Last Night - Jędrzejek Daria - ebook

Last Night ebook

Jędrzejek Daria

4,5

Opis

Elena Lamieux mogła wieść życie, o którym marzą wszystkie młode kobiety. Jednak tragiczny wypadek zmienia poukładany świat w prawdziwy koszmar, z którym nie potrafi sobie poradzić. Po stracie bliskiej osoby jej serce jest złamane, a dusza powoli wypełnia się mrokiem.
Gdy Elena postanawia zawalczyć o siebie, nieświadomie wkracza do kręgu pełnego tajemnic, w którym nic nie jest takie, jak się wydaje.
Czy miłość zrekompensuje to, co utraciła? Jak można pokochać kogoś, gdy nienawidzi się samego siebie?

***

Śledząc historię Eleny, czytelnicy będą świadkami nie tylko zawiłych romansów, lecz także brutalnej rzeczywistości, ukrytej za fasadą luksusu i tajemniczego blasku mafijnego świata. Elena musi pokonać zewnętrzne zagrożenia, ale też własne demony, które uparcie do niej powracają. Jej historia to podróż przez mrok, poszukiwanie światła i próba zrozumienia, czy miłość naprawdę jest w stanie uzdrowić najgłębsze rany.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 246

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (31 ocen)
25
2
1
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sandrus0207

Nie polecam

To pierwszy tom. Nie powinno się tak traktować czytelnika, że nie daje się informacji ile to ma części.
64
amixxxx

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
10
LadyEvil92

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna historia, które przy okazji porusza trudne tematy.
10
Kat12345

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna!!!! Chce więcej!!!!
10
Anitka170

Nie oderwiesz się od lektury

Autorka wykreowała bohaterów, których nie sposób nie lubić. Oprócz Eleny poznajemy wiele wspaniałych osób, które pojawią się w jej życiu. Nie będę Wam zdradzać ich imion i jaki wpływ będę mieć na Elenę, gdyż najlepiej jakbyście sami się przekonali. Mogę Wam tylko powiedzieć, że od razu skradli moje serce. Zdradzę Wam tylko, że pojawią się dwaj tajemniczy mężczyźni. Sama do końca nie wiedziałam, kim są i jakie mają zamiary wobec Eleny. Więc odkrywanie tego dostarczało lekkiej adrenaliny. „Podbiegłam do okna i spojrzałam w dół. Zaczęłam się na poważnie niepokoić, a lodowate ciarki przeszyły moje plecy”. Z przyjemnością obserwowałam jakie zmiany zachodzą w naszej bohaterce. Nie wiem czemu, ale poczułam z nią dziwną więź i pragnęłam dla niej jak najlepiej. Fabuła jest moim zdaniem mało przewidywalna, dlatego z zaciekawieniem czytałam przygody bohaterów. Tak jak zaczęłam, tak nie mogłam przestać, dopóki nie poznałam finału historii. Lekki i przyjemny styl autorki tylko potęgował pozytyw...
00

Popularność




Copyright © Daria Jędrzejek, 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek postaci bez pisemnej zgody autora oraz wydawcy.

Redakcja i korekta: Klaudia Max | @mklaudiamaxKlaudia Leszczyńska | @klaudialeszczynskaautorkaKatarzyna Amber | @katarzyna_amber_autorka

Skład, łamanie i przygotowanie do druku:Daria Jędrzejek | @daria.jedrzejek

Oprawa graficzna i opracowanie graficzne środka:Daria Jędrzejek | @daria.jedrzejek

Grupa wydawnicza Żywioł[email protected]

ISBN 978-83-969679-6-1

2024, Wydanie I

Klaudii Max, mojej siostrze z wyboru.Dzięki Tobie ten podły świat staje siębardziej znośny i czasem nawet fajny!Dziękuję za to, że jesteś moją „Carol”.

Prolog

Gdy stajesz w obliczu śmierci, zazwyczaj jesteś spokojny. W ostatnim momencie swojego życia nie walczysz, nie wydajesz z siebie żadnego żałosnego krzyku. Poddajesz się. Czekasz na to, co ma nadejść.

Nagle w twoim sercu pojawia się nikła iskierka nadziei, że to nie definitywny koniec, że istnieje coś „po”, a koszmar, który właśnie przeżywasz, wkrótce dobiegnie końca.

Wiele osób najbardziej lęka się śmierci. Ja uważałam, że jest coś znacznie gorszego.

Życie.

Życie z przytłaczającym poczuciem winy. Z demonami, które siedzą w twojej głowie. Potworami, idealnie skrytymi przed światem zewnętrznym, które wyniszczają cię dzień po dniu. W takiej sytuacji śmierć jest nieosiągalnym marzeniem – nieosiągalnym przez lęk, który niemal przez całą dobę paraliżuje cię od środka. Nie masz odwagi, by wykonać krok, który doprowadzi cię do upragnionego spokoju.

Tkwiłam w tym dziwnym stanie od ponad dwóch lat, aż poczułam coś innego niż strach, smutek, niepokój czy złość. To wrażenie było tak ulotne, że nie zdążyłam go w pełni zarejestrować, ale dzięki niemu pozwoliłam sobie na wzięcie głębokiego wdechu. Pierwszego od wielu miesięcy.

Spojrzałam na zatokę San Diego, która pięknie mieniła się kolorami zachodzącego słońca. Pamiętałam każdą szczęśliwą chwilę, którą tu spędziłam, lecz to sprawiało, że mój ból był jeszcze dotkliwszy.

Pierwsze załamanie przeszłam, gdy zmarł tata. Wtedy część mojego świata rozsypała się w drobny mak, ale miałam przy sobie kogoś, kto doskonale mnie rozumiał i dzielił ze mną rozpacz. Podzielona na pół pustka po stracie była łatwiejsza do zniesienia. Po wypadku zostałam z matką, która wolała zapomnieć i ignorować niespełniającą jej oczekiwań córkę. Tak naprawdę byłam sama.

