Kwiaciarka. Tom 1 - Xavier de Montépin - ebook

Kwiaciarka. Tom 1 ebook

Xavier de Montépin

3,5

Opis

Paryż, koniec XIX wieku. Dla hrabiny Marceli de Lagarde najważniejsze w życiu są pieniądze i luksus. To dla nich poślubiła mężczyznę, którego nie kochała. Dla nich gotowa jest na wszystko. Co zrobi, gdy jej mąż dowie się o kompromitujących błędach młodości i zagrozi skandalem? Jak obroni własną pozycję? Czy ktokolwiek będzie w stanie przeszkodzić jej w realizacji makabrycznego planu?


Wkrótce dochodzi do okrutnej zbrodni – a jest ona zaledwie początkiem lawiny zdarzeń, które zrujnują życie wielu ludzi...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (24 oceny)
7
6
5
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Xavier de Montépin

Kwiaciarka

Tom I

Redakcja – część I: Renata Horbal

Redakcja – część II: Iwona Baturo

Projekt okładki: Maciej Pieda

Zdjęcie na okładce: Shutterstock © Boiko Olha

Skład: ErGraf

Konwersja do epub i mobi: A3M Agencja Internetowa, mBOOKS. marcin siwiec

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydanie I

Bielsko-Biała 2020

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. Barlickiego 7

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8172-534-7

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel./faks 22 725 78 12

Oddział

ul. Legionowa 2

01-343 Warszawa

Zapraszamy na zakupy do naszej księgarni internetowej:

www.fabulo.com.pl

Znajdź nas na Facebooku: 

www.facebook.com/dragonwydawnictwo/

• Część I •

• I •

Paryżanie do dziś pamiętają wyjątkowo wczesną wiosnę 1894 roku. Już w pierwszych dniach kwietnia krzewy i drzewa pod wpływem wysokiej temperatury pokryły się liśćmi, a ptactwo rozradowane ciepłymi promieniami słońca z głośnym świergotem bujało w powietrzu, szukając kryjówek dla usłania gniazd. W ogrodach i wirydarzach miejskich kwitły różnokolorowe tulipany i hiacynty, pączki róż wychylały się spod swych zielonych, koronkowych osłonek.

Był dziesiąty kwietnia, godzina ósma trzydzieści rano.

Posłaniec pocztowy, ten najskromniejszy, najbardziej użyteczny, a jednocześnie najgorzej wynagradzany urzędnik administracji pocztowej, pośpiesznym krokiem przemierzał ulicę Verneuil. Zatrzymywał się przed każdym domem, wrzucając do prywatnych skrzynek lub wręczając odźwiernym listy i dzienniki. Podszedł do domu z numerem 17 i zadzwonił.

Drzwi otworzyły się, około sześćdziesięcioletni człowiek, z zawieszonym na pamiątkę wojny krymskiej medalem u dziurki guzika, przyjął z rąk posłańca pakiet broszur, dzienników mód oraz list zaadresowany do Hrabiny de Lagarde. Drzwi zamknęły się i posłaniec pomknął dalej.

Dom, do którego wprowadzamy czytelników, należał do posiadłości arystokratycznych i był własnością pochodzącego ze starego rodu hrabiego, który od osiemnastu lat był mężem panny Marceli Lussan. Sam gmach, którego front był obficie pokryty ornamentami, wznosił się w głębi obszernego dziedzińca. Na prawo od bramy wjazdowej mieścił się pawilon odźwiernego, Denisa Bonnafoux, starego żołnierza i bezdzietnego wdowca; na lewo zaś, naprzeciw pawilonu, znajdowały się stajnie i wozownia.

Na osłonięty markizą taras pałacu prowadziły schody o ośmiu stopniach i podwójnej poręczy z kutego żelaza, z którego szerokie, oszklone drzwi wiodły do obszernego przedsionka.

Na parterze znajdowały się salony służące do przyjmowania gości, pokój stołowy i sala bilardowa. Pierwsze piętro obejmowało przedzielone przedpokojem apartamenty hrabiego i hrabiny, natomiast drugie przeznaczone było dla jedynej córki hrabiostwa Heleny de Lagarde, prześlicznego siedemnastoletniego dziewczęcia, i jej guwernantki.

Umeblowanie apartamentu hrabiny było wyrazem najwyższej elegancji i nowoczesnego komfortu. Apartament hrabiego był niemniej zbytkowny, lecz poważniejszy, składał się bowiem z autentycznych, wiekowych sprzętów o wysokiej wartości artystycznej, wiele z nich, od kilku wieków, było własnością rodziny hrabiego. Denis Bonnafoux, zamknąwszy drzwi za posłańcem, wolnym krokiem przebył dziedziniec, wszedł na taras pałacu, następnie do przedpokoju i wręczył lokajowi otrzymaną pocztę, którą ten przez pokojową Antoninę przekazał hrabinie.

