Przekupić wiedźmę. Zuzanna - Barbara M. Mikulska  - ebook

Przekupić wiedźmę. Zuzanna ebook

Barbara M. Mikulska

2,0

Opis

Każdego z nas może spotkać nieszczęście, huragan, który zmiecie wszystko, a powrót do normalności wyda się niemożliwy. Tak właśnie sądzi tytułowa bohaterka tej książki, ciężko doświadczona przez los. Na szczęście ma ciotkę oraz jej przyjaciółkę. Kiedy zaproponują Zuzannie pracę nad pewnym starym pamiętnikiem, życie dziewczyny znów zmieni się diametralnie. Czy na lepsze? Istnieje na to szansa, bo po raz kolejny pojawia się wiedźma Ludomiła.  I tym razem dowiemy się także, jakie były jej prawdziwe losy.  Ostatni tom cyklu „Przekupić wiedźmę”.     

 

 

 

Jaką rolę w życiu bohaterki tej książki odegrają: dwie ciotki, pamiętnik sprzed lat,  bezpański pies oraz weterynarz? Nie dowiecie się, dopóki nie przeczytacie. A bardzo warto, powiem więcej – trzeba koniecznie. Iza Grabda (pisarka).

 

Piękna i ciepła książka jak wszystkie tej autorki. Pokazuje nieprzewidywalność losu i próby radzenia sobie z traumą. Dwutorowa historia nie pozwalała odłożyć jej  na ”potem”, a wiele zwrotów akcji tylko nadaje opowieści (a nawet… dwóm) dreszczyku.  Polecam z czystym sumieniem! Magda Rysa (pisarka)

 

Autorka po raz kolejny przenosi nas w okolice gospodarstwa agroturystycznego „U Wiktora”. Tym razem jednak poznamy nie tylko losy tytułowej bohaterki, ale także miejscowej wiedźmy Ludomiły oraz jej zapomnianej wychowanki Mariki. Wspaniała historia, która z pewnością zasłuży na Wasze uznanie. Polecam. Bibliotekarka Natalka.   

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
2323aga

Z braku laku…

Chyba najgorsza z serii. Do pierwszej części się nie umywa.
00

Popularność




Rozdział 1

– Cześć, Baśka! Nawet nie wiesz, co znalazłam!

– Witaj. Nie wiem, ale domyślam się, że zaraz mnie oświecisz – odpowiedziała Barbara z leciutką kpiną w głosie.

– Pamiętnik!

– Ten ważny został znaleziony w Saragossie, nie w Lipkowie – zadrwiła z przyjaciółki.

– A co to? Lipków gorszy od jakiejś tam Saragossy? No weź przestań!

– Ależ skąd! Lepszy, bo tutaj mieszka Dobrosława dwojga nazwisk Dąbrowska-Kuś.

– I widzisz! Wiedziałam, że mnie docenisz.

– Doceniam. Ale co z tym pamiętnikiem?

***

Trzydzieści parę lat temu przypadek zagnał Dobrusię i Baśkę na Mazury i zauroczył kawałkiem przecudnego lasu. Jak się potem okazało, okolica skrywała niejedną tajemnicę. Na rozłożystym pagórku znalazły ruiny starego dworu. Dobrosława była już wówczas mężatką, a Basia dopiero szukała tego jedynego, co w żaden sposób nie rzutowało na ich przyjaźń trwającą od wielu, wielu lat. Tamtego lata wybrały się na babską wyprawę, zostawiając Sławka Kusia na gospodarstwie, same spakowały plecaki i ruszyły autostopem przed siebie. Miał to być ich ostatni wspólny wypad wakacyjny, bo Dobrusia z mężem szykowali się właśnie do wyjazdu na jego pierwszą placówkę handlową do Austrii, na dwa lata.