Zamknęłam oczy, starając się zapamiętać ten widok na zawsze. Nie byłam już Eleną Lamieux, krwią z krwi światowej sławy modelki ani najpopularniejszą dziewczyną w szkole. Ona zginęła dwa lata temu w wypadku samochodowym, który nigdy nie powinien był się wydarzyć. Nie miałam pojęcia, kim byłam, ledwie rozpoznawałam swoją twarz w lustrze, jednak gdy stałam nad połyskującą milionem barw rzeką, poczułam, że powinnam zawalczyć o to, kim mogłabym być. Nie zasługiwałam na szczęście, ale w głębi serca czułam, że Simon właśnie tego by dla mnie chciał.

Wstanę z kolan – obiecałam mu w myślach, taszcząc za sobą wielką walizkę, do której spakowałam całe swoje dotychczasowe życie.

1

Rozejrzałam się po dziwnym pomieszczeniu. Stałam na podwyższeniu, przed sobą miałam mównicę z wielkim mikrofonem, a dookoła panowała ciemność. Naraz mrok rozproszyło intensywne światło. Z trudem dostrzegłam wielki reflektor, który był skierowany prosto na mnie. Przymknęłam powieki, nie chcąc dopuścić do tego, by bolesna jasność jeszcze bardziej mnie oślepiła.

– Nazywam się Elena Lamieux – usłyszałam własny głos. – Właśnie zdiagnozowano u mnie depresję, silne zaburzenia lękowe i agorafobię.

– Cześć, Eleno! – ryknął tłum, patrząc na mnie nieobecnym wzrokiem.

Nie miałam pojęcia, jakim cudem udało mi się dostrzec ich twarze, ale widziałam każdą wpatrującą się we mnie gębę. Wyglądali jak wyrwani z taniego horroru o zombie. Biel ich skóry mocno kontrastowała z ciemnymi cieniami pod oczami. Kołysali się na boki, jakby nie mogli ustać stabilnie, a ich oblicza nie wyrażały absolutnie żadnej emocji.

– Dwa lata temu mój brat bliźniak zginął w wypadku. Jestem tu, bo nie wiem, jak mam z tym żyć. Nie chcę żyć bez niego.

– Winna! – wrzasnął ktoś z tyłu sali. – To nie był wypadek, tylko twoja wina! Nie zasługujesz na życie. Nie zasługujesz nawet na śmierć!

– Winna! Winna! – zawtórowała mu publiczność.

Upiorne twarze postaci wykrzywiły się w grymasie złości. Każda z nich miała na głowie białą perukę, a w ręce trzymała drewniany młotek, którym walił w blat. Poczułam, że tracę grunt pod nogami i spadam w nicość. Sala rozmyła się nagle, pozostawiając po sobie tylko ciemność, która otuliła mnie jak kokon, dając ulotne poczucie bezpieczeństwa. Ciemność, która była moim wybawieniem…

Natrętny dźwięk zaczął przedzierać się do mojego umysłu, nakazując, bym otworzyła oczy. Chciał wyrwać mnie z błogiej pustki, w której się znalazłam i w której było mi zadziwiająco dobrze. Niechętnie uchyliłam powiekę, by zerknąć na telefon, który od dobrych kilku minut wygrywał irytującą melodyjkę budzika.

– Rany, co za powalony koszmar… – mruknęłam.

Wyłączyłam alarm i przekręciłam się na drugi bok, próbując ponownie zasnąć. Tym razem przeszkodził mi dźwięk SMS-a. Westchnęłam i przetarłam twarz dłońmi, po czym sięgnęłam po iPhone’a.

L.V.: Eleno, dziś wyjątkowy dzień! Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! Mamy dla Ciebie prezent: – 20% zniżki na cały asortyment z kodem URODZINY. Do wykorzystania stacjonarnie i on-line.

Lauren Vidal była jedną z moich ulubionych francuskich marek odzieżowych. Kiedyś, jeszcze w poprzednim życiu, nie mogłam doczekać się tych wiadomości. To była jedyna okazja, by odrobinę zaoszczędzić na ekskluzywnych zakupach. Nie potrzebowałam promocji, by rozkoszować się luksusowymi ubraniami, ale docenienie stałych klientów było czymś niesamowicie miłym. Tego poranka przeklęty SMS sprawił, że zapragnęłam zakopać się pod kołdrą i zapaść w sen zimowy. Najlepiej kilkuletni. Już dawno przestałam zaprzątać sobie głowę czymś tak prozaicznym jak wygląd zewnętrzny. Pozory nie miały absolutnie żadnego znaczenia, gdy maska pewnej siebie gwiazdy opadła i każdy zobaczył, do czego doprowadziła mnie rozpacz.

Szybko przejrzałam powiadomienia w mediach społecznościowych, łudząc się, że ktoś z dawnych znajomych złożył mi życzenia urodzinowe, choćby z czystej przyzwoitości. Niestety, poza wiadomością od L.V. nie znalazłam nic. Zrobiło mi się przykro, być może odrobinę bardziej niż powinno.

Kiedyś byłam popularna, otaczałam się licznymi znajomymi i – mimo swojej powierzchowności – byłam do nich przywiązana. Im jednak łatwo było wymazać mnie z pamięci, co nawet rozumiałam. Nikt nie chciał użerać się z dziewczyną, która pogrążyła się w żałobie znacznie głębszej, niż mieściłoby się to w ogólnie przyjętych normach społecznych. Moja matka również się ode mnie oddaliła, jednak tego nie byłam w stanie pojąć. Matczyna miłość powinna być silna, bezwarunkowa i przede wszystkim powinna trwać, nie bacząc na okoliczności. Jako córka Bridget Lamieux nie mogłam na to liczyć.