Pani Lagarde już nie spała. Z głową opartą na ręce, której palce tonęły w obfitych splotach włosów, z fałdą na czole, ponurym wzrokiem błądząc w mroku pokoju, którego rolety były jeszcze opuszczone, leżała na łóżku pogrążona w myślach. Usłyszawszy pukanie do drzwi, drgnęła, jak ktoś nagle przebudzony, i nie zmieniając pozycji, wydała rozkaz wejścia.

– Przyniosłam dzisiejszą pocztę – powiedziała pokojowa, podając dzienniki i list.

Hrabina położyła papiery na kołdrze i kazała podnieść rolety.

– Czy pani hrabina ma dla mnie rozkazy? – zapytała pokojowa.

– Nie, możesz odejść. Gdy będę cię potrzebowała, zadzwonię.

Antonina wyszła.

Marcela Lagarde właściwie nie mogła być już nazywana młodą. Miała trzydzieści dziewięć lat, ale wyglądała tak świetnie, że można jej było dać najwyżej trzydzieści. Czas wpłynął na rozwój jej kształtnego biustu, ale nie przyczynił się do rozrostu tuszy i pozostawił jej piękną figurę nietkniętą. Była dość postawna i miała wspaniałe ciemne oczy o zmiennym, często nieodgadnionym wyrazie, jak oczy sfinksa. Wydawały się one czasem surowe, złe, prawie okrutne, innym razem rzewne, pełne obietnic upajających jak wino. Obfite włosy otaczały jej białą jak alabaster twarz. Nos o drżących nozdrzach był kształtny, a nieco grube i rozchylone, podobne do wilgotnego koralu usta, ukazywały podczas uśmiechu dwa szeregi zębów olśniewających jak perły cejlońskie.

Powtórzmy, pani Lagarde nie wyglądała na więcej niż trzydzieści lat i była w najwyższym rozkwicie swej urody, lecz należy dodać, że gdy nie musiała nad sobą panować i nie była przez nikogo obserwowana, wyraz jej twarzy, aksamitnych źrenic i ust miał w sobie coś niepokojącego.

Uważny obserwator widząc ją w chwilach zapomnienia, zauważyłby natychmiast, że ma przed sobą osobę uroczą, lecz niebezpieczną.

W jej wzroku nie było ani odrobiny szczerości, rysy wyrażały dumę, ogromną siłę woli i zmysłowość. Dzięki tej sile woli, nikt bez jej pozwolenia nie mógł dostrzec, co naprawdę działo się w jej duszy.

Nazywano ją zwykle „piękną Marcelą” i należy przyznać, że zasługiwała na ten przydomek. Uchodziła w oczach wszystkich za kobietę nie tylko piękną, lecz szykowną w pełnym tego słowa znaczeniu.

Pani Lagarde spojrzała na przyniesiony list i zmarszczywszy brwi, szepnęła:

– To od Jerzego...

Przyjrzała się pieczęciom pocztowym i drgnąwszy, mówiła do siebie dalej:

– Pisze z Nantes... a więc tam był... Miałam przeczucie... Po co on tam pojechał?

Rozerwała kopertę, wyjęła list i czytała.

Nantes, 9 kwietnia 1894

Dość tej obłudy!

Od tej pory na próżno byś kłamała i przeczyła! Przez osiemnaście lat dałem się oszukiwać, przez osiemnaście lat ślepo wierzyłem w twą uczciwość, honor i miłość! A ty zapewne ze mnie drwiłaś! Teraz drwić już nie będziesz!

Zgubiony przez ciebie przypadkiem, list podpisany przez Marię Kernac, akuszerkę z Saint-Luce, otworzył mi oczy. Kobieta ta upominała się o roczną ratę, którą jej przyznałaś za współudział w zbrodni popełnionej przed dziewiętnastu laty. Nie chciałem wierzyć własnym oczom. Każda litera jak rozpalone żelazo wbijała się w moje serce, zdawało mi się, że list ten pisany był w chwili obłędu lub by kogoś wyzyskać. Wydawało mi się rzeczą niemożliwą, aby młoda dziewczyna, którą pojąłem za żonę, za której uczciwość oddałbym głowę, mogła być dzieciobójczynią!

Chciałem pokazać ci ten list i żądać wyjaśnień, lecz brakło mi odwagi! Zaślepiony, do ostatniej chwili obawiałem się ciebie obrazić! Na koniec, nie mogąc znaleźć spokoju, wyjechałem, oświadczywszy ci, że wyjeżdżam do Bordeaux. Lecz skłamałem, gdyż udałem się do Nantes, a następnie do Saint-Luce, aby wybadać Marię Kernac.