Kierowca zdezelowanej ciężarówki zabrał je z uczęszczanej trasy, po czym zostawił niemal w szczerym polu, wskazując jedynie orientacyjny kierunek do Lipkowa, gdzie jakiś czas temu wczasowała rodzina Basi, a tak im się spodobało, że na pytanie, gdzie mogłyby spędzić kilka dni urlopu, polecili tę właśnie miejscówkę. Dogadanie szczegółów okazało się bardzo kłopotliwe, ponieważ w tamtych czasach telefonem dysponował jedynie sołtys i za jego pośrednictwem musiały wszystko uzgadniać. Niemniej udało się i dziewczyny już się cieszyły na odpoczynek w urokliwej wiosce. Teraz jednak zbliżał się wieczór i obie poważnie zaczęły się obawiać, że nie dotrą przed zmrokiem do swoich gospodarzy. I wtedy wdrapały się na ten pagórek, by stamtąd rozejrzeć się po okolicy. Jak okiem sięgnąć otaczały je drzewa, a gdzieniegdzie prześwitywały połyskliwe lustra jezior.

– Tam! – Baśka wskazała ręką kierunek. – To chyba ten Lipków.

W zapadającym zmierzchu dostrzegły dymy sączące się do nieba. Znak, że nadeszła pora kolacji.

– Daleko – oceniła odległość Dobrusia.

– No, przed nocą nie dotrzemy.

– Nie mam zamiaru latać po ćmoku. Tu pełno jezior, stawów i jakichś mokradeł. Zanocujemy tutaj. Padać chyba nie będzie.

Przeszukały pagórek, by znaleźć odpowiednie miejsce na nocleg.

– Bacha! Chodź no tutaj! Chyba coś znalazłam.

Dobrusia stała pośrodku rumowiska kamieni i cegieł.

– No super! – Baśka prychnęła z ironią. – Kupa gruzu. Jak sobie wyobrażasz w niej spanie?

– Nie marudź. Zobacz, tam znalazłam dla nas komnatę.

Pociągnęła przyjaciółkę w głąb ruin. Rzeczywiście, po wejściu nieco dalej zostały otoczone wysokimi na jakieś półtora metra ścianami. Ziemia była niemal wolna od gruzu, wystarczyło odrzucić kilka kamieni, by zyskać płaską powierzchnię do spania. W kącie wyrosła sosna, która roztaczała teraz przyjemny żywiczny aromat.

– Kiedyś to mógł być buduar jakiejś hrabianki.

– Dlaczego akurat buduar?

– Bo jest niezbyt duży i przylega do większych pomieszczeń. Zwykle urządzano go między salonem a sypialnią.

Baśka uwierzyła koleżance na słowo, wszak ta skończyła architekturę, więc wiedziała, co mówi.

– Szkoda, że nie ma tu niczego do spania. Jakiegoś szezlonga czy innego łoża.

– Wariatka, po tylu latach miałabyś tylko próchno i robale. Chciałabyś na czymś takim spać?

Baśka nie odpowiedziała, jedynie się wzdrygnęła.

– A tu robali nie będzie? – Zerknęła krytycznie na zielsko i trawę kłębiące się u ich stóp.

– Może i są, ale wiesz co? Zrobimy tak jak koty albo psy!

– To znaczy? – Barbara spojrzała z ukosa na przyjaciółkę. Obawiała się, że może z niej żartować.

– Zwierzaki zwykle zanim się ułożą na posłaniu, to je udeptują. W ten sposób wypłaszają owady, a nawet większe paskudztwa. I my też tak zrobimy.

Rzuciły plecaki pod rozpadający się mur, Dobrusia chwyciła Basię za ręce i odtańczyły taniec dzikusów. Tupały i pokrzykiwały tak głośno, że zapewne nie tylko owady i gryzonie uciekły, ale nawet całkiem spora zwierzyna. Po kilku chwilach padły zdyszane na ziemię, zanosząc się śmiechem.

Kiedy nastał nowy dzień, Dobrosława poczuła, że nie chce rozstawać się z tym miejscem. Jednak długo potrwało, nim udało się jej powrócić między ruiny. A jeszcze dłużej, nim zdołała przywrócić temu domowi splendor.