Rozmyślania o matce przypomniały mi, co planowałam zrobić, gdy tylko skończę dwadzieścia jeden lat. Odkrywając w sobie od dawna nieznane mi pokłady energii, zerwałam z siebie kołdrę, zeskoczyłam z łóżka i wpadłam na walizkę, którą z niewiadomych przyczyn postanowiłam zostawić w sypialni. Zapewne to była zem- sta opiekuńczych duchów przeprowadzek za to, że od dwóch tygodni nie zrobiłam nic, by się rozpakować.

– Psia jego mać! – krzyknęłam, odruchowo masując obolałą łydkę, i natychmiast zapragnęłam cofnąć te słowa.

Gdy byliśmy dziećmi, Simon ubzdurał sobie, że pierwsze zdanie wypowiedziane w dniu urodzin ma magiczną moc. „Psia mać”, czymkolwiek była, nie wróżyła nic dobrego. Swoją drogą bardziej do dupy chyba już nie mogło być. Mimo to poczułam lęk, od którego zjeżyły mi się włoski na karku.

Psychiatra ostrzegał, że pierwsze tygodnie leczenia mogą być trudne, na co miałam ochotę wybuchnąć gorzkim śmiechem. Chyba nie zdawał sobie sprawy, że sam fakt stawienia się na wizycie oznaczał, że sięgnęłam dna. Całkowicie odizolowałam się od świata, który przerażał mnie swoją intensywnością. Ataki paniki były tak częste, że miałam wrażenie, iż trwają bez końca. Milion razy rozmyślałam nad swoją śmiercią i gdyby nie obietnica, którą złożyłam przy zatoce, w końcu znalazłabym w sobie odwagę, by zakończyć ten koszmar. Jednak słowo dane bratu było dla mnie święte. Gdybym się poddała, Simon raczej nie powitałby mnie z otwartymi ramionami w magicznych zaświatach. Właśnie dlatego postanowiłam poszukać pomocy. Zapisałam się do lekarza, który przyjmował swoich pacjentów również on-line, co było jednocześnie wybawieniem i niemałym wyzwaniem. Nawet siedząc przed ekranem laptopa w znajomej i bezpiecznej przestrzeni przez trzydzieści minut nie byłam w stanie uspokoić się na tyle, by bez emocji porozmawiać z psychiatrą. Wtedy padła decyzja o farmakologii, której za wszelką cenę chciałam uniknąć.

Wtedy myślałam, że to koniec. Teraz, na własnej skórze przekonałam się, w jak wielkim błędzie byłam. Cały świat zaczął tańczyć mi przed oczami, poczułam mdłości, a nastrój zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. Pobiegłam do łazienki i drżącymi dłońmi obmyłam twarz zimną wodą. Wyjęłam z szafki dzienną porcję tabletek i nachyliłam się do kranu, by je popić. To był szczególny dzień i nie mogłam pozwolić, by efekty uboczne leków pozbawiły mnie ekscytacji, którą czułam jeszcze kilka minut temu.

Przeprowadzka miała być ucieczką od matki. Od miesięcy swoim zachowaniem popychała mnie w stronę przepaści, na której skraju niebezpiecznie się kołysałam. Bridget nie rozumiała mnie. Ba, nawet nie próbowała zrozumieć. Gdy przestałam być idealną córką, stałam się dla niej niewidzialna. Sławna Lamieux nie mogła pozwolić sobie na miłość do kogoś, kto nie wpisywał się w wypracowany przez nią obraz marki osobistej. Apartament, który kupiłam, by się od niej odseparować, był zaledwie niewielkim krokiem, jednak przyszła pora na skok, na pierwszą dorosłą decyzję.

Wróciłam do przestronnego salonu i rozsiadłam się na kanapie. W końcu miałam swoje miejsce na ziemi, w którym nie było wygórowanych oczekiwań i rozkazów. Zerknęłam w okno, z którego miałabym idealny widok na zatokę La Jolla, gdyby nie fakt, że przydzielono mi chyba najgorszy z możliwych apartamentów. Zamiast podziwiać widoki, które kochałam, spoglądałam na liście ogromnej palmy, kołyszące się na wietrze i przysłaniające mi cały krajobraz.

Otworzyłam laptop i znalazłam w wyszukiwarce stronę odpowiedniego urzędu. Czy mój pomysł był dziecinny i podyktowany przez chorą potrzebę zrobienia na złość rodzicielce? Być może. Nie zmieniało to faktu, że to był najlepszy prezent urodzinowy, jaki mogłam sobie sprawić. Jęk zawodu wyrwał się z moich ust, gdy odkryłam, że muszę dokładnie uzasadnić swoją prośbę. Wydrukowałam dokumenty i zaczęłam je skrupulatnie wypełniać, gryząc przy tym skuwkę długopisu. Postawiłam na szczerość. Po chwili, niesamowicie z siebie dumna, ładowałam dokumenty do dużej koperty. Cieszyłam się, że ominie mnie osobista wizyta w urzędzie, bo na samą myśl o nieznanym mi miejscu robiło mi się słabo ze zdenerwowania. Rozejrzałam się po mieszkaniu w poszukiwaniu ciuchów na przebranie. Wygrzebałam z walizki wygodne spodnie dresowe, zwiewną białą bluzkę i czmychnęłam do łazienki, by się przebrać.

Dziesięć minut później byłam gotowa do wyjścia. W przedpokoju złapałam za plecak, z którym nigdy się nie rozstawałam i wyszłam z mieszkania wprost na rozgrzane słońcem ulice San Diego. Odwróciłam się w lewo, a widok przede mną momentalnie napełnił mnie spokojem, którego tak bardzo potrzebowałam.