Mam w rękach dowód zbrodni i znam nazwisko ojca dziecka, któremu nie pozwoliłaś przyjść na świat, aby zachować urok dziewicy! Nikczemnik ten udaje mojego przyjaciela, ściska moją rękę, a ja drżę na myśl, czy i Helena, którą uważałem za moją córkę, nie jest również jego dzieckiem!

Zemsta na tych, którzy okryli moje życie hańbą i doprowadzili mnie do rozpaczy, będzie straszna. Jak ty miałaś odwagę popełnić zbrodnię, tak i ja zdobędę się na nią, by nikczemność twoja stała się wiadoma wszystkim. Pragnę rozgłosu i skandalu...

Jeżeli niektórzy z naszej sfery uważali mnie dotychczas za pobłażliwego męża, przekonają się, że byłem tylko zaślepiony.

Nie będę wytaczał sprawy przed sąd, ale zażądam rozwodu i przedstawię dowody twej zdrady i haniebnej przeszłości, które pokryją błotem ciebie i twego kochanka, tego niegodnego urzędnika, podstępnie cieszącego się powszechnym szacunkiem. Następnie spoliczkuję tego Judasza, stoczę z nim pojedynek, choć to za wielki dla niego zaszczyt, zabiję go.

Pozostaje ci tylko jedna możliwość uniknięcia mej zemsty i uwolnienia mnie od obowiązku kata własnego honoru, mianowicie samobójstwo. Odbierz sobie życie, a wtedy milczenie pokryje twój grób i twoja córka nie dowie się, jak nikczemną miała matkę.

Jutro wracam do Paryża, przybędę do domu o dziewiątej wieczorem. Jeżeli w twej duszy pozostaje jeszcze choć iskierka godności, to zastanę dom w żałobie.

Jerzy de Lagarde

Marcela, czytając ten list, była blada jak trup i drżała na całym ciele.

– Więc Maria Kernac wyznała wszystko – szepnęła zdławionym głosem. – Wydała moje listy... On ma dowody... Jesteśmy zgubieni!

• II •

Umilkła, jak gdyby przytłoczona rozpaczą, utraciła wszelką nadzieję na ocalenie. Zamyśliła się, po czym nagle podniosła głowę. Złowieszczy błysk pojawił się w jej oczach, przestrach zniknął z twarzy, na której pojawiło się jakieś dzikie postanowienie.

Powoli złożyła list hrabiego, włożyła go w rozdartą kopertę i nacisnęła guzik dzwonka.

Po kilku chwilach weszła pokojowa.

– Przygotuj dla mnie ubranie – powiedziała hrabina tonem zwykłym, niezdradzającym najmniejszego niepokoju.

– Jaką suknię pani hrabina założy?

– Ciemną. Wychodzę na miasto.

– Czy mam uprzedzić stangreta, by zaprzęgał?

– Nie, pójdę pieszo.

Po upływie pół godziny hrabina, ubrana w czarną suknię i kapelusz w takim samym kolorze, z gęstą koronkową woalką zakrywającą jej twarz, była gotowa do wyjścia.

– Czy pani hrabina wróci na śniadanie? – zapytała pokojowa.

Pani Lagarde potwierdziła skinieniem głowy i wsunąwszy list za gorset, wyszła z pałacu. Udała się na najbliższy postój dorożek, skąd kazała się zawieźć na ulicę Saint-Marcel numer 19.

Wielu paryżan nie zna tej cichej, prawie pustej ulicy oszczędzonej przez motykę burzycieli, jednocześnie ponurej, zabudowanej głównie klasztornymi, obszernymi gmachami z innej epoki, przypominającej wyglądem stary Paryż.

Na skrzyżowaniu Saint-Marcel z ulicą Lhomond ciągnie się dość wysoki mur, ponad którym widać wierzchołki starych drzew i dach domu położonego wśród ogrodu.

W murze tym znajdują się brama i drzwi, zaopatrzone w żelazny, starodawny młotek, zastępujący nowoczesne dzwonki. Przed tymi właśnie drzwiami hrabina się zatrzymała, zapłaciła woźnicy należność i uderzeniem młotka dała znać o swym przybyciu.

Po kilku sekundach drzwi się otworzyły i pojawiła się odźwierna, która spostrzegłszy hrabinę, skłoniła się głęboko, jak przed kimś znajomym.

– Czy pan Kerven w domu? – zapytała hrabina.

– W domu.

– Sam?

– Sam. Jego bratanek, pan Roger Kerven, udał się przed chwilą do sądu. Pan sędzia śledczy jest jeszcze zapewne w swym gabinecie, gdyż był tam przed kilkoma minutami, gdy odnosiłam dzienniki. Czy mam zawołać lokaja, by panią wcześniej zaanonsował?

