Krótkie pożegnanie - Mariusz Czubaj - ebook + audiobook + książka

Krótkie pożegnanie audiobook

Mariusz Czubaj

3,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

A CO TY ZROBISZ, GDY OTRZYMASZ PROPOZYCJĘ NIE DO ODRZUCENIA?

Nazywam się Błażej Janczar. Po ojcu, muzyku jazzowym, pozostała mi kolekcja winyli, po pracy w policji – koszmary senne, a po starszej siostrze – zagadka jej śmierci.

Nigdy nie wierzyłem w to, że jeden dzień, godzina czy nawet sekunda mogą wywrócić całe życie do góry nogami. A jednak – stało się. Dokładnie dziewięć lat temu, dwudziestego czerwca, zabiłem człowieka.

Jest 2023 rok. Trwa wojna w Ukrainie, piłkarze przegrywają z Mołdawią, partie polityczne prężą muskuły przed wyborami. A ja w dniu krwawego jubileuszu otrzymuję niespodziewaną ofertę pracy. Już po jednej rozmowie wiem, że mój nowy szef to człowiek, któremu się nie odmawia.

Wygląda na to, że los daje mi szansę, abym pomścił zamordowaną siostrę. Albo do niej dołączył.

Nikt nie pisze o zemście tak jak Czubaj. Świetnie poprowadzona narracja, potoczysty język i niezrównane dialogi. Mistrz! ROBERT MAŁECKI

Kryminały Czubaja są jak jazzowa improwizacja. Pulsujące, hipnotyzujące, pełne pasji. Tym razem wziął na warsztat Chandlera. Dajcie się porwać tej szalonej, nastrojowej opowieści o zbrodni, karze i przemijaniu. WOJCIECH CHMIELARZ

„Krótkie pożegnanie” jest nie tylko pasjonującym kryminałem. To kawał naprawdę dobrej literatury. MARTA BRATKOWSKA, „KSIĄŻKI. MAGAZYN DO CZYTANIA”

Bohater Czubaja to mistrz życiowych ucieczek, który mierzy się z kryminalną łamigłówką. Szukamy z nim wytłumaczenia i zemsty, a przy okazji znajdujemy literaturę gatunkową na najwyższym poziomie. Zostawiam autorowi jedno słowo: Dziękuję. ŁUKASZ WOJTUSIK, ALFABET WOJTUSIKA

Zbrodnia sprzed lat, były policjant i elementy powieści drogi? Jestem na tak! Czubaj pokazuje, że przeszłość zawsze odciska na nas swoje piętno. Wciągająca fabuła, duszny klimat i zagadka, której z pozoru nie da się rozwiązać. MARTA MROWIEC-WILK, WWW.MARTAMROWIEC.PL

Jedno zdarzenie z przeszłości, które ciąży nad bohaterem. I jedna decyzja, która wywraca jego życie do góry nogami. A w tle współczesna Polska i Warszawa. Czubaj snuje swoją balladę noir i jest w tej podróży nie do zatrzymania. ROBERT JASIAK, WSPIERAJ KULTURĘ

MARIUSZ CZUBAJ – dwukrotny laureat Nagrody Wielkiego Kalibru za najlepszą polską powieść kryminalną i sensacyjną (w 2009 i 2017 roku). Profesor antropologii na warszawskim Uniwersytecie SWPS. Autor popularnych powieści kryminalnych przetłumaczonych m.in. na angielski, niemiecki, turecki, ukraiński i włoski. Saksofonista jazzowy i szachista.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 37 min

Lektor: Mariusz Czubaj

Data ważności licencji: 4/24/2029

Oceny
3,0 (2 oceny)
1
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Grazka1955

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
soleckam

Nie polecam

Zaczyna się od obraźliwego powielania stereotypów w stylu: emeryt katolik to koniecznie przygłup i szowinista. W lireraturze szukam czegoś więcej niż ulicznych „ mądrości”.
00



© Copyright by Mariusz Czubaj, MMXXIV

© Copyright for this edition by Społeczny Instytut Wydawniczy Znak sp. z o.o., MMXXIV

Wydanie I

Kraków MMXXIV

Moje pierwsze zwłoki? Oczywiście, że je pamiętam.

Nie mówię o zmarłych członkach rodziny, bo to zupełnie inna sprawa. Mam na myśli te ciała, z którymi miałem do czynienia ze względów zawodowych.

Byłem początkującym policjantem, kompletnym żółtodziobem. W Mazowieckim Parku Krajobrazowym trwała obława. Ścigaliśmy mordercę. Mijał szósty dzień, pętla wokół poszukiwanego się zaciskała, tak mówili przełożeni, ale myśmy tego zupełnie nie czuli. Mieliśmy wrażenie, że cały czas krążymy po omacku i jesteśmy wciąż w punkcie wyjścia. Panował potworny upał, który nie odpuszczał nawet wśród drzew. Byliśmy wycieńczeni i zniechęceni. Ubrania przylegały do ciała, niemal wżerały się w nie, nie było czym oddychać, wszystko w lesie wyschło na wiór. Zachodziła obawa, że poszukiwany wznieci pożar, żeby wydostać się z potrzasku. Tego baliśmy się najbardziej. Na samą myśl o tym robiło mi się niedobrze.