W dole ulicy, tuż za dziesiątkami aut przy niej zaparkowanych, majaczyła zatoka. Wielu ludzi sprzedałoby nerkę, by mieszkać w takim miejscu, a ja chętnie bym się z nimi zamieniła. Za względnie normalne życie, które wiodłam jeszcze kilka lat temu, oddałabym nie tylko nerkę, ale i płuco, i może część wątroby. Tak przyziemne rzeczy jak wypasiona chata nie miały dla mnie żadnego znaczenia.

Zsunęłam na nos okulary przeciwsłoneczne i szybkim krokiem skierowałam się w stronę skrzynki na listy, która na szczęście znajdowała się nieopodal. Wrzuciłam do niej kopertę i poczułam się tak, jakbym pozbyła się przynajmniej połowy ciężaru, spoczywającego dotąd na moim sercu. Jednocześnie inna myśl ścisnęła moje gardło.

Mieliśmy zrobić to razem. Mieliśmy robić razem wszystko, braciszku.

Szum jadących samochodów i tętniącego życiem miasta dudnił mi w uszach. To było za dużo. Nie powinnam była wychodzić z domu. Wyjęłam z plecaka butelkę wody, biorąc z niej kilka małych łyków, by nawilżyć usta, które w kilka sekund wyschły na wiór. Tym razem niewiele to pomogło. Gdzieś niedaleko mnie usłyszałam krzyki, które sprawiły, że rozejrzałam się dookoła. Po drugiej stronie ulicy stała para, która zawzięcie się o coś kłóciła. Żołądek ścisnął mi się w supeł, gdy mężczyzna zaczął popychać kobietę, a ona skuliła drobną sylwetkę, szykując się na cios. Chciałam odwrócić wzrok, tak jak inni przechodnie, jednak nie potrafiłam. Nogi same poniosły mnie w ich kierunku.

– Sklep z aparatami słuchowymi jest dwie przecznice dalej – odezwałam się, gdy tylko znalazłam się przy nich.

Mężczyzna odwrócił się, a gdy zorientował się, że mówię do niego, spojrzał na mnie jak na kompletną kretynkę.

– Z czym?

– Z aparatami słuchowymi. Tak się pan drzesz, że musisz mieć jakieś ubytki.

Właśnie wpakowałam się w sam środek kłótni i pyskowałam do faceta, który miał problem z panowaniem nad własnym gniewem. O czym myślałam, gdy postanowiłam działać? Jednak nie zamierzałam odpuszczać i zostawiać tej kobiety samej. Adrenalina zrobiła swoje, spychając atak paniki w odmęty mojej świadomości. Teraz czułam wyłącznie gniew.

– Spierdalaj – rzucił i odwrócił się do mnie plecami.

– Elokwentnie, nie ma co – sarknęłam bardziej do siebie niż do niego.

Facet puścił moją uwagę mimo uszu. Miliony myśli krążyły mi po głowie. Nie mogłam dać za wygraną. Spotkałam się kiedyś ze stwierdzeniem, że nie należy się wtrącać, gdy widzi się przemoc. Większej głupoty w życiu nie słyszałam. Ludzie, którzy odwracają wzrok, podczas gdy innym dzieje się krzywda, niczym nie różnią się od przemocowców, którzy zadają komuś fizyczny ból.

– Czy mam zadzwonić pod numer alarmowy, żeby wskazali panu drogę?

Dziwiłam się, że głos mi nie zadrżał. Spoglądałam hardo w stronę mężczyzny, krzyżując ręce na piersi. Straciłam rezon, gdy i on zwrócił na mnie wzrok ciskający pioruny.

– Nie masz nic lepszego do roboty?

– Uwierz mi, mam. – Włożyłam rękę do plecaka, po omacku szukając telefonu, który już od dawna powinnam była trzymać w pogotowiu. – Dlatego będę wdzięczna, jeśli skorzystasz z własnej rady.

– Jakiej rady?

– Żeby spierdalać.

Koleś rozejrzał się zirytowany, jakby się zastanawiał, co zrobić w obecnej sytuacji. Po chwili, ku mojej ogromnej uldze, machnął ręką i zrobił kilka kroków w tył.

– Pogadamy innym razem – burknął na odchodne do kobiety.

Wsiadł naburmuszony do samochodu i odjechał. Jeszcze kilka chwil gapiłam się na połyskujący w słońcu lakier, po czym uklękłam przy nieznajomej, by pomóc jej zebrać rzeczy, które wysypały się z torebki.

– Wszystko w porządku? – zagadałam, podając jej kosmetyczkę.

– Tak, dziękuję – odpowiedziała cicho, wycierając łzy chusteczką. – Nie musiałaś tego robić. Ten facet jest stuknięty. Już dawno powinnam była wystąpić o zakaz zbliżania się.

– Ktoś z rodziny?

– Gorzej, mój były. Nie mam gustu, huh?

Uśmiechnęłam się delikatnie. Pozbierałyśmy z chodnika wszystkie przedmioty i po kolejnym zapewnieniu kobiety, że nic jej nie jest i da sobie radę sama, pobiegłam w stronę domu. Wpisałam kod, a za moment skryłam się w cieniu klatki schodowej. Przyjemny chłód owiał moją spoconą twarz, pozwalając mi na wzięcie kilku głębszych oddechów. Zaczęłam powoli wdrapywać się po schodach, a z każdym stopniem opuszczała mnie energia. Poczułam się jeszcze żałośniej, gdy uświadomiłam sobie, że wypad kilkanaście metrów od mieszkania pozbawił mnie sił. Dotarłam do drzwi i przekręciłam kluczyk.

