Kroniki Iony. Wygnaniec. - Paula de Fougerolles - ebook
PROMOCJA

Kroniki Iony. Wygnaniec. ebook

Paula de Fougerolles

5,0
22,00 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 24,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W 563 roku, po upadku Imperium Rzymskiego i najazdach barbarzyńców Europa pogrąża się w chaosie, ważą się losy zachodniej cywilizacji.

Kolumba, wpływowy opat i książę irlandzki, zostaje wygnany z kraju do pogańskiej krainy Dal Riata leżącej na zachodnim wybrzeżu dzisiejszej Szkocji. W miejscu zesłania czeka na niego Aedan mac Gabran, odsunięty od swego dziedzictwa syn poprzedniego króla Dal Riaty zamordowanego przez żądnych krwi Piktów. Tych dwóch ludzi – z początku obcych sobie, a z czasem połączonych wspólnym losem – przemierza razem krainę, w której zamiast prawa panuje nieład i plemienne waśnie. Ich drogę znaczy przelana krew, poświęcenie i utracona miłość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 488

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Paula de Fougerolles

KRONIKI IONYWygnaniec

Tłumaczenie: Agnieszka Ploch

Originally published 2012 by Careswell Press

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo „Duc In Altum”

Współpraca: Wydawnictwo „Kropla”

Text and illustrations copyright © 2012 by Paula de Fougerolles

Copyright © 2016 for the Polish translation by

Agnieszka Ploch Katarzyna Dałkowska

Wydanie I

Projekt okładki:

Radosław Krawczyk

Konsultacja historyczna: Wojciech Bedyński

Redakcja: Małgorzata Chrobak

Skład: Anna Szarko

ISBN 978-83-945902-2-2

Wydawnictwo „Duc In Altum”[email protected]

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojemu Ojcu

Edmundowi G. Charlandowi Jr. (1931–1999)

 

 

 

 

 

 

Byłpewienczłowiekszlachetnegożyciaiświętejpamięci,jakąposobie zostawił, ojciec i założyciel klasztorów noszący imię takiejakprorok Jonasz.Bochoćwtrzechróżnychjęzykachdźwiękbrzmiinaczej–pohebrajskuJona, po greckuPeristera, a po łacinieColumba– toznaczeniepozostaje jedno: „gołębica”. A przecież nie bez zrządzenia OpatrznościczłowiekBoży zyskujeimiętakwielkie…Czytającymtesłowatrzebateżprzypomnieć,że wiele rzeczy wartych zapisania o tym błogosławionym mężu pominęliśmytudla zwięzłościnaszejhistorii,spisaliśmyzaśtylkorzeczy–spośródwielu–niektóre, by na próbę nie wystawiać cierpliwości czytelnika.

Adomnan z Iony,Życie Kolumby(około A.D. 690)

Syn Cienistego klanu

Siłą weźmie Alby królestwo,Ten,który da pokarmkrukom,Ten,któryzwyciężywbitwie– Ferbasach mu naimię.

NazgubęPiktów,boprzeciwnimwystąpi,Nawschód podążając–

Ponury pielgrzym, purpurowy płomień, co wznieca wojny pożogę. Jeździec na rączym koniu,

Pośród szarej drużyny. Ujarzmi Piktów plemię

I Hibernię posiądzie w jeden dzień zaledwie. Po piktyjskiej rzezi, Po obcych zdławieniu

WAlbieprzyjdziewielelatjegopanowania. Wchwiliswejśmierci

Nie będzie królem,

Gdy w Cendtire nastanie dzień czwartku.

Proroctwo Berchana (A.D. 1165–1169)

Przedmowa

Każdy, kto choć trochę interesuje się opowieściami o najwcześniejszych latach chrześcijaństwa w Irlandii, zna to wydarzenie. I liczne legendy o tym, co się wtedy stało, bo to opowieść tak barwna, że wygląda na piękne zmyślenie. Ale nim nie jest.

Oto więc: dwóch późniejszych świętych, opatów i potomków wielkichrodów,i książka przywieziona z pielgrzymki do Rzymu. Manuskrypt tłumaczenia Pisma Świętego, słynnaWulgata,jedyny na Wyspie egzemplarz, wielki skarb. I chciwość poetyckiegopragnienia znanego powszechnie opata Colum Cille, który ubłagał właściciela książki,abymująnakrótkiczaspożyczył.Niezwykłachciwość,niezwykłe pragnienie – mieć taką książkę usiebie…

Legendy mówią, że Colum Cille był niezwykle sprawnym kopistą. Właściwie arcymistrzem w szybkości przepisywania.Takwięc w krótkim czasie, wystarczającym ledwo na przeczytanie, jedynyegzemplarz zostaje przepisany. Właściciel jedynego skarbu w Irlandii nie jest już właścicielem jedynym. Skradziono istnienieKsięgi…

Dziś to brzmi bajkowo, ale wtedy posiadanie manuskryptu było jak posiadanie ducha księgi. I ten skarb został przez nieprawe skopiowanie zawłaszczony!

Mamy więcsłynny,pierwszy chyba w historii, proces o nielegalne skopiowanie. Przed sądem arcykróla Irlandii stają obaj późniejsi święci. Zapada wyrok. Ponoć taki:Jakcielak, co zrodził się zkrowy,jest własnością tego, co ma krowę w swojej zagrodzie, tak i kopia należy do tego, który posiada księgę, skąd kopię przepisano.

Dalej już smutna opowieść o wielkiej bitwie, o wygnaniu Colum Cille.Otymwłaśnietaniezwykleciekawaksiążka.Niezwykłanietylkodlatego,żeczytasięjązzainteresowaniem,aleteżdlatego,żenapisana została przez historyka, znawczynię skomplikowanych obyczajów,cywilizacji i podziałów politycznych tamtejszych plemion w owych gęstych od wydarzeń czasach. Nie są to przypuszczenia, zmyślenia, baśnie, bo przecież wiele zapisków zostało z tych pra dawnychczasów.

Dla nas, Polaków, to zaskoczenie. Bo z okresu przed przyjęciem chrześcijaństwa niewiele mamy pewnych śladów. Chyba najmniej spośród plemion słowiańskich. Kiedy więc mowa o tamtych czasach, myślimy o nich jak oStarej baśni.

AlewKronikachIonyinaczej.Piszetęopowieśćdoskonałyhistoryk,wykorzystując mnóstwo istniejącychzapisów.Pisze zarazem świetna narratorka. A jeśliuświadomimy sobie,jak tapradawnakłótnia i wygnanie Colum Cillezaważyłynapóźniejszych dziejach przeróżnychzakątkówEuropy,jak ruszyła talawinaprzypadków,świadomego działania,szczęśliwychitragicznychlosów wieluludzi…

Irlandczycy trochę przesadzają, pisząc, że to wygnanie, powstanie klasztoru na wyspie Iona, wielkie dzieje misjonarzy i nauczycieli barbarzyńskiejwtedyEuropyzadecydowałyodzisiejszymwyglądzie naszego obszaru. Przesadzają, ale mają trochę racji. Bo te wielkie pielgrzymki uczonych, te misje białego męczeństwa, czyli wędrówek odważnych w obce i dzikiestrony,stworzyły naszą cywilizację. Oczywiście to wojny kształtowały królestwa i księstwa. Ale właśnie ci niepozorni uczeni, poeci, wygnańcy i pielgrzymi uratowali sens naszegoistnienia.

Czytajmy więc tę książkę w bardzo dobrym tłumaczeniu – a nie jest to łatwe przy tak wielkich wymaganiach, jakie stawia materia. Zobaczmy czas upadającego Imperium Rzymskiego, „ciemnych wieków”,kształtowaniasięnowejstrukturypóźniejszejEuropy.Jakże to wszystko dziwne, skomplikowane, pełne niezwykłych wydarzeń,przypadków…

I jak to się układa w noweczasy,kiedy ta właśnie Księga, tłumaczenie Pisma Świętego, z powodu której zaczęła siękrwawakłótnia, sprawia, iż powstaje początek innej cywilizacji, innegomyślenia. Choćmałoktozdawałsobiewówczassprawęztego,żenaszacywilizacja wychodzi z „ciemnych wieków” na nowądrogę.

WPROWADZENIE

Synod w Teilte, Hibernia, maj 563 roku

PodkoniecmajarokuPańskiego563wobszernejizbie,jakąard-ri, arcykról Hibernii, przeznaczał na zgromadzeniaswegochrześcijańskiegoludu,książęiopatColumCille,przezKościółzwanyKolumbą, stawił się na proces z racji podejrzenia o morderstwo.

Nadworzeszalałaulewa.W środkupowietrze byłoduszne iciężkie,azapałzgromadzonychcorazwiększy.Tłoczyłosiętammnóstwomężówduchownych– tak wielu, że ażławytrzebabyło wystawiaćzizby.Dumni zeswych stanowiskbiskupi, stali w pełnejgotowości we wspaniałych jedwabnych szatach,zaraz za nimi i dalej,wzdłużścianposameodrzwia,zwykliksięża,ażwreszcieopaciodzianiwswemniszebiałepłaszczezwełny.Bylitamtakżewolnieremici,których to niezwykłewidowiskowywiodło zdalekich niedostępnychjaskińileśnychpustelni. Prym wśródwszystkichwiódł, z właściwą sobie władczą siłą, najwyższy król Hibernii – Dermot mac Cerball. Jego bogaty płaszcz odznaczał się mocną czerwienią pośród monotonnychbarw zgromadzenia, a złoteozdoby,z którymitylkoprzepych biskupówmógłsięrównać,oznajmiaływielkopańskądumę.

Obok stał Kolumba – wysoki, szarooki, o popielatych włosach, pewny swej godności jakdrzewo,którego nie zgięła burza. Stał niewzruszenie, choć z karku księcia spływała strużka potu – takobfita, że szorstka, lniana tunika zupełnie przyklejała mu się dopleców.

Zgromadzenirozprawialimiędzysobą–jednipotępiali,innibronilioskarżonego.PierwszywystąpiłBudik,towarzyszKolumbyzlat dziecięcych, teraz biskup najwyższego króla, mąż korpulentny, bogatoprzystrojony.

