Latarnia umarłych - Barbara M. Mikulska - ebook + książka

Latarnia umarłych ebook

Barbara M. Mikulska

3,9

Opis

 

Czy w dobie komputerów i telefonów komórkowych, lotów na Księżyc i na Marsa można jeszcze uwierzyć, że oprócz naszego realnego świata istnieje także ten należący do umarłych? Że te światy mogą się przenikać, dawno pogrzebani wcale nie zapomnieli, co ich łączy z żywymi, a ich uczucia i emocje są równie intensywne jak kiedyś? 

 

Dziewiętnastoletnia Iga, kończąc swoją wakacyjną wędrówkę, trafia przypadkowo do niewielkiej miejscowości Budy Leśne. Nie wie, że wymuszony okolicznościami nocleg w dzwonnicy stanie się początkiem dramatycznych wydarzeń, których stawką będzie nie tylko jej życie, ale także życie młodszej siostry.

 

Iga i jej przyjaciele muszą rozwikłać zagadkę, która swój tragiczny początek miała ponad półtora wieku temu, a bohaterami dramatu byli członkowie rodziny dziewczyny, o których istnieniu nie miała nawet pojęcia.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 319

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (15 ocen)
6
5
1
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zaneta73

Nie oderwiesz się od lektury

Tak naprawdę to bardzo smutna historia ale dobrze się czyta.
00
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Można poczytać. Na jeden dłuższy wieczór. Horror sięgający do wierzeń wieśniaków.
00

Popularność




Rozdział 1. Dzwonnica 

Ta miejscowość, Budy Leśne, nie różniłaby się od innych na szlaku wędrówki Igi i pewnie dziewczyna szybko by o niej zapomniała, gdyby przyjechał autobus, a jeszcze wcześniej na wieży nie ożył nagle dzwon. Budynek z bali wznosił się na jakieś osiem metrów, a drewniane kłody na rogach wyglądały niczym dłonie ze splecionymi palcami. Ażurowy krzyż wieńczył ostry daszek, a pod nim huczał spiżowy kielich. Całość robiła dość surrealistyczne wrażenie, bo okolica zabudowana była parterowymi domkami z cegły bądź pustaków, często nieotynkowanych, ze skośnymi dachami przypominającymi czapeczki skrzatów. A dzwonnica, wysoka i smukła, górowała nad budynkami niczym królewna Śnieżka nad krasnoludkami. Wrażenie odrealnienia pogłębiał fakt, że baszta stała samotnie, bez kościoła czy jakiejkolwiek nawet kapliczki, odgrodzona od domów mieszkalnych płotem ze sztachet obrośniętych winobluszczem. Przez drewnianą furtkę, chodnikiem ułożonym z pojedynczych płyt, można się było dostać pod zbite z dech – nawet z daleka wyglądających na grube – drzwi. Właśnie pojawił się w nich mężczyzna, wysoki i chudy, z ostrymi, jakby ptasimi rysami twarzy, zamknął na skobel dzwonnicę i ruszył powolnym krokiem w stronę straganów.

Dziewczyna uniosła głowę i osłoniła dłonią oczy, bo oślepiało ją zachodzące słońce. Rozkołysane serce nadal waliło w grube ściany zaśniedziałej konchy, a dźwięk niby fala na jeziorze rozchodził się po okolicy, chociaż z każdym uderzeniem brzmiał coraz ciszej. Przechodnie przystawali, czynili znak krzyża i wracali do swoich zajęć. Iga zrzuciła z ramion plecak, usiadła na zielonej ławce i zapatrzyła się na ryneczek, o ile ten niewielki prostokąt między kilkoma chałupami można było tak nazwać.

Choć wrzesień dobiegał końca i rozpoczęła się jesień, dopóki świeciło słońce, trudno było w to uwierzyć. Krótkie rękawki, krótkie sukienki i spodnie młodych ludzi krążących wokół kramów z warzywami, jajami i oskubanym drobiem przeczyły kalendarzowi, jakby młodzież na siłę chciała przedłużyć wakacje, porę nieuzasadnionej radości, nieróbstwa i nietrwałych miłości. Za to starzy już pożegnali lato. Kobiety zaciskały pod brodami węzły chustek, otulały się swetrami czy kubrakami, a mężczyźni zapinali kolejne guziki w wyświechtanych marynarkach, przewidując nadchodzący chłód.

Dziewczyna wyciągnęła przed siebie nogi. Sprane i poprzecierane gdzieniegdzie dżinsy oraz zakurzone czerwone trampki świadczyły zarówno o majątku właścicielki, jak i upodobaniach. Sięgnęła do plecaka i wyciągnęła niewielką butelkę wody; w dwóch łykach wysączyła zawartość, ale nie pozbyła się pustego opakowania. Starannie zakręciła korek i wcisnęła flaszkę w boczną kieszeń. Zaburczało jej w brzuchu, cóż, kiedy nie miała nadziei, że w takiej dziurze kupi coś ciepłego do jedzenia. Zresztą, jak się zorientowała z rozmowy dwóch przekupek, był czwartek, dzień targowy, a to znaczyło, że Halinka wcześniej zamknęła spożywczak,żeby samej zrobić zakupy na ryneczku. A tu ani na bułkę, ani na jakąś konkretną przekąskę nie było szansy. Mogła kupić marchewkę albo owoce, ale na to nie miała ochoty. Uznała, że godzinę jakoś wytrzyma. Za kwadrans miał podjechać autobus, którym w ciągu kilkudziesięciu minut dojedzie do Olecka, a tam skorzysta z dobrodziejstwa cywilizacji. Pójdzie do Maka albo do KFC i zamówi tyle żarcia, że nie zdoła wszystkiego zjeść. Na razie wyciągnęła szkicownik i zapatrzyła się na dzwonnicę. Na tle jasnego nieba wyglądała niczym tajemniczy obelisk, a krzyż na szczycie sprawiał wrażenie, że celuje w coś konkretnego. Iga zaznaczyła na kartce kilka kropek, od nich pociągnęła parę kresek i od razu widać było bryłę budynku. Uczyła się rysować tylko w szkole, ale miała naturalny talent, który pozwalał jej w oszczędnych ruchach przedstawić istotę kopiowanej rzeczywistości. W szkicowniku miała już sporo rysunków dokumentujących jej wakacje. Zapewne dzwonnica była jednym z ostatnich, niedługo musi wrócić do domu, do pokoju w bloku, który dzieli z młodszą siostrą. I rodziców, którzy… Cóż, są, jacy są… Zafiksowani na pokonywaniu trudności, uwięzieni między słabo opłacaną pracą a telewizorem, kompletnie nie mogli zrozumieć własnej córki. A Iga się buntowała przeciwko takiej codzienności.

– Naczytałaś się głupot, to ci się wydaje, że możesz coś zmienić! – Słowa matki bolały, jakby ktoś skopał Igę po brzuchu. – Pójdziesz do roboty jak każdy. Ledwo z ojcem ciągniemy, a tobie się studiować zachciało. O kant dupy potłuc ten pomysł, nie stać nas. Nie będziemy cię dłużej utrzymywać, a jak ci się nie podoba, to się wyprowadź. Zobaczymy, jak sobie wtedy dasz radę.

To było na początku czerwca, zaraz po maturach. Wyniki miała naprawdę dobre, wszyscy rozmawiali, jaki wybrać kierunek, więc udzieliła się jej ta zbiorowa euforia. Szybko zgasła. Ugrała jedynie zgodę na zrobienie sobie wakacji. Oczywiście musiała na nie zapracować, a i tak matka patrzyła złym wzrokiem, że nie dołożyła kasy do rodzinnego budżetu. Kupiła tylko siostrze lalkę, taką, jakimi bawiły się jej wszystkie koleżanki, a o której mała mogła jedynie pomarzyć: smukłą, z długimi włosami, w balowej sukni.

– Jesteś najwspanialszą starszą siostrą na świecie – oznajmiła Pelaśka, tuląc zabawkę jak skarb.

– Jestem jedyną twoją siostrą! – Przytuliła dziewczynkę i doczekała się mokrego całusa na policzku.

Dzieliło je dziesięć lat. Kiedy mama zaszła w ciążę, Iga miała tyle, co Pelaśka teraz. Nie rozumiała wtedy tych dziwnych rozmów, które cichły, gdy wchodziła do dużego pokoju. Widziała za to zapłakane oczy matki i gniewne skrzywienie ust ojca. Dopiero niedawno domyśliła się, o co tak naprawdę chodziło. Bo zawsze im było ciężko, zawsze brakowało pieniędzy, więc kwestie „Bóg tak chciał” albo „jakoś to będzie” nie wydawały się jej oderwane od rzeczywistości. Tylko jeden raz, gdy już niemal zasypiała, usłyszała podniesiony głos mamy: 

– To grzech śmiertelny! Weźmiesz go na siebie?

Słowa padły i zawisły w próżni. Żadna z nich, ani matka, ani córka, nie doczekały się odpowiedzi. A potem nastały ciche, pełne oczekiwania dni. Nikt Idze nie wytłumaczył, co się dzieje, ale przecież nie była głupia. Widziała wielki brzuch, a potem zjawiła się Pelaśka. A za nią przyszła masa rzeczy, które Iga musiała robić. Miała tylko dziewięć lat, a obowiązków jak zawodowa mamka. Ale się nie buntowała, bo przecież tak musiało być. Nie znała alternatywy.

Iga zadrżała, bo nagle zrobiło się zimno. Schowała szkicownik z niedokończonym rysunkiem do plecaka, wyciągnęła bluzę i założyła ją, naciągając kaptur na głowę. Słońce ukryło się za dzwonnicą i dlatego temperatura spadła. Zerknęła na zegarek. Co jest? Kwadrans opóźnienia? Spojrzała na rozkład jazdy umieszczony za plastikową osłonką na drągu z oznaczeniem przystanku.

– Pewnie już dziś nie przyjedzie. – Iga drgnęła, bo słowa wypowiedział ktoś stojący za jej plecami.

– Jak to nie przyjedzie? – Odwróciła się do rozmówcy.

