Krew motyli - Jańta Mateusz - ebook + książka

Krew motyli ebook

Jańta Mateusz

3,8

Opis

Fanatyzm rodzi obsesję. A obsesja rodzi jeszcze głębszy fanatyzm. To błędne i mroczne koło otacza mglistą i zapomnianą miejscowość Łazary, w której dobro jest tylko iluzją... "Krew motyli" to podróż na granice wypaczonej religijności, rozpoczęta tajemniczym listem pod domem głównego bohatera - Szczepana Makarewicza. Wyrusz w nią i przekonaj się, że jeśli Bóg żyje wśród nas, to milczy wystraszony w ciemnym kącie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (33 oceny)
8
13
9
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
samsunga70

Nie oderwiesz się od lektury

To jest naprawdę dobra książka.
20
biedronka51

Dobrze spędzony czas

no mocne!
10
ZuziaNikola

Dobrze spędzony czas

interesująca
10
marcioszkadom

Nie oderwiesz się od lektury

To bardzo trudna, ale doskonała lektura. Autor zaskakuje z każdą następna kartka i uważam, że w dobie dzisiejszych problemów społecznych i tym, co dzieje się w kościele- obowiązkowa. Fanatyzm budzi fanatyzm- to doskonałe określenie tego, co spotka czytelnika.
10
Yedolte2

Całkiem niezła

Mieszane uczucia, wydaje mi się że trochę za szybko i za płytko przedstawione niektóre wątki. Książka dość brutalna ale tak jakby dla samej brutalności. Nie polubiłam głównego bohatera przez co w połowie książki przestał mnie obchodzić. Dokończyłam tylko dla Mury.
00

Popularność




Mateusz Jańta

KREW

MOTYLI

Redakcja i korekta

Monika Tomys

Współpraca

Robert Ratajczak

Projekt okładki

Natalia Jargieło

Fotografia Autora

Aleksandra Staniszewska

DTP

Wojciech Grzegorzyca

© Copyright by Mateusz Jańta

© Copyright by Wydawnictwo Vectra

Druk i oprawa

WZDZ Drukarnia Lega, Opole

ISBN 978-83-67334-25-9

Wydawca

Wydawnictwo Vectra

Czerwionka-Leszczyny 2022

www.arw-vectra.pl

Istotom niczemu niewinnym

oraz tym, którzy są niepewni swojego istnienia

Historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami

1.

„W pożarze spłonęła cała rodzina” – powiedziała prezenterka wiadomości. Sąsiedzi niewyraźnie i ze łzami w oczach mówili, że rodzice od lat nie radzili sobie z długami i brakiem pracy. Nic więc dziwnego, że w końcu kupili kanister benzyny i, gdy dzieci spały, rozlali ją w gościnnym pokoju, a potem podpalili. W skrzynce pocztowej na płocie zostawili list z przeprosinami i wyjaśnieniami. Podobno przez chwilę ze środka słychać było krzyk pięcioletniej Julki. Nikt jednak nie wbiegł do środka z pomocą. Rozumiem to, sam bym tego nie zrobił. Nie wyobrażam sobie narażać swojego życia tylko po to, żeby przez dzień, dwa, a nawet zawsze być nazywanym bohaterem. Zostałbym klaunem, który na każdych urodzinach musiałby opowiadać o swoim heroicznym czynie. Przerabiałem już to bagno.

Patrzyłem na wiadomości i niczego nie czułem. Albo nie rusza mnie już ludzka krzywda, albo świat przyzwyczaił mnie do zła, pomyślałem. Zadzwonił telefon. Wstałem z łóżka i podniosłem słuchawkę.

– Szczepan? – odezwał się ktoś niskim, męskim głosem.

– Tak, to ja.

– Tu Konrad. Co u ciebie? Kopę lat.

– Jaki Konrad, do cholery? – zapytałem ze skwaszoną miną.

– Twój szwagier, gamoniu – zaśmiał się.

– Ach tak, przepraszam, byłem zamyślony.

– Słuchaj, wiem, że nikt z naszej rodziny się już nie odwiedza po śmierci waszej babci…

– Tak, scalała nas wszystkich do kupy – przerwałem mu, wydychając z siebie kilka wspomnień.