***

Sławek Kuś zobaczył Dobrosławę na imprezie urodzinowej kumpla. A kiedy już ją dostrzegł, zrozumiał, że nie może spuścić jej z oczu. Miłość wybuchła gwałtownie, ale nie zgasła, jak to często bywa po paru miesiącach czy latach. Płomień wprawdzie odrobinkę przygasł, ale całe życie palił się równo i mocno. Nic nie było w stanie zachwiać miłością Sławka i Dobrusi ani ich szczęściem, nawet pewne rozczarowanie i smutek z powodu niemożności posiadania dzieci. Przez jakiś czas zastanawiali się nad adopcją, ale tak na dobrą sprawę nigdy na poważnie. Mieszkali w Warszawie, on spełniał się wtedy, pracując w Ministerstwie Współpracy Gospodarczej z Zagranicą, ona w biurze architektonicznym. Co jakiś czas wysyłano ich na placówki. Oprócz tego, że zwiedzili ładny kawałek świata, to zarabiali niezłe pieniądze. I dzięki temu Dobrusia zrealizowała w końcu swoje marzenie: kupiła kupę kamieni na pagórku oddalonym rzut beretem od cywilizacji. Tak przynajmniej określił tę lokalizację Sławek. Ale nie zaprotestował. Wręcz przeciwnie, zaangażował wszystkich wysoko postawionych znajomych, by zdobyć ten kawałek gruntu, bo jego Dobrusia uznała, że to będzie ich miejsce na ziemi.

Po paru latach zmienili firmy, w których pracowali, przenieśli się bardziej na północ Polski i zamieszkali w wygodnym, rozłożystym domu, który został wybudowany zgodnie z projektem Dobrosławy Dąbrowskiej-Kuś. Pani architekt wzorowała się na dawnych wiejskich dworach, tyle że zaplanowała budynek o nieco mniejszych gabarytach, uznając, że dla nich dwojga aż tak wielkiej powierzchni nie potrzeba.

Dworek miał trzy sypialnie, duży salon i połączoną ze spiżarnią kuchnię, którą w ostatnim czasie otwarto na resztę domu, zgodnie zresztą z najnowszymi trendami. Do tego dwie łazienki, obszerną sień i ganek podparty czterema drewnianymi słupami, a tak obrośnięty winobluszczem, że ledwie można się było przecisnąć. Na zadaszonym tarasie od strony ogrodu, gdzie ustawiono wygodne ławy, fotele, dwa małe stoliki i duży stół z krzesłami, siadywali zwykle popołudniami, kiedy słońce już nie paliło żarem, a przedwieczorny wietrzyk przyjemnie chłodził.

Zdawało się Dobrusi, że tu nic złego spotkać jej nie może. Otóż spotkało. Krótko po pięćdziesiątych piątych urodzinach jej Sławuś odszedł. To było niczym grom z jasnego nieba. Był, żył i raptem koniec. Zawał.

Została więc sama. Może nie samotna, bo miała znajomych i przyjaciół. Bo była Baśka. Ale już nigdy nie usłyszała pełnych zachwytu westchnień, nie poczuła na skroni ciepłych ust, szepczących słodkie kłamstewka, nie było pełnych miłości spojrzeń.

Niekiedy znajomi pytali ją, dlaczego nie próbuje ułożyć sobie życia na nowo. Wtedy odpowiadała, że żaden mężczyzna nie jest w stanie dorównać jej wspomnieniom. Teraz miała sześćdziesiąt dwa lata i wiedziała, że w jej życiu osobistym nic się już nie zmieni, ale też że dokonała dobrego wyboru. Tylko czasem było jej tak cicho, tak smutno w pustym domu.

***

– No i co teraz? – Baśka domagała się konkretów.

– Nic. Czytam i coraz bardziej mi się to podoba.

– Więc o co chodzi? W czym problem?

Dobrosława zamyśliła się na chwilę.

– Wiesz, może nie problem, ale… Ta historia, znaczy to, co opowiada Nastusia, znaczy autorka tego pamiętnika, jest tak niesamowita, że aż trudno w nią uwierzyć.

– I? – ponaglała Baśka, bo przyjaciółka jakoś wyjątkowo się przycinała, a to nie było jej zwykłe zachowanie.

– I mam pomysł, to znaczy zamarzyłam sobie, żeby to spisać i pokazać światu.