– Zwyczajnie. – Stary mężczyzna uśmiechnął się, a Iga odwróciła wzrok od jego twarzy. W dziąsłach tkwiły połamane zęby, pokryte resztkami jedzenia, sądząc po zapachu zbiór wielu dni.

– Ale przecież na rozkładzie… – zaczęła mówić, odsuwając się nieznacznie.

– A tam, rozkład! Jak w Pełkach nikt nie wsiada, to Józiek już dali nie jedzie. Boć u nas przecie nicht do Olecka o ty porze nie jeździ. To on zostaje w domu, z kobitą. Jutro panna przyjdzie, z samego rana. Jak napisali. – Wskazał rozkład.

– Jak to?

– Napisali, to przyjedzie. Znaczy Józiek przyjedzie autobusem. – Mężczyzna pokiwał głową, jakby chciał podkreślić wagę swoich słów.

– Przecież ja muszę do Olecka – szepnęła nagle wystraszona.

Została sama na przystanku. Obok małorolni biznesmeni krzątali się, sprzątając swoje kramiki. Nikt się nią nie interesował, a ona nagle poczuła, że nie wie, co powinna zrobić. Spać na przystanku? Strach, a na dodatek zimno. A hotelu, nawet gdyby było ją stać, to przecież w tej dziurze nie uświadczy.

Usiadła na ławce, a w środku aż się w niej gotowało. Jak to nie przyjedzie? Bo co? Bo jakiś tam Józiek zadecydował? Bo woli dupsko grzać w domu niż do końca wywiązać się z obowiązków?

– Już ja ci pokażę! – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – W pięty ci pójdzie, jak nasmaruję na ciebie do zarządu. Gnojek jeden!

Wyciągnęła komórkę i z obawą spojrzała na ikonkę baterii. Tylko trzydzieści procent, lepiej na razie nie grzebać, bo rozładuje telefon do końca. Ale obiecała sobie, że nie daruje temu jakiemuś Jóźkowi.

Na razie odłożyła sprawę transportu, bo nic mądrego nie przychodziło jej do głowy, natomiast zaczęła się zastanawiać, gdzie spędzić tę noc. Jej wzrok padł na dzwonnicę. Widziała, że wychodzący mężczyzna zamykał ją jedynie na skobel, więc choć mógł również przekręcać klucz w zamku, istniała spora szansa, że tak się jednak nie stało. Zawsze będzie miała dach nad głową w razie deszczu, a i masywne ściany osłonią ją od wiatru i chłodu. Musi tylko poczekać, aż znikną wszyscy z ryneczku, a podejrzewała, że nastąpi to wkrótce. Na takich wsiach rytm życia dyktowały naturalne pory doby i roku. Zarzuciła plecak na ramię i podbiegła do najbliższego straganu.

– Mogę jeszcze coś kupić? – spytała, chciwie popatrując na dorodne owoce.

– Pewnie. – Starsza rumiana kobieta kiwnęła głową i uśmiechnęła się zapraszająco.

– Dwie gruszki, jabłko i parę śliwek poproszę. A mogę kawałek tego sera? Cały to dla mnie za dużo.

Sprzedawczyni kiwnęła głową. Tych parę groszy też się przyda.

Odkroiła kawałek własnej roboty twarogu, wrzuciła w foliową torebkę i zważyła. To samo zrobiła z owocami – wszystkie zapakowała w zrywkę i dała jedną cenę.

– I tak końcówki – powiedziała, przyjmując zapłatę.

– Dziękuję. – Iga wcisnęła prowiant do plecaka i ruszyła spacerem w stronę asfaltowej drogi wiodącej do Olecka.

Postanowiła, że zejdzie miejscowym z oczu, żeby nie wzbudzać sensacji, a jak zapadnie zmrok, wróci tu i wśliźnie się do dzwonnicy. Usiadła na poboczu zasłonięta przed niepowołanymi spojrzeniami krzakiem dzikiego bzu. Zjadła spory kawałek białego sera i zaklajstrowała się tak dokumentnie, że aż dostała czkawki. Wody już nie miała, ale wyciągnęła z plecaka śliwki i przepchnęła twaróg soczystymi owocami.

Ruch na drodze panował mizerny, w trakcie posiłku minęło ją kilka tirów i dwa samochody osobowe. Przez chwilę zastanawiała się nawet, czy nie próbować dostać się do Olecka autostopem, ale natychmiast zrezygnowała z pomysłu. Przypomniał się jej facet z parkingu pod Malborkiem. Nie zdążyła jeszcze wsiąść do jego forda, kiedy przygwoździł ją do karoserii i zażądał „opłaty”. Rozorała mu twarz paznokciami, ale był silniejszy. Niemal udało mu się osiągnąć cel, gdy na placu pojawił się wymalowany na kolorowo busik i z jego wnętrza wysypali się niemniej barwni pasażerowie: trzej młodzi mężczyźni i dwie dziewczyny. Byli na lekkim haju, ale na szczęście kojarzyli rzeczywistość. Dwóch zareagowało na krzyki i oswobodziło ją od nachalnego amanta. Potem zabrali do siebie, dziewczyny zaopiekowały się nią, poczęstowały ziołem, co okazało się doskonałym antidotum na strach i stres. Chociaż dotychczas podróżowała wyłącznie stopem, po tej przygodzie odechciało się jej takiej jazdy.

W ogóle by się to nie wydarzyło, a przede wszystkim nie siedziałaby tu teraz sama, gdyby te wakacje spędzała zgodnie z wcześniejszymi planami, z Jackiem, swoim byłym już chłopakiem. Chodzili ze sobą od drugiej klasy liceum, a przed samą studniówką przenieśli związek na wyższy poziom, czyli zaczęli uprawiać seks. Bardzo rozsądnie, z zabezpieczeniem, bo przecież są dorośli, odpowiedzialni i będą budować przyszłość w odpowiedniej kolejności: studia, praca, kiedyś tam dzieci. Lecz jakoś tak pod koniec egzaminów maturalnych, kiedy już oboje wiedzieli, że poszło im dobrze i w zasadzie szkołę mają z głowy, chłopak oznajmił jej, że musi zrezygnować z ich wspólnych wakacji. Rodzice bowiem zafundowali mu studia w Londynie, lecz na utrzymanie w stolicy brytyjskiego imperium musi zarobić sam, wyjeżdża więc zaraz po zakończeniu roku szkolnego, bo już ma nagraną robotę w knajpie. No i w ogóle muszą się zastanowić nad tą ich przyszłością, czy ona będzie wspólna… Iga uniosła się honorem – kazała chłopakowi spadać i więcej się do niej nie odzywać. Przepłakała kilka nocy, na przemian z żalu i złości, a potem postanowiła udowodnić mu, a może bardziej sobie, że wcale go nie potrzebuje i może przewędrować pół Polski sama. No i rzeczywiście przewędrowała. A teraz nadchodził koniec wakacji i koniec wolności.

Ściemniło się już dawno, ale schowana za krzakiem Iga wolała poczekać, aż wszystko ucichnie. Dopiero koło pół do dziesiątej, gdy po wsi pałętały się już tylko koty, podniosła się na nogi. Na szczęście noc zapowiadała się pogodna, a na niebie pojawił się pyzaty księżyc. Ciszę mącił szelest liści i poszczekujące psy. Iga zarzuciła na ramię plecak i ruszyła wolniutko do dzwonnicy, rozglądając się ostrożnie na boki. Nie chciała zrobić niczego złego, nie wiedziała jednak, jak ludzie odnieśliby się do jej pomysłu spędzenia nocy w tym miejscu.

Furteczka była tylko przymknięta, zawiasy lekko zazgrzytały, co w ciszy nocnej zabrzmiało dość głośno i nieprzyjemnie. Białe płyty chodnika odcinały się wyraźnie na tle ciemnej ziemi i trawy. Ruszyła truchcikiem, jakby grała w klasy, i zatrzymała się przed zamkniętymi drzwiami. W ciemności wymacała skobel, wyciągnęła go z metalowego oczka, wstrzymała na chwilę oddech i pchnęła płytę. Z ulgą powitała skrzypnięcie i wsunęła się za próg. Kiedy przymknęła drzwi, otoczyła ją czerń absolutna, która – wspierana przez zapach piwnicznej stęchlizny – zaatakowała wszystkie jej zmysły. Przez chwilę Iga miała ochotę wyskoczyć na zewnątrz, opanowała jednak panikę i zamknęła oczy. Kiedy je ponownie otworzyła, było nieco lepiej. To znaczy dostrzegła zarysy kształtów: na pewno widziała drabinę i jakąś skrzynię pod ścianą na prawo. Mimo to bała się ruszyć, żeby nie skręcić karku, bo stopy tonęły w całkowitej ciemności. Zdecydowała, że na moment uruchomi latarkę w telefonie. Snop światła, którym omiotła pomieszczenie, potwierdził wcześniejsze odkrycia. Drabina i skrzynia – to wszystko, co się tu znajdowało. Podłoga była na szczęście prosta, choć to zwykłe klepisko, więc Iga ruszyła pewnym krokiem i usiadła na olbrzymim kufrze, który w jej pobudzonej wyobraźni zdawał się przypominać sarkofag.