Szliśmy we czterech przekonani, że dostaliśmy najgorszy odcinek. Przebijaliśmy się przez wysokie krzewy, z poranionymi rękami, smaganymi przez gałęzie twarzami, w rojach komarów, które cięły niemiłosiernie. Od czasu do czasu któryś z nas nie wytrzymywał, opowiadał stary dowcip i sam z niego się śmiał, nim zareagowali inni. Albo zbyli go milczeniem.

Właśnie opowiadałem taki kawał i dotarłem do puenty, kiedy – cały czas poruszając się w gęstwinie – wyrżnąłem jak długi. Rozległ się śmiech. Nade mną stał najstarszy i najbardziej doświadczony z kolegów. Nie byłem pewien, czy śmieje się z dowcipu, czy z mojej nieporadności. Niewykluczone zresztą, że śmiał się i z jednego, i z drugiego.

I nagle ten śmiech zamarł. Słychać było jedynie odgłosy lasu. Poderwałem się i spojrzałem na to, w co tamten się wpatrywał.

Nie przewróciłem się o wystający korzeń. Nic z tych rzeczy.

Zahaczyłem o ludzką nogę.

Nie była to noga mordercy. Później się okazało, że przypadkowo natrafiliśmy na zaginionego kilka tygodni wcześniej człowieka. Zmarł śmiercią naturalną podczas spaceru. Zwierzęta naruszyły ciało. Głowa była oddzielona od korpusu. Chwilę trwało, zanim ją odnaleźliśmy. Stałem odrętwiały i wpatrywałem się w oczodoły.

A potem? Potem widziałem wiele ciał. Ofiar zabójstw i wypadków. Samobójców. Zmarłych z przyczyn naturalnych. Było i takie, które starannie rozczłonkowano i powrzucano do koszy na śmieci w całej Warszawie, od Białołęki po Ursynów. I ciało rozciągniętego na starej wersalce mężczyzny, który wyglądał, jakby chciał uciąć sobie drzemkę. Tyle że trudno to zrobić z poderżniętym gardłem.

Ale to jednak ten pierwszy przypadek wrył mi się w pamięć. Czy jakiś jeszcze? Tak.

Widzę wyraźnie jeszcze jedną twarz. I zielone oczy, które szybko gasną, gdy pochylam się nad leżącym.

To stało się dziewięć lat temu. W zupełnie innym świecie. W odległej galaktyce.

Dziewięć lat temu zabiłem człowieka.

Rozdział 1

Z daleka słyszałem, jak krzyczy.

Właściwie to pierwszy usłyszał go pies. Pan Columbo jest stary, jest już czymś na skraju medycznej zagadki i osobliwości z Księgi rekordów Guinnessa, ma jedno oko, cierpi na zwyrodnienie stawów i ledwo człapie, ale słuch wciąż ma znakomity. Nagle przystanął, postawił uszy i zaczął powarkiwać. Spojrzałem na niego, a potem przed siebie.

Wychowałem się na ulicy, gdzie krzyk o dowolnej porze dnia, a także nocą, był normą i dziwił mało kogo. Z upływem lat tych wrzasków było jakby mniej, tonęły w narastającym samochodowym tumulcie, a może po prostu na tyle mi spowszedniały, że przestałem na nie reagować. Przecież ktoś mądry – wyobrażam sobie, że jakiś japoński specjalista od tradycyjnych sztuk walki – powiedział, że prawdziwy mistrz nie wykonuje zbędnych ruchów. Staram się trzymać tej zasady, która bardzo ułatwia życie na naszej planecie, zwłaszcza w tym jej zaścianku, gdzie znajduje się nasza udręczona ojczyzna.

Tego czerwcowego poranka szliśmy jedną z naszych rutynowych tras. A zatem z kamienicy w prawo, najczęściej po tej stronie, po której szare monumentalne budynki spółki kolejowej rzucają cień, do skrzyżowania, rzut oka na miejsce, gdzie kiedyś stali Czterej Śpiący, kolejne światła, na których trzeba postać już dłużej, potem odcinek wzdłuż Galerii Wileńskiej i tak dalej.

I to właśnie spod owego handlowego molocha dobiegał ten krzyk. Mężczyzna i chłopiec stali przy wyjściu z metra, tam gdzie zwykle rozstawiała się z bukietami kwiaciarka lub, czasem w zastępstwie, jej syn z ogromnym guzem na policzku, tyle że oni zjawiali się dopiero koło południa. Obok nich układał towar na starych kapach równie stary jegomość, który ostatnio chciał mi wcisnąć wachlarz, taki w sam raz na upalne dni. Tym razem jednak było inaczej. Mężczyzna wymachiwał rękami i przekrzykiwał samochody, a chłopiec kulił się i patrzył pod nogi.

W zasadzie powinienem wzruszyć ramionami, tak jak robiłem wielokrotnie, gdy coś się działo. Powinienem trzymać się żelaznej reguły, nie wykonywać zbędnych ruchów, nie reagować. Ale tego dnia się tak nie zachowałem. Może Pan Columbo warczał o sekundę za długo, a może ten chłopiec z żółto-niebieską flagą na plecach i puszką na datki w dłoni wyglądał po prostu jak kupa nieszczęścia. Tak czy owak, była w tej scenie jakaś dojmująca nierównowaga sił.