– Przyjaciele moi! – zaczął donośnie. – Kierując się miłością do Kolumby i chcąc oszczędzić mu losu, na który w pełni zasłużył,nie zapominajcie o tym, co oczywiste! Pamiętajcie, jakie to zarzuty mu postawiono!

Przed zgromadzonych wysunął się jeden zestarców,Brendanem, Starszymzwany,opat w Birr, powiernik duchowy i spowiednik Kolumby,jegoanamchara.Stanął, zgięty w pół pod brzemieniem lat, by przemówić w jego obronie.

– Wzywasznas,byśmyrozważylifakty,bracieBudiku–rzekł,wyciągając ku przedmówcy rękę i spoglądając na niego łagodnie i pojednawczo.– Oto nie mamy dowodu, że zamiarem Kolumby była śmierćdoradcy.
– Doradca najwyższego króla ugodzony został swoim własnym sztyletem! – odparł Budik, gwałtownie unosząc ramiona na znak protestu.Podpachami pojawiły mu się obfite plamypotu.
– Ale czyją ręką? Czyjąż to ręką? Bo przecież nie własną!
– RękąKolumby…
– Ach!
– Tosprawa intencji, Budiku: gdyby Kolumba tego nie uczynił, Ainmire zginąłbyniechybnie.
– Ach, tak! Ainmire! Potężny król krainy Północnych Ui Neill, kuzyn Kolumby – powtórzył z ironią Budik. – Żadnemu z nich nie można daćwiary,bo jeden drugiegobroni.
– Nie! Kolumba to człowiekBoży,wyższemu prawupodległy.Może i jest księciem krwi, jak jego kuzyn, ale nie stoi wyżej odnas.
– TuBrendanrękązatoczyłłuk,wskazujączebraneduchowieństwo, łącznie z najniższymi eremitami, którzy skwapliwie przytaknęliuhonorowani takimisłowami.

– Uważajcie, przyjaciele, byście się nie omylili – ciągnął starzec.

– Otóż o większą rzecz tu idzie niż o życie jednego nieszczęśnika, jednego niedoszłegozabójcy,którego – jak to wygodnie twierdzić Budikowi i najwyższemu królowi – Kolumba zamordował. O wiele większą! Wiara Chrystusowa rozpalona przez naszego umiłowanegoapostoła Patryka chwieje się jak płomień żagwi, która wygasa! Wkrótcealbowybuchnienanowoiobejmietenkrajoczyszczającym pożarem, albo zniknie jak smużka dymu, zbyt mdła, zbyt nietrwała, byrozpraszaćciemność.Wyotymwiecie!Iludtowie!Otodlaczego tak bardzo miłuje Kolumbę. Oto dlaczego ludzie pragną żyć wraz z nim za klasztornymi murami!Toon jest pochodnią, strzałą płonącą, jasną żagwią wzniesionąwysoko,by dać odpór bluźnierstwu. Ionitowiedzą–takjakwywiedziećpowinniście!–żerzecztoważniejsza niż te wszystkie marne, królewskieutarczki!

Na słowa Brendana serce Kolumby ścisnęło się tęsknotą. Daire, Dębowe Daire, jego klasztor, jego ukochany dom. Jakżeby chciał tam wrócić, znów czysty, rozgrzeszony! Daire to niebo lub – po tej stronie wiecznej zasłony – miejsce niebu najbliższe.

Ale królowie? Ludzie władzy, jak Dermot,ard-ri, najwyższy król? Kolumba wyszukał go wzrokiem. Ten stał z dłonią wspartą na głowicy swego miecza, jedynej broni dozwolonej w tym zgromadzeniu. Spojrzał na Kolumbę oczami pełnymi nienawiści. I jeszcze raz przez głowę Kolumby przemknęło zdziwienie niezwykłym szczęściem, dzięki któremu najwyższy król uniknął śmierci na polu bitwy. Kolumba znał ludzi władzy. Był przeciw nim sam. Oni podążali inną ścieżką. Dermot miłował Chrystusa ustami, językiem i słowem. Całe zaś jego ciało i jego stargana dusza pożądały DawnychBogów,tych, którzy przyrzekli mu ziemskie władztwo i siłę. Objąć najwyższy tron Hibernii… czyż nie zażył bowiem kąpieli w wielkim, żelaznymkotlepełnymkrwibiałejklaczy,zanurzającsięwnimnago jak dziecię przed całym swym ludem, barwiąc wspaniale blade ciało krwistymi strugami… czyż nie raczył się strzępami kobylego mięsa pływającymi wekrwi?

Tak było. TakuczyniłDermotprzed niespełnadwomalaty.Uczyniłto,coczynili wcześniej wszyscy najwyżsikrólowie. PodczasŚwiętaTemairKolumbabył świadkiemtegowciążżywegoobrzędu, pozostałościzczasów pogańskich.Zobrzydzeniemwsercuipsalmem na ustach patrzyłjakDermot,całkiemobnażony,wspinasięnastołek, bysięgnąćzaduklaczyiposiąśćjąodtyłu,jakpotemzmęczonyściągauzdąłebbiednegozwierzęciaipodrzynamugardłorytualnymnożem, podanym przezgłównego druida.Klacz pada,krewzalewawszystkodokoła,plamiącbiałeszatydruidów,ochlapującDermota,któryjużpo chwili zanurzasię caływżelaznym kotle pełnymkobylejkrwiimięsa.W ten oto sposób Dermot został najwyższymkrólem,Dermot, którego nawrócenie na wiarę Chrystusową było –terazKolumba wiedział to jasno – fałszywe, tylko na pokaz.Porytualnejkąpieli wszyscy świadkowie obrzędu ucztowali, spożywając kobylemięso i krew na znak uznania bezbożnej władzy nowego króla;wszyscy,oprócz Kolumby i jego kuzyna Ainmire’a.

O tak, Kolumba znał ludzi władzy.

– Przyjacielemoi!–grzmiałBrendan.–Musiciepamiętać,żeKolumba toczłowiekwybrany przez Boga nato,by prowadzićnarodyku Życiu! Jego przyjściezapowiadali Mochtai Bec Macc-De!Więcejnawet!Nie takdawno zapowiedziałgo sam Patryk.Pomyślcietylko!Patryk!Jasam widziałem nadKolumbąjaśniejącąkolumnęświatła i aniołówzstępujących, by mu towarzyszyć! Kolumbatoczłowiek,którego niewolnonam odrzucić!Pamiętajcie–Kolumbatorigdomna– „wart królów”!Mógłbyrządzić krajem Cenel Conall Gulban.Mógłbywładać całąskonfederowanąkrainąPółnocnychUiNeill.Gdyby tylko chciał, byłbynajwyższym królem… – tumówcarzuciłuważnespojrzenieDermotowi,któregoobliczepłonęłozewściekłości.–Jednakonwyrzekłsięświatowychrządów,byoddaćżycieChrystusowi.Iwszystko,co robi, robi dla naszego Boga.Popełnilibyśmynajwiększegłupstwo,gdybyśmytu dzisiaj poświęcili tegoChrystusowegowojownika,męża równego królom, za jakiegoś tamczłowieka,który przepadł wwalce. Kolumba musidalejprowadzićswąmisję!

Niektórzy z biskupów Południa, biskupów arcykróla, pokiwali głowami, ale nie Budik. Przemierzał gniewnie izbę, a gdy przemówił, jego głos przybrał uniesiony ton, a na wymachującychdłoniach błyszczały klejnoty:

– Jeślipozwolimynatakienaigrywaniesięzprawa,naszekościoły będąnastępne!Jeżeliniemaróżnicywczynachmiędzybylewatażką a kapłanem, jeżelimy,biskupi, o tę różnicę niezadbamy,tubylcy zmiotą Kościół Patryka z ziemi hibernijskiej! Wiesz, że to uczynią! Nie tak dawno temu ta wyspa wcale nie znała Chrystusa! A Dawni Bogowie wciąż trwają! Ich druidzi tylko czekają, aż nam się noga powinie! Oto dlaczego Kolumba powinien odpowiedzieć za swe zbrodnie! Chodźcie, bracia! Chodźcie! Głosujmy!

Brendan z wyciągniętymirękomapostąpiłgwałtowniedo przodu.

– Zanim touczynimy,upraszamwas,aby rada wysłuchała samegoKolumby.

Tłum, poruszony wcześniej sporem, teraz zamilkł, by lepiej słyszeć. Kolumba był pewien, że zgromadzeni już go osądzili w myślach, a właściwie, w przypadku biskupów z Południa, że już przeważył sąd wydany za nich przez arcykróla.

WmyślachzaśKolumbypowróciłbłysksztyletutkwiącegowciele Crundmaela.Krew…Ciężki upadek ugodzonego… Jego śmierć. Cóż on teraz może powiedzieć? Chyba tylkoto:

– Gdybym mógł zamienić mój własny oddech na oddech Crundmaela, zrobiłbymto.Ale nie potrafię wskrzeszać umarłych. Prosiłem o przebaczenie Pana naszego, teraz proszęwas.Ufam, żegłosy,które oddacie, będą głosem samego Pana naszego Chrystusa wypowiedzianym na wieki. Poddam się waszemuwyrokowi.
– Tak,tak, poddasz się – uciął bez ceremonii Budik. – A teraz, bracia,głosujmy!

W gwarze, przepychając się w różnestrony,zgromadzeni zaczęli głosowanie. Biskupi jeden po drugim podchodzili, by wrzucićgałkę do misy: białą za „niewinny”, czarną za „winny”. Potem policzonogłosy,oddzielając równo kule białe i czarne, białe i czarne, białe i czarne, aż ostatnia pozostała bezpary.

Podniesiono ją wysoko do góry. Tłum wstrzymał oddech.

Była czarna jaknoc,czarna jakczającasięzaprogiem ciemność, jak zaraza, którąKolumba–przyznałtoprzejęty strachem–samściągnął.

Ekskomunika. Zostać wykluczonym z Kościoła, z całego chrześcijańskiego świata, oddzielonym od wierzących, nawet aż do śmierci.Najsurowszazkościelnychkar,zastrzeżonadlanajcięższychgrzechów.Tofatalny upadek dla kogoś, kto wspiął się takwysoko,takszybko.Mężowie zebrani w izbie oniemieli, gdy dotarła do nich wagawyroku.