– Pamiętam. Ja robię w tym roku pięćdziesiąte urodziny. Mam nadzieję, że wpadniesz.

– Sam nie wiem.

– Będą prawie wszyscy.

– Jak to?

– Cała rodzina, poza tymi z Niemiec. Pracują bez przerwy. Przyjedź. Opowiesz jeszcze raz tę historię.

– O jakiej historii mówisz?

– O tej, jak wskoczyłeś do lodowatego jeziora za jakąś dziewczynką. Zawsze, gdy o tym opowiadasz…

– Konrad.

– Co?

– Pierdol się. – Odłożyłem słuchawkę.

Nie pojechałem.

Poza tym dziewczynka i tak zmarła dwa dni później. Żaden ze mnie bohater. Gdy się dowiedziałem o jej śmierci, miałem wyrzuty sumienia. Mogłem wskoczyć szybciej, mogłem się nie zastanawiać, mogłem płynąć sprawniej… Czułem się do niczego. Długo zajęło mi dojście do tego, że jej śmierć nie była moją winą. Zawiniła głupota. Głupota jej, koleżanek, z którymi wyszła na dwór, głupota mamy, głupota taty. Od tamtej pory wiem, że ludzie zazwyczaj krzywdzą się na własne życzenie brakiem uwagi albo zbyt wielką ufnością wobec obcych, wobec kogokolwiek.

Otworzyłem paczkę fajek leżącą obok szklanki z zastygniętymi fusami wypitej kawy. Była pusta. Muszę zapalić, pomyślałem. Tak, miałem ogromny głód dymu. Ubrałem buty, płaszcz i wyszedłem z mieszkania. Na klatce schodowej minąłem młodą, wychudzoną brunetkę, ubraną w długą po kostki, przemokniętą i ubłoconą na dole sukienkę. Szła powoli, bez butów. Miała podkrążone oczy i podłużną bliznę na prawym policzku. Wziąłem ją za kolejną ćpunkę, która chce się ogrzać albo wyżebrać drobne na jakąś tanią trutkę. Kiedyś dawałem takim na bułkę, mleko, wodę, ale gdy zacząłem widywać ich potem za rogiem uśmiechniętych i z igłą wbitą w rękę, odpuściłem i przestałem wierzyć, że wyjdą na prostą. Dziewczyna odwróciła się za mną, ale ja szedłem dalej. Zapiąłem płaszcz do końca i wyszedłem z bloku. Na zewnątrz padał deszcz.

2.

Podświadomość to dziwna rzecz. W sklepie wyłączyłem się całkowicie, ale i tak docierało do mnie to, o czym przez kilka bardzo długich minut mówił starszy mężczyzna do kasjerki. Stał, podpierając się o swój wózek z torbą, która zdawała się być pełna wszystkiego.

– Ledwo z łóżka wstaję – narzekał. – Tak mnie w plecach boli, że co dziesięć kroków odpoczynek robię.

– Nie jesteście już najmłodsi – odpowiedziała mu w liczbie mnogiej wypindrzona kasjerka. Jej bladoróżowa szminka na ustach i blond tapir zalatywały klimatem komuny. – Ale do grobu wam jeszcze daleko.

– Czy daleko, to nie wiem. Wiem za to, że za miesiąc wnuczka mnie zabiera gdzieś za Lublin. To jakaś tajemnica podobno jest i lepiej, żebym nie gadał nikomu, gdzie mnie zabiera. No i nie powiem, bo sam nie mam pojęcia gdzie, ale po powrocie do domu będę niby zdrów jak młodzian. Jedyne, co mam ze sobą zabrać, to trochę pieniędzy, a różaniec z szyi ściągnąć i schować do szuflady. Cholera jasna wie, o co chodzi.

Zawsze bałem się, że na starość też będę tak wyglądał – zmęczony, przygarbiony, marudny, a jedynym tematem moich rozmów będą leki. Ale ja już taki jestem, jedynie z nikim nie gadam o tabletkach, bo nie ma jeszcze o jakich.

Fajek wziąłem dwie paczki, na zapas. Grube, mocne, w czerwonym opakowaniu. Palę tylko te. Cienkie mnie wkurwiają. W desperacji zapaliłem taką raz. Ktoś mnie poczęstował, gdy nie miałem swoich. Przy każdym zaciągnięciu czułem się jak pedał. Jakbym lizał cienkiego fiutka jakiegoś projektanta mody. Nigdy więcej.

