tem cho­rą­giew, da­lej Morga z bre­wia­rzem, a za nim w pierw­szym sze­regu Wanda z oj­cami Ja­sia po obu stro­nach. Wanda nie pła­kała, pa­trzyła przed sie­bie wzro­kiem, który prze­bi­jał czerń cho­rą­gwi, któ­rego nie mo­gły za­trzy­mać plecy Morgi ani czarne lu­stra ka­ra­wanu, ani wrota ko­ścielne że­la­zne. Czy pa­trzyła w przód, czy na­zad, mo­dliła się czy klęła, może sie­działa nad ka­je­tem, gdy Smy­czek za­kła­dał ko­lejną płytę na pa­te­fon, jesz­cze raz ro­dziła ból i jesz­cze raz, i jesz­cze raz, może znów wy­cią­gała po­duszkę spod głowy pie­ka­rza, a może tylko za­sta­na­wiała się, co piór­kow­scy po­wie­dzą, ofi­cerki na opak za­ło­żone uj­rzaw­szy. Oj­co­wie Ja­sia, za sta­rzy, żeby ich śmierć dzi­wiła, mieli oboje na twa­rzach ten sam cier­pliwy i wy­ro­zu­miały uśmiech na­stęp­nych w ko­lejce, przed któ­rych wci­snął się nie­cier­pliwy mło­kos. Nio­sący cho­rą­giew Ka­czor, jak jaki mistrz ce­re­mo­nii, choć sro­dze wy­stra­szony, żeby z tego czego nie było, miał minę naj­waż­niej­szego uczest­nika wy­da­rze­nia. Piór­kow­scy za­cho­dzili w głowę, czy z od­działu Smyczka się kto ostał i czy, nie daj Bóg, przyj­dzie. A może się i od­dział roz­wiąże, bo czasy ta­kie, że trudno swo­ich wy­kar­mić, a cóż do­piero le­śnych. Morga w my­ślach wa­dził się z Pa­nem zło­czyń­ców, cu­dzo­łóż­ców i stra­ceń­ców, sza­fa­rzem ta­len­tów.

Deszcz ustał, za chwilę wyj­rzało słońce i za­częło po­chy­lać piór­kow­skie płoty, nad Za­tylną mo­zol­nie wy­gięło tę­czę i uto­piło ją we sta­wie. Za­darte wio­senne chmury od­cho­dziły za ho­ry­zont jak po­sta­wione koł­nie­rze jeń­ców wzię­tych zimą. Okna cha­łup, jedno po dru­gim, prze­ka­zy­wały so­bie ob­razki z po­grzebu. Na końcu kon­duktu nie­okieł­znana dzie­ciar­nia ba­wiła się w akow­ców i ge­stapo.

Sę­dziwy Gło­wacki Fran­ci­szek, pie­karz, scho­dził długo i kło­po­tli­wie. Przed sa­mymi świę­tami cze­lad­nicy za­żą­dali pod­wyżki, a chy­trzej­szy je­den na­wet wy­zwo­le­nia, bo mu się wła­sna pie­kar­nia w Boł­tu­ciach wi­działa.

– Sztrejk – po­wie­dzieli. – Albo da­cie opłat­kowe, a z No­wym Ro­kiem po gro­szu od bo­chenka na trzech, albo se sami te worki dźwi­gajta.

I nie po­pu­ścił Fran­ci­szek, na­urą­gał, a mą­drala to i ba­tem do­stał. Za­wzię­tość taka go wzięła, że mimo lat sam chwy­cił pół­me­trowe worki mąki i da­lej kłu­so­wać z nimi przez po­dwó­rze, od spi­chrza do pie­karni. Za­wzię­tość ludzka rzecz i jak wszystko, co ludz­kie, swoją cenę ma. Za czwar­tym wor­kiem po­dźwi­gał się Fran­ci­szek i jak stał, tak oba­lił się na kle­pi­sko.

Bie­gnie Wanda, pa­trzą cze­lad­nicy, czapki na tył pu­stych łbów zsu­nięte, nie­pewne to i już o sztrejku pa­mię­tać nie chce, jed­nemu tylko świst bata w du­szy gra, ale i on nad pie­ka­rzem klę­czy po­chy­lony. Po­słała Wanda, kto był pod ręką, po fel­czera do Bia­ło­brze­gów, Fran­ciszka do izby prze­nieść ka­zała i lej­cami za­częła spra­wie­dli­wość wy­mie­rzać. Spra­wie­dli­wość było aż w Piór­ko­wie sły­chać.