Nagle za moimi plecami rozległ się głos, którego nie słyszałam od ponad dwóch lat:

– El, nie wierzę! Co ty tu robisz?

2

Zrobiło mi się słabo, gdy usłyszałam tę ksywę. Gdyby nie ona, mogłabym mieć nadzieję, że głos mojego sąsiada był łudząco podobny do głosu faceta, w którym bujałam się od piątej klasy podstawówki. Niestety, wydźwięk tych dwóch zdań nie pozostawiał miejsca na wątpliwości. Tak nazywali mnie tylko Simon i...

Powoli odwróciłam się w stronę mężczyzny, przyklejając do twarzy uśmiech. Przede mną stał Justin Harris we własnej osobie i – jeśli to możliwe – wyglądał jeszcze lepiej niż w moich wspomnieniach. Miał na sobie szare spodnie w kratę i białą koszulę, która idealnie opinała jego tors. Brązowe włosy, nieco dłuższe niż zapamiętałam, były starannie ułożone, a niemal czarne oczy przyglądały mi się z zainteresowaniem, jakbym była eksponatem w muzeum. To uświadomiło mi, że nie wyglądam już jak dawna El i poczułam wstyd. Justin to mężczyzna, przed którym od zawsze starałam się uchodzić za ideał, bo on sam taki był. Tymczasem sterczałam na chłodnej klatce schodowej z tłustymi włosami, bez makijażu, z nadwagą i łzami pchającymi się do oczu. Miałam ochotę uciec, ale moje nogi, jak na złość, odmówiły posłuszeństwa. Stałam jak sparaliżowana, wpatrując się w oczy, które kiedyś były mi tak drogie i nie miałam pojęcia, jak się zachować.

– Eee, mieszkam? – zapiszczałam, przypominając sobie, że Justin zadał mi pytanie.

Brawo, Eleno, cóż za inteligentna odpowiedź!

– Uwierz mi, domyśliłem się, gdy próbowałaś otworzyć drzwi – zaśmiał się, robiąc krok w moją stronę.

Znajdował się tak blisko, że czułam go każdą komórką mojego ciała. Cały czas coś mówił, ale do mnie docierały jedynie ogłuszający szum i szaleńcze bicie własnego serca. Już zapomniałam, do jakiego stanu potrafił mnie doprowadzić jednym spojrzeniem czy pozornie nic nieznaczącym stwierdzeniem. Wcześniej marzyłam o tej chwili. Pragnęłam, żeby wrócił, przytulił mnie, oferując bezpieczną przystań, której tak bardzo potrzebowałam. A gdy w końcu to się stało, gdy miałam go na wyciągnięcie ręki, chciałam po prostu odwrócić się, wejść do mieszkania i zostać sama.

– Justin? – Drobna blondynka zmaterializowała się przy nas, łapiąc mężczyznę za ramię i odciągając go ode mnie. – Spóźnimy się na bankiet.

Wykorzystałam okazję i czmychnęłam do apartamentu, posyłając im niepewny uśmiech, zanim zatrzasnęłam za sobą drzwi. Padłam wykończona na kanapę, nie bardzo wiedząc, co mam o tym wszystkim myśleć. Poziom moich umiejętności społecznych drastycznie spadł przez ostatnie dwa lata. Czy mogłam zrobić z siebie większą idiotkę? Chyba nie. Chwilę później przypomniałam sobie słowa psychiatry – trzeba doceniać każdy, nawet najmniejszy krok naprzód. Ten, który zrobiłam dzisiaj, był milowy. Musiałam przywyknąć do tego, że nie funkcjonuję tak jak inni ludzie i przestać się do nich porównywać.

Taaa, łatwo mówić, gdy doskonale wiedziałam, jak żyją normalni ludzie i jakie ograniczenia nałożył na mnie chory umysł.

Nieoczekiwane spotkanie spowodowało, że moje myśli zaczęły dryfować po niebezpiecznych wodach przeszłości. Każda chwila spędzona z Justinem miała szczególnie miejsce w moim sercu. Gdy jako dziecko wprowadził się na nasze osiedle, chodziliśmy z Simonem do podstawówki. Chłopcy niemal od razu znaleźli wspólny język. Nie podobało mi się to, więc wmawiałam sobie, że ten „nowy” to zło wcielone. Byłam zła na brata, że tak wiele czasu poświęca koledze. Lata mijały, a wraz z nimi przemijała chora i bezpodstawna zazdrość. Dostrzegłam, jak wiele Justin robi dla Simona i zaczęłam to doceniać. Justin utorował sobie drogę do mojego serca rakietą do badmintona, którą zaczął okładać szkolnych łobuzów, dokuczających mojemu bratu. Do naszych osiemnastych urodzin byliśmy nierozłączni. Trzej muszkieterowie. A potem zniknął, a ja nie miałam pojęcia czemu. Jednego dnia siedzieliśmy we trójkę nad zatoką, a drugiego Simon był martwy, ja leżałam w szpitalu, a Justin rozpłynął się w powietrzu. Wtedy byłam mu za to wdzięczna. Obawiałam się, że jego widok mógłby przynieść jeszcze więcej bólu. Dopiero z czasem zrozumiałam, że brak jego obecności tylko pogorszył sytuację.

Nie cieszyłam się z dzisiejszego sukcesu. Nie miałam na to siły. Zamiast tego chciało mi się wyć. Miałam nie postrzegać swojej choroby negatywnie. Tylko jak to zrobić, jeśli każdego dnia czułam się tak, jakbym była na wojnie z samą sobą? Walczyłam o wstanie z łóżka, o krok poza domem bez ataku paniki i o najdrobniejszy uśmiech. Byłam wojownikiem, który tracił siły, bo w głębi duszy wiedział, że nie zasługiwał na wygraną.