Zgasiła latarkę i oparła się o ścianę. Oddychała głęboko, przede wszystkim po to, żeby uspokoić skołatane nerwy. Nic się właściwie nie działo, ale uprzejma fantazja co rusz podsuwała jakieś wizje z horrorów klasy B oraz książek grozy, które zdarzało się jej czasami czytać. Nieczęsto, bo nie lubiła tego typu literatury, ale jednak. Parę minut wentylowała płuca i wyciszała umysł, a kiedy wreszcie uznała, że osiągnęła zadowalający stan, odetchnęła jeszcze raz głęboko i spróbowała się wygodniej umościć. Skrzynia nie stanowiła jednak dobrego miejsca do snu – lekko wypukłe wieko sprawiało, że się co chwilę zsuwała. Wstała więc i szarpnęła kufrem, żeby go nieco odstawić, z dwojga złego wolała lądować na ścianie niż na podłodze. Sarkofag poddał się dopiero, gdy zaparła się nogą o drewniane bale. Łaskawie ustąpił o kilka centymetrów, co Iga i tak uznała za sukces. Macając dłońmi po wieku, przeszła na drugą stronę i ponowiła całą procedurę. Tu napotkała większy opór, jednak zachęcona sukcesem sprzed kilku minut nie poddała się, tylko włożyła jeszcze więcej wysiłku. Wreszcie kufer drgnął. Dziewczyna usłyszała ciche syknięcie, jakby otworzyła puszkę z piwem. Przez moment owionął ją chłód tak przenikliwy, że aż się wzdrygnęła, ale niemiłe uczucie zaraz ustąpiło. Wyjęła jeszcze jedną bluzę i wciągnęła ją na siebie, a choć czuła się spętana niczym świąteczny baleron, nie zrezygnowała z podwójnej izolacji. Ułożyła plecak i oparła się o niego. Przez kilka minut boksowała zawartość, usuwając spod pleców jakieś górki i twarde przedmioty, aż wreszcie zadowolona z efektu odetchnęła z zadowoleniem i otoczyła się ramionami, żeby zatrzymać więcej ciepła.

Sen nadszedł, nie wiadomo kiedy. Jeszcze chwilę temu usiłowała wzrokiem przebić ciemność, wsłuchiwała się w odgłosy nocy, a nagle opadło z niej napięcie, powieki same się zamknęły i odpłynęła.

* * *

Nie wiedziała, jak długo spała ani co ją obudziło. Ocknęła się z łomoczącym szaleńczo sercem i przyspieszonym oddechem.

Otworzyła oczy, ale to tylko pogorszyło sytuację. Otaczała ją nieprzenikniona ciemność, a wystraszony umysł nie potrafił zweryfikować podsuwanych przez wyobraźnię serii koszmarnych scen.

– Kuźwa – zaklęła cichutko i to przywróciło ją do rzeczywistości.

Odetchnęła głęboko i zerknęła w górę, gdzie przez otwór, w którym znikała drabina, sączyło się nieco księżycowego blasku. Niewiele, bo drewniane stopnie i umieszczony wyżej podest, na którym opierała się chyba kolejna drabina, częściowo dziurę zasłaniały, ale wystarczająco dużo, żeby mogła zobaczyć siedzącą na szczeblu drobną postać.

– Chryste – stęknęła Iga, a przerażenie zaparło jej dech w piersiach.

– O, witaj – odezwał się cieniutki głosik – obudziłaś się.

– Obudziłam – wychrypiała spanikowana. – Skąd się tu wzięłaś?

Dziewczynka nie odpowiedziała na pytanie, ale wychyliła się na tyle, że można było dostrzec cienkie warkocze i kokardy na ich końcach. Twarz, niestety, pozostawała w cieniu, więc nie sposób było rozpoznać rysów. Po kształcie sylwetki Iga wywnioskowała, że ma do czynienia z dzieciakiem sporo młodszym od Pelaśki.

– Co tu robisz w środku nocy? Nie boisz się?

– Nie. Czekam na mamę.

– Na mamę? – Iga nie potrafiła ukryć niedowierzania.

– Aha, zaraz powinna przyjść. O, chyba nawet już idzie. – Dziewczynka przekręciła głowę, jakby nadsłuchując, a Iga mimowolnie spojrzała w stronę drzwi. Kiedy z powrotem odwróciła się do rozmówczyni, o mało ponownie nie zaklęła. Dziecko stało tuż przed nią, a ona nie słyszała ani kiedy mała zeskoczyła z drabiny, ani jak do niej podeszła.

– Jak masz na imię?

Z pozoru zwykłe pytanie okazało się zbyt trudne. Dziewczynka potrząsnęła energicznie warkoczykami, po czym bezradnie rozłożyła ramiona. Iga dostrzegła wtedy, że w jednej ręce trzyma szmacianą lalkę. Płaska, dość topornie wyglądająca zabawka wskazywała na domową robotę, ale mimo wszystko czuć było, że ktoś włożył w jej wykonanie sporo wysiłku. Na okrągłej twarzyczce błyszczały dwa guziczki, a szeroki uśmiech został starannie wyhaftowany. Do tego wełniane warkocze przewiązane kokardami, jakby pacynka miała przypominać właścicielkę.

– A ona jak się nazywa? – spytała Iga, przypominając sobie zabawy Pelaśki.

– Marcelka. – Tym razem odpowiedź padła bez chwili wahania.

– A ja mam na imię Iga. Właściwie to Jadwiga, ale nie lubię swojego pełnego imienia – powiedziała do dziecka.

– Ja chyba swoje lubię. Ale nie pamiętam – przyznała mała, a Iga pomyślała, że dzieciak ściemnia. Nie chce powiedzieć, jak się nazywa, żeby w razie czego nie doniosła jej starym. – I lubię, jak mama mi śpiewa – mówiła dalej dziewczynka. – A ty lubisz śpiewać?

– Właściwie to lubię, ale tylko wtedy, gdy nikt mnie nie słucha.

– Dlaczego?

– Bo boję się, że ludzie się będą ze mnie śmiać, jak mnie usłyszą.

– A ja śpiewam Marcelce – wyjaśniła mała i pomachała lalką tuż przed oczami Igi, a potem przytuliła zabawkę do piersi. – Ona by się nie śmiała, gdybyś jej zaśpiewała kołysankę. Zrobisz to?

– Może później, dobrze?

– Obiecujesz?

– Obiecuję.

Iga uświadomiła sobie nagle, że widzi dokładnie lalkę, natomiast dziewczynka jest tylko konturem. Obrysem postaci wypełnionym cieniem. Może dlatego, pomyślała, że światło księżyca pada na nią od tyłu i podświetla sylwetkę. Jedynym wyraźnym elementem był metalowy krzyżyk widoczny na piersi małej. Jadwidze jakoś nie przyszło do głowy, że to wbrew logice.

– Wiesz co? Chyba chce mi się siku – powiedziała do dziecka. – Muszę wyjść. Idziesz ze mną?

– Tak.

Iga otworzyła drzwi, wyszła przed dzwonnicę i poszukała wzrokiem miejsca, gdzie bezpiecznie, nie narażając się na podglądanie, mogłaby się wysiusiać. Mała stanęła w progu.

– Pójdę tam! – Wskazała dłonią chaszcze z boku budynku. – Idziesz?

Dziewczynka pokręciła głową i przytuliła lalkę.

Iga, nie oglądając się już, poszła w stronę krzaczków. Przykucnęła i szybko się załatwiła. Kiedy wracała, usłyszała szelest w zaroślach po przeciwnej stronie, ale niczego nie udało się jej dostrzec. Mała zniknęła. Może dzieciak poszedł do domu, pomyślała. Czuła zaniepokojenie, bo taki maluch w nocy, bez opieki, nie był normalnym zjawiskiem. Rozejrzała się, ale nigdzie nie zobaczyła dziewczynki. Wzruszyła ramionami. Tu wieś, chyba nic jej nie grozi, na pewno trafi do mamy. Wyjrzała jeszcze zza krzaków, żeby sprawdzić, czy nie dostrzeże dziecka, ale ponieważ nigdzie nikogo nie widziała ani niczego nie słyszała, wróciła do swojego schronienia. Swoją drogą, co to za ludzie, że pozwalają takiemu szkrabowi szwendać się po nocy. Może nawet nie zauważyli, że mała wyszła z chałupy. Machnęła ręką. Usiadła na kufrze i ponownie zasnęła.

Rozdział 2. Sklepowe mądrości

– Ile? – Iga zagryzła wargi, żeby nie zakląć. – Mamo! To ponad połowa tego, co zarabiam.

– No i? – Matka wzruszyła ramionami. – Nasze pensje w całości idą na utrzymanie domu.

Dziewczyna odwróciła się i bez słowa wyszła z kuchni. Nici z planów.

– Kuźwa – zasyczała, ale już po zamknięciu drzwi od własnego pokoju. Na szczęście siostra jeszcze nie wróciła ze szkoły.

Usiadła na wersalce, podciągnęła nogi i objęła kolana. Zastanawiała się, dlaczego jej starzy są tacy pazerni na kasę. Na wszystko żałowali pieniędzy. Nawet telewizor, w który na okrągło się wpatrywali, był istnym dinozaurem techniki. Jadwiga oczywiście wiedziała, że będzie zmuszona dokładać do domowego budżetu, ale sądziła, że tysiąc załatwi sprawę. Bo tak naprawdę chciała się usamodzielnić, ale do tego potrzebowała trochę kapitału. Przeglądała ogłoszenia o wynajmie mieszkania. Najtańsza opcja to znaleźć coś do spółki, sama nie da rady. Musi przecież jeść, poruszać się po mieście, opłacać komórkę… Innych drobiazgów już nawet nie wliczała. Miała nadzieję, że po roku zdoła zaoszczędzić tyle, żeby czuć się bezpiecznie. No i wtedy może udałoby się ze studiami. Zaocznymi oczywiście, ale to pociągało za sobą opłaty.

Przewróciła się na wersalkę i zasłoniła twarz poduszką. Musiała wykrzyczeć frustrację. Praca w sklepiku na osiedlu nie była szczytem marzeń, ale miała kilka zalet. Punkt znajdował się stosunkowo blisko domu, nie musiała więc wydawać pieniędzy na bilety. Pani Małgosia Strzyżyk, szefowa, okazała się sympatyczną i uczciwą straszą kobietą, którą Iga polubiła. Rytm ich pracy wyznaczali klienci: z samego rana robotnicy, za jakąś godzinę urzędnicy, potem matki z dziećmi i emeryci. Zwykle zakupy były proste: pieczywo, wędliny, serki, jakieś warzywa. Sprzedaż nie przynosiła zbyt wiele zysków, ale na utrzymanie ich dwóch wystarczało. W przerwach między napływem ludzi obie dostawiały towar, porządkowały półki i… rozmawiały. Jadwiga była zaskoczona, że tak fajnie gada się z o tyle lat starszą kobietą. Małgosia nie oceniała jej wyglądu, nie wyśmiewała problemów i nie torpedowała marzeń zimnymi argumentami.