Wszedłem do klatki i ściągnąłem płaszcz. Był wilgotny. Wypaliłem jednego papierosa przy drzwiach wejściowych, peta wrzuciłem do skrzynki na listy sąsiadki, która bez przerwy donosi na wszystkich za hałas, i wróciłem na czwarte piętro, do siebie.

– A to co, do cholery? – powiedziałem pod nosem, widząc białą kopertę na swojej wycieraczce.

Była cienka, bez żadnego nadawcy ani nawet adresata, którym, oczywista sprawa, miałem być ja. Jej rogi były brudne z błota, tak samo jak podłoga przed drzwiami do mojego mieszkania. Ja tymczasem stałem zdyszany. Moja słaba kondycja zawsze wychodziła na jaw, gdy wspinałem się do domu. Podniosłem kopertę, wsadziłem do tylnej kieszeni spodni i wszedłem do środka.

W kuchni odpaliłem kolejną fajkę. Trzymając ją w ustach, postawiłem wodę w czajniku, pogniotłem pikantną zupkę chińską, wysypałem do miski i po chwili zalałem wrzątkiem. W powietrzu unosił się zapach nowotworu płuc i jelita grubego. Miałem świadomość tego, że odżywiam się gorzej niż szczur, ale w deszczowe dni budziła się moja leniwa natura. Czasami wydawało mi się, że nie mam innej. Usiadłem do stołu i, zanim zacząłem jeść, wyciągnąłem z kieszeni kopertę. Otworzyłem ją jednym pociągnięciem. Na podłogę wypadł kawałek papieru. Wyglądał jak zgięta w pół kartka z taniego zeszytu. Jeden z jej brzegów był postrzępiony. Ktoś musiał ją chyba wyrwać w pośpiechu. Odłożyłem kopertę i rozłożyłem list, a w nim znajdowała się krótka wiadomość:

Pjekło na ziemi. Boimy śe. Łazary. Biały dom.

W momencie gdy skończyłem czytać, za blokiem rozległ się krzyk – damski głos zdzierający gardło. Podbiegłem do okna, by zobaczyć, skąd dochodzi. Długo nie szukałem. Na chodniku stała młoda Chlebiszowa ze swoim yorkiem na smyczy, a obok niej leżało sztywne ciało. Wokół niego powoli rozlewała się plama krwi, która zmieszana z lekkim deszczem wsiąkała w trawnik oraz wpływała do pobliskiej studzienki.

Zszedłem na dół. Chlebiszową wysłałem do domu, a sam zadzwoniłem na pogotowie. Ciało bez wątpienia należało do kobiety, ale pogruchotana od uderzenia o beton twarz nie przypominała żadnej znanej mi sąsiadki. Mimo to jej puste spojrzenie wydawało mi się znajome. Wszystkie okna nad nami były pozamykane. Musiała więc skoczyć z samego dachu albo ktoś ją wyrzucił.

Dopiero gdy ratownicy pakowali ciało do karetki, przypomniałem sobie, skąd ją znam. Brudny płaszcz i bose stopy. Mijałem ją jakieś dwie godziny wcześniej. Pamiętam do dziś, jak wbiła mi się głęboko w oczy. Może wtedy krzyczała, a ja tego nie słyszałem. Kurwa, jestem do niczego.

3.

Tego samego wieczora spotkałem się z Anką.

Siedzieliśmy przy piwie w barze Powidok. Patrzyła na mnie swoimi błyszczącymi oczami, ale wiedziałem, że nie ma to żadnego znaczenia.

Nauczyła się określać mnie mianem swojego przyjaciela, ale ja nazywałem rzecz po imieniu – była moją ex, moją jedyną żoną.

Rozwiedliśmy się trzy lata temu. Jej wydawnictwo rosło i ciągle siedziała w pracy, a ja całymi dniami i nocami tonąłem w sprawach, które wysyłali mi ludzie.

Coraz mniej uczuć i brak wspólnie spędzanego czasu sprawiły, że zaczęliśmy się od siebie oddalać. To nie mogło przetrwać.