Odepchnęłam od siebie ponure myśli i złapałam za telefon, gdy zaczął dzwonić. Na ekranie pojawiła się twarz Bridget. Niemal zazgrzytałam zębami z irytacji, ale wiedziałam, że muszę odebrać to połączenie. Taka była umowa – ja się wyprowadzam, a ona dzwoni i wpada, kiedy chce, by w dalszym ciągu wtryniać swój nochal w nie swoje sprawy. To była cena wolności, którą byłam gotowa zapłacić.

– Cześć, bułeczko – odezwała się moja matka, na co skrzywiłam się w duchu. Nienawidziłam ksywy, której ona od jakiegoś czasu znacznie nadużywała. – Jak poszła przeprowadzka?

Pyta po dwóch tygodniach, nieźle… Przestań udawać, że cię to interesuje, i miejmy to w końcu za sobą, pomyślałam.

– Okej – powiedziałam zamiast tego.

Ostatnio nauczyłam się, że nie ma sensu wchodzić z nią w jakiekolwiek dyskusje. Moje uczucia nie były ważne, za to jej… to już odrębna kwestia. Człowiek musiał ważyć każde słowo, by przypadkiem nie urazić majestatu samozwańczej królowej San Diego. Bardzo szybko okazało się, że nic tak nie frasuje wrażliwego oblicza mojej matki jak problemy jej córki. Ona nienawidziła tego, że nie potrafiłam poradzić sobie z własnymi emocjami, a ja czułam do niej żal, bo tak doskonale radziła sobie ze swoimi.

– Może wybierzesz się ze mną na trening? Niedaleko twojego apartamentu powstało świetne miejsce. Chciałabym ci je pokazać.

Zaskoczyła mnie tym pytaniem. Kiedyś byłyśmy nierozłączne i uwielbiałyśmy spędzać ze sobą czas. Traktowałam ją bardziej jak przyjaciółkę niż matkę. Gdy zginął Simon, przez pierwsze pół roku nie wiedziałam, co się wokół mnie dzieje. Potem, gdy zaczęły pojawiać się moje problemy, odniosłam wrażenie, że Bridget po prostu się mnie wstydzi. Fakt, może i przestałam dbać o swój wizerunek, jednak potrzebowałam wsparcia, którego ona nie potrafiła lub nie chciała mi ofiarować.

– Chcesz pokazać się ze mną publicznie?

– Na litość boską, przestań zgrywać ofiarę, Eleno. Jedno dziecko straciłam, nie chcę stracić kolejnego.

Nie mogłam uwierzyć w to, co właśnie usłyszałam, a właściwie w ton, jakim zostały wypowiedziane bolesne słowa. Zupełnie jakby informowała mnie o tym, jaką sukienkę postanowiła włożyć na wieczór. Obie straciłyśmy jedną z najważniejszych osób w życiu. Czułam się tak, jakby Simon zabrał ze sobą część mnie, zostawiając mi w zamian ból, pustkę i poczucie winy, a ona... cóż... była po prostu sobą.

Mruknęłam, by podesłała adres SMS-em, i szybko zapewniłam, że pojawię się tam o umówionej porze. Z westchnieniem ulgi zakończyłam połączenie. Miałam wrażenie, że mój limit interakcji międzyludzkich właśnie się wyczerpał. Kto nie wierzył w istnienie wampirów energetycznych, zapewne nie natknął się nigdy na moją matkę. Ta kobieta żyła po to, by męczyć innych ludzi. Pragnęłam zakopać się pod kocem z ulubioną książką, ale zamiast tego skierowałam się w stronę nieszczęsnej walizki, by znaleźć odpowiednie ciuchy na spotkanie. Wiedziałam, że jeśli nie pojawię się na siłowni, Bridget wparuje do mojego mieszkania. Zaczną się miliony pytań, pretensji i czepianie o każdy, nawet najdrobniejszy szczegół. Wybrałam mniejsze zło.

Przyjrzałam się ciuchom i postawiłam na granatowe legginsy i modny top do kompletu. W sportowych ubraniach kochałam to, że zdecydowana większość z nich potrafiła ukryć mankamenty mojej nieidealnej figury. Wystający brzuszek? Nie w legginsach, które opinają cię tak, że ledwie jesteś w stanie oddychać.

Wzięłam szybki prysznic, umyłam włosy i nałożyłam na nie odżywkę. Wieczór był upalny, więc uznałam, że ich suszenie mija się z celem. Ubrałam się, a na nadgarstek założyłam frotkę, którą planowałam wykorzystać podczas treningu. Trzy razy upewniłam się, że w plecaku znajdują się tabletki na kryzysowe sytuacje i butelka wody. Te dwie rzeczy były moim kołem ratunkowym i sam fakt, że mam je pod ręką, pozytywnie wpływał na moją psychikę. Wzięłam oczyszczający wdech i ruszyłam na spotkanie z diabłem w skórze anioła.

Wyszłam z mieszkania, odwróciłam się w stronę schodów i wtedy cała moja uwaga skupiła się na delikatnie zarysowanych mięśniach brzucha, które unosiły się z każdym szybkim oddechem. Mrugnęłam kilkakrotnie, chcąc przywołać się do porządku i przestać gapić się na półnagiego Justina, który stał przede mną i uśmiechał się zaczepnie, jakby doskonale wiedział, jak na mnie podziałał. Odchrząknęłam i spojrzałam mu prosto w oczy.

– Wracasz z bankietu bez koszulki?

O ile to możliwe, wyszczerzył się jeszcze bardziej.