– A dlaczego miałabyś nie studiować? – spytała kiedyś.

– Bo pieniądze? – Dziewczyna odwróciła wzrok. – Bo matka nie dałaby mi żyć?

Pani Strzyżykowa przestała rozpakowywać zgrzewkę fanty, wyprostowała się i spojrzała Idze w oczy.

– Nie chcę cię buntować przeciw rodzinie – powiedziała po dłuższej chwili – ale to twoje życie. Musisz mieć jakieś plany i dążyć do ich realizacji. Nie możesz się poddać zaraz na początku drogi, bo skończysz jak twoja matka. I wiele innych kobiet, które porzuciły marzenia i założyły na siebie chomąto codzienności, a na dodatek klapki na oczy.

– A tam – dziewczyna wzruszyła ramionami – takie gadanie. Myśli pani, że to tak prosto?

– Nie, nie jest prosto. Ale trzeba próbować.

– Łatwo mówić…

– Trudniej zrobić – zgodziła się kobieta. – Ale można. Mnie się udało.

Jadwiga spojrzała na nią z nagłym zainteresowaniem, ale do sklepu wkroczyła mama z dwójką rozbrykanych dzieci i trzeba było powrócić do rzeczywistości.

Rozmowę wznowiły dopiero po kilku dniach. Było późne piątkowe popołudnie, na zewnątrz rozszalała się ulewa, wiatr zrywał ostatnie liście z drzew, a ludzi zagonił do ciepłych domów. Pani Małgosia i Iga kończyły wieczorne sprzątanie sklepu. Zawsze tak się dzieliły – jedna zamiatała podłogę, a druga przecierała ją mokrym mopem. Dziś zabrały się za to wcześniej niż zwykle, bo mało prawdopodobne było, żeby odwiedzili je jeszcze jacyś klienci. Niemal godzinę przed zamknięciem wszystko zostało zrobione. Jadwiga zaparzyła herbatę i obie usiadły przy ladzie z wędliną. Młoda nie miała odwagi wracać do poprzedniej rozmowy, ale starsza kobieta wiedziała, co ją gnębi. Upiła kilka łyków gorącego napoju, odstawiła kubek i spojrzała na Jadwigę.

– Mówili o mnie, że jestem ładna. Nawet bardzo. No i na dodatek byłam jedynaczką, a to wtedy na wsi było dość rzadkie zjawisko. Normalnie to „co rok to prorok”. I wszyscy się z tym godzili, choć żyło się biednie, a dzieciaki od małego musiały pracować. Te najmłodsze drób karmiły, rodzeństwa pilnowały, pokrzywy i komosę po rowach rwały, żeby brzuchy czymś zapełnić. Dużo nie przeżywało tej biedy i harówki, ale długo po nich nie płakano. Czasu nie starczało na żałobę, po chałupie pełno się szwendało tego drobiazgu, a nakarmić trzeba było. Ja, w porównaniu do reszty, jak hrabianka dorastałam. Mało tego, do roboty mnie nie gonili, uczyć się kazali. A to nie była taka normalna sprawa. Szkołę powszechną zorganizowali w sąsiedniej wsi. Daleko. I zawsze pod górkę. A rodzice też nie pilnowali, żeby dzieciaki tyłkami ławki wycierały. Nie patrz tak na mnie – zwróciła się do Jadwigi. – To było zaledwie kilka lat po wojnie, a na dodatek na krańcu świata, znaczy tuż pod granicą z Ruskimi. Władza ludowa też specjalnie takim jak my nie pomagała. W miastach to co innego. W każdym razie tam, na wsi, ważna była gospodarka, bo jeść dawała. Na wiosnę obsadzić trzeba, w lato doglądać, na jesieni wykopać albo zżąć. A w zimę, jak śniegiem drogi zawaliło, trudno się było dostać do szkoły. Nic dziwnego, że większość pojawiała się w kratkę, a często nawet jak ktoś te siedem klas skończył, to ledwie co czytać i pisać potrafił. Nie chciałam zostać w tym grajdole, bo mi się miasto, co go na oczy nigdy nie widziałam, zamarzyło. A i miłości zapragnęłam, jak w tym romansie, co go z biblioteki szkolnej wypożyczyłam… I dalej się uczyć chciałam, ale nie było jak. Żadnej szkoły średniej w pobliżu nie było, a do miasta na stancję matka mnie puścić nie chciała.

Pani Małgosia zamyśliła się i zamilkła, a Iga bała się ją pospieszać, żeby nie zepsuć tej chwili zwierzeń.

– Ta moja inność uwagę zwracała. A i to, że czego innego od chłopaków wyglądałam niż szybkiej obłapianki na sianie, co się często niechcianą ciążą i ślubem kończyła. W najlepszym razie… Zjawił się kiedyś u nas stary Bojanko z synem, Michałem. Długo w izbie za kuchnią z moimi rodzicami o czymś radzili, a kiedy pojechali, matka do mnie z takimi wypiekami na twarzy wyszła, że myślałam, że ją jakaś apopleksja trafi. A ona mi powiedziała, że Bojanki syn poprosił o moją rękę, a oni się zgodzili. Jak to?, pytałam. Przecież go nie znam. Ale on bogaty, dobrze ci z nim będzie. A ja wiedziałam, że nie będzie.

Znowu chwila ciszy i łyk zimnej herbaty.

– Widziałam, że inne dziewuchy wieczorami pod lasem obłapiał, a jedną to nawet zbrzuchacił, ale odtrącił, jak skamleć o ślub przyszła. Może bym to wszystko w niepamięć puściła, ale zobaczyłam kiedyś, jak sąsiadów psa kopnął, choć on tylko się przywitać chciał, ogonem machał. Odleciało kundlisko na dwa metry od niego, ze skowytem na podwórko uciekło, a Bojanko zarechotał zadowolony, jakby mu się przedni żart udał. A ja już wiedziałam, że to niedobry człowiek jest.

– I co? Wyszła pani za niego? – ponagliła ją Jadwiga, bo starsza kobieta znowu w zadumę popadła.

– A nie! – Pani Małgosia wyprostowała się i uśmiechnęła. – Szesnaście tylko wiosen miałam, ale wiedziałam, że czegoś innego chcę niż rodzenia dzieci bez przerwy, chleba z otrębami i mężowskiej pięści. Bojanki przyszli do nas zimą. Poczekałam do ciepłej wiosny, spakowałam swoje rzeczy i ruszyłam do tego mojego wymarzonego miasta. Buty w torbie niosłam, żeby się nie zniszczyły, a na pekaes pieniędzy wydawać nie chciałam. I tak mało ich było…

Iga domyśliła się, że Małgosia ukradła je rodzicom, ale nie chciała drążyć przykrego tematu. Pani Strzyżyk jednak uznała, że winna jest jej prawdę. Całą prawdę.

– Matka dla mnie na posag odkładała i to odkąd się urodziłam. Wzięłam, bo przecież dla mnie były – powiedziała nieco podniesionym głosem, jakby się obawiała, że Jadwiga zarzuci jej kradzież. – Wszystko im potem oddałam… Jak już się odnalazłam w tym nowym świecie.

– I jak było? Jak pani dała sama radę w tym mieście?

– To był Białystok, dopiero parę lat później przeprowadziliśmy się do Olecka. Miałam szczęście. – Pani Małgorzata uśmiechnęła się. – Dla mnie wtedy to była prawdziwa metropolia. Bałam się wszystkiego, ale musiałam wziąć się w garść. Los mi sprzyjał. Znalazłam stancję u starszej pani i tam poznałam swojego Strzyżyka. Mieszkał naprzeciwko. Starszy jest ode mnie o piętnaście lat, ale zawsze dobry był z niego człowiek. Przygarnął mnie pod swoje skrzydła, jak i parę psów, wiewiórkę, stado kotów. Ochronił mnie przed tym światem, którego tak pragnęłam. Pomógł mi znaleźć pracę, uczyć się kazał, aż wreszcie pozwolił się kochać.

– Pozwolił?

– A tak. Bo on ciągle mówił, że ja młoda, to młodego powinnam poszukać. Ale mnie ci młodzi nie odpowiadali. I tłumaczyłam temu mojemu Strzyżykowi, że ja tych młodych nie chcę, bo ja tylko jego chciałam. Dał się w końcu przekonać, jak mu wygarnęłam, że psy u niego lepiej mają i te dzikie koty, co dokarmia, bo im się kochać pozwala, a mnie nie. I wreszcie uwierzył, ten mój stary cap – dokończyła z czułością, a potem nagle zwykłym głosem dodała: – No, koniec gadania na dziś. Sklep pora zamykać i do domu wracać.

– To niech mi pani jeszcze powie: zadowolona pani, że z tej wioski, od narzeczonego i od rodziców, uciekła?

– Że od rodziców to nie bardzo, bo to dobrzy ludzie byli. Na szczęście później mi wybaczyli i nawet polubili mojego Strzyżyka. Że z wioski? Bardzo. A młoda Bojanowa to się podobno nacierpiała… I za siebie, i za mnie, ale cóż, chciała bogatego, to dostała. No dobra, Iga, gaś światło. Zamykamy i do domu.

* * *

Iga nie mogła zasnąć. Kręciła się z boku na bok, poduszkę trzepała, kołdrą się przykrywała, a za chwilę odkrywała. Ale to nie była wina łóżka. Ciągle brzęczały jej w głowie słowa szefowej: to twoje życie, twoje marzenia.

Wreszcie zasnęła znużona, ale sen też nie przyniósł ukojenia. Dręczyły ją jakieś zwidy, strach zaciskał jej gardło i zaczynała się dusić. Machała wtedy rękoma, usiłując oderwać niewidzialne dłonie, wierzgała nogami, próbując strącić zmorę, aż kopnęła Pelaśkę. Dziewczynka przez chwilę przyglądała się walczącej siostrze, a potem szarpnęła ją za ramię, wyrywając z koszmaru.

– Iguś, obudź się!

Dziecięcy głosik przepędził majaki. Jadwiga otworzyła oczy i w świetle lampki nocnej zobaczyła wystraszoną twarz siostry.