– Słuchaj, no to ja naprawdę nie wiem, w czym problem? Podoba ci się? Uznałaś dzieło za wspaniałe? To o co chodzi? Przepisuj i pokazuj!

Dobrusia pomilczała chwilę, a potem zaczęła jakby z innej beczki.

– Kojarzysz „Słoneczniki” van Gogha?

– Kojarzę – odpowiedziała natychmiast Baśka, świadoma, że ten dziwny wstęp ma do czegoś doprowadzić.

– Podobają ci się?

– No jasne.

– Ale nie potrafiłabyś namalować takich samych albo równie pięknych, mimo że możesz mieć wzór przed oczami, prawda? – zapytała i nie czekając na odpowiedź, ciągnęła. – No więc ja mam tak samo. Wiem, że mam przed oczami perłę, ale nieoszlifowaną.

– Diament – wtrąciła Baśka.

– Co?

– Diament. Perły się nie szlifuje, jakbyś nie wiedziała.

– A, ok. Masz rację. Więc mam ten diament i chciałabym go oszlifować na brylant.

– To znaczy? – Głos Barbary dźwięczał niepewnością. – Co konkretnie chciałabyś zrobić, bo się trochę pogubiłam w tych przenośniach?

– Z tego pamiętnika chciałabym zrobić powieść – doprecyzowała Dobrosława swoje marzenie. – Ale sama nie potrafię i dlatego muszę znaleźć kogoś, kto po pierwsze zrozumie, o co mi chodzi, po drugie wykaże się odpowiednią empatią, żeby wyczuć to, co zostało ukryte między wierszami i po trzecie będzie miał wystarczające kwalifikacje, żeby to uczynić.

– Żeby to uczynić – Baśka lekko podkreśliła egzaltowane słownictwo przyjaciółki – musisz po prostu znaleźć pisarza. Oczywiście nie jakiegoś uznanego, bo wypiąłby się na taką propozycję czterema literami, ale jakiegoś młodego. A w tym celu musisz po prostu – powtórzyła – zajrzeć na wattpada i poszukać odpowiedniej osoby.

– Nie chcę odpadu, tylko dobrej jakości…

– Nie odpad – przerwała jej podirytowana przyjaciółka – tylko wattpad. Taka platforma w necie, gdzie publikują debiutanci.

– Baśka, jesteś genialna! Zaraz tam zajrzę. Cześć! – krzyknęła Dobrusia i natychmiast się rozłączyła.

– Cześć – szepnęła Basia i pokręciła z dezaprobatą głową.

***

– E tam – usłyszała Barbara przy okazji kolejnej rozmowy – ten łodpad to rzeczywiście odpad, a przynajmniej w dużej mierze.

– O czym do mnie teraz rozmawiasz?

– O tej platformie, którą mi poleciłaś, jak szukałam autora.

– Dobra, już kojarzę. Więc o co chodzi?

– Chodzi o to – Dobrusia westchnęła głęboko – że nikt mi tam nie pasuje.

– Nie gadaj! – Baśka prychnęła. – Milion dwustu autorów, a ty nie znalazłaś odpowiedniego?

– To nie tak. – Dobrosława zaczęła się wycofywać. – Wiadomo, że wszystkich nie przejrzałam, ale tych, co zaczęłam czytać, w życiu bym nie zaangażowała do tego zadania. Albo za ciężkie pióro, albo empatia na poziomie ślepego nosorożca, albo w ogóle wszystko do bani. Nie mówiąc o tym, że przy czytaniu niektórych dzieł to normalnie oczy krwawią…

– Czyli już przynajmniej wiesz, co ci nie pasuje – uściśliła Basia.

– Tak właściwie wiedziałam to od samego początku. Bo wiesz, jak ktoś ładnie składa literki, to nie oznacza jeszcze, że potrafi pisać. A przynajmniej nie tak, jak ja tego oczekuję.

– No dobrze, to powiedz, czego oczekujesz!

– Ten pamiętnik pisała nastoletnia panienka imieniem Anastazja. Zaczęła, jak miała trzynaście lat, a skończyła… skończył się, jak miała siedemnaście. Tekst jest surowy, miejscami egzaltowany, miejscami drętwy. Ale… Historia, którą opowiada Nastusia, nie dotyczy jej samej… Nie wiem, czy takie coś mogło się wydarzyć naprawdę, czy to wymysł tej kucharki…

– Jakiej znowu kucharki? Przecież mówiłaś, że to pamiętnik Nastusi!