Pochwiliduchowni,uświadomiwszysobie,cosięstało,podnieśli krzyk pełen trwogi. Kolumba spojrzał na Brendana. Ból wykrzywił twarz starego przyjaciela, jednak zabrakło czasu, by Kolumba zdołał do niego podejść. Nagle zza grubych drewnianych drzwi dały się słyszeć głosy stronnikówKolumby,do których właśnie dotarła wieść o ekskomunice. Tłum z zewnątrz skandował jego imię i napierał nadrzwi.

Ponad powszechnym hałasem zagrzmiał jeden wielki głos: „Kolumba!”. To krzyczał Dermot. Najwyższy król parł poprzez ciżbę, rozgarniając ją na boki swą szeroką piersią.

– Ty!– syknął w stronęKolumby,zbliżając się z twarzą tak czerwoną jak jego królewski płaszcz. –Ty!Z twojego powodu Ainmire chciał przejąć mój tron! Mój tron! Z twojego powodu oni teraz przeciw mnie powstają! – wskazał na drzwi, które odpowiedziały mu takim drżeniem, jakby za chwilę miały się rozpaść. Na twarzy Dermota zagościł wyraz niepewności – co za nierozwaga! przecież wszyscy jego słudzy zostali nadworze.
– Dajimpoznaćswemiłosierdzie!–powiedziałgłośnoBrendan.

Z początku Dermot spojrzał na niego wściekle.Pochwili jednak oczy zwęziły mu się w namyśle, przechylił lekko głowę.

– Tak– rzekł w końcu. – Tak… Ekskomunika nic nieda.

Krzyk narastał. Budik przyskoczył do Dermota i chwycił go za ramię.

– Panie! Zapominasz się! Właśniegoekskomunikowaliśmy! Nie możesz tegozmienić…
– Budik! – warknął Dermot. –Zdecydowałem!
– Nie, mój panie! A gdzie prawa boskie? Równie dobrze możemy teraz sami dopuścić się apostazji! Zacznijmy znów czcić DawnychBogów,jakczynitolud!Barłóżmyzezwierzętami!Niechkażdy z nas – ty! ja! – weźmie po siedem żon, niech gwałci niewolnice, niech używa sobie zladacznicami!
– Budik!Jużrzekłem, tak mabyć!
– Panie mój! Panie! Jeśli mnie miłujesz… jeśli miłujesz Chrystusa… Zabraniamci!
– Tyzabraniasz?–Dermotowinozdrzaporuszałysięwgniewie.Odchyliłsięgwałtownie,bydobyć miecza–broń zgrzytnęławpochwie.

Krąg zebranych rozstąpił się, by dać mu miejsce.

– Tak,Budik, miłuję cię – ton głosu arcykróla był gorący jak rozpalone żelazo. – Ale uważaj! Rzekłem i ten tu człowiek – powiódł mieczem dokoła, aż zatrzymał jego sztych na wysokościoczu Kolumby – ten człowiek powinien paść na kolana, całować czubki mychbutówibłagaćolitość.Leczontegoniezrobi.Nie.Niedoczekanie. Nie on. Nie naszcudowny,wspaniały,najdroższyKolumba.

Dermotschowałmieczzgniewnym rozmachem,ażżelazojęknęło.

– A opat ma rację – dodał. – Ekskomunika na nic się nie zda. Gwałtownymgestemdłoniuciszyłpomrukniezadowolenia,któ-

ry rozległ się pośród zebranych. – Miast ekskomuniki zarządzam wygnanie. – Namyślił się jeszcze chwilę. – Do Dal Riaty.

Tłumznówwstrzymałdech.–DojakiejDalRiaty?–spytałtwardoBrendan.

– DoDalRiatywKaledonii–odparłkrólzuśmiechemtakzdradliwym,jakzdradliwemożebyćostrzesztyletu.–Ijeślibykiedykolwiek postawiłstopęnapowróttu,natejziemi,dorwęgoisamwypatroszę.

Pogańska Kaledonia! Daleko za wzburzonym morzem!

Budiktryumfował,ciżbaduchownychhuczała,przerażonyBrendanledwostałciężkoopartyodrewnianystół,Kolumbęzaśprzeszył lęk i czuł, jakby ziemia, w której miał wreszcie znaleźć wytchnienie, usuwała mu się spodnóg.

CZĘŚĆ PIERWSZA

AEDAN MAC GABRAN  

Miał już dość, naprawdę dość, utrapień z powodu opata-wygnańca. Nawet w lepszych czasach nie miał w zbyt wielkim poważaniu tych świętychmężów,nieważne – dawnych czy nowych, druidów czyksięży. Terazwydawali mu się już całkowicie bezużyteczni. Cóż jednak mógł poradzić?

Zeszłego wieczoru jego kuzyn i senior, Conall, zwołał swych ludziipókiogieńwWielkiejSaliniezagasł,snułznimiplanyzbrojnegowypadu. Zeszłego wieczoru Conall posłuchał jegopodpowiedzi. Często zresztą tak robił. Aedan nie spędził młodzieńczych lat na walkach przeciw Piktom. Owszem, wiedział niemało o sztucewojennej, a wojna – czy mu się to podobało, czy nie – była czymś, na czym musiał się znać. I choć Aedanowi nie w smak była kolejna karnawyprawaprzeciwmieszkańcomIle–wkońcuniebylitowrogowie, raczej współplemieńcy i Skoci, jak on – wiedział doskonale, że rychła kara to skuteczny sposób sprawowaniawładzy.Temyśli zachował jednak dla siebie. Ojciec nauczyłgodwóch rzeczy: po pierwsze, jako król musisz pilnować porządku, po drugie, jeśli sam królem nie jesteś, zatrzymaj swe rady dlasiebie.

DlategowłaśnieAedanofiarowałConallowitylkopewnątaktycznąwskazówkę,cooznaczało(takwtymprzypadku,jakiwwiększości innych), że zbrojny najazd potoczy się po jego myśli.Takwięc Conall napadnie zagrody Cenel Oengussa położone po tej samej stronie cieśniny (nie trzeba będzie wyprawiać do Ilestatków,jeszcze nie teraz; ta walka to raczej spór prawny o podległość niż regularna wojna) i podpali tam ku przestrodze jedno z gospodarstw, tylkojedno,nie więcej. Aedan miał nadzieję, że Conall zastosuje się do tej właśnie wskazówki i jeśli tylko będzie mógł, oszczędzi ludzi. Jednak znał zapalczywość swego kuzyna, więc nadzieja była nikła. Conallwszakżeprzyjąłdalszączęśćporady,choćniebyłowniejnic szczególnego. Aedan nie zajmował żadnego wysokiego stanowiska, właściwie nie mógł chlubić się żadną szczególną pozycją, był jednakfenianem,wolnymstrzelcem,siepaczem,królewskimulubieńcem. Kiedy władca potrzebowałmieczy,Aedan zjawiał siępierwszy.

Tochyba właśnie dlatego, kiedy z ognia zostały tylko rozżarzone węgle, a podpici kamraci zbierali się, by zlec na swoich posłaniach,ConallzaskoczyłAedananagłymrozkazem.Kazałmuzostać i doglądać tego chrześcijanina-wygnańca. Conall stanął z dłońmi wspartymi na biodrach, czubkami palców dotykając głowicy miecza (jakby chciał podkreślić, że wciążgonosi i że potrafigoużyć, o czym Aedan wiedział zresztą doskonale) po czym polecił Aedanowipozostaćiczekać,choćniebyłowcalewiadomo,kiedytamten przybędzie. Od biskupa arcykróla,ard-ri, nie nadeszła jeszcze żadna dokładnawiadomość,niewiedzielinawet–boposłaniecnieprzybył ani lądem, ani morzem – czy opat-wygnaniec opuścił już Hibernię. Mogło się z nim stać właściwie wszystko – mógł po drodzeutonąć, zgubić drogę, mógł po prostuprzepaść.

Byłotozadaniedlagłupca–czekaćnakogoś,okimnawetniewiadomo,czynapewnoprzybędzie(itowdodatkunaopata!cóżzapożytekmożnamiećzopata?),podczasgdydrużynaConallastawaładowalki.Tobyłamisjagodnalokaja,aprzecieżAedanniebyłsłużącym.Tobyłozleceniewsamrazdlażony,ażonaConalla–oileAedanmógł coś o niejpowiedzieć–wcaleniemiałabynicprzeciwkotemu.Zastanawiał się, czy Conall chciałgorozmyślnie upokorzyćito upokorzyć po razkolejny.Nie byłoby to zresztą niczymnowym od czasu, gdy z rąk Piktów zginął ojciec Aedana, a Conallobjąłpo nim tron.Tow taki właśnie sposób zapewnia się trwałość władzy – z rywali czyni się poddanych, a jeśli to tylko możliwe – zgnębionych poddanych. Eoganowi, bratu Aedana iwładcy,ri, krainy Cenel Gabran, także nie oszczędzono obelżywychuwag.Aedan, słysząc rozkaz Conalla, z trudem powstrzymywałgniew,a było to tym trudniejsze, że przecież rozkaz ten słyszeli woje z drużyny Conalla. Siedzący za płonącą watrą, rozochoceni piwem kamraci, ztwarzami rozgrzanymi od ognia naigrywali się z Aedana. Donośneszyderstwa odbijały się aż o sklepienieizby.

Nie podobało się to jednak ani trochę ludziom z Cenel Gabran, wiernym bratu Aedana, a przez to i jemu samemu. Bitkę można było wyczuć w powietrzu, jakby coś żywego, nieuchwytnego chciało przyjąć widzialny kształt. I Aedan prawie pozwolił jej się ucieleśnić, kiedy tak stałupokorzony,wobecprześmiewców.Jeden ruch ręki, kiwnięcie palcem – oto czego było trzeba, by zacząć awanturę. A przecież jego ludzie, mężowie dumni i butni, spodziewali się po nimreakcji,bohonorczłowieka,jegoenech,twarz,możnazachować, gdy broni się własnego imienia, pozycji i reputacji. Wzniecenie potyczki, bitwy nawet, znaczyło mniej niż obraza, jakiej Aedan doznał przed chwilą odkrewniaka.