Podeszliśmy bliżej, a wrzaski stały się czytelne.

– Długo mam ci powtarzać?! Zbieraj się stąd! To nie nasza wojna! To są wasze sprawy! – Niewysoki, żylasty i niemłody już osobnik wciąż wymachiwał rękami. T-shirt z napisem „Najlepszy Dziadek” kleił się mu do pleców, mimo że nie było jeszcze upału. – No już! – warknął znów i kopnął leżącą przy chłopcu hulajnogę. – Po rusku mam ci to powiedzieć, banderowcu jebany?!

Chłopak skulił się jeszcze bardziej.

Stanąłem tuż za mężczyzną. Poprawiłem okulary i klepnąłem go w ramię. Odwrócił się gwałtownie. Patrzył na mnie gniewnie.

– Nieładnie. – Pokręciłem głową. – Oj, nieładnie.

Zamrugał, po czym spojrzał na psa.

– Wrzeszczysz na tego chłopca, a on robi dobrą robotę – powiedziałem.

Skrzywił się i wydął usta.

– Jaką dobrą?! To darmozjad, jak oni wszyscy. Przyjechali tutaj i zabiorą naszym pracę. Wszystko zabiorą. Wołyń pan pamiętasz?

Logiczne myślenie z pewnością nie było jego mocną stroną. Raz jeszcze pokręciłem z dezaprobatą głową.

– Poza tym to ich wojna, nie nasza – wrócił do ulubionego tematu. – A my musimy żyć z ruskimi i Putinem w zgodzie. Bo co, geografię pan zmienisz?

Po prawdzie bardzo bym chciał. Chętnie zamieniłbym się na miejsca z Nową Zelandią. Mogłaby być też Finlandia, ale nie ze względu na granicę z Rosją, tylko na ichnią panią premier. Kobieta była o niebo ciekawsza od naszej, Bogu dzięki już byłej, Broszki z Brzeszcz. Nie powiedziałem jednak tego. Wskazałem za to palcem na hulajnogę.

– Kopnąłeś mienie publiczne. Ładnie to tak?

Żylasty poczerwieniał na twarzy.

– Jakie mienie? Jakie publiczne? A w ogóle, coś pan za jeden?

– Karol Strasburger. A ty grasz teraz w Familiadzie. – Mój głos brzmiał cierpko. – Jestem pewien, że oglądasz, gdy już zaliczysz poranny kibelek i kazanie w kościółku.

Otworzył usta.

Wyczułem kwaskowatą woń.

– Chyba że lubisz młodych chłopców i teraz próbujesz…

Odskoczył jak oparzony, naprężył ciało i rozcapierzył palce. Końcówki miał pożółkłe od papierosów i, zdaje się, wiele więcej nas nie łączyło. Raczej nie rwał się do bójki, bo tacy jak on są mocni tylko w gębie. I gdy za przeciwnika mają wystraszonego chłopca. Pan Columbo warknął ostrzegawczo. Ostatecznie mężczyzna pewnie coś by zrobił, nie wiem co, zresztą to nieistotne. W miejscu jednak osadził go głos.

– Henryk, co tu się dzieje?

Odwróciłem się.

Kobieta, mniej więcej mojego wzrostu, ale raczej nie mojej kategorii wagowej, trzymała sklepowy wózek, w którym piętrzyły się wypchane reklamówki. Gdyby zdjąć z niej tę sukienkę w kwiaty i przerobić na męskie spodnie, Henryk miałby zapas do końca życia.

– Co ty tu nawijasz? – Patrzyła na nas podejrzliwie. – Pchaj to do samochodu. Musimy jeszcze jedną rundę zrobić.

Najlepszy Dziadek przeszył mnie nienawistnym spojrzeniem, podobnie spojrzał na chłopaka, a potem splunął na hulajnogę. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale wtedy duża i silna kobieca ręka szarpnęła go i przygwoździła jego palce do wózka.

– Zabieraj to do samochodu – rzuciła tonem nieznoszącym sprzeciwu. Gdyby dodała w myślach „kurduplu”, wcale bym się nie zdziwił.

Żylasty pchał zakupy i najwyraźniej próbował coś tłumaczyć po drodze.

Patrzyłem, jak on człapie i jak ona się toczy, i dopiero po chwili zrozumiałem, że nie kierują się do garaży. Szli w stronę przesmyku przy niemożebnie upstrzonej sprayem pierwszej kamienicy na Targowej. Ten zawsze ocieniony zaułek, z zasadzonymi w szeregu akacjami, był niedostępny dla pojazdów i odgrodzony od ulicy plastikowymi pachołkami. Te jednak, widziałem to dobrze, ktoś w nocy musiał wyłamać. I tam właśnie stał czarny SUV tej uroczej parki. Najpewniej należeli do tych, którzy, gdyby mogli, wjechaliby głównym wejściem do środka. Wpakowali zakupy do bagażnika i ponownie ruszyli z wózkiem na łowy. O naszym istnieniu, zdaje się, kompletnie już zapomnieli.