– Ciebie też miło widzieć, sąsiadko. – Puścił do mnie oczko, opierając się plecami o ścianę. – Bankiety są nudne, powiedziałem asystentce, że umieram.

Parsknęłam. Justin zawsze średnio poważnie podchodził do obowiązków, które nie sprawiały mu przyjemności. Był mistrzem wymyślania idiotycznych wymówek, ale ta przebiła wszystkie poprzednie razem wzięte.

– Nie wyglądasz na konającego – zauważyłam.

– Bo usychania z tęsknoty nie da się zobaczyć gołym okiem.

Byłam tak zaskoczona własnym wybuchem śmiechu, że niemal natychmiast zasłoniłam usta dłonią. Podczas gdy moje rówieśniczki chodziły na randki, korzystały z życia i zdobywały doświadczenie w relacjach z mężczyznami, ja wegetowałam porażona własną chorobą. Byłam zła na siebie, że w kontakcie z innymi ludźmi zachowuję się jak nastolatka, choć w głębi duszy bardziej przypominałam doświadczoną przez życie staruszkę.

– Nie możesz tęsknić za kimś, kogo nie znasz. – Starałam się zabrzmieć wesoło i na luzie, ale nie bardzo mi to wyszło. – Jestem teraz kimś zupełnie innym.

– Widzę – mruknął Justin.

Nie zdołałam powstrzymać pełnego rozczarowania grymasu, który natychmiast zauważył. Najwidoczniej pojął, jak mogłam odebrać jego słowa.

– Nie, nie to miałem na myśli. Przeprowadzka, zmiana stylu i te sprawy – próbował ratować sytuację, jednak nawet to nie usunęło pierwszego wrażenia. – Idziesz biegać? Co prawda właśnie skończyłem trening, ale kolejna rundka po plaży dobrze mi zrobi.

– Umówiłam się z Bridget na siłowni.

Pierwszy raz szczerze ucieszyłam się z tego faktu. Ta rozmowa zaczynała mnie przytłaczać i ostatnie, czego mi było trzeba, to kolejne niezręczne minuty w towarzystwie byłego przyjaciela. Chciałam go ominąć, gdy nagle złapał mnie za rękę. Choć najwyraźniej próbował mnie zatrzymać, jego dotyk był zadziwiająco delikatny.

Spojrzałam na niego z pytaniem w oczach.

– Jeśli uważasz, że jesteś kimś innym, bardzo chętnie poznam nową El – powiedział niemal szeptem i pocałował mnie w policzek. – Pozdrów ode mnie mamę.

Po moim trupie, pomyślałam. No, chyba że chcesz, by zaczęła organizować nam wesele na przyszły tydzień.

Z ulgą dostrzegłam, że Justin jest już przy swoich drzwiach. Pomachałam mu na pożegnanie i w końcu ruszyłam w drogę na siłownię. Po kwadransie całkiem przyjemnego spaceru stanęłam przed najbardziej instagramowym miejscem na całym wybrzeżu. Niby człowiek się spodziewał, ale nie do końca. Byle jaka miejscówka nie zwróciłaby uwagi Bridget na tyle, by zaszczyciła ją swoją olśniewającą osobą.

Przed budynkiem zbierały się grupy kobiet, rozmawiając o czymś z przejęciem. Rozglądałam się dookoła w poszukiwaniu swojej rodzicielki, gdy ktoś nagle skoczył mi na plecy.

– Mamo, do cholery! – krzyknęłam, podskakując na dobre dwie stopy. Czasem miałam wrażenie, że to ja zachowuję się dojrzalej.

– Język, Eleno! – upomniała mnie odruchowo, jednocześnie lustrując moją sylwetkę z góry do dołu.

Podziękowałam sobie w duchu za to, że nie założyłam moich ulubionych dresów. Najwyraźniej wyglądałam całkiem wyjściowo, co zasłużyło na błysk aprobaty w oczach Bridget. Niechętnie musiałam przyznać, że od zawsze mi na tym zależało. Z automatu poczułam się pewniej, a duma niemal rozpierała mnie o środka.

– Najpierw zachowujesz się jak nastolatka, a później, żeby wyjść z tego z twarzą, udzielasz mi niepotrzebnej reprymendy? Jestem dorosła.

– Dorosła? – prychnęła, odgarniając swoje włosy do tyłu. – Możesz pić alkohol od zawrotnych osiemnastu godzin – wypomniała mi.

– Dziękuję za życzenia, naprawdę nie musiałaś się tym kłopotać. – Nie mogłam darować sobie drobnej uszczypliwości posłanej w jej kierunku. Spojrzała na mnie lodowatym wzrokiem.

– Dzień się jeszcze nie skończył – mruknęła.

– Nie zmienia to faktu, że chociaż raz w roku mogłabyś zacząć od czegoś innego, niż czepianie się.

– A ty choć raz w roku mogłabyś porzucić pozę zranionej księżniczki.

Chciałam miło spędzić czas, więc zdecydowałam się jedynie na wywrócenie oczami.

– Poznałaś już nowych sąsiadów? – zagadała po chwili, chyba również czując wiszącą w powietrzu kłótnię.

– Nie – skłamałam bez mrugnięcia okiem.

Justin był najlepszym przyjacielem Simona. Był też, według Bridget, idealnym materiałem na zięcia. Przystojny syn jednego z najbardziej szanowanych przedsiębiorców na Zachodnim Wybrzeżu, który prędzej czy później miał przejąć interesy ojca. Gdyby moja matka dowiedziała się, że Justin mieszka w tym samym apartamentowcu... Nie, wolałam nawet nie myśleć, co by się wtedy stało.

– Chyba nie muszę wspominać, że socjalizacja z osobami, które mieszkają po sąsiedzku, jest niezwykle ważna...