– Tak, Nastusi, ale ona o sobie pisze tylko trochę, a głównie spisuje to, co jej opowiada kucharka. Czyli, że się tak wyrażę, co gminna wieść niesie.

– No dobrze, rozumiem. Co dalej?

– To historia nieszczęśliwej miłości, ale taka wiesz… nie z tego świata.

– Jak to?

– Słuchaj, nie będę ci tego streszczać, bo szkoda marnować taką historię. Właśnie dlatego jest mi potrzebny ktoś, najlepiej dziewczyna, która będzie potrafiła wczuć się w położenie drugiej kobiety. Która na podstawie niezbyt zgrabnie opisanych wydarzeń stworzy porywającą historię, która dopisze to, co nie zostało wyartykułowane. Jednym słowem wykorzysta to, co zostało napisane i to, co zostało przemilczane bądź niezauważone przez kilkunastoletnią dziewczynę i prostą kucharkę.

– Rozumiem – szepnęła Basia, a potem nagle niemal krzyknęła: – Wiem!

Tym razem to Dobrosława kręciła głową, patrząc na ciemniejący znienacka ekran komórki.

***

Przyjaźń Baśki i Dobrosławy, nawiązana we wczesnej młodości, przetrwała lata zawirowań, rozstań, nieszczęść oraz szczęść i zaowocowała wyjątkową bliskością. Nic więc dziwnego, że oprócz tego, że wspierały się wzajemnie, to również uczestniczyły w życiu bliższej i dalszej rodziny każdej z nich. Dlatego Dobrusia wcale nie poczuła się zaskoczona, gdy Baśka wprosiła się do niej na długi majowy weekend ze swoją młodą kuzynką Zuzanną.

– To TA Zuzanna? Jak jej tam? Kurzawa? – spytała tylko przyjaciółkę, a kiedy uzyskała potwierdzające mruknięcie, nie indagowała dalej.

Dwie sypialnie gościnne z łazienką pośrodku zostały wywietrzone i przygotowane na przyjazd kobiet. Nie żeby Dobrosława uczyniła to własnoręcznie. O nie! Raz w tygodniu przychodziła do niej, a właściwie przyjeżdżała na rowerze, Patrycja. Na stałe zatrudniona w kuchni w ośrodku agroturystycznym „U Wiktora” dorabiała sobie u pani architekt. Układ był dość wygodny, bo z dniami wolnymi u Patrycji bywało różnie, lecz Dobrosławie nie zależało na wyjątkowej regularności. Więc pani Koperek pojawiała się wówczas, gdy obrobiła się ze swoimi obowiązkami. Utarł się też taki miły zwyczaj, że po robocie gospodyni parzyła kawę lub herbatę, podawała ciasteczka i jakieś pół godziny spędzały na ploteczkach. Stąd też pani Dąbrowska-Kuś była świetnie zorientowana w tym, co dzieje się w Lipkowie i okolicy.

Kiedy w czwartek wieczorem Dobrosława usłyszała samochód, wszystko już było przygotowane, łącznie z kolacją w piekarniku. Ponieważ specjalnie zostawiła otwartą bramę, teraz wyszła tylko na ganek, by przywitać gości. Odgarnęła pędy winobluszczu, których gęste zielone liście na długich, splątanych łodygach zdecydowanie utrudniały przejście, i z wyczekiwaniem wpatrzyła się w podjazd. Jak dawniej we dworach, tak i u niej droga od wjazdu wiła się łagodnym łukiem, przed gankiem zataczała krąg, żeby pojazdy mogły swobodnie zawracać. Ekwipaże i karety wprawdzie już nie kursowały, ale i dla wozów wyposażonych w mechaniczne konie stanowiło to znaczne udogodnienie.

– No uda ci się wreszcie wygramolić z tego auta, czy utknęłaś tam na dobre? – krzyknęła niecierpliwie, kiedy Basia zbyt długo się nie pokazywała.