Dziewczynka wpatrywała się w nią z przerażeniem w oczach.

– Już, Pelaśka, już dobrze – uspokoiła małą. – Coś mi się śniło. Pewnie za bardzo nawpychałam się na kolację. – Tak ich matka argumentowała, żeby nie najadały się na noc.

Pela pokiwała głową i uśmiechnęła się pogodnie.

– Pamiętasz, co to było?

– A pamiętam! Taka mała zołza jak ty mi się śniła, okropnie upierdliwa była! – Iga usiłowała obrócić wszystko w żart. – Lalkę szmacianą miała i wierciła mi o coś dziurę w brzuchu, a ja kompletnie nie wiedziałam, o co jej chodzi. Więc ona, zupełnie jak ty, zaczęła jęczeć i płakać. Ale jak chciałam ją przytulić i pocieszyć, to się na mnie wściekła i…

Dziewczyna schwyciła siostrę za boczek i połaskotała. Obie zachichotały i nastrój koszmaru zniknął.

– Już? Mogę zgasić światło?

– Jasne, mała. Dzięki.

Pelaśka uniosła się nieco, żeby sięgnąć do włącznika. Ciche pyknięcie i nagła ciemność znowu wywołały u Jadwigi nieprzyjemne dreszcze. Zerknęła na siostrę i aż zabrakło jej powietrza w płucach. Zza okna wpadało nikłe światło latarni, podświetlając Pelaśkę od tyłu. Twarz pozostawała ukryta w mroku, rozczochrane włosy tworzyły aureolę wokół niej, a dwa zaplecione do snu warkoczyki przywoływały jakieś wspomnienie, z czymś się kojarzyły. Ale co to było…?

– Przytul się do mnie – powiedziała zachęcająco Pela. Niemal natychmiast ponownie zapadła w sen, jej oddech stał się powolny i regularny.

Jadwiga przysunęła się do siostry, mała odwróciła się do niej plecami, a ona przylgnęła do ciepłego ciała. Od razu poczuła spokój i zamknęła oczy. Zanim jednak usnęła, w jej głowie rozległ się pełen pretensji głos:

– Obiecałaś! Obiecałaś!

– Całkiem ładna ta lalka – szepnęła Pelaśka, a Iga zdrętwiała.

Do kogo siostra skierowała te słowa? Chciała o to zapytać, ale mała spała już jak kamień. Iga usiłowała sobie przypomnieć – czy ona coś komuś obiecała? Nic jej jednak do głowy nie przychodziło. Na szczęście tym razem błogi sen zaćmił wreszcie jej umysł i wrzucił w ciemną otchłań.

* * *

Codziennie chodziła na kilkanaście godzin do pracy. Nie dlatego, że musiała. Wolała przebywać w sklepie niż w domu. Oboje rodzice pracowali od szóstej do czternastej. Potem spędzali czas przed telewizorem, kłócąc się o wymyślonych bohaterów tasiemcowych seriali. Pani Małgosia zastępowała jej przyjaciółki, które nagle odseparowały się od niej jak od trędowatej. Nie studiowała, harowała w sklepie, nie lansowała się – po prostu nie było się z kim zadawać. Jadwiga godziła się na ten ostracyzm: wolne chwile wypełniała, czytając i szkicując.

Miłe zaskoczenie przeżyła na koniec października, kiedy otrzymała swoją wypłatę. Wynagrodzenie było większe o parę stówek.

– Pomyliła się pani – powiedziała, pokazując białą kopertę.

– Nie. – Pani Strzyżkowa uśmiechnęła się lekko. – To za nadgodziny.

Miłe ciepło rozlało się w sercu Jadwigi.

– Odkładaj to – napomniała ją starsza kobieta.

– Tak zrobię. Na pewno.

Od rozmowy z panią Małgosią ciągle rozmyślała o tym, co dalej. Bo że nie chce żyć tak, jak dotychczas ani tak, jak jej rodzice, była pewna. Gryzło ją przede wszystkim, czy znajdzie w sobie odwagę, by rzucić to, co znane, i zaryzykować. Ile lat będzie musiała przetrwać, żeby wreszcie wkroczyć na drogę wiodącą do celu? Cztery? Pięć?

Któregoś dnia, gdy za oknem zapadł już zmrok, o szyby walił deszcz zmieszany ze śniegiem, a rodzice i Pelaśka oglądali coś w telewizji, usiadła przy biurku, wyciągnęła swój stary pamiętnik i otworzyła na czystej stronie. Od dawna niczego tu już nie notowała. Zerknęła na ostatni wpis: końcówka podstawówki. Wróciła do niezapisanej kartki. Przygryzła długopis.

Czego chcę?, zapisała, ale chwilowo nie wiedziała.

Czego nie chcę? Pierwszy zapisany tu punkt był bezdyskusyjny: mieszkać ze starymi.

To nasunęło od razu odpowiedzi na pytanie „Czego chcę?”. Chcę być samodzielna, chcę studiować, chcę mieć pracę, która sprawi, że będę zadowolona, chcę się cieszyć życiem, chcę…

Kiedy zorientowała się, jak dużo jest tego „chcę”, uśmiechnęła się szczęśliwa. Miała cel. Miała marzenia. Teraz tylko musi je konsekwentnie realizować. Posmutniała odrobinę, gdy dotarło do niej, z czym wiąże się realizacja marzeń, a zwłaszcza to „nie chcę mieszkać ze starymi”. Odseparuje się od siostry… ale zaraz pocieszyła się myślą, że Pelaśce też będzie trochę lepiej. Zyska pokój tylko dla siebie, wreszcie będzie mogła zapraszać koleżanki. A ja jej od czasu do czasu kupię coś odlotowego, pomyślała, uspokajając sumienie.

Coś odlotowego… Czy ja kiedyś miałam coś takiego?

Czy dostałam coś takiego, co przyciągałoby uwagę? Nigdy, odpowiedziała sobie natychmiast. I uznała, że zbliża się czas, żeby to zmienić.

Rozdział 3. Ucieczka 

Ludzie nie od razu mogli polecieć rakietą na Księżyc. Najpierw ktoś musiał wymyślić koło. I Iga też zaczęła od drobnych kroczków, a wtedy nagle się okazało, że w domu jest jeszcze gorzej niż sądziła. Zero rozmów, zero zrozumienia. Była tylko ich racja i jej durnowatość. To usłyszała, gdy przekłuła sobie uszy.

– Przecież nie wzięłam grosza z waszych pieniędzy – wyrzuciła z siebie, dotknięta do żywego atakiem matki.

– Ale wydajesz na pierdoły. Po co ci to było?

– Bo zawsze mi się podobały kolczyki u dziewczyn.

– Jasne. Naśladuj je. Najpierw kolczyki, potem narkotyki, a co na koniec? Będziesz dawać dupy za pieniądze?

Stała przed matką, oniemiała z zaskoczenia. Przerażona napastliwością. Gniewem i złością.

– To tylko kolczyki – wyszeptała w końcu i uciekła do pokoju.

Łzy popłynęły dopiero za zamkniętymi drzwiami. Wyzwolone duszącym żalem wkrótce zmieniły się we wściekłość. Czuła rozpierającą ją wściekłość, która pompowała adrenalinę w żyły, sprawiała, że miała ochotę rozwalić cały pokój i wrzeszczeć tak, żeby dotarło do tych ograniczonych móżdżków jej rodziców, że nie da się stłamsić.

Kiedy wygoiły się uszy, przekłuła nos. Potem zrobiła sobie tatuaż na łopatce: przyczajonego do skoku tygrysa z rozwartą paszczą i wyszczerzonymi kłami. Tego matka nie widziała, bo pewnie dostałaby ataku histerii.

A latem, kiedy zrobiło się ciepło, ostrzygła się na rekruta i ufarbowała włosy na biało. Tego już było dla matki za wiele. Jeśli miała w sobie jeszcze jakieś ciepłe uczucia do własnego dziecka, to zabiły je współczujące bądź złośliwe spojrzenia sąsiadek.

– Dlaczego mi to robisz? – zapytała córkę, a jej głos aż wibrował ze złości.

– Tobie? Tobie nic nie robię – odpowiedziała Iga, patrząc spokojnie w oczy rodzicielki.

Widziała w nich rozczarowanie i bezsilną wściekłość, które wzbudziły w jej sercu nieoczekiwane zadowolenie. I trochę wyrzutów sumienia, bo w końcu to jednak matka.

– Nie widzisz, jak ludzie na nas patrzą?

– Ludzie? – syknęła rozzłoszczona dziewczyna. – Ludzie? To jest najważniejsze? Co powiedzą te skretyniałe baby, które potrafią tylko rozmawiać o życiu serialowych macho? Które dzień w dzień wyglądają przez okno, by obsmarować komuś dupę? Gówno mnie to obchodzi!

– Ale mnie obchodzi. – Starsza kobieta spojrzała na nią wzrokiem bazyliszka. – A dopóki mieszkasz pod moim dachem, będziesz robiła to, co ja uznam za stosowne. Masz przefarbować włosy na normalny kolor albo…

Iga stała naprzeciwko matki gotowa do walki, świadoma, że ją uraziła dogłębnie i niewybaczalnie. W końcu ona też oglądała seriale i była to jej jedyna rozrywka, a także sposób na życie.

Dziewczyna milczała dłuższą chwilę. Wiedziała, że wybór, którego teraz dokona, może okazać się ostateczny.

– Wybieram albo – powiedziała cicho, lecz stanowczo.

– Jak chcesz. – Matka nie spojrzała jej w oczy. Odwróciła się i zniknęła w dużym pokoju.

* * *

– Co teraz? – Pani Małgosia nie przestawała pucować szyby osłaniającej ladę z wędliną.

– Nie wiem. – Iga wzruszyła ramionami.

Dorobek jej życia stał w dwóch torbach na zapleczu. Miała dwadzieścia lat i mnóstwo dość nierealnych pomysłów na życie. Wreszcie czuła się wolna, ale gdzieś tam w duszy kołatał się strach, czy sobie poradzi, czy ta wolność nie wyjdzie jej bokiem i Iga nie zostanie zmuszona do powrotu z podkulonym ogonem do rodzinnego domu. Nigdy, pomyślała, zaciskając szczęki. Choćbym miała głodować…

– Masz gdzie spać?