Wiedziałjednak,żewywołanieburdy,tuiteraz,nanicsięniezda.Jakofenianmógłzostaćwkażdejchwiliwezwanypodbroń,choćnie dodawało mu to szczególnego miru, zwłaszcza pośród towarzyszy Conalla. Sam – bez ojca, staregoruiri, który od pięciu lat już nie żył, za to z bratem skorym bardziej do wygód (albo może do kontemplacji) niż do walki, niewiele mógł uczynić. Aedan był pańskim najemnikiem, mieczem, co stawia się na zawołanie. Służył zarówno własnemu bratu, jak i kuzynowi-seniorowi. Nie mógł uskarżać się naswójlos,bosamsobiebyłwinny,niemaltak,jakgdybywłasnymi rękami odrąbał głowęojcu.

Nie. Nie pozostawało mu nic innego jak podporządkować się rozkazom Conalla – temu i wszystkim następnym. Tak też uczynił.

Często, i teraz też, nie mógł zasnąć. Przed świtem wspiął się na północny szczyt Dun Ad, aby popatrzeć, jak drużyna Conalla wyrusza na wyprawę. Mgła spowiła jednak dolinę i nie dało się dojrzeć tam w dole ani tych, co zdążali do walki, ani tych, którzy wciążpogrążeni byli we śnie. Wytężył więc słuch, aby posłyszećto,czego oczyniemogłyzobaczyć,alemgłazniekształcałaodgłosyiroznosiła je we wszystkie strony – chrzęst żelaza, pobrzękiwanieuprzęży…Trudno powiedzieć, czy zbrojni wyjeżdżali w pięciuset, czy w pięćdziesięciu. Z wolna mgła szła ku górze, wstawał majowy poranek. Bezwątpieniadzieńbędziepięknyipogodny,doskonałynapodróż, również nato,by ruszyć dowalki.

A więc przez resztę dnia Aedan czekał. Czekał, zdany na łaskę nieznanegoopataiposłusznywolikuzyna.Ażwreszciepodwieczór ogniowesygnałystrzeliływnieboodstronystrażnicyprzygłówkach portu–znak,żeprzybiłajakaśobcałódź.Aedanskierowałsięwdół zewzgórzakupirsowiidalej,wzdłużwijącejsięrzekiAd,ażdowejścia do portu – na spotkanieopata.

Byłjużprawieprzydoku,gdyichujrzał–trzynastumnichówzwygolonymi tonsuramizbliżającychsię w lekkiej, dzielnej łodzi,długiej na pięćdziesiąt stóp zzabudowanymdziobem i skórzanymi żaglami rozpiętyminadwóchmasztach.Łódźmiałasterwiosłowy,czteryławy pokładowei osiemporządnych,burtowych wioseł.Podkażdą zław upchniętowodoszczelnewory.JednostkawyglądałananowąiwydałasięAedanowiwiększa niżbysięspodziewałpo łodzi jakiegośopata-wygnańca, właściwiemusiałprzyznać –prezentowałasięwspaniale.Aedan obrzucił szybkim spojrzeniem niestarego mężczyznę, który pierwszywydostałsię nabrzeg.Tozapewne opat, którym miałsięzająć.Wyglądprzybysza–szarypłaszczzkapturem,drewnianykrzyż zwisający na piersi na mocno wytartymsznurze– zdradzał jego pozycję izajęcie,a możetylkonasunąłAedanowiwspomnienia z czasów,gdyjakodzieckopowierzonogonawychowaniechrześcijańskimBrytom z Gododdin.JednakdoświadczoneokoAedanadostrzegło,że niewszystkojest tak,jakbyz pozoru mogło sięwydawać.Opat pewną rękąchwyciłbarierkę na brzegu, a gdy podciągał sięsprawnienapomost,jegopłaszczrozchyliłsięodpowiewu.Mnichszybkootulił się nim zpowrotem,ale Aedan zdążyłzauważyćnaprężoną pierśmężczyzny.Była zaskakująco mocna jak naczłowiekaw tym wieku,zwłaszczajaknazakonnika.Gdzieżciałoumartwioneascezą? Gdzieżposturanienawykładotrudówtegoświata?

Wewspomnieniachzmłodościzachowałwrażenie,żebógchrześcijan to istota delikatna, pasująca raczej do życia dworskiego, nie zaśdotrudówwłaściwychtakimrubieżomjakDalRiata.WyznawcyChrystusa czcili go, choć był bogiem słabym, który bez walki dał się wrogom zabić na krzyżu. Czcili i jego, i jego ojca, choć to własny ojciec wydałgowrogom na śmierć. Aedanowi wydawało się to całkiem pozbawione sensu. Księża z Gododdin niestrudzenie próbowali Aedana nawracać – ktoś taki: syn króla pogańskich Skotów byłby przecież piękną i godną chluby zdobyczą misyjną – ale on, z całym szacunkiem, na jaki byłogostać, odrzucał te wciąż ponawiane zabiegi. A czynił tak w zasadzie z jednego powodu, a mianowicie z przekonania, które nabył, dorastając tam, gdzie bywa się poddanym najprawdziwszej próbie – na polubitwy.Upływ czasuto przekonanie tylko w nim wzmocnił.Tobyła ziemia południa, tereny jego ludu – Dal Riata, świecka cywilizacja, czy raczej jejstrzępy,a więcto,co Cesarstwo pozostawiło swym brytyjskim poddanym, pośpiesznie wycofując się w czasach chaosu do Rzymu. A sprawcami tego chaosu byli mieszkańcy ziem północnych – Piktowie. Lud Aedana, mieszkańcy DalRiaty,stanowili przedmurze cywilizacji, bo dalej panowała już tylko ciemność. Jeśli Skoci potrzebowali jakichśbogów,to z pewnością nie Chrystusa. Potrzebowali bogów silnych, takich, którzy potrafiliby przeciwstawić się anarchii i ochronić te wszystkie wartości, których strzegła DalRiata.

Bóg pokoju!Tonie dlaSkotów.I nie dla Piktów – w żadnym razie! Im potrzeba czegoś zupełnie innego: boga kochającego rozkosze ciała, boga, który troszczy się o żniwa, boga, który zabija, takiego,któryśpiewapieśni,itakiego,którychroniżeglarzanamorzu. Każdeztychbóstwpotrafizmagaćsięześmiercią.Ikażdemasobie właściwą dziedzinę, zresztą podobnie jak sam Aedan. A przecież żadne z nich nie zajmuje się pokojem ani nie patronujemiłości.

Aedan drwił z tego w myślach. Pokój i miłość zdarzają się tylko przypadkiem w naszym krótkim, ciężkim życiu. Nie mamy do nich żadnego prawa. Nie możemy się ich spodziewać. Nie ma co modlić się o nie do jakiegoś boga, bo przecież sami bogowie nie są wstanie nam ich dać. Któż wie o tym lepiej niż on,Aedan?

Bógpokoju!I cóżby byłz niego za pożytek? Czyż znali coś takiego jak pokój? Czy będą znaćkiedykolwiek?Owszem, jegoludziepotrzebowalibogów,ontorozumiał.Jednaksamobywałsiębezżadnegoboga.Potrafiłspojrzećzłuwtwarz,nieuciekającsięjużdomodlitwy –choć dawniej, owszem, próbowałsię modlić!Jakżegorliwie modlił się, gdy nadgłowąjego ojcazawisłoostrze miecza! Czyżnieusiłowałwtedyodwrócićzłegolosu,zanoszącprośbydobogów?

Piktowie. Tak, ci Piktowie.

To przez nich jest teraz synem zamordowanego ojca, najemnikiem i bezbożnikiem.

Takieto myśli nachodziły Aedana, gdy obserwował przybycieKolumby,człowiek ten bowiem wydał mu się raczej wojownikiem niż mnichem, i to wojownikiem nie gorszym niż ci, których znał z polabitwy,a nawet nie gorszym niż on sam. I choć Aedan nie przepadał za teologami i innymi świątobliwymi mężami, to jednak zciekawościązacząłsięzastanawiać,cóżwłaściwieprzywiodłotego przybysza do DalRiaty.Co takiego zrobił ów opat, że rozgniewał władców Hibernii, jaką to zbrodnię popełnił, że wygnanogoaż tutaj;boprzecieżcododwóchrzeczyAedanmiałpewność:popierwsze,ci,którzygowygnali,chcielisięgopozbyć,podrugie,byłwidać człowiekiem zbyt potężnym, by mogligotak po prostuzabić.

Kiedy więc opat wspinał się na brzeg, Aedan – dziwiąc się sam sobie–poczułprawdziwezaciekawienie.Igdystrażnikczekającyna przybysza pchnął Kolumbę bez pardonu i wrzucił dowody,Aedan – właściwie wbrew sobie – chciał ująć się za człowiekiem, który jeszcze wczoraj zupełnie nic dla niego nie znaczył.

Ciężkie podróżne szaty ciągnęłygow dół. Wyswobodził się z nich, wyplątując nogi z długiej tuniki i obszernego płaszcza, po czym usiłował sięgnąć belek nabrzeża.Jużje uchwycił, gdy strażnik, rechocząc pogardliwie, przydeptał mu palce i wgniótł w deski pomostu. Kolumba rozluźnił uchwyt i zsunął się pod wodę, ale po chwili znów się wynurzył, parskając i krztuszącsię.

Tymrazem spróbował wspiąć się na łódź. Jego mnisi zaczęli podawaćmuwiosła,wołać,byzaniezłapał,alezanimzdołałtozrobić, strażnikzcałąmocąuderzyłgowłócznią.Kolumbazanurkowałtak, żewłóczniaprzeszyłasamtylkokaptur.Chwilęmiotałsiępodwodą, by pozbyć się ostrza, aż wreszcie musiał zaczerpnąć powietrza,więc znów się wynurzył – zbyt szybko i zbyt bliskobrzegu.

Mnisikrzyczeli,wołaligopoimieniu.Deogratias!Jegoludzie!Jego właśni ludzie! Nie powinno ich tu być. Przecież im zabronił. Przecież mieli nie przypływać. Nie do Kaledonii! Ale nalegali, że jest ich opatem i że nie chcąinnego.