– Krew go za­lała – po­wie­dział fel­czer, Fran­ciszka zba­daw­szy. – Na­gła krew go za­lała, żyłka w gło­wie mu pę­kła. Długo tak nie po­cią­gnie, ale ja Wan­dzie we wszyst­kim chęt­nie po­mogę, znam się na tym i owym, więc jakby co...

Czy Fran­ci­szek był za stary, czy Wanda ja­kich spo­so­bów się imała, dość, że po­tom­stwa nie mieli. Ale poza tym Wanda żoną była przy­kładną. Młod­sza od pie­ka­rza może i o czter­dzie­ści lat, dbała o niego jak o ro­dzo­nego ojca.

Sta­rowna i uczciwa, czego wię­cej trzeba w la­tach, kiedy żą­dze są tak mi­zerne, że można się do nich przy­zwy­czaić, swę­dze­nie ra­czej niż roz­pa­lone że­lazo. I Fran­ci­szek od­pła­cał jej do­bro­cią, trak­to­wał jak dzie­dzic świę­tej pa­mięci dzie­dziczkę, nie ża­ło­wał nafty, gdy Wanda chciała w zi­mowe noce czy­tać stare ka­len­da­rze. Ku­pił jej na­wet pa­te­fon.

Wanda, piękna a ży­zna, le­żała odło­giem i nie wy­da­wała się z tego po­wodu nie­szczę­śliwa. Wieś tego nie ro­zu­miała od dnia, gdy Fran­ci­szek przy­wiózł pannę młodą z gosz­czyń­skiego od­pu­stu, aż po dzień, w któ­rym po­wa­liła go na­gła krew. Biedna, piękna Wanda też tego nie ro­zu­miała, aż za­wi­tał do niej Smy­czek z ko­lęd­ni­kami.

Mę­ża­tek Ja­siu nie ru­szał, chyba że się która sama pro­siła, ale i to da­leko od ro­dzin­nej wsi. Co in­nego panny, druhny, Ży­dó­weczki, a już młode Cy­ganki to zwłasz­cza, a jakże, wtedy ja­koś za­wsze w oko­licy można było wy­pa­trzyć ta­bor. Że byli, po­zna­wało się po wy­pa­lo­nych tra­wach ich ognisk na krost­ko­wych łą­kach, po cie­płym po­piele na pa­stwi­skach we­dle bu­czyny. Że będą, można było po­znać po bo­cia­nach, do dwóch nie­dziel po pta­kach po­ja­wiał się pierw­szy ta­bor. Że znikną, można było po­znać po mi­nie Ze­rb­sta.

Ja­siu le­dwo stał na no­gach, ra­czej plą­sał, i Gwiazda Be­tle­jem­ska chy­bo­tała się nad jego głową jak cią­gnąca ku ziemi ko­meta. Zdaje się, gwał­tow­nie wy­trzeź­wiał, Gwiazda znie­ru­cho­miała, ogień ci w nim krzep­nie, blask ciem­nieje. Śmierć ci­cho gwizd­nęła z za­chwytu. Tu­roń wi­docz­nie wstrzy­mał dech, bo mu para z gęby prze­stała le­cieć. W ja­snym pro­sto­ką­cie drzwi, jak w ra­mach ob­razu, ko­lęd­ni­kom uka­zała się Matka Bo­ska. Je­śli miał kiedy Smy­czek wi­dze­nie, to wła­śnie wtedy. A Wanda przyj­rzała mu się z uwagą, bo wy­glą­dał, jakby świe­cił.