Jadwiga pokręciła głową. Chryste, odcinając się od rodziny, nie pomyślała o czymś tak przyziemnym. Nie miała nikogo bliskiego, żadnych znajomych, by poprosić ich o nocleg. Może jakiś hostel? Ale w takim razie pieniądze, które udało się jej odłożyć, rozpłyną się w błyskawicznym tempie.

– Możesz trochę pomieszkać u mnie.

Po minie Igi widać było, że propozycja ją zaskoczyła i choć w pierwszej chwili dziewczyna nie wiedziała, jak zareagować, to szybko zrozumiała, że ofertę przyjmie. Wprawdzie miała wrażenie, że dla szefowej to też z jakiegoś powodu nie jest łatwe, zaprosiła ją jednak szczerze. Tego Iga była pewna. Pani Strzyżykowa otworzyła usta, chcąc coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnowała, bo weszli kolejni klienci.

Wieczorem zamknęły sklep. Iga zabrała ze sobą mniejszą torbę, resztę rzeczy zostawiła na zapleczu.

– Witaj, Strzyżyku! Co dzisiaj robiłeś?

Starszy mężczyzna pojawił się w przedpokoju, towarzyszył mu kulejący wilczur. Obaj wpatrywali się w Małgosię z tym samym uwielbieniem.

– To… co… zywsze – wydusił z siebie pan domu. Rozjaśnił się uśmiechem, ale wyglądało to dość groteskowo, bo mimikę przyjmowała tylko połowa twarzy. Reszta była nieruchoma.

– Grzesiu, poznajcie się. To jest Iga Jankowska. A to mój małżonek. – Pani Strzyżykowa unikała wzroku dziewczyny. – Pomieszka z nami jakiś czas.

– Miło… mi. – Mężczyzna wyciągnął do Jadwigi lewą rękę. Prawa zwisała bezwładnie wzdłuż ciała.

Iga uścisnęła dłoń, a potem skierowała spojrzenie na siedzącego psa.

– A ten przystojniak to kto? – spytała, próbując pokryć nieco sztuczną swobodą zdenerwowanie swoje i pani Małgosi. Teraz już wszystko rozumiała.

– To Wal… ter – odpowiedział Grzegorz.

– Śliczny. – Dziewczyna przykucnęła przed zwierzęciem. – Mogę pogłaskać?

– Jasne! – Pani Małgosia uśmiechnęła się szeroko. – To największy miziak na świecie.

– A wygląda, jakby mnie chciał połknąć na śniadanie!

– Fakt, łagodny jest jednak do bólu. Chodź, umyjemy ręce i coś zjemy. Potem pokażę ci, gdzie będziesz spać.

Wieczór wyglądał prawie tak samo jak u Igi w domu. Zjedli kolację, potem państwo Strzyżykowie usiedli na kanapie, a dziewczyna na fotelu obok i razem oglądali telewizję. Na ławie przed nimi stały kubeczki z herbatą i plastikowa miseczka z kruchymi ciastkami. Walter uwalił się u stóp swoich państwa. Jadwiga zastanawiała się, dlaczego tu, z tymi obcymi ludźmi, czuje się tak dobrze. Patrzyła, jak Małgosia masuje bezwładną rękę męża, jak wyciera mu chusteczką higieniczną kącik ust, w którym zbierała się kropelka śliny. Zauważyła, że Grzegorz podsuwa wilczurowi kawałki ciastek, a jego żona burczy na niego dobrotliwie.

I nagle do dziewczyny dotarło: oni cieszyli się sobą, a nie trwali obok siebie jak zamknięci w jednej celi dwaj wrogowie, jak… jej rodzice. Między obojgiem wyczuwało się tę unikatową więź, która sprawia, że najzwyklejsze czynności nabierają niezwykłego znaczenia.

– Jak chcesz, to połóż się spać – powiedziała pani Małgosia. – My jeszcze obejrzymy nasz serial.

– Nie chce mi się spać. Co to za serial?

– Fan… tas… tyka – wyjaśnił pan Strzyżyk. – Mrocz… na.

– Zostanę, jeśli nie przeszkadzam.

– Oczywiście że nie.

Iga nie bardzo mogła rozgryźć fabułę, ale udzielił się jej nastrój. Wchłonęła grozę dusznego klimatu, strach i niemoc bohatera, a kiedy przyszła pora, by pójść do łóżka, sama zaczęła się bać.

– Nie przestrasz się w nocy – ostrzegła gospodyni. – Czasem Walter przenosi się tu, kiedy uzna, że z nami jest mu za gorąco.

– Po tym filmie najchętniej zaprosiłabym go od razu – wyznała Iga.

Państwo Strzyżykowie zaśmiali się lekko, ale Jadwidze wcale nie było do śmiechu. Tym bardziej, że w jej pokoju nie było żadnej nocnej lampki. Musiała zgasić górne oświetlenie, a potem po omacku trafić do łóżka.

Przez okno docierał blask ulicznej latarni. Był dziwny. U niej przed blokiem świeciły lampy sodowe, rozsiewając ciepły żółtawy blask. Tu poświata była sina jak twarz topielca. Sprawiała, że obce meble i ustawione na półkach bibeloty nabierały złowieszczego wyglądu. Nawet lalka siedząca na krześle, ubrana w tradycyjny strój krakowski, wyglądała niczym zdeformowany płód.

Iga naciągnęła kołdrę na głowę, żeby odciąć się od bombardujących zmysły wrażeń, ale szybko musiała z tego zrezygnować, bo zaczęło jej brakować tlenu. Wysunęła głowę i zaczerpnęła powietrza, a po chwili otworzyła oczy. Teraz było zdecydowanie lepiej – wzrok przywykł do ciemności, a mózg zaakceptował nową rzeczywistość. Dziewczyna odwróciła się twarzą do ściany, umościła się wygodniej i po kilku minutach zasnęła.

* * *

Tuk tuk, tuk tuk. Cichutkie stukanie w okno… Śniło jej się, czy naprawdę słyszała? Otworzyła oczy.

Ciemność. Absolutna. Nieprzenikniona.

Iga leżała bez ruchu, pod powieki wkradał się mrok, w duszę strach. Zacisnęła dłonie na kołdrze i uniosła ją, zakrywając twarz. Serce łomotało nierównym rytmem, coraz szybciej, coraz mocniej. Oddech przyspieszał, ale nie wentylował płuc. Płytkie wdechy nie dostarczały im wystarczającej ilości tlenu, w głowie łomotała krew, w ustach wyschło, mięśnie zaczęły drżeć w panice.

Odrzuciła kołdrę. Świat na zewnątrz przestał istnieć. Przypomniała sobie sine światło latarni, ale teraz nie widziała nawet drobinek jasności. Łóżko straciło miękkość, a pościel zapach. Iga opuściła dłoń na materac, lecz ta, opadając, zawadziła najpierw o jakąś ściankę – drewnianą? – a zamiast szorstkości lnianego prześcieradła poczuła wilgotną gumowatość ziemi. Zanurzyła palce w chłodnej glebie i ścisnęła. Uniosła rękę do nosa, by powąchać. Pachniało mokrą leśną ściółką i to w jakiś sposób koiło zmysły, ale każdy wdech sprawiał, że do nozdrzy docierało coś jeszcze. Woń rozkładu, butwiejących resztek roślinnych i czegoś, czego nigdy nie poczuła, ale mimo to od razu wiedziała, co może tak śmierdzieć.

Trup. Rozkładające się zwłoki. Psująca się powłoka, opakowanie tego, co było w środku. Duszy?

Zamachnęła się na oślep, próbując odrzucić to, czym uwalała palce, a wtedy jej ręce trafiły na drewniane ścianki. Otaczały ją, nie dając wiele miejsca.

Chryste! Jestem zamknięta! Zakopana pod ziemią!

Serce wykonało dziki skok, łomot w piersiach narastał, skronie pękały od ciśnienia krwi, ale z ust nie wydobył się żaden dźwięk. Nawet pisk, choć przecież próbowała krzyczeć.

Wyciągnęła dłonie w górę, tam, gdzie powinno być wieko. Ręce przecięły pustą przestrzeń, a ona ujrzała wirujący pył. Srebrzyste drobinki krążyły gdzieś wysoko, tańczyły, ciągnąc za sobą smugi, łącząc się w jakieś obłe figury, które przenikały się wzajemnie, nie tworząc niczego konkretnego. Po jakimś czasie, którego Iga nie potrafiła określić, świetliste linie zaczęły przybierać kształty ludzkich sylwetek odzianych w powłóczyste szaty. Żadne z widziadeł nie miało jednak ani twarzy, ani rąk. Głowy wypełniał mrok ciemniejszy od reszty tła, giezła natomiast, poszarzałe i porwane, powiewały niczym szmaty, których gołębiarze używają do płoszenia swoich stad. Dziewczyna obserwowała ten spektakl i powoli uspokajała oddech.

Z ciemności wynurzyła się budowla, wysoka, smukła, ale jednocześnie solidna. Wieża. Pod dachem zajaśniał kwadrat jaśniejszej przestrzeni. Pustka, która powinna zostać czymś wypełniona. Fruwające dotychczas dość chaotycznie istoty stłoczyły się wokół tego miejsca. Z ich twarzy widać było jedynie rozwarte w krzyku usta. Iga nie mogła rozpoznać słów, ale dudniące głosy sprawiały, że w tym samym rytmie łomotała jej krew. Czuła przemożną chęć, by przyłączyć się do tego wrzasku, ale nadal nie mogła wydobyć z siebie żadnego dźwięku.

Chór upiornych głosów przyprawiał ją o ból głowy, który huczał w czaszce niczym uderzenia dzwonu. W pewnym momencie Iga zobaczyła kolejną postać. Zatrzymała się pod daszkiem, wysoko nad ziemią. Łomoczące głosy umilkły. Zapadła absolutna cisza. A potem zabrzmiał pojedynczy głos. Słodki, spokojny, kojący. Jak kołysanka śpiewana dziecku. Choć Jadwiga nie mogła zrozumieć ani nawet usłyszeć słów, wiedziała, że śpiewa ktoś, kto kocha.