Wszak Hibernii nie ujrzą już nigdy. Dość, że on musiał opuścić Daire: swój pulpit pisarski, pergaminy, pióra, swoją codzienną modlitwę w cieniu dębów. Ale dlaczego i oni przez niego mają być pozbawieni ojczyzny…

Peregrinatiopodjęte ze względu na Chrystusa stanowi najwyższy wyraz wiary – tak mu odpowiadali, powtarzając jego własne sło wa, które wcześniej do nich kierował, a które teraz wydały mu się pochopne i nierozważne. Nie: będą raczej jak Ojcowie Pustyni, jak święty Antoni…

AlepłynąćdoDalRiaty!Tu,gdzieczcządawnebóstwa!Arcykról to szczwany lis! Skoci z Dial Riaty będą do niego podobni i będą mówić jego językiem, lecz będzie to raczej krzywe zwierciadło, w którym odbija się wypaczony obraz – jak jakiś demon tańczący na szklanej tafli. On sam zaś będzie banitą, kimś, kogo nie chronią już prawa Hibernii, kto nie potrafi obronić własnychtowarzyszy,wyrzutkiem wydanym na pastwę cudzych kaprysów – bitym, poranionym, sprzedanym w niewolę! A jeśli komuś z jego ludzi coś się stanie? Jeśli przez niego zostanąsponiewierani?

Nie, jednak nie. Upierali się, że oni także zostali wezwani, by tu przypłynąć:

„A co – Boże uchowaj! – z Piktami?”

Zastanowili się przez chwilę, ale zaraz odrzucili tę myśl… Piktowie! Jeśli tylko Piktowie… Tak, wtedy oni zostaną męczennikami krwi, dla Chrystusa, jeżeli taka będzie Jego wola…

Męczennikami krwi!

Kolumbazłapałoddech,leczzanimzdążyłporządniezaczerpnąć powietrza, włócznia sięgnęłagopo raz drugi i znów zostałpchnięty podwodę.Wodazalałamuustaipłuca.Słonamorskawodazamiast oddechu. Wielki,słony,dławiący haust.

Poprzez taflę morskiej wody widział swychmnichów,nad burtą łodzi – ich wykrzywione twarze, otwarte usta, wytrzeszczone oczy i wiosła zbyt późno podane, by mogłygouratować.

Tonął, a ciężka, namoknięta szata ciągnęła go do dna jak kamień.

Wraz z wodą zalewały go wspomnienia. Oto on z trudemwychodzący z białego namiotu. Ainmirekrzyczy,wzywagozpowrotem,wołastraże,alejegogłoswydajesięKolumbiestłumionyiniewyraźny.(A może to krzyczą z łodzi jego ludzie?) Udajemusięwspiąćnakonia.Musiuciekać.LeczniedoDaire.Jakżebymógł.Takinieczysty.Mógłby popędzić do domu – pomyślał nagle – dorodziców,do ukochanej krainy dzieciństwa. Może tam wszystkonabrałobysensu. Może tam poskromiłby szaleństwo własnegoumysłu.Człowiek żyje, a już po chwili jest martwy!Sterany,bez sił chwiał sięwsiodle, ledwo znosił ten dziki galop z polabitwy,w ulewie, wpędzie,wraz z towarzyszami, nieczuły nawet na widok łagodnychwzgórz,które po deszczu rozciągały się przed nim w wiosennymrozkwicie.Znalazł się w jakiejś ciemnej czeluści, bezzmysłów,bez rozumu.Nawet nie pamiętał, czy się wtedy modlił.

Aż wreszcie jego klacz, zmęczona, stanęła na szczycie wzniesienia, skąd widać było miejsce, w którym się urodził – siedlisko wprzytulnejdolinieokalającejniewielkiejezioro.Totampływałjako dziecko z wiernym psem,który,rozchlapując wodę, pomagał mu utrzymać się na powierzchni. Szarobłękitna, nieruchoma taflajeziorapołyskiwaławświetleporankaizapraszałago,bypowrócił.Dalej, na zboczu, stał dom jego dzieciństwa – duża, rozległa siedziba zkamienia o słodkim zapachu. Zatrzymał wzrok na siedlisku otoczonymgrubymmurem.Popodwórkukręciłysięświnie,kuryipsymyśliwskie.Nadgłównymdomostwemunosiłsiędym,aprzezotwartedrzwi wpadała do wnętrza smuga słonecznego światła. W środku, jak każe odwieczny obyczaj, słudzy pilnowali ognia, doglądali mięsa warzonego w saganie i placków owsianych pieczonych na rusztach. Matka siedziała przy krosnach, a ojciec bawił ją opowieścią okoniu, którego właśnie wygrał najarmarku.

Kolumba zawahał się. Jakże tam wejdzie?

Po czym – sam nie wiedział jak – znalazł się przy drzwiach. Zawołał. Matka wzięła go w ramiona. Ojciec coś krzyknął.

I zaraz potężna ciemność zaćmiła mu umysł.

Żebytakmóczapomnieć,cozdarzyłosiępotem.Jednakpamiętał i to ażnazbyt wyraźnie.Pojakimś czasie obudził się wswoim dawnym łożu, w bocznejizbie,która za jegomłodychlat służyłajakopokójdziecinny.Byłumytyi obleczony wswe zakonneszaty,które najwidoczniejwcześniejzdjęto z niego iuprano,chcącusunąćkrwaweplamy.Miałwrażenie,żeleżałtubezprzytomnościdośćdługo.

Matkadrzemałanakrześletużobok,przezsenwciążtrzymającgo zarękę.Gdysięporuszył,drgnęłaispojrzałananiego.Wjejoczachdostrzegł zrozumienie: widocznie wieść o bitwie dotarła do niejjużwcześniej.Pozatym naszatachmiałwciążniedopraneplamykrwi.

– Czy to prawda, Crimthann? – szepnęła, zwracając się do niego pieszczotliwymimieniem,któregotylkorodzicompozwalałużywać. Oznaczało ono „liska”, bo w dzieciństwie był sprytnym psotnikiem i urwipołciem.

Odwrócił wzrok, chcąc uniknąć odpowiedzi.

Chwyciła histerycznie jego dłonie i sama sobie przytaknęła z goryczą.Pochwiliwstałasztywnoiwyszła.Kolumbauniósłsięirozejrzał dokoła. Siennik na jego łożu był miękki, wypchany najlepszym gęsimpuchem,wpiecutrzeszczałogień,naścianachwisiałytesame sute, zatrzymujące przeciągi futra, które pamiętał z lat dziecinnych. Izba i sprzęty odznaczały się szczególną elegancją – spłowiałą nieco z upływem lat, lecz wciąż widoczną. Kolumba doceniał ją teraz nanowo–przecieżjegoojciecbyłksięciemUiNeill,matkazaś pochodziła z królewskiego rodu Laigin.Jakomłodzieniec Kolumba znał więc bogactwo i wygodę. Był jednym zwybrańców.Ale wówczas to miejsce było dla niego po prostu domem.

Matka wróciła, niosąc jedzenie i napitek: okrągłe sery zawinięte w płótno, kawałki wędzonej ryby i pół bochna chleba, który został ze śniadania. Razem z nią zjawił się ojciec. Kolumba nie miał apetytu, ale ze względu na nich zmusił się do posiłku. Matkaprzysiadła tuż przy nim i delikatną, pomarszczoną dłonią zaczęła dotykać jego nóg,ramion,jegocałego,jakbychciałagopocieszyć.Kolumbaspoglądał na nią z miłością, na jej szare oczy przymglone wiekiem, na jej skórę pomarszczoną przez upływ czasu i troskę o syna. Ojciec, milcząc, długim pogrzebaczem poprawiał w piecu kawałki torfu. Rozżarzone węgle syczałycicho.

Ta długa cisza niosła ukojenie. Cokolwiek by zrobił, tutaj był bezpieczny, tu, z nimi. Nie osądzany, nie odarty z godności.

Gdy skończył jeść, ojciec stał wciąż nieruchomo przy piecu, kołysząc w rękach żelazny pogrzebacz. Nie odwracając się od ognia, rzekł z namysłem:

– Synu, powinieneś pójść do głazu.

Rodzice zostali w domu, a on wspiął się na wzgórze, coprzyszło mu z łatwością. Głaz leżał na odległym pastwisku rozciągającym się ponad jeziorem. Nogą odsunął zarastającągotrawę i przekonał się, że jest taki, jakimgozapamiętał – zwykły kamień, nic w nim szczególnego,pozakilkomawgłębieniami,wktórychgromadziłasię deszczówka. Ojciec miał rację, że wysłałgotutaj.Totu Kolumba jako chłopiec, nie więcej niż pięcioletni, po raz pierwszy doświadczył, instynktownie odczuł swegoBoga.

Pamiętałtamtąchwilęwyraźnie,jakpamiętasięchwile,któreznaczą i zmieniają życie. Dzień byłzwyczajny,podobny do innych.Kolumba pilnował stada na pastwisku, bydło brodziło leniwie pośród wysokichtraw,w słońcu przeświecającym przezchmury.Napotkał głazleżącywtorfie.Schyliłsięizanurzyłpalcewdeszczówce,którazebrała się w otworach na kamiennej powierzchni. Zburzył spokój stojącejwody.Potemwspiąłsięnagłaz,żeby–jaktodzieci–zdobyć go, wziąć wposiadanie.

Tamtego dnia, stojąc na wielkim kamieniu, zaczął obracać się

– coraz szybciej i szybciej, chichocząc beztrosko, aż pola dokołazaczęłytańczyć,ażzakręciłomusięwgłowie.Niespodziewaniezasłona chmur pękła i promień słońca padł wprost na niego. Oślepiłgoprzezchwilę.Kolumbaupadłnawznak,awodazkamiennychotworówwsiąkławjegotunikę.Jużmiałsiępodnieść,gdynaglewuszach zabrzmiałmugłos–delikatnyjakpowiewwiatru,podobnydogłosu ojca i matki – głos, który rzekł do niego:Spokojnie, mójMały.

Byłsam,tylkobydłopasłosięwpobliżu.Jednaknieprzestraszył się, zamiast lęku przepełniałogoszczęście. Czuł się tak pełenmiłości, jakby serce miało mu zaraz wyskoczyć zpiersi.

Nigdyprzedtemnieczułczegośpodobnego.Toznaczy,owszem, kochał matkę, ojca, brata, siostry, uwielbiał biegać i śpiewać. Lubił nawet obowiązki domowe, które mu wyznaczano. Ale taka miłość? Nie znałsłów,aby ją opisać. Była wszechogarniająca –jednocześnie w nim, wokół niego i tużobok.