Spojrzałem na chłopca. Przestał się kulić, patrzył na mnie i nie bardzo wiedział, co zrobić.

– Z Ukrainy? – zagadnąłem.

– Z Buczy. Fajnego ma pan psa. Też takiego miałem…

Westchnąłem ciężko i zacząłem grzebać w kieszeniach, szukając drobnych. Znalazłem banknot dwudziestozłotowy, zawahałem się, a potem dorzuciłem do dwóch smutnych piątaków. Poza tym w plastikowym pudełku nic nie było. Chłopak dygnął w podzięce.

Przy okazji wymacałem jeszcze coś. Nigdy nie pamiętam, co noszę po kieszeniach, bo potrafię upchać w nich wszystko, a klucze kładę w najdziwniejszych miejscach i szukam ich później godzinami. Tym razem natrafiłem na pisak. I drugi raz tego dnia, który przecież niedawno się rozpoczął, jakaś nieoczywista siła przygnała myśl, a ta skłoniła mnie do działania.

– Wiesz co, dziś rzeczywiście znajdź sobie inne miejsce na zbiórkę – mruknąłem do Ukraińca. – Może idź pod zoo, to całkiem blisko. Przynajmniej na kilka godzin. Potem możesz wrócić. A takimi fiutami jak tamten się nie przejmuj.

Popatrzył na mnie pytająco i wzruszył ramionami. Próbował się nawet uśmiechnąć, a ja stałem i czekałem. I najpewniej ten mój upór musiał go przekonać, bo wreszcie schylił się po hulajnogę. Życzyłem mu dobrego dnia.

Podszedłem do czarnego SUV-a. Rozejrzałem się. W tym miejscu nie było żadnych kamer, bo i po co miałyby tu być.

Sięgnąłem po pisak. Dostałem go od klienta, miał się przydać w sklepiku. Czarny, grubość siedem milimetrów, podobno nieścieralny.

Zaraz zobaczymy.

Raz jeszcze się rozejrzałem. Obszedłem samochód. Poklepałem symbol ryby na bagażniku. Zajrzałem do środka – wysprzątane tak, że można by jeść z podłogi, na lusterku wstecznym różaniec. Pochyliłem się nad przednią szybą.

Zrobiliśmy z Panem Columbo kółeczko, a gdy byliśmy na wysokości budynku poczty, który od zawsze stoi na Targowej, pies przystanął i postawił uszy.

W przesmyku kłębili się ciekawscy. Stanąłem w bezpiecznej odległości, ale na tyle blisko, by widzieć, co się dzieje. Jedyne drzewko pozostawione na tym placu, blisko wejścia do galerii, rzucało przyjemny cień.

Było na co popatrzeć. Najlepszy Dziadek i – zapewne – Cudowna Babcia stali przy SUV-ie. Koszyk, znów wypełniony zakupami, odjechał nieco w bok, jedna z reklamówek wypadła i coś białego z niej ciekło, ale w tej chwili mieli inne zmartwienie. Kobieta w jednej ręce trzymała plastikową butelkę, w drugiej ścierkę. Zamaszystymi ruchami pocierała szybę samochodu, a kwiaty na jej sukience drżały jak na najpiękniejszej łące. Rumieńce nie dodawały jej uroku.

– Ten ludwik nie działa, nic się nie ściera! – wydarł się Najlepszy Dziadek. Był czerwony na twarzy. – Zrób z tym coś, do cholery!

Obok mnie chichrała się i nagrywała wszystko telefonem jakaś parka. Zaczepiłem ją i zapytałem, co się stało.

– Ktoś im napisał flamastrem na szybie „Kocham Putina i co wy na to, polaczki?”. – Dziewczyna nie przestawała filmować.

– Niezły jajcarz – skwitowałem.

– No! – potwierdziła. – Daleko to oni z taką szybą nie zajadą. Najśmieszniejsze, że to się nie ściera.

Dotknąłem kieszeni spodni. „Tym markerem można pisać po różnych tworzywach, nawet po szkle”. Tak powiedział mój klient. Zdarza się, że ludzie mówią prawdę.

– Ile razy tu przychodzimy, coś się dzieje – rzucił chłopak. – Zupełnie jakbym oglądał National Geographic.

Oboje wybuchli śmiechem. Oboje mieli aparaty nazębne. Ciekawe, jak to będzie, gdy sczepią się w pocałunku. Też się zaśmiałem.

Wróciliśmy do domu. Zrobiłem kawę, zapaliłem porannego camela, przecież ten na czczo się nie liczył, i przyrzekłem sobie, że skończę z papierosami, ale dopiero od przyszłego miesiąca. Obliczyłem, ile dzięki temu zaoszczędzę do końca roku, i pomyślałem, co zrobię z tą sumką. Wyciągnąłem się na łóżku, a Pan Columbo rozciągnął się obok na dywaniku i natychmiast zasnął.

Patrzyłem na biały, w kilku miejscach popękany sufit. Jedno z tych pęknięć podobno przypomina zmarszczkę na moim czole. Myślałem o tym, że nie należy wykonywać zbędnych ruchów. A także o sile, która skłoniła mnie dziś do działania.