Mimo wszystko utrzymywaliśmy z Anką kontakt. Nic bardzo bliskiego, zazwyczaj dzwoniliśmy do siebie, gdy mieliśmy jakieś problemy. Dwanaście lat małżeństwa zrobiło swoje i nadal miałem do niej większe zaufanie niż do weekendowych kumpli od piwa.

– Przecież ty nie pijesz – powiedziała, unosząc ze zdziwienia brwi.

– Miałem dziś pod oknem trupa – odpowiedziałem, po czym wziąłem haust piwa.

– O kurwa. Jakiego trupa? O czym ty mówisz?

– Jakaś dziewczyna rzuciła się z dachu mojego bloku. Najgorsze jest to, że mijałem ją, gdy szła na ten dach. Spojrzała mi głęboko w oczy, a ja nic z tym nie zrobiłem. – Znów się napiłem.

– Daj spokój. To nie twoja wina. Jeśli naprawdę chciała się zabić, nic by jej przed tym nie powstrzymało – powiedziała Ania łagodnym głosem i chwyciła moją dłoń. – Nie myśl o niej. Uchlej się, jeśli tego potrzebujesz.

– Jak mam nie myśleć? Zostawiła mi list pod drzwiami.

– Skąd wiesz, że to ona?

– Był brudny z błota, tak samo jak ona. Pisała coś o tym, że na ziemi jest piekło, że w Łazarach jest jakiś biały dom i że się boją – mówiłem niespokojny.

– Kto się boi?

– Skąd mam to wiedzieć? Myślałem, że ludzie już zapomnieli. Od naszego rozstania nie dostałem ani jednej sprawy do rozstrzygnięcia, a tu proszę, nadal pamiętają. Psia krew. – Odpaliłem papierosa. Kelner zwrócił mi uwagę, że w barze nie można palić. Zgasiłem go na stole i schowałem z powrotem do paczki.

– Nie przesadzaj. Raz pomogłeś policji znaleźć czyjeś ciało, i to tylko dlatego, że znasz okolicę jak własną kieszeń, a oni nie wiedzieli, gdzie jeszcze można szukać.

– Raz wystarczył. Potem z całego kraju przyłaziły prośby. „Szczepan, znajdź mi syna, córkę, matkę…”Kurwa mać. Nie mogłem odmówić. A przecież ja jestem nikim. W pralni pracuję.

– Możesz tę sprawę zostawić albo się nią zająć. Twój wybór. Pamiętaj, że miałeś trzy lata, żeby odpocząć – odpowiedziała i wypiła pół piwa na jednym wdechu. – To nie jest zwykła sprawa, Szczepan. To nie szukanie zwłok. Ci ludzie nadal gdzieś żyją, w strachu przed kimś albo przed czymś. Poza tym kojarzę tę miejscowość – Łazary. Obiło mi się o uszy. Nie wiem, co tam się dzieje. Jeśli się boisz, zanieś list na policję.

– „Jeśli się boisz?” Chyba żartujesz. Cokolwiek w tych Łazarach jest, powinno bać się mnie.

4.

Nie mogłem nic zrobić. Nie wiem dokładnie, kto podrzucił mi list, ani skąd przyszedł. Dziewczyna nie żyła i tylko to było pewne. Mogła chociaż zostawić numer telefonu do kogoś albo czyjeś nazwisko. Jedynym punktem wyjścia była miejscowość, która na mapie leżała nieco ponad czterysta kilometrów ode mnie. Przez kilka godzin siedziałem wpatrzony w punkt, jak gdybym miał znaleźć w nim odpowiedzi na to, co się dzieje, albo wskazówki, jakie kroki podjąć. Nie mogłem tak po prostu z powodu jednego listu rzucić wszystkim i jechać setki kilometrów w nieznane.

Zresztą sprawa wyglądała na poważną i, na moje wyrobione już trochę oko, bardzo niebezpieczną. Myślałem do końca wieczora nad tym, co zrobić, aż w końcu postanowiłem wyciągnąć z szafy walizkę i spakować do niej kilka par spodni, jakieś luźne, wygodne koszule i bieliznę. Nie wiedziałem, jak długo mnie nie będzie. Wyłączyłem prąd, zakręciłem wodę, położyłem się i czekałem na pierwszą w nocy. Gdy budzik zadzwonił, zszedłem do auta i ruszyłem w drogę.