Rozejrzał się, ale wciąż nie było w pobliżu nikogo. Zapytał więc wiatru: „Kim jesteś?”

A tamten odpowiedział:Ja jestem.

Kolumba zerwał się i pobiegł do domu, dorodziców.Matka kręciła się po obejściu, zajęta gospodarskimi sprawami, ojciec przy ognisku robił łuk, wyginając cisowe drzewce. Gdy Kolumba opowiedział, co mu się przytrafiło, najpierw nie słuchali zbyt uważnie i zbyligozdawkowym uśmiechem. Jednak nie pozwolił sięzignorować i powtórzył wszystko dobitniej. Ojciec poczochrał mu czuprynę, mówiąc żartem, że pewnie spotkał jakiegośboga.

Boga? Tak, to mógł być bóg.

– Tylkoktóry? – Kolumba spytałrodziców.

Ojciec,wciążmyśląc,żetojakaśgra(obdarzonybystrymumysłem Kolumbabyłświetnywgrach,arodzicegodonichzachęcali),odparł:

– Który to bóg, pytasz?No,cóż, Crimthann, tozależy.Czy był możeponuryistraszny?–ojcieczrobiłgroźnąminę.–Czywarczał, prychał i próbował cię złapać? Jeśli tak, to był Arawn. Synu, jeśligojeszcze raz spotkasz, uciekaj, ile sił w nogach. Arawn mieszka samotnie w swoich przepastnych ciemnościach i chciałby nas, żyjących, wziąć sobie dotowarzystwa.
– Albo – wtrąciła się matka, ściągając lekko brwi – to mógł być Lugh. Czy był dziwniepiękny,a przy tym straszny? Lśniący?Taklśniący,że nie dało się na niegopatrzeć?

Kolumba zastanowił się przez chwilę.

– Był bardzo jasny – przytaknął. – Ale niestraszny.Raczej delikatny,jak przyjaciel. Albo jakty,mamo.Tomógł być Lugh. Wiem, że Lugh zna się na wielu rzeczach. Ale czy potrafikochać?
– Kochać? Co chceszpowiedzieć?
– Poczułem się bardzoszczęśliwy.

Rodzice wymienili zakłopotane spojrzenia, bo spostrzegli, że przynajmniej dla Kolumby – nie była to żadnagra.

– I mówił domnie. Zamarlinagle.
– Cooncipowiedział,Crimthann?–spytałojcieciporazpierwszy od początku rozmowy odłożył nóż, którym obrabiałdrzewce.
– „Jajestem”.

Powoli,bardzo powoli matka usiadła, trzymając się ręką zaserce. Ojciec wstał, odłożywszy niedokończony łuk. Kolumba widział, że nie tylko skupił wreszcie na sobie ich uwagę, ale że rodziców ogarnął strach. Strach oniego.

Lata całe upłynęły zanim pojął, dlaczego tak bardzo sięwówczas przestraszyli. Spostrzegli, że ich syn napotkał bóstwo zupełnie inne odjakiegokolwiek,któredotądznali.Nie,niebyliobojętninasprawy boskie.Bylipobożnitaksamo,jakwieluichwspółziomków.Chodziło im raczej o naturę ichbogów,tak bardzo związanych z przyrodą. Ich bogowie mieszkali w górskich zagłębieniach, w morzu, w strumieniach i w lasach. Bogowie i boginie lubili tajemne jaskinie wypełnionewodą.Przepadalizadębowymizagajnikami.Zamieszkiwali szczytywzgórzigłębinyoceanu.Pilnowaliżniwipolowania,wzniecalizapałbitewny,pożądanieidawalipłodność.Bylimłodziipiękni, mieli synów i córki. I byli nieśmiertelni.

Lecz nigdy ani ojciec, ani matka Kolumby nie rozmawiali z żadnymbogiemsamnasam.Nie,towymagałopośrednictwamędrców,druidów,którzy strzegli boskiejwiedzy,znali się na proroctwach iskładaniuofiar.Boprzecież–Kolumbasamodkryłtopóźniej

– bogowie to istoty kapryśne, mściwe i przebiegłe. Prowadzili między sobą nieustanne spory i – jak nieznośne, rozpuszczone dzieci
– uwielbiali zwodzić i dręczyć swoichwyznawców.Jeśli jakaś ofiara nie przypadła im do gustu, potrafili zniszczyćplony.Jeśli niespodobała się im modlitwa, mogli uśmiercićdziecko.Potrafili odwrócić przebiegbitwy,zesłać powódź albo głód. Delektowali się śmiercią i zamętem. Ciężko ich było udobruchać.Tylkodruidzi umieli ich zjednać, choć nawet i im nie zawsze się toudawało. Takawłaśnie była natura i mocbogów,a losy matki, ojca i wszystkich ludzi zależały od boskichkaprysów.

Jednak tamtego dnia, kiedy twarz matki znów zaróżowiła się rumieńcem, a ojciec odłożył nóż i łuk, rodzice opowiedzieli Kolumbie o nowym bogu, o bogu, którego głosił Patryk, o bogu zwanym Chrystusem. A gdy imię to zabrzmiało pośród kamiennych murów domostwa, Kolumba jeszcze raz usłyszał głos:Ja jestem.

Następnego ranka Kolumba powrócił do głazu tak, jakczynił to jeszcze wiele razy później. I choć więcej nie usłyszałtamboskiego głosu,toitakjużwiedział,którędypoprowadzigościeżkażycia. Dwa lata później, gdy osiągnął wiek lat siedmiu i nadszedłczasoddaniagopod kuratelę mentora, poprosił, aby powierzonogonie żadnemuwielmoży,ale miejscowemu księdzu,Cruithnechanowi,by uczyłgowiary chrześcijańskiej. Matka i ojciec,zachwyceniswym pierworodnymizadziwienijegonową,wewnętrznąmocą,przychylilisiędotejprośby.PrzyjąłimięKolum,inaczejKolumba,columbapo łacinieznaczy„gołębica”.ZczasemzasłyniejakoColumCille–„Gołębica Kościoła”. Zaczął nosić tonsurę i z wygolonągłową,wsparty jak Patryk na zakrzywionym pastorale, zwanymbachall,wyruszył święcić pogańskie przybytki oraz budować ołtarze i kaplice,abylud, który kochał, nawrócił się od czci demonów doprawdziwegoBoga. Tamtego dnia bowiem, przy głazie, pojął, że otojakaświększa moczstąpiłamiędzyludzi,mocprzewyższającasiłędawnychbóstw,żezstąpiłbógpotężniejszy,lepszyibardziejmiłościwy,mocarnynie tylko w tej, czy owejrzeczy,alewszechmocny.Był to bóg miłości i uzdrowienia: Chrystus, który nie należał do świata natury, lecz był jej panem, w istocie – panem życia i śmierci, dzięki któremu można było znaleźć niebo w tym życiu, na ziemi, a po śmierci – niebo na wieki. Co zaś najważniejsze, Kolumba przekonał się, że z bogiem może spotkać się sam na sam, bezpośredników,bo przecież przy głazie bóg po prostu do niegoprzemówił.

Teraz, gdy stanął przy kamieniu, gdy wciąż nie mógł zapomnieć o okropnościach walki, o tamtym białym namiocie, dreszczu bitewnym i rozlewie krwi, znów zaczął się modlić. Prosił swego Boga, by do niego przemówił. Prosił, by wskazał mu drogę, by pomógł uzyskać przebaczenie. Stał tam – modlący się ze wzniesionymi ramionami, odchyloną głową i ustami głośno wołającymi ku niebiosom – zanosząc błagania do swego Chrystusa.

Modlił się, aż słońce schyliło się ku wieczorowi. Modlił się, aż zaszło.Modliłsiępóźnąnocą,ależadnaboskawizjaaninawiedzenie nie zostały mu dane. Wreszcie wycieńczony owinął się płaszczem, wyciągnął na głazie i zasnął.

Nie zbudziło go światło brzasku. Obudziło go raczej poczucie, że nie jest sam. Zanim jeszcze otworzył oczy, miał pewność, że coś czai się w pobliżu. W pierwszej chwili ogarnęło go radosne podniecenie: jego Bóg wreszcie przyszedł!

Lecz zaraz potem wyczuł, że ta dziwna obecność mu zagraża, niesie zwątpienie i rozpacz. Ocknął się natychmiast.Tonie był jegoBóg.Cokolwiek tobyło,miało wobec niego złe zamiary.

Usiłował otworzyć oczy. Uświadomił sobie, że choć wciąż leży, nie ma pod nim chłodnego, szorstkiego kamienia. Unosił się nad głazem, odrobinę nad jego powierzchnią. Spróbował krzyknąć, ale przeszkodził mu gwałtowny ból, jak w ciężkiej chorobie, a ręce wydawały się przygwożdżone do boków. Nie mógł nimi poruszyć. Mógł tylko patrzeć. I – wbrew własnej woli, bo wcale nie chciałujrzeć istoty, która obezwładniała mu członki – spojrzał w kierunku swych stóp.

Chciał zawołać. Nie wydobył głosu. Gardło ściskała mu jakaś niewidzialna siła.

Ponad nim krążyła i wpatrywała się w niego ciemna, podobna do ludzkiej postaci materia. Podobna do człowieka, ale nie ludzka. W miejscu jejgłowy,ramion, tułowia, nóg była jakaś bezkształtna czerń, jak gdyby coś próbowało przybrać ludzki kształt, lecz było do tego niezdolne, bo nieobeznane z formą ciała. Chociaż słońce już wschodziło, ciemna postać nie rzucała cienia. Nie tylezasłaniała światło, co raczej je pochłaniała. Sama była brakiemświatła.

Czarny kształt wisiał na Kolumbą. Nie dotykałgoani się nieporuszał. Milczał. Kolumba wiedział, że ciemna istota na coś czeka, nie wiedziałtylko,naco.

Nagle ją usłyszał. Nic się nie poruszyło, w pustym miejscu, skąd mógł wychodzić głos, nie uformowały się żadne usta, a jednak Kolumbę dobiegł gardłowy szept.

Chodź. Bądź mój.