W końcu pojąłem, że nie ma w tym żadnej szczególnej tajemnicy. Po prostu ten zahukany chłopiec z Ukrainy był w jakimś sensie podobny do mnie. Kilkadziesiąt lat temu też taki byłem. Schodziłem z drogi każdemu menelowi i wszystkim odważniejszym rówieśnikom. Kuliłem się na schodach, gdy ktoś mnie mijał. Można nazwać to chroniczną nieśmiałością, było w tym jednak coś więcej, coś, czego wtedy nie umiałem nazwać i wyjaśnić. Dziś pewnie bym umiał, ale nie chciałem tego robić. A potem, już w liceum, usłyszałem o pewnym filozofie. Od razu go polubiłem, bo miał na imię tak samo jak ja. Wielokrotnie powtarzałem sobie w myślach, że jestem trzciną.

Błażej, jesteś trzciną.

Z czasem zrozumiałem też, że trzcina potrafi się boleśnie odwinąć. Chlasnąć jak należy. I na tym polega jej nieoczywista siła.

Leżałem więc całkiem zadowolony z siebie, oddawałem się rozmyślaniom, na chwilę przysnąłem i obudziło mnie własne chrapanie. Spojrzałem na zegarek. Do jedenastej, o której otwierałem sklepik, było trochę czasu. Zresztą, jeśli nastąpi obsuwa, nic wielkiego się nie stanie. Powiedzmy uczciwie: robota nie paliła mi się w rękach, bo płyty winylowe to specyficzny towar. Owszem, w ostatnich latach powróciła na nie moda, ale nigdy nie było tak, że ludzie walili do mnie drzwiami i oknami. I bardzo dobrze. Nie zniósłbym tego.

Byłem pewien, że rano, gdy majstrowałem przy SUV-ie, nikt mnie nie widział.

Myliłem się jednak.

Tydzień później dostałem zdjęcie.

Rozdział 2

Od wielu lat każdy dzień zaczyna się tak samo. Nie potrzebuję budzika, bo mój wewnętrzny zegar budzi mnie zawsze o tej samej porze. Kiedyś robił to pies i to on wyprowadzał mnie na spacer, ale od dawna jest inaczej. Są dni, gdy Panu Columbo chce się jeszcze mniej niż mnie. Papieros na czczo, który, ustaliliśmy to już, właściwie się nie liczy, przypomina włożenie kluczyka do stacyjki, ale nie jest jeszcze odpaleniem silnika. Potem drip numer jeden. Oczywiście kawa jasno palona, najchętniej z Gwatemali, o profilu sensorycznym – właśnie tak się o tym mówi – czekolady, orzecha i czerwonych owoców. Nie do końca wiadomo, o jakie owoce chodzi, ale tak zwykle piszą na opakowaniach. Przestrzegają, że będę miał skorodowane wszystkie narządy, lecz na razie czuję, że silnik zaczyna pracować na właściwych obrotach. Pora na leki. Najpierw Pan Columbo. Karnityna, żeby miał więcej starczej energii. Łyżeczka syropu na obolałe stawy. Mniej więcej raz w miesiącu sterydy. Potem wjeżdżają moje prochy na nadciśnienie i cholesterol, przyjmowane raz dziennie. Przy moim „sportowym” trybie życia to i tak stosunkowo niski wymiar kary.

Włączam laptop w kuchni i zakładam okulary. Pies siedzi przy stoliku i czeka. Odczytuję mu wiadomości. Oczywiście same najgorsze. Komentuję. Czasami domagam się odpowiedzi. A później, gdy jestem już odpowiednio nastrojony, mam same chmurne myśli i czarne podniebienie, znów nienawidzę ludzi i świata, a Ricky Gervais z After Life to przy mnie sympatyczny misiaczek, wybieramy jedną z czterech tras i idziemy na spacer.

– Chłopiec poparzony olejem z frytkownicy walczy o życie – czytam szeptem. – O, a tu: pijana dwudziestolatka rozjechała chłopaka samochodem. Twierdzi, że to przypadek, ale prokurator mówi coś innego. Słuchaj… Na basenie w Bytomiu prawie doszło do linczu. Rozwścieczony tłum rzucił się na młodych mężczyzn, którzy zaczepiali nastolatki. To jest jednak lepsze: radny z pewnej partii – spojrzałem na Pana Columbo – domyśl się jakiej, pobił mężczyznę rurą do odkurzacza. Narzędzie nietypowe, ale powód stary jak świat: zazdrość o kobietę. – Z niedowierzaniem kręcę głową. – Rurą do odkurzacza… Każdy kraj ma takie miecze świetlne, na jakie zasługuje.

Klikam kolejny nagłówek. Popijam ostatnie łyki i niemal krztuszę się kawą.

– Jednak to dziś wygrywa. Turyści pobili się w kolejce pod Giewontem. Jedni potraktowali drugich gazem pieprzowym. Potrzebna była pomoc ratowników górskich, żeby sprowadzić poszkodowanych na dół.

– Fani Remigiusza Mroza zaatakowali ultrasów Katarzyny Bondy – rozległo się za plecami.

Nie zorientowałem się, że już nie śpi. Pogładziła mnie po włosach, które mogłyby być czystsze i z pewnością mniej przerzedzone, ale na to nie mam już większego wpływu. Oparła się o mnie biodrem, poczułem ciepło i czerń świata nagle się rozmyła. Rozpromieniłem się nawet. To prawda, że nie cierpię ludzkości. Robię jednak wyjątki dla pojedynczych ludzi.