I co, że mę­ża­tek w za­sa­dzie Ja­siu nie ru­szał, a ja­każ z Wandy mę­żatka. Fran­ci­szek nie mógł ru­szyć żadną koń­czyną, od­dy­chał tylko, prze­ły­kał, pod­no­sił i opusz­czał po­wieki, uka­zu­jąc mar­twe oczy, pu­ste i ma­towe, jak po­wle­czone pa­ra­finą. Była Wanda za­cną żoną, to my­ślała, że tylko jej ro­boty od tego nie­szczę­ścia przy­bę­dzie, a ro­boty bała się naj­mniej. Zmę­czo­nej przy­ro­dzie było zaś do­sko­nale obo­jętne, czy sę­dziwy pie­karz kładł się przy swo­jej ko­bie­cie na ko­lejną ja­łową noc, czy też utru­dzona nie­wia­sta kła­dła się w dru­giej izbie, nie mo­gąc znieść cuch­ną­cych od­le­żyn. Ale przy­roda nie zna grze­chu, grzech ludzka rzecz, choć przy­roda do niego po­py­cha i jak po­wia­dają, za­czyna się tam, gdzie ona koń­czy.

Grzeszne były wi­zyty Ja­sia, o któ­rych ga­dali i w Piór­ko­wie, i w Za­tyl­nej, że przy­cho­dzi, do młyna po mąkę jeź­dzi, z Ży­dem Ha­ha­mem się tar­guje, pie­ka­rza czy­ści i ob­mywa, z boku na bok i z ple­ców na brzuch prze­wraca tylko po to, żeby pod wie­czór parę chwil z Wandą przy ku­chen­nym stole po­sie­dzieć. Grzeszne były dźwięki pa­te­fonu do­bie­ga­jące z roz­świe­tlo­nych okien, wy­my­ka­jące się ko­mi­nem i szpa­rami we drzwiach, me­lo­die, któ­rych Ja­siu słu­chał jak za­cza­ro­wany, pa­trząc na Wandę li­czącą pie­nią­dze lub za­pi­su­jącą coś w gę­sto krat­ko­wa­nych ka­je­tach. Grzeszny był już sam ruch, ja­kim Wanda krę­ciła korbką pa­te­fonu. I cóż, że po­dług ich na­iw­nych mnie­mań skoro nie było pie­ka­rza, to i grze­chu nie było. W Piór­ko­wie to nie Pan su­mie­nia są­dził i od­pusz­czał, ale piór­kow­scy.

Nie za­nie­dbał Ja­siu ło­bu­zerki i z na­sta­niem wio­sny jakby mniej czasu spę­dzał za ku­chen­nym sto­łem. Już wów­czas Wanda co wie­czór wy­sta­wiała pa­te­fon w oknie otwar­tym na oścież, chcąc go mu­zyką zwa­bić pod swój dach, bo i ona nie­winna nie była i także samo na Smyczka pa­trzyła, zwil­żona, znad krat­ko­wa­nych ka­je­tów. A Ja­siowi jesz­cze inne me­lo­die w gło­wie szu­miały.

W Pal­mową Nie­dzielę wró­cił Ja­siu z ko­lo­nii Siwe pra­wie nie­żywy. Wła­ści­wie nie tyle Ja­siu wró­cił, ile go Siwi wró­cili, a chciała Opatrz­ność, że do Wandy bli­żej im było niż do Smycz­ko­wej cha­łupy, więc go na jej progu zo­sta­wili pół­ży­wego. Ze skóry to tylko buty Ja­siu miał całe, resztę Smyczka po­kryły si­niaki i strupy, bo w ko­lo­nii ob­cych nie bar­dzo lu­bili. Po praw­dzie, ni­kogo nie lu­bili, bo każdy był obcy.

Ta­kim go Wanda na progu zna­la­zła, z ko­ścioła wró­ciw­szy. Star­sza od Smyczka, już ra­czej ko­była niż klacz, pierw­szych od­kryć do­ko­nała, roz­bie­ra­jąc obi­tego do nie­przy­tom­no­ści chłopa. Do­tknęła go tu i ów­dzie, no z cie­ka­wo­ści ra­czej niż z po­żą­da­nia, a Ja­siu od­po­wie­dział. Do­tknęła znów, a w od­po­wie­dzi usły­szała za­chę­ca­jące mruk­nię­cie.

Po­ło­żyła się koło nie­do­bitka i ob­jęła ca­łym cia­łem. Są­dząc, że Ja­siu nie­wiele czuje, a jesz­cze mniej za­pa­mięta, ze­brała się na od­wagę, splo­tła dło­nie na Smycz­ko­wym przy­ro­dze­niu i wraz usły­szała swoje wła­sne mruk­nię­cie – cze­goś ta­kiego Wanda jesz­cze nie wi­działa, na­wet wąt­piła, czy Ja­siowa od­po­wiedź po­trafi zmie­ścić się w ko­bie­cie.