Kolumba nigdy potem nie potrafił opisać dokładnie, co nastąpiło później.Tocoś przyglądało mu się i czekało. Chyba po prostu czekało na niego, aż mu się odda. Kolumba chwycił haustświeżego powietrza. Uświadomił sobie, czego dotyczy żądanie. Czyżby upadł tak nisko? Czyżby został potępiony? W oddali wstawałdzień.

Pochwilisłowawypełniłymuumysł,jegowłasnesłowa,których wcześniejchybanawetnieznał,aktóreterazprzyszły,bymógłodeprzećzło.

„Nie. Wciąż mam nadzieję”.

Ztrzaskiem,jakodgłosgromu,zgwałtownymwrzaskiemciemna istota zniknęła. Kolumba upadł z powrotem na głaz. Natychmiast zerwał się, złapał swój kostur i obróciłdokoła.

Trząsł się okropnie. Otarł pot z czoła. Mógł już swobodnie oddychać, ale nie mógł się jeszcze uspokoić.

Oto przyciągnął złego. Gorzej: usłyszał jego żądanie. W tej najciemniejszej godzinie próby to nie Bóg przyszedł mu na spotkanie. Jego Boga tu nie było.

Na wschodzie słońce rozjaśniło już wzgórza. U stóp wzniesienia znajome jezioro też napełniło się światłem.Pobitwie wrócił do domu, bo potrzebował pociechy bliskich, widoku ich drogich twarzy.Ale teraz mógł przyznać otwarcie – wrócił, bo miał nadzieję,że pomogą mu zejść z drogi, którą nierozważnie obrał, żeto,cowydawało się nieuchronne, da się jeszcze odwrócić. W tej chwili dotarło do niego, że taki odwrót nie jest jednak możliwy i że jedyny wybór, jakiprzednimstoi,toalbopodporządkowaćsiętemu,czegoBógod niego oczekuje, albo żądaniomciemności.

Naraz ścieżka życia stała się wyraźna, jasna jak brzask poranka. Może nie nastała jeszcze pełnia światła, ale on już nigdy nieskieruje się dobrowolnie kuciemności.

Wodabyławszędzie:podnim,wnimiwokoło.Wnim?Todziwne. Czyż nie opuścili Daire łodzią?Tak,wyruszyli przecież w tę ponurą podróż. Gęsta poranna mgła unosząca się nad wielką zatokąFebalprzesłaniała zbocza wzgórz po obydwu jego stronach. Opary skrywały domostwa rozsiane na stokach i małe rybackie łodzie wyciągnięte na brzeg. Kolumba ze wszystkich sił, lecz bezskutecznie, wypatrywał czegokolwiek znajomego, podczas gdy jego ludzie trudzilisięprzywiosłach.Przywyjściunapełnemorzepowiałmocniejszy wiatr, więc postawili żagle. Niecierpliwie nasłuchiwałodgłosów: grzywaczyrozbijającychsięobrzegiHibernii,mocniejszychniżuderzenia fal o kadłub łodzi i nawoływania mew niesionego wiatrem.TumanrozproszyłsięjeszczenachwilęioczomKolumbyukazałsię srogiwidokurwistychklifówpobłyskującychzaichplecamiwświetle poranka.Tylkona chwilę, na jedno uderzenie serca, na jedno spojrzenie.PotemklifyznówoblekłamgłaiHiberniaznikła.Wrannym oparze, szarym jak grób, Kolumba pchany prądem morskim, który unosiłgood wszystkiego, co kochał, obciążony hańbą swojejwiny,pomyślał o domu i odwrócił twarz w stronęmorza.

A potem była pospieszna, morska podróż wzdłuż wysp Kaledonii – tych dziwnych, złowrogich garbów lądu sterczących nad powierzchniąwody,niezliczonych, większych i mniejszych skrawkówziemirozrzuconychażpohoryzont.Dobrapogodaisilne,bezlitosne prądy prowadziły nieomylnie do Kaledonii. Łódź zdążałaku niej jak wypuszczona strzała. Najpierw ujrzeli przed sobą skalistą, pozbawioną drzew wysepkę – pewnie niezamieszkaną, niegościnną. Niebyłotamżadnejprzystani,abrzegporastałygęstezaroślaikrzaki. Dalej dotarli do wielkiejcieśniny,morskiego traktu do Dal Riaty,gdzie porwał ich nurt przypływu. Potem znów – wyspa pokryta stożkowatymi wzniesieniami, morski drogowskaz, dzikie i budzące grozę miejsce o poszarpanych brzegach, zarośnięte leśną gęstwiną nieprzeniknioną dlaoczu.

Zprawejburtydostrzeglipłaskiląd,zpoczątkuprawieniedoodróżnieniaodfal,potemstopnioworosnący,corazmocniejożywiony błękitem i zielenią. Cieśnina, którą płynęli, zaczęła się zwężać i pas ziemi stał się jeszcze lepiejwidoczny.Wyraźnie zarysowały się poletka na wzgórzach obsiane pszenicą i jęczmieniem oraz pastwiska z bydłem wygnanym na letni wypas. W świetle słońca zboża błyszczały jak gładko wyczesane złoteruno.

Piękno! I nadzieja! Bystre oko mogło już dojrzeć otoczone kamiennymi murami forty wieńczące każdy skalisty jęzor wybrzeża, a nawet obronne domostwa. Strach pomyśleć, po co teumocnienia

– to dowód, że Skoci z Dal Riaty żyli w ciągłej obawie przed najeźdźcami, handlarzami niewolników i – co gorsza – Piktami.

Prąd przypływu, który tego ranka niósł ichgładko,teraz odwróciłsięgwałtownie,zakotwiczyliwięcwzatoczcenajednejzwysepek położonych najdalej na zachód, przy ujściu długiego, wąskiegofiordu. Zeszli na ląd, jednak nie znaleźli tam nic oprócz kamienistych wąwozów i omiatanych wiatrem torfowisk. Czekając na powrót sprzyjającego prądu, odpoczywali i modlilisię.

Później były następne zatoki, wrzynające się w wybrzeże od wschodu. Ich brzegi zacieśniały sięstopniowo,kierując przybyszów w głąb lądu. Brzeg nie wyglądał już tu tak płasko i gościnnie. Nad wodą wznosiły się wysokieklify,a dalej na horyzoncie majaczyły jeszcze wyższe, urwiste szczytygór.Najwynioślejsze z nich pokrywałyśniegoweczapy–cóżzaniezwykływidokwmaju!Potęgatych szczytów wydawała się olbrzymia, wręcz onieśmielająca, to one były dla Piktów zaporą nie do przekroczenia.

Wreszcie wpłynęli na wody kolistej zatoki, częściowo odciętejod morza mierzeją.Jejbrzegi ze wszystkich stron najeżone były małymi fortami. Opuścili żagle i chwycili za wiosła. Płynęli, aż doszło ich wołanie strażników czuwających na brzegu, a w niebo uniósłsię pióropusz dymu – sygnał dla załogi twierdzy Dun Ad w głębi lądu. Z boku do zatoki wpadała szeroka rzeka, a jej ujście stanowiło początek drogi wodnej do Dun Ad.Tamwłaśnie musieli się kierować, aby dotrzeć wprost do arcykróla DalRiaty,bo gdy się jest pośród obcego ludu, najbezpieczniej od razu udać się dowładcy.

Minęli niewielki ostrów i schowaną za nim zatokę, w której cumowały łodzie – port twierdzy Dun Ad. Znów usłyszeli ostrzegawczygłoswartyizfortunawzniesieniuwichstronęwyleglistrażnicy.I naraz mnóstwo łodzi istatków,walcząc z prądem, zaczęło zbliżać się do nich i krążyć dokoła tak, by nie mogli przepłynąć. Były to masywne jednostki, liczące po siedem rzędów wioseł, z dziobnicami i tylnicami bogato rzeźbionymi i malowanymi w jaskrawych barwach. Na ich masztach trzepotały bandery zdobione wizerunkami bestii morskich z rozwartymi paszczami i potężnymi ogonami.Statki, podobnie jak bestie na ich banderach, poszczękując łańcuchami, krążyły w poszukiwaniuzdobyczy.Kolumba pojął od razu, że ma przed sobą flotę wojenną władców DalRiata.

Strażnicy na brzegu zaopatrzeni w miecze, tarcze i włócznie prawie nie różnili się od zbrojnych, których Kolumba znał z domu swego kuzyna.Podniach niepewnego rejsu cieszyłgowidok ludzi, choćby i uzbrojonych. Ich dowódca krzyczał zapalczywie w stronęprzybyszów,nakazując im przybić do brzegu.Takteż zrobili. Kolumba w płaszczu rozdętym wiatrem wdrapał się na pomost. Był szczęśliwy,żeznowustajenalądzie,choćdrapieżnywzrokspoglądających nań strażników nie wróżył dobrze. Nagła obawa ścisnęłamu żołądek, coś tu było nie w porządku. I wtem…woda.

Aedan widział, z jakim zapamiętaniem opat walczył o życie. Kopał i bił rękami, a płaszcz kłębił się wokół niego. Nie był jednak w stanie wychylić głowy na powierzchnię, bo włócznia strażnika wciążgopodtapiała.Mnisiniemogliprzyjśćmuzpomocą,ichłódź pozostawała zbytoddalona.

– Dość! – krzyknął Aedan zniecierpliwiony. – Czyż opatowi nie obiecano bezpiecznej przeprawy?

Wartownik,któryznałAedana,posłusznieustąpił.JednakKolumbawcaleniewypłynąłnawierzch.Pomocprzyszłazapóźno.Opattonął coraz bardziejzramionami rozpostartymijak tenjegobógnakrzyżu.

Sytuacja wymagała od Aedana trochę więcej wysiłku niż z początku planował. Klnąc siarczyście, zanurkował, wsparł się o nadbrzeże i zaczął rozgarniać wodę w poszukiwaniu topielca, aż złapał go za rękę sięgającą w stronę powierzchni.

Ztrudemwyciągnąłopatanabrzeg.Mnisiprzekrzykiwalisięwłodzi.Kolumbależał na pomoście zzamkniętymioczami irozwartymi szerokoustami,podobnydomartwejryby.Nieszczędzącprzekleństw,Aedanprzekręciłgonabrzuch,poczymzacząłuciskaćmuplecy.