Z Julią – dziś to imię brzmi jak żart, ale czterdzieści lat temu, w czasach samych Agnieszek, Ew i Beat, tak nie było – znamy się od czterech lat. Mniej więcej wtedy zamieszkała w trzypiętrowym bloczku po drugiej stronie Wileńskiej i połączyły nas spacery z psami. A potem, gdy jej suczka Toto odeszła, zbliżyliśmy się do siebie. Czasem zostawałem u niej na noc, niekiedy, to zdarzało się częściej, ona u mnie. Wyprowadzała Pana Columbo, gdy jeździłem na giełdy płytowe do Den Bosch i w inne miejsca, a ja podlewałem u niej kwiaty. Bywało bowiem, że wyjeżdżała, a wtedy pustka wokół mnie gwałtownie powiększała objętość i kilka razy bałem się nawet, że eksploduje.

Była brunetką na tyle filigranową, że na mój gust zmieściłaby się w bagażniku każdego samochodu, patrzyła na świat diamentowymi oczami, a językiem cięła rzeczywistość na drobne kawałki. Pracowała na uczelni, ale pewnego dnia powiedziała „stop”, rzuciła tę robotę i została stand-uperką.

Praca na uniwersytecie i komedia to teraz jedno i to samo, tłumaczyła ze sceny. W dobre samopoczucie wprawia cię tylko to, że bossem twojego bossa jest największy głupek w kraju, ale w pewnym momencie ta świadomość staje się jednak bolesna i nieznośna. Pisujesz do renomowanych czasopism artykuły, których nikt nie czyta, i dostajesz za to punkty, ewentualnie do tych mniej cenionych wysmażysz coś o związkach Jana Pawła II z szachami.

Jej pierwsze występy były zbiorem najciekawszych przypadków z akademickiej kariery. Popisowy numer? Proszę bardzo. Wciąż mam przed oczami, jak trzyma rękę na statywie mikrofonu, czarne włosy błyszczą w świetle reflektora, a krótka sukienka faluje lekko. „Moja studentka napisała pracę dyplomową. Znaczy, myślała, że napisała pracę dyplomową. Umawiam się z nią na konsultację. Przychodzi. Szukam jakiejś metafory, żeby wyrazić mój ból. I w końcu mówię tak: Były takie nieodległe czasy, że nasi piłkarze bardzo źle grali. Żadnych sukcesów. Padaka. Piach. Nawet bardzo chcieli, ale w grze w piłkę najbardziej przeszkadzała im piłka. Studentka się uśmiecha i kiwa głową. Myślę: jest dobrze, pojętna dziewczyna. I z pani pracą, brnę, jest podobnie. Pani bardzo chce ją napisać, ale w pisaniu najbardziej przeszkadza pani język. Polszczyzna, nasza trudna mowa. Znów kiwa głową. Czuję, że jest coraz lepiej. Złapałyśmy nić porozumienia. Nadajemy na tych samych falach. Biorę oddech. Więc sądzę, że najlepiej będzie, jeśli napisze ją pani od nowa. Bo to jest jak z domem. Czasem lepiej postawić nowy niż przebudowywać istniejący. Widzę szeroki uśmiech na twarzy. Przytakuje. Ma pani rację, słyszę wreszcie. Rodzice właśnie kupili mi mieszkanie”.

Unoszę głowę i widzę, że diamentowe oczy wpatrują się w ekran. Czytają o awanturze pod Giewontem, a mózg zapewne tworzy już nowy skecz.

– A nie odwrotnie? – pytam. – To nie ci drudzy zaatakowali tych pierwszych?

– To bez znaczenia. Ważne jest to, że tylko literatura wywołuje dziś takie emocje.

Mówi, żebym się przeszedł z psem, a ona w tym czasie się ogarnie.

Idę do pokoju, spoglądam na łóżko i wygniecioną pościel, a potem podchodzę do okna. Tłuste krople wiszą na szybie, chmury się kłębią, a na podwórku nie ma nikogo. Po południu, jeśli pogoda się poprawi, dzieciaki będą się bawić przy trzepaku. Jesteśmy jednym z ostatnich miejsc w Warszawie, gdzie nie przypina się do nich rowerów, tylko montuje wykonane domowym sposobem huśtawki. Jestem tego pewien. Zastanawiam się, czy zarzucić coś na siebie, lecz ostatecznie tylko wzruszam ramionami. Wiosenny deszcz jeszcze nikogo nie zabił.

Wracam do przedpokoju, biorę smycz i szukam kluczy. A potem czuję, że Pan Columbo trąca mnie zimnym, mokrym nosem.