Nagle znów coś się zmieniło. Śpiew urwał się w pół dźwięku, pod daszkiem zawisł strzęp człowieka, a milczące przez tych kilka chwil postacie zawyły dzikimi głosami. Wrzeszczały tak głośno, że Iga przycisnęła dłonie do uszu, żeby jej nie popękały bębenki. Przez tę dziką kakofonię, w której słychać było satysfakcję i wręcz opętańcze zadowolenie, przebijał się inny głos. Głos dziecka. Najpierw ledwie słyszalny, potem coraz mocniejszy, wreszcie zagłuszył wszystko. Do Igi zaczął docierać wtedy, gdy zobaczyła również zbliżającą się sylwetkę. Nie mogła się cofnąć, a świetlisty obrys postaci napierał na nią coraz mocniej. Widziała nad sobą rozwarte do krzyku usta.

– …łaś!

– …całaś!

– …biecałaś!

– Obiecałaś!

Każda sylaba brzmiała coraz głośniej, z każdym krzykiem docierała wyraźniej, a oblicze bez rysów zbliżało się do twarzy Igi.

– Co? – wrzasnęła niemal wprost w sine wargi. – Co? Czego chcesz?

Wreszcie udało się jej wydobyć z krtani jakiś dźwięk. Nie wiedziała, czy to nie za późno. Ogromniejące usta otoczyły jej głowę, jakby zamierzały ją wessać. W tym momencie poczuła na policzku coś mokrego. I ciepło.

Wytrzeszczyła spanikowane oczy. Nad nią wisiała czarna otchłań. Tchnęła gorącem i wilgocią. Przedsmak piekła, pomyślała.

Nagle za tą czernią zobaczyła siny blask latarni. Ponowne ciepłe i mokre chlaśnięcie i już wiedziała, co się dzieje.

– Walter! – Objęła kudłaty łeb i wtuliła twarz w sierść psa. Pachniała niebyt ładnie, ale teraz dla Igi był to najcudowniejszy aromat.

Zwierzak pozwolił się chwilę tarmosić, po czym uwolnił się z objęć dziewczyny i uwalił na podłodze tuż pod oknem.

Iga opadła na łóżko. Sen! To był jedynie sen! Koszmar właściwie, ale tylko senny. Czuła nieprawdopodobną wręcz ulgę. Z czego on się wziął?, zapytała samą siebie, gdy już nieco ochłonęła. Nie znalazła odpowiedzi.

* * *

– Musimy porozmawiać. – Pani Małgosia wydała się Idze wyjątkowo poważna. – Po obiedzie.

Skończyły pracę, zamknęły sklep i ruszyły wolnym krokiem do domu Strzyżyków. Dziewczyna mieszkała tam już ponad dwa tygodnie. I było jej dobrze. Małgorzata i Grzegorz zachowywali się jak dobre wujostwo, a ona grzała się w cieple tych uczuć.

Szły zaciszną uliczką, po obu jej stronach chwiały się w łagodnych podmuchach wiatru smukłe topole. Za nimi w oknach starych kamienic odbijało się czerwonawe słońce, przed bramami stali bądź siedzieli na ławkach ich mieszkańcy. O tej porze większość już odpoczywała. Palili papierosy, sączyli piwo, plotkowali albo po prostu gapili się na przechodzących. Panią Strzyżykową pozdrawiali skinieniem głowy, uniesieniem dłoni lub zwyczajnie uśmiechem.

W domu już czekali na nie Grzegorz z Walterem. Parterowe mieszkanie nie było może zbyt duże – trzy niewielkie pokoiki – ale miało niewątpliwą zaletę: wyjście na kilkudziesięciometrowy ogrodzony placyk zwany szumnie ogródkiem. Dzięki temu pies nie męczył się w domu, czekając z rozepchniętym do granic możliwości pęcherzem na powrót pani, a i jej mąż mógł zażywać świeżego powietrza, siadając w fotelu przy drzwiach balkonowych albo na ławce ustawionej pod ogromnym krzakiem bzu.

Zjedli obiadokolację, a potem pan Grzegorz jak zwykle zajął miejsce przed odbiornikiem telewizyjnym, ale tym razem małżonka nie dołączyła do niego. Zgarnęła Igę do ogrodu. Razem z nimi podążył również Walter.

– Miałam ci powiedzieć o tym dokładnie w dniu, kiedy zjawiłaś się z bagażami w sklepie. Zaskoczyłaś mnie trochę i nie chciałam ci dokładać zmartwień, ale teraz już nie mogę dłużej czekać.

Iga patrzyła pełnym napięcia wzrokiem na szefową. Wiedziała, że to, co za chwilę usłyszy, nie spodoba się jej.

– Pracujemy ostatni miesiąc.

– Jak to? – wydusiła z siebie dziewczyna. – A potem co?

– Zamykam interes. – Pani Małgosia uśmiechnęła się słabo. – Planowałam to od dłuższego czasu. Już od dawna mogę przejść na emeryturę, ale jeszcze to ciągnęłam. Umówiliśmy się z Grzesiem, że jak zamknę sklep, przeniesiemy się na wieś. Mam dom po rodzicach. Z normalnym ogrodem, nie to, co tutaj.

– Rozumiem.

– Sklep zamykam z ostatnim dniem sierpnia, a z mieszkania musimy się wyprowadzić do końca września. Do tego czasu możesz z nami mieszkać.

Iga patrzyła oszołomiona na starszą kobietę. Chryste Panie! Co teraz? Nie była w stanie skonkretyzować żadnej myśli. Wprawdzie na samym początku, jak tylko zamieszkała u Strzyżyków, obiecywała sobie znaleźć jakieś inne rozwiązanie, w sensie kwaterę, ale każdego wieczora odsuwała od siebie ten problem, bo było jej wygodnie.

– Ale wiesz? Nie musisz się za bardzo martwić. – Małgosia uśmiechnęła się szczerze. – Ktoś na górze chyba cię lubi! – Kobieta, widząc niezrozumienie malujące się na twarzy dziewczyny, wskazała palcem niebo.

– Dlaczego tak pani sądzi?

– Zadzwoniła do mnie kuzynka, mieszka w Budach. Wiesz, gdzie to jest?

Jadwiga pokiwała niepewnie głową. Przypomniała sobie ubiegłoroczne wakacje i ostatnią miejscowość na trasie jej wędrówki. Wspomnieniom towarzyszyło jakieś niemiłe uczucie.

– No więc w Budach Leśnych otworzyli Żabkę i potrzebują ludzi.

– To mało tam jest bezrobotnych?

– Niemało, ale rozmawiałam z nią kiedyś o tobie i poleciłam, bo wiedziałam, że wkrótce będę się likwidować.

– A kim ona jest?

– Kierowniczką marketu. Kompletuje załogę i dlatego zadzwoniła do mnie, czy nic się nie zmieniło. A chyba się nie zmieniło, co? – Pani Małgosia spojrzała uważnie na protegowaną.

Iga pokręciła głową, a za chwilę szeroko się uśmiechnęła. Ten ciężar, który spoczywał jej na sercu od początku rozmowy, zniknął.

– Marta obiecała nawet, że poszuka ci jakiejś kwatery.

– I ona tak sama z siebie troszczy się o jakąś obcą dziewuchę? – Jadwiga skrzywiła usta w lekko kpiącym grymasie i uniosła pytająco brew.

– Była mi coś winna. Odbieram przysługę.

– Dziękuję, pani Małgosiu. Za wszystko.

– E tam. – Pani Strzyżykowa machnęła ręką. – Nie ma za co. Ale pamiętaj, żebyś mi tam wstydu nie przyniosła, bo ja za ciebie poręczyłam.

Rozdział 4. Wszystko nowe

Wysiadła z autobusu przy ryneczku, tuż przy dzwonnicy. Spojrzała w stronę wieży – tamta noc w niej spędzona nie była przyjemna, a już na pewno nie zwiastowała powrotu do Bud. Cóż, życie dziwnie się plecie, pomyślała, wzruszając ramionami.

Ruszyła w kierunku ulicy, gdzie zobaczyła szeroką witrynę, za plecami pozostawiając przystanek i dzwonnicę, zgodnie z instrukcją pani Małgosi. W sklepie „U Halinki” odpytała o dalszą drogę, a przy okazji dowiedziała się, co właścicielka myśli na temat otwierania marketów u niej na wsi.

– Zarzną nas – skarżyła się zbolałym głosem. – Nicht nie przetrwa konkurencji z Żabką.

– Dlaczego nie wytrzyma pani konkurencji? – Iga starała się zrozumieć kobietę. – Przecież ludzie i tak jeździli do Olecka po większe zakupy. Tutaj każdy zaopatrywał się tylko w to, co na co dzień potrzebne. Teraz zamiast wyprawy autobusem wezmą rower i pojadą do Żabki.

– Co ty tam wiesz, dzieciaku – oburzyła się kobieta. – Jak ci mówię, że nas zarzną, to zarzną. A czego ty tak wypytujesz, he?

– A tak pytam. – Iga speszyła się nagle, bo miała ochotę wyjaśnić ekspedientce, że mówi się zarżną. – Tak właściwie to szukam pani Polesiowej.

– Ty co otwiera markiet? – indagowała sprzedawczyni.

– No… właściwie to tak.

– Roboty u ni szukasz, co?

– Tak – przyznała w końcu dziewczyna, uznając, że nie ma sensu dłużej owijać w bawełnę.

– To już w mieście roboty brakuje, żeś tu przyjechała?

– Może i nie brakuje, ale ja tu bym chciała – zapewniła Iga.

– A to i pewnie kwaterunku będziesz potrzebować, co?

– Znaczy mieszkania? – Dziewczyna próbowała uściślić nie do końca zrozumiałą wypowiedź sklepowej.

– No, przecie mówię.

– Pewnie będę…

– To przyjdź, jak z Polesiową załatwisz. U mnie pokój wolny stoi, to ci go najmę. – Zachmurzona dotychczas twarz pani Halinki od razu się rozjaśniła na myśl o przyszłych zyskach.