Przyjaciółka chyba nawet nie usłyszała jej okrzyku, bo zajęta była wyplątywaniem się z pasów. Narzekała przy tym głośno, jednocześnie opędzając się od Zuzanny, która usiłowała jej pomóc.

– Ciociu – rzuciła w końcu poirytowana dziewczyna – przestań się szarpać, bo tylko pogarszasz sytuację. Trzeba powoli naciągnąć i przycisnąć, to wtedy puści.

– Puści, puści – gderała starsza pani. – Kto to słyszał, żeby wypuszczać na drogę coś, co mogłoby posłużyć za wózek dla dziecka.

Rzeczywiście smart fortwo wyglądał trochę jak zabawka, ale dla Zuzanny był odpowiedni. Natomiast jej ciotka, kobieta starsza, a do tego pulchna, zupełnie się do małego pojazdu nie przekonała. Kiedy wreszcie udało jej się wydostać z klaustrofobicznego wnętrza, wypuściła z gniewnym sykiem powietrze z płuc, a potem rozejrzała się po okolicy.

– A ty co? W Zosię Horeszkównę się zabawiasz albo inną Julię? Złaź no z tego ganku i chodź się grzecznie przywitaj!

Dobrosława ruszyła posłusznie w stronę przyjaciółki. Kontrast między nimi sprawiał, że kto je razem oglądał, temu zawsze uśmiech wykwitał na ustach. Dobrusia była wysoka i szczupła, kiedyś naturalna, teraz farbowana blondynka. Basia o głowę niższa, kiedyś przy kości, teraz już z ewidentną nadwagą, niegdyś ciemnowłosa, teraz kasztanowa również za sprawą sztuki fryzjerskiej. Padły sobie w ramiona i uściskały się serdecznie.

– A to Zuzanka – przedstawiła swojego kierowcę Baśka – córka mojej siostry ciotecznej, Hani. Pamiętasz ją, prawda?

– Nie mam sklerozy, więc pamiętam. Tyle że ona teraz zdecydowanie inaczej wygląda – powiedziała ze śmiechem Dobrusia.

– Jak to?

– Bo jak ostatnio widziałam Zuzankę, to miała warkocz do pasa, siniaka na policzku i rękę w gipsie.

– Aaa… – wtrąciła się obgadywana dziewczyna – pamiętam! Czternaście lat chyba wtedy miałam i to tutaj wylądowałam na połowę wakacji, jak mnie rodzice musieli z obozu zabrać.

– Musieli, boś, pochwiścielu, na szaber poleciała. Jabłek z cudzego sadu ci się zachciało.

– Nie, ciociu! – Zuzanna odwróciła się do Barbary. – To nie o jabłka chodziło, a o honor.

– Jaki honor? Mów, ale weź przy okazji wypakuj wasze torby i chodźmy do domu, bo mi się pizza spali. Nie martw się, warzywna – dodała Dobrusia, spoglądając z sympatią na dziewczynę.

– Na tym obozie – mówiła Zuza, wyjmując bagaż – był taki ładny chłopak, wszystkie dziewczyny się w nim kochały. Chyba Bartek. No i on rzucił, że w nocy wybiera się do sadu, który sąsiadował z terenem naszego obozowiska.

– I ty, głupia, oczywiście postanowiłaś z nim się wybrać? – Baśka sapnęła poirytowana.

– No nie tak od razu, bo najpierw chłopaki zgłaszali się do udziału w szabrze, a potem poszedł śmiech, że żadna baba się nie odważy. No to musiałam ratować honor dziewczyn…

– Ja cię rozumiem, słonko. – Dobrusia pokiwała głową. – Też mnie zawsze wkurzało, że faceci traktują nas jak coś gorszego.

– Zaraz tam gorszego! – Głos zabrała Basia. – Uważają, że jesteśmy słabsze, delikatniejsze, że trzeba nas bronić…

– Ot, naiwna się znalazła. Tak to mówią, jak chcą cię zdobyć, a potem…

– A potem też nas tak traktują! – Barbara przerwała Dobrusi gwałtownie. – Tylko trzeba na rozsądnego chłopa trafić. Jak twój Sławuś albo mój Krzysio…

– No dobra! – Dobrosława zerknęła na Zuzę i natychmiast się zorientowała, że wkraczają na grząski grunt. – Co było dalej?