Rozdział 3

W deszczowy dzień obowiązuje krótsza trasa. Wychodzi się w lewo, do Inżynierskiej, mija mural z Deyną i zakład szewski pana Ryszarda, wypełniony nie tylko butami, ale i legijnymi pamiątkami zbieranymi mozolnie pół wieku. Niektóre z nich, zdaje się, to prawdziwe rarytasy. Od czasu do czasu pielgrzymują tu kibice klubu z Łazienkowskiej, podobno bywają też piłkarze, chociaż żadnego nigdy nie widziałem. Kibicowskich rarytasów w ogóle tu dużo, przecznicę dalej znów Deyna, tym razem wyrzeźbiony, wprost od fryzjera i z bokobrodami, do których wzdychały kobiety. Pan Columbo obszczekał go już dwa razy, niepomny przyśpiewki, żeby nie ruszać Kazika, bo można zginąć. Antykwariusz Gałązka jeszcze ma zamknięte, przechodzimy więc na drugą stronę ulicy, dokładnie tam, gdzie znajdowała się remiza, z której wyjechał pierwszy w Warszawie tramwaj konny. Dla kilku moich sąsiadów to wydarzenie sprzed ponad stu pięćdziesięciu lat jest do dziś dowodem na to, że prawdziwa cywilizacja narodziła się po tej stronie Wisły, a na lewym jej brzegu sami dzicy ludzie mieszkają. Zadbani, ale jednak dzicz, jak mawia pani Krystyna, ta z parteru, co ma męża, który czwarty bodaj wyrok odsiaduje.

Skręcamy w Małą, która w istocie jest niewielka, ale bardzo sławna. Tu mógłby się spotkać Szpilman z Korczakiem, gdyby dwie ekipy filmowe postanowiły kręcić film w tym samym czasie. Może nawet jedni potraktowaliby drugich gazem pieprzowym. Czasami ci filmowcy wpadali do mojego sklepiku, przeglądali winyle, cmokali i się mądrzyli, mówili, że znali tego albo innego muzyka, na ogół bez sensu i jakiegokolwiek związku z płytami, pytali, co tak drogo, i zawsze wychodzili z pustymi rękami. Nabzdyczone bubki. Początek uliczki jest nieciekawy – nowoczesność typu szkło, chrom i inteligentny domofon, który zgaduje twoje myśli – prawdziwa Mała zaczyna się tuż za wielgachnym muralem zdobiącym bok kamienicy. Dziesięć lat temu zrobiły go dzieci z jakimś, zdaje się, artystą. Francuzem. Stworzyły własny system znaków, tajemniczy alfabet, który po latach, gdy zmurszał i wyblakł, stał się jeszcze bardziej zagadkowy. Działo się wtedy. Dziecięce krzyki i śmiech dobiegały stąd całymi dniami i wieczorami. Ale nikt nie myślał, że trzeba ich pilnować, bo dzieciaki pilnowały się same. Znam to z sąsiedzkich opowieści, bo wtedy mieszkałem gdzie indziej. Niewiele tu mamy takiego bezinteresownego szczęścia i uśmiechu. Na wysokości muralu wkracza się w kapsułę czasu: czerwoną cegłę, piękne żeliwne balkony i dziewiętnasty wiek.

Pan Columbo godnie kroczy, co jakiś czas przystaje i otrząsa się z deszczu. Doskonale zna to miejsce i być może spodziewa się, że zaraz otworzę drzwi, a on wskoczy na legowisko, z którego godzinami słucha muzyki, wpatruje się jednym okiem w drzwi, a niekiedy taksuje nim klientów. Cicho pogwizduję utwór Janusza Grzywacza o młynku kawowym, ale urywam w połowie frazy, bo czuję, że coś jest nie tak.

Ze sklepowych drzwi coś wystaje.

Podchodzę bliżej, chowam do kieszeni torebkę na psie odchody i przecieram okulary.

Koperta.

Zwykła, biała, najbardziej pospolitego formatu. Sucha, więc ktoś niedawno musiał ją wetknąć. Próbuję sobie przypomnieć, czy popłaciłem wszystkie rachunki, wydaje mi się, że tak, poza tym pismo z windykacji nie tkwiłoby w drzwiach.

Rozrywam kopertę, wyjmuję zdjęcie, wpatruję się w nie, aż spada na nie kilka kropel, i dopiero po chwili dociera do mnie, gdzie i kiedy zostało zrobione.

Stoję odwrócony plecami i pochylam się nad szybą czarnego SUV-a.

W kopercie nie ma nic więcej. Biorę głęboki wdech, a potem ostrożnie rozglądam się w lewo i prawo. Mam nadzieję, że ktoś robi mi po prostu głupi żart, ale na ulicy nikogo nie widać. Chowam zdjęcie i naddartą kopertę do kieszeni.

Nic z tego nie rozumiem.

Ciągnę psa, a ten niechętnie przechodzi na drugą stronę, tam gdzie sklep ma pan Zbig. Nakrętki, podkładki, śruby płaskie z trzpieniem imbusowym, krzyżaki i podobnej maści ustrojstwo. Właściciel otwiera bardzo wcześnie. Twierdzi, że żelastwo najbardziej potrzebne jest ludziom z samego rana. W weekendy ma zamknięte. Ktoś kiedyś odkrył – pewnie był to człowiek z kolejnej ekipy filmowej – że Zbig jest łudząco podobny do Marlona Brando z Ojca chrzestnego, i tak sklepikarz stał się wziętym modelem pozującym studentom ASP, głównie w soboty i niedziele.