Biorę urlop na tydzień. Jeśli nie wrócę do tego czasu, naliczaj mi proszę urlop bezpłatny. Szczepan – napisałem na kartce i zostawiłem ją w drzwiach domu szefa. Dziwne, że nie usłyszał, jak podjeżdżam autem. Gdyby ktoś zapytał mnie, czym jeżdżę, odpowiedziałbym, że gównem na czterech kołach. Nie byłem pewien, czy mój stary ford wytrzyma trasę, która mnie czekała, ale wiedziałem, że w razie czego nie będzie mi żal zostawić go nawet w rowie.

Lasy, pola, brudne miasta, brudni ludzie… Kurwa, ta Polska nie składała się i nie składa do dziś z niczego innego.

Usypiały mnie te widoki, dlatego w połowie drogi zjechałem na pobocze. Stała tam stara, niska knajpa okuta wokół blachą falistą.

Zatrzymałem się w najciemniejszym miejscu małego parkingu, gdzieś pod drzewami, i wyszedłem z auta. Nad drzwiami do baru widniała drewniana paleta z napisem z białej farby „Bar u Śruby”.Był środek nocy, a ja nie chciałem się dowiadywać, kim jest Śruba. Takich ksywek nie dostaje się bez przyczyny.

Wszedłem do środka ostrożnie, rozglądając się najszybciej, jak potrafię, ale nikt nie postrzelił mnie swoim spojrzeniem.

Wszyscy mieli mnie w dupie. I dobrze, pomyślałem, bo ja też mam w dupie was. Wewnątrz, mimo znaku przy barze o zakazie palenia, unosiła się tytoniowa chmura.

Pomieszczenie było ciche i małe – trzy boksy przy oknie i trzy fotele przy barze. Dwa były oblężone przez małych pijaczków. Zająłem trzeci.

Usiadłem i oparłem się o bar. Powieki miałem ciężkie. Z każdym mrugnięciem schodziłem o jeden stopień w ramiona snu.

– Tu nie śpimy – wybudził mnie barman. Był młody, niski i wychudzony, ubrany w wyblakłą brązową koszulę. Typ lalusia i klasowego popychadła.

– Tak, tak, przepraszam – odpowiedziałem zmęczonym głosem.

– Może pan zostać w swoim aucie na noc, ale tu nie śpimy. I tak mało klientów mamy, więc nie chcemy nowym zabierać miejsca. – Barman chwycił szmatę i wycierał szklanki, które pewnie umył przed moim przyjściem.

– Rozumiem. Kawę poproszę.

– Czarną?

– Jak noc na zewnątrz.

– Skąd pan jedzie? – zapytał, a z wyciągniętego spod lady czajnika nalał mi do kubka czarnej, parzonej.

Czy ten typ się ze mną spoufala? Zagaduje? Po co? Niczego mu nie powiem, pomyślałem.

– Ważne jest, dokąd się jedzie – odpowiedziałem, zapalając papierosa. Poczęstowałem go, ale odmówił.

– W takim razie, dokąd pan jedzie?

– Do Lublina. A dokładniej kilka kilometrów za Lublin.

– Do rodziny?

Ty chuju ciekawski, pomyślałem znowu.

– Tak, do rodziny – skłamałem.

– To pewnie się pan nasłucha historii. – Barman westchnął i pokręcił głową, jakby historie, które mam podobno usłyszeć, dotyczyły jego. Wycierał dalej.

– Jakich historii?

– Gazety najwyraźniej o tym jeszcze nie piszą, a trochę tego jest. Przez to, co na przykład wydarzyło się dwa dni temu, moja żona puściła pawia i cały wieczór płakała pod kocem.

– Co było powodem? – zapytałem, robiąc łyk kawy. Była idealnie gorzka.

– Jakaś młoda siksa, chyba dwudziestodwulatka, zawinęła własne niemowlę w pościel, wsadziła do piekarnika i rozgrzała go do dwustu stopni.

– Kurwa…

– Mówiła, że i tak by umarło, bo miało na sobie klątwę.

– Jaką klątwę?