– No to poszliśmy we dwoje. Noc ciemna, cicha, gdzieniegdzie tylko psy poszczekują, wszyscy ustawili się między domkami campingowymi, w których mieszkaliśmy, i się na nas gapią, a my jak ten Jaś i Małgosia: samotni, zagubieni i wystraszeni. – Zuzanna podjęła opowieść, modulując glos niczym do radiowego słuchowiska, ale potem już normalnie dodała: – No, przynajmniej ja byłam wystraszona. Przeleźliśmy przez płot i zeskoczyliśmy po drugiej stronie. Wyglądało na to, że nam się uda, aż tu nagle z dzikim charkotem rzuciły się na nas dwa wielgachne psy, normalnie jak te Baskerville’a. No to ten mój bohater, Bartuś, jednym susem wskoczył na jabłonkę, a ja z przerażenia ruszyć się nie mogłam, dopiero jak na mnie ryknął, to się opamiętałam i chciałam wrócić na teren obozu, tylko że z tego pośpiechu zahaczyłam bluzką o siatkę. Najpierw mnie to przyhamowało, a potem materiał puścił i runęłam na ziemię. Łbem gruchnęłam o kamień, a ręka jakoś mi się podwinęła, no i złamała. Na szczęście niewiele pamiętam, bo zemdlałam. Pierwszy raz ocknęłam się w świetlicy – to było w takim oddzielnym budynku do kupy ze stołówką – a potem dopiero w szpitalu, już z gipsem na pokiereszowanej kończynie.

Słuchając tej opowieści, zaniosły bagaże do sypialni i ponaglane przez Dobrosławę ruszyły do kuchni. Tam gospodyni wyciągnęła z piekarnika pięknie przyrumienioną pizzę i poprowadziła wszystkie na taras.

Przy winie gadały, aż zrobiło się kompletnie ciemno. Historia Zuzanny wywołała w starszych kobietach lawinę wspomnień i posypały się opowieści.

– No, miłe panie, proponuję na dziś skończyć. – Basia pierwsza dała sygnał do rozejścia. – Jutro też jest dzień. Idę się wykąpać i rozciągnąć kości w normalnym łóżku, bo po podróży tym mini czymś boli mnie każdy gnatek.

– Idź, idź. My zaraz dołączymy.

Kiedy Basia zniknęła w domu, Dobrosława rozlała resztę wina do kieliszków. Zmrok rozjaśniały tylko ustawione na stole dwie świeczki, które przy okazji wydzielały zapach odstraszający pojawiające się już komary. Jednak ogród pogrążony w ciemnościach wcale nie miał zamiaru udawać się na spoczynek. Wiatr niemal ucichł, ale i tak wszędzie rozlegały się jego westchnienia i szepty, jakby i on chciał się podzielić swoimi wspomnieniami. Szemrał i szumiał, tyle że nikt jego słów nie był w stanie zrozumieć, może poza myszami polnymi, które przysiadały pośród traw, by wsłuchać się w drżące namiętnością opowieści.

– Jak to się stało, że może pani opowiadać o swoim mężu z takim spokojem i ciepłem? – spytała nagle Zuzanna.

Dobrosława doskonale zrozumiała to nietypowe pytanie. Uniosła kieliszek i umoczyła usta.

– Zaraz ci powiem. Ale najpierw ustalmy coś: albo mówisz do mnie po imieniu, albo ciociu, jak kiedyś. Pani odpada.

– To jeśli mogę, niech będzie ciociu – wybrała dziewczyna.