Opat nie dawał znaku życia. Aedan znów rzucił brzydkim słowem–miałgopilnować,anieasystowaćprzyjegośmierci,doczego to podobne! Nie przestawał jednak ugniatać topielca, aż wreszcie z ust ratowanego chlusnęła morska woda. Kolumba otworzył niepewnieoczy,gwałtownie zaczerpnął powietrza i zaraz chwyciłgoraptowny,targający całym ciałem kaszel.Wodawciąż wydobywała mu się z ust.Pochwili mógł znówoddychać.

Kryjąc wzburzenie, Aedan spojrzał na otaczających ichżołnierzy i spytał tonem tak obojętnym, na jaki tylko umiał sięzdobyć:

– Grillan, czy Conall kazał cigoutopić?
– Właściwie tak, panie – odrzekł Grillan. – Mniej więcej tak.
– Mniej czy więcej?
– Powiedziano nam, że gdy ten chrześcijanin przybędzie, mamy się nim zająć – wyjaśnił żołnierz, podczas gdy jego towarzysze pomrukiwali niezadowoleni, że przerwano im dobrą zabawę. – No więc,skoroprzybył…aniechmnie,patrzcienaniego!Łysaglacaita śmieszna czuprynka dookoła. – Grillan wskazał tonsurę Kolumby i pozostałe włosy zapuszczone na modłę hibernijską, nie rzymską1, idące od jednego do drugiego ucha poprzez ciemię, teraz całe zmierzwione i mokre. – I te dwa, skrzyżowane patyki na szyi. O!Towróży samekłopoty,mój panie! Dobry będzie z niego podarek dla Manannana.Takieświętoszki jak on najlepiej pasują bogowi morza, tacyprzemądrzali–todobrapaszadlapodwodnychrumaków,które ciągną jego wielki krwawy rydwan. Nie przejmujcie się, panie, tym cudakiem, tylko zostawciegonam.
– Zostawiłbymgowam, gdybym tylko mógł – stwierdziłAedan, siadając na pomoście i przyglądając się uważnie twarzy Kolumby: jego włosom – dawniej płowym, a z wiekiem posiwiałym, jego szarymoczom – bystrym i czystym jak morze,twarzy,dość już zniszczonej, o mocnych, wyrazistych rysach, długim nosie i wargachbardziej skorych do uśmiechu niż dozłorzeczenia.

Wyglądałonato,żeKolumbaprzeżyje.Aedanwstałiznówzwrócił się dowartownika:

– Zostawiłbym go, gdybym mógł, jak mówię. Ale co dokładnie polecił wamConall?
– Tonie on nam polecił, panie.Toznaczy jeden z jego ludzi przybył do nas wczoraj wieczorem, przemierzył całą drogę wzdłuż rzeki,ażtutaj,żebynamzawracaćgłowęitoakuratkiedyraczyliśmy siępiwem.Przybyłizapowiedział,żemamysięspodziewaćjakiegoś chrześcijanina, a jak tu dotrze, mamy się nimzająć.
– I towszystko?
– Tak,ale wiecie, jak on to powiedział. Przykazał, żeby się nim zająć – Grillan schylił przesadnie głowę i znacząco mrugnął. A na wypadek, gdyby Aedan nie pojął, o co chodzi, powtórzył ten gest jeszcze raz.

Aedan westchnął. Ktoś tu popełnił błąd, tylko nie wiedział kto.

– Dobrze – powiedział.– Zrobiliście, co do was należało, a teraz lepiej, żebyście zostawiligomnie. Zajmę się i nim, i jego mnichami. A Manannan będzie musiał poczekać na inny podarek, bo ci ludzie należą dokróla.

„Czy ci ludzie należą do króla?” – chociaż młody człowiek używał starannego, oficjalnego języka, starszej odmiany tego, którym posługiwałsięKolumba,opatmógłgobeztruduzrozumiećimimo zbolałych płuc, ciężkiego oddechu i piekącego gardła dostrzegł przebłysk nadziei. Wciąż kaszląc, stanął chwiejnie na nogach. Ktoś powiadomiłruiriojegoprzybyciu–kto?tegoKolumbaniewiedział (Budik?amożesamarcykról?)–acowięcej,powierzyłgopodopiekę tego otomłodzieńca.

Leczkimonbył,tennieznanyczłowiek,któryniewiedziećdlaczegoich uratował? Kolumba zacząłmusię przypatrywać. Mężczyzna był wysoki – zresztą oni tu wszyscy byli słusznego wzrostu – z wyglądu zbliżał się do lat trzydziestu. Miał kruczoczarneoczy,brwi i równie czarne, długiewłosy.Nosił też czarny płaszcz, a kolorjego kaftana można było przyrównać do wód morskich po gwałtownym sztormie:szary,z niepokojącą zieloną nutą. Ubrany był w delikatniepaskowane,czarno-brązowe spodnie, a jego wysokie skórzanebuty,też czarne i dobrze już znoszone przylegały do nóg niczym druga skóra. Cały ubiór szczególnie podkreślał czerń oczu młodzieńca. Swójwielkiobosiecznymieczschowanywdrewnianejpochwienosił naplecach,boprzypiętydopasazawadzałbyoziemię.Ubioderzwisałmudrugi,krótkimieczyk,acholewabutakryłasztylet.

Słowem – wojownik, ale nielubujący się w przepychu. Najwyraźniej nie przepadał za okazałymi złotymi i srebrnymi ozdobami, w których tak kochali się rodacy Kolumby, a – to musiał przyznać – i on sam. Stanowiły one przecież widoczną oznakę pozycji i stanu, dzięki nim inni mogli znać wartość ich właściciela. Widocznie młody człowiek nie cenił też zwyczaju noszenia długichwąsów,tak ważnego dla wojów Hibernii. Był gładko ogolony, miał mocno zarysowane kości policzkowe i pełne wargi. Za to spojrzenie jego czarnych oczu budziło grozę.

Byłwojownikiem,tojasne.Alejakązajmowałpozycję?ToKolumbamusiałwiedzieć.Gdyby pochodziłz wysokiego rodu, jego strójbyłbybardziejwykwintny.WrodzinnejHiberniiniewolnikmógłnosićodzienietylkowjednymkolorze,chłop–wdwóch,królzaśmógł przybrać sięnawetw sześćróżnychbarw na raz. A ten tuczłowiek?Sądząc po ubiorze i atrybutach,niezbytwysokie mastanowisko.Jednakbiorąc poduwagęjego oczywistelekceważenieprzepychui ostentacji, możnapomyśleć,że tonawetsamruiriwewłasnej osobie.Wszak otaczała go wyraźnie aura wielmożności iwładzy.Ibezwzględunainnerozkazystrażnicyodruchowodawalimuposłuch.

– Kimjesteś?–spytałKolumbachrypliwymgłosem.–Gdzieruiri?
– Jestem Aedan mac Gabran – młody człowiek przedstawił się zdworskimskinieniem.–Król,amójkuzyn,Conall,akuratniebawi w domu. Zbieraj swoje manatki. Mam cię zabrać, mam zabrać was wszystkich, do DunAd.

DUN AD

I w ten właśnie sposóbKolumbaznalazł się narozległejbagnistej równinie – grząskiej iponurej– która dzieliłaichodcelupodróży.AcelembyłoDunAd,stołecznafortecapołożonauzakolarzekiAd,któratoczyswekrętewodyodgórskichźródeł,poprzezniziny,ażdoswego morskiego ujścia. Chwyciwszy wiosła, z Aedanemnadziobiełodzi,ruszylizprzystanidoujściarzeki,byjejmeandramidotrzećnamiejsce.Wokółrozciągałysięburegrzęzawiska,tuiówdzieporośniętetrawą,pełne błota i torfu. Ostatnie promieniesłońcapołyskiwaływlicznych bagiennych bajorkach.Mewy z wrzaskiem tłoczyłysięnatorfowiskach.Niskiepagórkipokrytelasamiwznosiłysięponadmoczarami.PoprzezfalującesitowieKolumbamógłdostrzecwykładanedrewnianymibalamigroble,którerazwynurzałysię,arazznikały.Tui tamwystawałyz mokradełspróchniałe kadłuby zatopionychłodzi –świadectwo,żegrzęzawiskabywająbezlitosneiobojętnenaludzkie starania–lekcja,którąKolumbamiałprzerobićkiedyindziej.

Rzeka zakręcała, wiła się i robiła pętle tak, że wiosłując, mogli widziećprzedsobąniewięcejniżtylkoodcinekdonastępnegozakola. Dopłynęli wreszcie do rozchwianego, drewnianego mostu przerzuconego nad wodą. Z różnych stron dochodziły do niego groble, a w niewielkiej odległości widać było słabą smużkę dymu unoszącą sięnadzaroślami.„Mieszkańcybagien–pomyślałKolumba–ci,którzy w okrutnych moczarach szukają schronienia przed gorszymi jeszcze wrogami”.

Położyli maszt i przepchnęli łódź pod mostem. Przed nimi rzeka się rozwidlała. Trzymając się prawejstrony,minęli kolejne meandry,kolejneszuwary,aż wreszcie dotarli tam, dokąd zdążali: do osadzonejnaurwistymwypiętrzeniu,nawyniosłymskalistymgarbie fortecy Dun Ad. Skała strzelała wysoko w niebo wprost z płaskiej, bagnistejrówniny,w górę na jakieś pięćdziesiąt metrów albo więcej. Chaty i zabudowania gospodarcze przywarły niżej, tam gdzie kamieńzbiegałsięzgrzęzawiskiem.Ztyłuzanimiwznosiłasięprawie pionowa ściana. Cóż można zbudować na takim urwisku? A jednak skałaszładogóry,jeszczewyżej,ajejszczytwieńczyłmasywnymurobronny.Z fortu ku fioletowemu niebu wznosił się dym. Rzeka doprowadziła ich od razu do stóp wielkiejskały.Jejwierzchołek był sercem fortecy – Wielką Saląruiri, władców DalRiaty.

Takwięc, gdy już w końcu zachodzące słońce gasiło ten długi, pełen trudów dzień, a jego światło strażnicy zastępowalipłomieniami wartowniczych ognisk, łódź Kolumby dobiła do przystani przeznaczonej dla wszystkich, którzy zmierzali do DalRiaty.

Z wiadra wypełnionego piaskiem Aedan wyjął kilka zatkniętych tam pochodni. Zapalił je i podał ludziom. Jedną uniósłwysoko,