– Nie wiem zbyt wiele. – Głos barmana zadrżał. – Ludzie różnie gadają, ale wioski i miasta wokół Lublina, a szczególnie jedna, Łazary, stały się ostatnio wylęgarnią jakiegoś pojebanego okultyzmu chyba.

Dopiłem kawę.

Barman już ze mną nie rozmawiał. Widziałem na jego twarzy żal do samego siebie, że w ogóle się do mnie odezwał. Co chwilę wyciągał spod koszuli naszyjnik z krzyżykiem i całował go z zamkniętymi oczami. Położyłem jakieś drobne na bar, a on w zamian wręczył mi drewniany różaniec.

– Przyda się panu – powiedział i szybkim krokiem odszedł na zaplecze.

5.

Miałem wrażenie, że sam stoję w miejscu, a to Łazary zbliżają się do mnie. W pewnym momencie z każdym zakrętem zacząłem myśleć: „to na pewno tu” i z każdym zakrętem się myliłem. Światła mojego samochodu uderzały w niezmieniający się przede mną obraz – czarną plamę z kilkoma gwiazdami, którą nagle rozciął zza horyzontu promień słońca. Promień był słaby, ale odetchnąłem na jego widok, bo ta noc wyjątkowo powodowała u mnie poczucie samotności. Zupełnie tak, jakbym istniał tylko ja. Jakbym był nocnym jeźdźcem i pilnował świata.

Szarpnięcie. Tak, pamiętam do dziś, jak mocno rzuciło mną niemal po całym samochodzie. Gdy wjechałem w kolejny zakręt i w dolinę za nim, a mój wóz zaczął sam hamować. Zgłupiałem, bo nie wiedziałem, czy dodawać gazu, czy zahamować na dobre. W końcu trzask pod maską sam zadecydował – samochód zgasł. Tocząc się jeszcze powoli, zjechałem na pobocze. Stanąłem i spróbowałem odpalić silnik kilka razy. Nic. Zero reakcji. Kurwa mać, pomyślałem. Kurwa, ja pierdolę! Pod maskę nawet nie zaglądałem. Nie znam się na samochodach.

Wziąłem więc mapę, walizkę, portfel i, nie wiem dlaczego, sprawdziłem, czy mam przy sobie różaniec, który dostałem w barze. Leżał spokojnie w lewej kieszeni płaszcza. Ścisnąłem go w dłoni i na jedną sekundę poczułem się bezpieczniej. Głupio zrobiło mi się przed samym sobą, bo ten gest nie był do mnie podobny. Uważałem, że owszem, kościoły należy omijać szerokim łukiem, ale kwestia wiary w Boga była mi obojętna, a jeśli już, to podchodziłem do niej z bardzo dużym dystansem. Zapiąłem płaszcz i ruszyłem przed siebie, w górę doliny. Niebo było jakby wyblakłe, wręcz szare. Zaczął padać deszcz.

6.

Czułem się jak kretyn. Droga nie prowadziła już w inną stronę, więc musiałem wejść w las, na błotnisty trakt, który starał się wessać moje buty. Przemoczony, z walizką zarzuconą na plecy musiałem wyglądać jak ktoś, kto niesie w niej zwłoki do zakopania, ale tak naprawdę to ja zakopywałem się z każdym kolejnym krokiem w brunatnej papce, mając obawy, że zagrzebię się po kolana i dalej nie ruszę. W głowie widziałem już nagłówki gazet typu Żałosna śmierć na spacerze albo Szczepan Makarewicz – duży harcerz z małym rozumem. To byłoby idealne zwieńczenie mojego życia.

Idąc, nie zauważyłem nawet, kiedy pojawiła się mgła. Zdawała się być gęstsza od wszystkich, jakie dotąd w życiu widziałem. Tak gęsta, że mógłbym się nią najeść. Zatrzymałem się na chwilę i zapaliłem papierosa. Cisza. Gdzieniegdzie słyszałem opadające z liści resztki deszczu. Tytoń spalał się z każdym moim wdechem, a ja nie marzyłem o niczym innym, jak o śnie. Byłem wykończony. Czułem się, jakbym przejechał nie kilkaset, a kilka tysięcy kilometrów.