– Zdaję sobie sprawę, że to, co teraz ci powiem, zabrzmi jak banał, ale tak naprawdę jest. Czas leczy rany, a przynajmniej łagodzi ból. Kiedy Sławek odszedł, miał ledwie pięćdziesiąt pięć lat, ja o cztery mniej. Może pomyślisz, że byliśmy już starzy – Zuzanna pokręciła energicznie głową – ale my się tak nie czuliśmy. Przecież oboje byliśmy czynni tak prywatnie, jak i zawodowo. Mój mąż wykładał wtedy na uniwersytecie w Olsztynie ekonomię, ja pracowałam w biurze projektowym. Mieliśmy jeszcze tyle planów, chcieliśmy pojechać do Azji, bo tego kontynentu nigdy nie odwiedziliśmy. Sławuś miał zamiar kupić jakąś łódkę, żebyśmy mogli żeglować po naszych pięknych jeziorach. A w tamtym budynku – machnęła ręką gdzieś za siebie – planował zorganizować sobie warsztat i w wolnych chwilach remontować stare meble, którymi zawsze się zachwycał.

Dobrusia przerwała na chwilę, jakby chciała zebrać albo uspokoić myśli.

– Tamtego dnia jak zwykle pojechaliśmy do pracy. Jeździliśmy razem, choć spokojnie mogliśmy mieć dwa samochody, ale ja nigdy nie chciałam zrobić prawa jazdy. Wprawdzie Sławek mnie nauczył, jak prowadzić auto, tak na wszelki wypadek, ale trochę się bałam, a trochę przez mój egoizm: zawsze więcej czasu spędzaliśmy razem. Sławek zostawił mnie pod drzwiami pracowni, a sam pojechał na uczelnię. Umówiliśmy się na powrót.

Łyk wina i łyk wspomnień.

– Może gdyby się tak nie spieszył… Nie, to nieprawda. To nie miało znaczenia – wyjaśniła po raz nie wiadomo który samej sobie. – Zbliżał się koniec semestru, kolokwia, egzaminy… Na dodatek mieli jakąś nieprzyjemną historię z dziekanem… Sławek bardzo to przeżywał, on zawsze za wszystko czuł się odpowiedzialny. Stres i przeciążenie, a także to, że nie chciał się badać, sprawiły, że jego zawał spadł na nas absolutnie nieoczekiwanie. Zresztą zwykle takich wydarzeń nie da się przewidzieć. Wiesz – zwróciła się do Zuzanny – potem miesiącami zastanawiałam się, co mogłam zrobić, żeby zapobiec nieuniknionemu. Sporo. Mogłam się uprzeć, żebyśmy tego dnia zjedli kolację w Olsztynie. Gdyby padł w restauracji, pogotowie zjawiłoby się w ciągu kilku minut. Do Lipkowa dojechało po godzinie, tylko żeby stwierdzić zgon. Mogłam go wcześniej zmusić do rutynowych badań, ale nigdy nie miał czasu i zawsze się śmiał, że on chłop jak dąb. Mogłam sama próbować go dowieźć do szpitala, ale wpadłam w taką panikę, że trzęsłam się jak galareta, nie dałam rady wsiąść za kierownicę. Mogłam… Ale tego nie zrobiłam. Dużo czasu zajęło mi, żeby samej sobie wytłumaczyć, że nie miałam wpływu na to, co się wydarzyło. A jeszcze więcej, żeby się z tym pogodzić.

Basia przydreptała w koszuli nocnej i stanęła w drzwiach wiodących na taras. Przez chwilę przysłuchiwała się rozmowie, a potem wycofała się cichutko. Tak miało być. Po to właśnie tu przyjechały.

Dobrosława umilkła i pogrążyła się na chwilę we wspomnieniach, a Zuzanna ukryła twarz w dłoniach.

– Mów – poprosiła cicho jej na nowo zyskana ciotka. – Mów, to przyniesie ci ulgę.

Redakcja:

Joanna Czarkowska

Korekta:

Paweł Czarkowski

Projekt okładki:

Katarzyna Sadowska

Skład wersji elektronicznej:

Paweł Czarkowski

Wydanie I, Warszawa 2024

ISBN 978-83-66767-54-6

Copyright Barbara Mikulska, Laski 2024

Copyright for all editions Wydawnictwo Alegoria sp. z o.o. Warszawa 2024

Na okładce wykorzystano materiały z serwisu pixabay.com

Wydawnictwo Alegoria sp. z o.o.

Tel. 600 762 716

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwo-alegoria.pl