– Nie ma takiej potrzeby – odrzekła hrabina i udała się do mieszkania.

Dom zajmowany przez sędziego śledczego, Filipa de Kervena, wznosił się wśród starych drzew w ogrodzie, ze wszystkich stron otoczony był murem i wyglądał niezmiernie smutno. Zbudowano go za panowania Ludwika XIII, w połowie z cegły, w połowie z kamienia. Pokoje były wysokie i jasne, mimo to wydawały się ponure, być może dlatego, że futryny i ornamenty wykonano w nich z czarnego dębu. Wchodząc do środka, odnosiło się wrażenie , że opuszcza się żyjących i wstępuje w grobową atmosferę ubiegłych wieków.

Podobnie jak w ogrodzie nie było kwiatów, tak w tych wysokich, chłodnych i smutnych pokojach nie uświadczyło się ani jednego drobiazgu wskazującego na obecność kobiety.

Filip de Kerven, kawaler, urzędnik cieszący się w sądownictwie wielkim poważaniem, za niewielkie pieniądze wynajmował ten stary, położony w oddalonej dzielnicy dom. Mieszkał w nim wraz ze swym bratankiem Rogerem de Kervenem, młodym, zdolnym adwokatem, i nieliczną służbą, milczącą, zachowującą się stosownie do upodobań pana domu, dyskretną i rozmawiającą zawsze przytłumionymi głosami, jak w mieszkaniu chorego.

Na parterze mieściły się dwa salony, pokój stołowy i kuchnia, na pierwszym piętrze znajdowało się mieszkanie pana domu i jego gabinet, drugie zajmował jego bratanek, natomiast służba mieszkała w pokoikach na poddaszu.

Sędzia prowadził dość bogate życie towarzyskie i zwykle w czwartki przyjmował kółko znajomych złożone ze swych kolegów i ich żon.

Marcela Lagarde uczęszczająca w towarzystwie męża, na każde z tych spotkań reprezentowała na nich urodę, wdzięk, elegancję, dowcip, nowoczesne życie i paryski ton.

Hrabia Jerzy de Lagarde, pochodzący z tych samych okolic co pan Kerven, od najmłodszych lat był z nim związany przyjaźnią.

Gdy lokaj o tak wczesnej porze zaanonsował hrabinę, sędzia, zwykle panujący nad sobą, nie mógł powstrzymać zdziwienia i szybko powstał od biurka. Ale Marcela już przekroczyła próg gabinetu i podnosząc woalkę z uśmiechem na ustach, rzekła:

– To ja... Widzę, że tak wczesna wizyta dziwi pana, ręczę jednak, że mimo to będzie mi pan rad.

– Chyba pani o tym nie wątpi – odrzekł urzędnik, podsuwając jej fotel.

Lokaj wyszedł i zamknął za sobą drzwi.

Filip de Kerven miał czterdzieści sześć lat i dokładnie na tyle wyglądał.

W sądzie podziwiano jego przenikliwość, która pozwalała mu od razu orientować się w nawet najbardziej zawiłej sprawie oraz nigdy niestygnący zapał w wykonywaniu swoich obowiązków. Uważano go za wzorowego urzędnika, sumiennego, pracowitego, nieskazitelnego i dziwiono się jego prawie klasztornemu życiu, poświęconemu wyłącznie pracy bez wytchnienia.

Ale, jak czytelnicy zapewne już się domyślili, ta skromność obyczajów była udawana. Nie oznacza to, że jego życie nie było na pozór przykładne, ponieważ rzeczywiście takie było, ale górowały w nim dwie namiętności.

Pierwszą była zdrożna miłość, drugą – nienasycone pragnienie, bezustannie odnawiająca się potrzeba karmienia oczu przestrachem i cierpieniem winowajcy lub nieszczęśnika, którego los oddał w jego ręce.

Doznawał niezmiernej radości, gdy mógł przekonać oskarżonego o jego zbrodni, dowieść, że nic na świecie nie może go ocalić, a w końcu drżącego i zgnębionego oddać w ręce dozorcy więzienia lub kata.

Niewątpliwie pies myśliwski doznaje rozkoszy w ściganiu i pochwyceniu zwierzyny, choć przecież nie będzie miał z tego korzyści, jak również pewne jest, że lew i tygrys rozkoszują się, czując w swych pazurach i zębach drgające mięso żywej zdobyczy. Wreszcie nie mniej pewne jest, że niektórzy ludzie znajdują osobliwe zadowolenie w widoku moralnych cierpień swych bliźnich i tępieniu przestępców lub zwyciężonych.

Sędzia śledczy należał właśnie do tej kategorii osobników, która – według teorii Darwina – prawem atawizmu przechowała instynkty jakiegoś pierwotnego dzikiego zwierzęcia.