Przez ty­dzień okrą­gły jak bo­che­nek pie­kar­nia nie pie­kła chleba, inne pło­mie­nie inny za­czyn roz­grze­wały, wzbie­rało i ro­sło coś, czym na­kar­mić wpraw­dzie nie można, ale i bez czego wszystko inne nie ma smaku. Żą­dza ludzka rzecz, po ludzku się ro­dzi i po ludzku umiera, a po dro­dze tak samo drę­czy i jest za­drę­czana.

Może Smy­czek nie pa­mię­tać tego cie­pła peł­zną­cego od­de­chem pod pie­rzyną, tego za­pa­chu chleba i po­kory, może nie pa­mię­tać lip­ną­cego potu, na­de­rwa­nego ucha i bólu po­ła­ma­nych że­ber. Ale nie za­po­mni po kres swych dni, co usły­szał od Wandy pierw­szego z owych sied­miu dni stwo­rze­nia. Cze­goś ta­kiego Smy­czek ni­gdy przed­tem nie sły­szał, bo w Piór­ko­wie o mi­ło­ści ga­dał tylko Morga, pod­nio­śle a nudno.

Roz­sz­cze­pili się, kiedy w sieni zo­stały już tylko ki­szone ogórki.

Gdy w na­stępną nie­dzielę Wanda zaj­rzała do dru­giej izby, po­żół­kły i za­ro­śnięty pie­karz wciąż tam był, jak drzewo za­sa­dzone przed wie­kami, które dla­cze­goś to za­po­mniano wy­ciąć, mimo że spróch­niałe, że za­sła­nia świa­tło, mar­twy pień w ogro­dzie wia­trów. Od­kry­cie obec­no­ści Fran­ciszka przy­po­mi­nało od­kry­cie in­nego świata, kon­ty­nentu go­ry­czy bez przy­szło­ści i bez­rad­no­ści bez wyj­ścia. Wo­kół wy­pa­lo­nej świecy po­nie­wie­rały się po­kur­czone ćmy. Nad łóż­kiem pie­ka­rza, jak bal­da­chim, za­wi­sła pa­ję­czyna, ca­łun bez­sze­lest­nie utkany przez wio­senne pa­jąki, nie­odróż­nialny ko­lo­rem i ma­te­rią od si­wi­zny pie­ka­rza. Łu­dząco mar­twy wzrok po­kry­tych pa­ra­finą oczu stwa­rzał pewną na­dzieję, którą roz­pra­szał słaby od­dech, za­uwa­żalny nie po­przez ruch klatki pier­sio­wej, lecz przez nie­znaczne fa­lo­wa­nie pa­ję­czyny zwie­sza­ją­cej się z za­gło­wia łóżka w po­bliżu ust. Wanda cofa się od­ru­chowo. W po­koju za nią le­go­wi­sko pełne praw­dzi­wego grze­chu i praw­dzi­wego szczę­ścia, w po­koju przed nią bar­łóg cier­pie­nia i bez­na­dziei, esen­cji ży­cia, na­miastki śmierci. Izba szczę­ścia i izba Prawa, prawda na­tury prze­ciwko praw­dzie wiary.

Długo, bar­dzo długo Wanda krąży mię­dzy Ge­ne­sis i Apo­ka­lipsą. Ma­jąc do wy­boru zło i zło, wy­biera uza­sad­nie­nie. Że­gna się krzy­żem, wy­ciąga po­duszkę spod głowy Fran­ciszka i kła­dzie mu ją na twa­rzy. Że­gna się jesz­cze raz i ci­cho wy­cho­dzi.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska
Ilu­stra­cja na okładcepraca z cy­klu „Sa­mot­ność”, Wi­told-K.
Re­dak­cjaMa­rianna So­ko­łow­ska
Ko­rektaMag­da­lena Sta­jew­skaDo­nata Lam
Przy­go­to­wa­nie wnę­trza do drukuPiotr Trze­biecki
Co­py­ri­ght © Pa­weł Po­to­ro­czyn, 2023 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2023 Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Be­ata Sta­siń­ska Li­te­rary Agency.
ISBN 978-83-8032-923-2
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.