Z każdym kolejnym słowem matki odpływałam myślami w nieznanym kierunku. Bridget była żywiołem, który potrafił pochłonąć wszystko, co znajdowało się na jego drodze, dlatego byłam wdzięczna za tę umiejętność. Tym razem analizowałam zawiłą fabułę najnowszego serialu na Netflixie, co chwilę uśmiechając się i potakując. Ta technika jeszcze nigdy mnie nie zawiodła i miałam nadzieję, że tak pozostanie.

Na szczęście chwilę później ruszyłyśmy w stronę wejścia, przyciągając spojrzenia. Musiałyśmy wyglądać komicznie. Wysoka, długonoga, piękna blondynka i jej młodsze przeciwieństwo. Nie byłam brzydka, ale gdy przestałam o siebie dbać, stałam się przeciętna. Nijakość to ostatnie, czego spodziewają się ludzie, gdy jesteś córką kobiety, której twarz widnieje w najpopularniejszych magazynach.

Bridget złapała mnie za rękę i ramię w ramię weszłyśmy do klimatyzowanego pomieszczenia, z którego rozpościerał się widok na ocean. Musiałam przyznać, że stworzenie sali tortur w tak pięknej okolicy było strzałem w dziesiątkę. Zajęłyśmy miejsca na rowerkach treningowych w pierwszym rzędzie i oczekiwałyśmy na rozpoczęcie zajęć, które powodowały dziwną ekscytację wśród zebranych. Sala była wypełniona po brzegi kobietami w różnym wieku. Zrozumiałam ten fenomen w momencie, w którym trener wszedł do pomieszczenia. Czy był przystojniakiem? Niedopowiedzenie roku. Facet wyglądał, jakby właśnie zlazł z jakiegoś billboardu Calvina Kleina i, o zgrozo, właśnie zdejmował koszulkę, sprawiając, że ryzyko zawału wśród starszych kobiet wzrosło niemal czterokrotnie. Wszystkie obecne przyglądały mu się wygłodniałym wzrokiem i miałam wrażenie, że jako jedyna chciałam stąd zniknąć. Relacje z facetami były dla mnie czymś nowym, więc roznegliżowany mężczyzna, którego widziałam pierwszy raz w życiu, wprawiał mnie w niemałe zakłopotanie. Odwróciłam wzrok, próbując znaleźć słuchawki w plecaku, jednak było to niepotrzebne, bo po chwili salę wypełniła ogłuszająca muzyka. Kobiety zaczęły gwizdać i wiwatować, dając znak, że są gotowe na trening.

– Widzę sporo nowych twarzy – powiedział trener do mikrofonu przyczepionego przy jego ustach. Podniosłam wzrok i niemal zadławiłam się własną śliną. Typ przyglądał mi się z zainteresowaniem, delikatnie się przy tym uśmiechając. – Dla tych, co jeszcze jakimś cudem mnie nie znają, jestem Bastien. Witamy na najlepszych zajęciach fitness w San Diego!

Kobiety ponownie wpadły w euforię. Gdybym wiedziała, że trening będzie wyglądał jak plan filmu pornograficznego dla napalonych mamusiek, w życiu nie dałabym się na to namówić. Zanotowałam w myślach, by wypomnieć to Bridget i zaczęłam pedałować. Może Bastien był zapatrzonym w siebie narcyzem, ale gust muzyczny miał całkiem niezły. O ile to on wybierał playlistę do swoich treningów. Nogi niemal same rwały się do pracy. Skupiłam się na oddechu, a wysiłek spowodował, że nie byłam w stanie myśleć o niczym innym, co było bardzo miłą odskocznią. Nawet nie spostrzegłam, kiedy na mojej twarzy pojawił się szczery uśmiech.

Gdy guru fitnessu zarządził pięć minut przerwy, z jękiem zawodu zgramoliłam się z maszyny i zerknęłam za siebie. Sala była ogromna, a ja nagle poczułam się malutka jak ziarnko grochu. Gdyby teraz złapał mnie atak paniki, narobiłabym wstydu nie tylko sobie, ale też matce. Chęć ucieczki była tak silna, że ledwie nad nią panowałam. Stałam tam, starając się myśleć o wszystkim, tylko nie o własnych lękach, jednak nie potrafiłam. Świat stawał się niewyraźny. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej dowiedziałam się, że to, co mnie dręczy, ma nazwę i jest dość powszechne, by tego dnia porwać się na wypad w nieznane miejsce, między ludzi, których widziałam pierwszy raz w życiu. Walczyłam ze sobą, by się uspokoić, jednak im usilniej próbowałam to zrobić, tym bardziej lęk narastał. Obok mnie toczyło się życie, spoglądałam na roześmiane twarze i pokrzepiające gesty. Nikt nie miał pojęcia, że właśnie przegrywam w bitwie z własnym umysłem. Byłam z tym sama.

Nogi same poniosły mnie w stronę wyjścia z sali. Nie miałam pojęcia, jakim cudem udało mi się dobiec do łazienki. Rzeczywistość stała się tak nierealna, że ledwie dostrzegałam, gdzie jest góra, a gdzie dół. Opadłam ciężko na zimne kafelki i oparłam się plecami o ścianę. Chciałam zanieść się płaczem, jednak, jak na złość, z moich oczu nie poleciała ani jedna łza. Dziwne odrętwienie, w które wpadłam, zaczęło przybierać na sile. Ściany z każdej strony zdawały się do mnie przybliżać, zatrzaskując mnie w pułapce. Oddech stał się płytki i nierówny, a obraz rozmazany. Miałam wrażenie, że zaraz stanie mi się coś złego, coś, nad czym nie będę miała kontroli. I dobrze. Wolałam umrzeć, niż trwać w tym piekle na ziemi.