Pani Polesiowa okazała się być energiczną kobietą w wieku między czterdzieści a pięćdziesiąt lat, z rudą czupryną i mocnym makijażem. Zlustrowała Igę uważnym spojrzeniem, pokiwała głową i zgarnęła dziewczynę na zaplecze.

– Jesteś od Małgosi? – upewniła się, gdy zamknęła drzwi od pokoju.

– Tak.

– Siadaj. Nazywam się Marta Poleś, jestem ajentem, czyli dla ułatwienia kierownikiem Żabki. Zaraz wszystko ci wyjaśnię.

Kierowniczka załatwiła formalności w błyskawicznym tempie. Iga dostała skierowanie na badania i zaproszenie do stawienia się w pracy, jak tylko odbębni lekarza.

– Do kiedy pracujesz u Małgosi?

– Do końca sierpnia.

– Zdążysz załatwić badania? Bo tu mogłabyś zacząć od pierwszego.

– Myślę, że tak.

– To dobrze. Tu masz – pani Marta wyrwała kolorową karteczkę z mininotesiku – mój telefon. Jakby co, dzwoń.

– Jakby co?

– Nie wiem… nie zdążysz z badaniami, wypadek albo pogrzeb kogoś z rodziny. Gdzie będziesz mieszkać? Bo chyba nie masz zamiaru dojeżdżać?

– No nie. – Iga potrząsnęła głową, bo czuła się nieco skołowana ilością informacji. – Pani Halinka, ta ze sklepu przy rynku, zaproponowała mi kwaterę.

– E, od niej będziesz miała kiepską drogę.

– To parę minut na piechotę – zaprotestowała słabo.

– Od sklepu. Ale Halina ma dom wcale nie w naszych Budach. To już jest inna wieś, trzeba iść kawał za szosę i przez te wielkie łąki, co się tam ciągną. – Marta machnęła ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. – Co najmniej pół godziny na piechotę, a jak popada, to ani nie przejdziesz, ani nie przejedziesz… Gdzie byś ty mogła… Czekaj! Na końcu przecinka! – wykrzyknęła i zadowolona pokiwała głową.

Iga patrzyła na nią absolutnie zdezorientowana.

– Widzę, że nie rozumiesz! – Pani Marta roześmiała się głośno. – Jak mój syn był w czwartej klasie, robili mapkę okolicy. Wiesz, zaznaczali domy, dzwonnicę, sklepy, cmentarz i mój Jasiek stwierdził, że Budy Leśne wyglądają, jakby ktoś postawił na Ziemi gigantyczny przecinek. Większość budynków znajduje się w centralnym punkcie, wokół rynku, ale stamtąd odchodzi półkolista droga, bo w tym półkolu to jakaś podmokła ziemia. Wzdłuż niej też ludzie się pobudowali. Ten ogonek przecinka tak zakręca, że gdyby wyjść z jego końca i poruszać się jakby po cięciwie, to idąc wzdłuż muru cmentarza, błyskiem dochodzisz do początku przecinka.

Pani Marta zrobiła szybki szkic, bo Iga jakoś nie bardzo potrafiła sobie zwizualizować jej słów.

– Ludzie chętnie ścinają tę drogę, ale tylko do zachodu słońca. Po zachodzie nikt się tamtędy nie szwenda… Rozumiesz, cmentarz.

– Jasne. – Pokiwała głową. Taka argumentacja doskonale do niej trafiała. Ona też nigdy po zmroku nie zapuściłaby się w okolice nekropolii. 

– No więc, wracając do zakwaterowania – na samym końcu przecinka mieszka taka… starsza, nieco ekscentryczna kobieta. – Pani Polesiowa mówiła wolno, jakby sprawdzając, czy Iga ją rozumie. – Myślę, że byście do siebie pasowały. – Zlustrowała fryzurę na rekruta i porwane dżinsy. – Jeśli chcesz, mogę ją zapytać.

– Tak – zdołała wydusić z siebie Iga.

– To świetnie. – Kierowniczka podniosła się z krzesła i wyciągnęła na pożegnanie rękę. – To co? Widzimy się pod koniec miesiąca. A za tydzień do mnie zadzwoń. Na pewno będę już wiedziała, czy Pippi zechce wynająć ci pokój.

Iga znów tylko pokiwała głową, oszołomiona przemową kierowniczki, a właściwie tempem, w jakim wszystko załatwiała.

* * *

Pippi tak właściwie nazywała się Natalia Sochaczewska, ale Iga nie miała wątpliwości, w jaki sposób kobieta zasłużyła sobie na to przezwisko: oprócz barwnego stroju, absolutnie niekorespondującego z wiekiem, w oczy rzucały się ufarbowane na pomarańczowo i zaplecione w dwa warkocze włosy. Natalia była już dobrze po pięćdziesiątce, o ile nawet nie po sześćdziesiątce. Trudno było to określić, bo wszystko się w niej kłóciło i wywoływało dysonans. Kobieta uśmiechała się szczerze, odsłaniając zadbane zęby, a jej twarz pokrywała wtedy siateczka zmarszczek, które wprawdzie dodawały jej uroku, ale jednocześnie unaoczniały wiek. Przywitała Jadwigę mocnym uściskiem dłoni. Głos miała niemal dziewczęcy, chociaż siłę i sylwetkę rosyjskiej zapaśniczki. Iga nie uważała się za maleństwo, jednak mówiąc do pani Natalii, musiała zadzierać głowę.

– Witaj, dziecko! Jesteś od Polesiowej, prawda?

– Tak – potwierdziła dziewczyna.

– To wejdź. Pokażę ci pokój, a ty zdecydujesz, czy chcesz tu zamieszkać z nami.

Z nami? Iga poczuła się lekko zaskoczona. Chyba szefowa Żabki mówiła, że Pippi mieszka sama. Dziewczyna wzruszyła leciutko ramionami, właściwie co za różnica…

Po kilku stopniach weszły na nieduży ganek obrośnięty winobluszczem. Stąd można było obejrzeć przedogródek – zarośnięty i nieco dziki, wabił motyle i owady mnogością roślin, ich barwami i zapachem. Natalia jednak nie pozwoliła zbyt długo podziwiać natury, otworzyła drzwi i zaprosiła gościa do wnętrza.

W sieni pachniało jakimiś ziołami albo sianem i lekką stęchlizną. Krótkim korytarzem przeszły na drugą stronę domu. Po drodze Iga zauważyła z lewej strony wejście do saloniku i jakiegoś zamkniętego pokoju, prawdopodobnie sypialni właścicielki, a po prawej kuchnię i chyba łazienkę. Natalia jednak nie poświęciła parterowi wiele uwagi, tylko pociągnęła dziewczynę na pięterko.

– To stryszek. Może być cały twój, chociaż właściwie ma już stałych lokatorów.

Jadwiga miała ochotę odwrócić się i wyjść. Nie po to porzuciła dom rodzinny, żeby teraz dzielić mieszkanie z kimś obcym. Chciała o tym powiedzieć Natalii, ale kobieta nie dała jej dojść do słowa, tylko schwyciła ją za łokieć i skierowała na lewo.

– Tu jest sypialnia – powiedziała, otwierając skrzypiące jak bramy piekieł drzwi. – To cholerstwo trzeba będzie naoliwić. Na razie nie było takiej potrzeby. Jaśkowi i Helce wystarczał salonik.

No pięknie, Iga zagryzła wargi. Jakaś parka na doczepkę. Biorąc pod uwagę grubość ścianek działowych, miałaby co jakiś czas nocne słuchowiska niekoniecznie muzyki klasycznej. Już chciała powiedzieć, że rezygnuje, gdy gospodyni uśmiechnęła się szeroko.

– A oto i nasza urocza para – zaszczebiotała i przykucnęła. – Cześć, Jasiek. Przyszedłeś się przywitać?

Jadwiga widziała tylko wściekle pomarańczowe włosy i plecy szerokie jak u kulomiotki. Wychyliła się ponad mocarnym ramieniem i zobaczyła tę „parkę”. Czarny kocur z połową ogona prężył się pod dotykiem Natalii, a obok, jakby czekając na swoją kolej, przysiadła bura kotka. Iga nie rozróżniłaby płci zwierząt, nawet gdyby miała okazję przyjrzeć się im dokładnie, ale z przemowy Natalii domyśliła się, z kim ma do czynienia.

– To są właśnie ci dodatkowi lokatorzy – wyjaśniła w zasadzie zupełnie już niepotrzebnie Natalia. – Mam nadzieję, że lubisz koty?

– Właściwie to lubię wszystkie zwierzęta, ale nigdy nie miałam żadnego. Mama nie chciała się zgodzić nawet na chomika – wyznała ze smutkiem, a potem schyliła się, by pogłaskać Helkę, która nie mogąc doczekać się na pieszczoty od Natalii, uznała, że Iga może ją zastąpić.

– Tutaj ci ich nie zabraknie – powiedziała ze śmiechem Pippi. – Chodź, pokażę ci teraz twój salon.

Iga ruszyła posłusznie za gospodynią, ale zdążyła jeszcze obrzucić spojrzeniem wnętrze; pojedyncze łóżko przykryte kraciastym kocem, wiklinowy bujany fotel, szafa z poczerniałym lustrem pośrodku i jakieś kwiaty na parapecie.

– No chodź, potem sobie obejrzysz dokładniej.

Salonik był tej samej wielkości co sypialnia. Na środku stał niewielki stolik, a przy nim trzy krzesła, każde z innej parafii, jak mawiała matka. Obok okna umieszczono ogromny fotel i stojącą wysoką lampę, cała zaś ściana, w którą wkomponowano drzwi, zabudowana była półkami wypełnionymi mnóstwem książek. Z boku, pod skośnym dachem, ustawiono dwie kuwety oraz dwa drewniane łóżka dla lalek, wysłane miękkimi poduszkami. Iga domyśliła się, że to legowiska kotów, zresztą kiedy weszły do pokoju, zwierzaki natychmiast ułożyły się na swoich miejscach.