Wita mnie teraz wystudiowanym, nieco zatroskanym wyrazem twarzy, obniżonym głosem i rozciągniętymi sylabami.

– Dzień Ziobry – mówi uroczyście.

Co tydzień wymyśla inne pozdrowienie, jest w tym nad wyraz konsekwentny, a niekiedy pomysłowy. Poprzednio był „Doberman”, a jeszcze wcześniej „Dzień kołdry” i „Dzień Zorby”.

– Jaki poniedziałek, taki cały tydzień. – Krzywię się. – Naprawdę tak źle pan mi życzy?

Uśmiecha się, chwilę rozmawiamy o pogodzie i o tym, co najlepiej pić w upalne dni. Zbig obraca w palcach jedną z tysiąca śrubek.

– A tak przy okazji – odwracam głowę w stronę drzwi – nie kręcił się ktoś dziś przy moim sklepie?

– A co? Stało się coś? – rzuca z niepokojem.

Wzruszam ramionami.

– Nie. Wszystko gra. Tak tylko pytam.

Mówi, że nic nie widział. Przeglądał w laptopie zdjęcia zrobione przez studentów. Jeśli chcę, może mi pokazać. Ma wybrać na wystawę portrety, które mu się spodobają. Sprzedał dwa komplety podkładek. Poza tym nic się nie działo.

– Swoją drogą, był u mnie Benzyna. I pytał o pana.

Nie kryję zdziwienia.

– Ten Benzyna? O mnie pytał? Czego chciał?

Dopytywał o mnie największy zakapior na dzielni. Lokalna krzyżówka Vita Corleone z Brudnym Harrym. Mój ojciec poznał go, gdy tamten był jeszcze szczeniakiem łapiącym pion na Pradze. Potem Benzyna trząsł okolicą. Rządził twardą ręką, o jego wyczynach krążyły legendy, nigdy na niczym nie został przyłapany. Teraz był już raczej na emeryturze, młodsi przejęli schedę, ale wciąż cieszył się powszechnym szacunkiem.

– Chodzi o tego skurwiela, który morduje nam psy. Ja swojego już nie spuszczam ze smyczy. – Zbig wychyla się przez ladę. – Widzę, że pan swojego też nie.

Od kilku tygodni psy na Pradze ginęły straszną śmiercią. Ktoś nadziewał kiełbasę szpilkami i gwoździkami, a zwierzęta je połykały. Zaczęło się na Stalowej i 11 Listopada, ale i u nas był już taki przypadek.

– Benzyna montuje ekipę. Chce dopaść drania – ciągnie sklepikarz. – Mówił, że pan ma psa. – Waha się chwilę. – No i… pewne doświadczenie…

Patrzę na niego wyzywająco i przełykam ślinę.

– Musiał mnie z kimś pomylić. Mam tylko sklepik z winylami. – Przebiegam wzrokiem po półkach. – Podobnie jak pan z tą drobnicą.

– Niepotrzebnie to panu mówiłem. – Zakłopotany Zbig drapie się po potylicy. – A co do „Dnia Ziobry”, pewno ma pan rację. Ludzie każdą złotówkę obracają teraz w palcach, zanim coś kupią. Nawet te podkładki. Wszystko płynie, a ceny szczególnie. Jak potrwa to dłużej, wszyscy będziemy w czarnej dupie Madonny.

Wróciliśmy do domu, który pachniał kawą. Zwykle obserwuję, czy coś się zmieniło na naszej trasie, czy przybył nowy napis na murze albo ubyła kolejna szyba, ale tym razem moje myśli pochłaniało coś innego. Julia odpisywała na mejle i był to wystarczający powód, żeby nic nie mówić. Pocałowałem ją.

Wziąłem prysznic, myśląc o zdjęciu. Wetknięta w sklepowe drzwi koperta nie dawała mi spokoju. Drobny szczegół, który wytrącił mnie z rutyny.

Nie, w ogóle nie martwiło mnie to, że ktoś mnie wtedy przyłapał. No, może trochę.

Powód niepokoju był zupełnie inny.

Ktoś wiedział o mnie więcej, niż powinien. Wiedział, kim jestem i gdzie pracuję. No i zapewne też, gdzie mieszkam.

Tymczasem ja nie wiedziałem, kto to jest i jakie ma intencje. Tu nie szło o zemstę za zniszczoną szybę – tego byłem niemal pewien. Najbardziej niepokoił mnie fakt, że oprócz zdjęcia w kopercie nie było nic więcej.

To zapowiadało, że fotografia jest dopiero początkiem, że będzie ciąg dalszy.

Nie myliłem się.

Kilka dni później otrzymałem kolejną wiadomość.

Projekt okładki i stron tytułowych: Natalia Twardy

Fotografia autora na skrzydełku: Marta Machej

Wydawca serii: Adrian Tomczyk

Redaktorka prowadząca: Agata Ługowska

Redakcja: Błażej Kemnitz

Korekta: Mirosław Ruszkiewicz, Mirosław Krzyszkowski

Projekt layoutu: Irena Jagocha

Skład i łamanie wersji do druku: MELES-DESIGN

ISBN: 978-83-240-6955-2

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Skład wersji elektronicznej na zlecenie Wydawnictwa Znak: Monika Lipiec /Woblink