W połowie wypalonego papierosa usłyszałem dziwny dźwięk, jakby skrzypienie dwóch nienaoliwionych metalowych części. Zaciągnąłem się jeszcze raz i cisnąłem niedopałkiem w błoto. Poszedłem za dźwiękiem. Nie powtórzył się już, dlatego szedłem na oślep.

– Halo! – krzyknąłem w eter. Nikt nie odpowiedział. – Halo! Idę do Łazar. To dobra droga? – mówiłem z przerwami, dokładnie akcentując każde słowo tak, żeby rozcinało mgłę i dotarło do uszu, które być może gdzieś w niej się kryły. Jednak nie czekałem na odpowiedź. W końcu tylko darłem się w lesie, nie wiedząc, czy ktoś mnie słucha.

Ruszyłem dalej i dopiero po chwili zorientowałem się, że droga, którą szedłem, prowadziła między ukrytymi we mgle dwoma rzędami domów z gołej, brudnej cegły. Ich okna były zakurzone i wprawione w ciemne, drewniane ramy. Spadziste dachy pokryte czarną papą zdawały się przemoknięte i wypchane wilgocią. Domy te zaczęły się pojawiać nagle, jak gdyby same pozwalały mi na to, żebym je zobaczył.

Las rozmył się, został w tyle. Znowu skrzypienie. Teraz wyraźne, bliskie moich uszu i oczu. To niezamknięte drzwi do pierwszego z domów. Tak lekkie, że otwierały się wraz z delikatnymi podmuchami wiatru. Zdawało mi się, że nikt w nim nie mieszka. Ze środka wypełzał mrok i smród, ten sam, który czuć w najbrudniejszych piwnicach. W kolejnych domach okna wyglądały zupełnie normalnie. Biła z nich biel ręcznie tkanych firanek. Prawie na każdym parapecie stał krzyż z przybitym do niego Chrystusem albo wyblakła już figurka Maryi.

Doszedłem do końca ulicy. Mogłem teraz iść prosto i wejść w jeszcze węższą, w lewo, gdzie znowu czekała mnie mętna i pusta szarość, lub w prawo, w kopię tej, którą właśnie przeszedłem. Spojrzałem w górę, chcąc ujrzeć niebo, ale przez mgłę w ogóle go nie dostrzegłem. Otaczająca mnie cisza była niewygodna. Miałem wrażenie, że ktokolwiek siedział w tych starych domach, słyszał moje myśli, a nawet to, jak kropla potu spływa mi po plecach. Nie wiedziałem, gdzie iść. Byłem jak małe dziecko. Czułem zażenowanie swoją bezradnością już na samym początku. Wyciągnąłem paczkę fajek i odpaliłem jedną. Spalała się, a popiół nie chciał z niej opaść. Nagle dzwon. Gdzieś wysoko, daleko i blisko zarazem. Odezwał się raz, ciężko. Popiół z papierosa opadł, a dzwon bił dalej. Kolejne uderzenia były lżejsze.

Gdy kończyłem palić, z wąskiej ulicy naprzeciwko powoli zaczęli wychodzić ludzie – starsza, zgarbiona kobieta w ciemnej spódnicy i z chustą na głowie, łysy mężczyzna w średnim wieku obejmujący żonę jednym ramieniem, kobieta w cienkiej kurtce i czarnych włosach opuszczonych tak, by nie było widać twarzy. Wszystkie kolejne osoby były do siebie podobne. Przypominały mały tłum noszący w sobie smutek. Mijały mnie jak przeszkodę, jak kawałek szkła, którego lepiej nie nadepnąć, bo inaczej krew i zakażenie. Dzwony przestały bić, a ludzie rozchodzili się do swoich domów.

– Przepraszam, czy to miejsce to Łazary? – rzuciłem pytaniem w powietrze, licząc na to, że ktoś odpowie, ale nikt nie zareagował. Wszyscy zniknęli we mgle, poza kobietą z zakrytą włosami twarzą. Stała kilka kroków dalej odwrócona plecami. Odpowiedziała mi subtelnym kiwnięciem głową.

– Dobrze, a daleko stąd do centrum? – zapytałem, a ona, nie patrząc na mnie, wskazała kierunek palcem. Miałem iść dalej, w głąb wąskiej uliczki.

– Rozumiem – odpowiedziałem, zastanawiając się przez chwilę, dlaczego ona na mnie nie spojrzy. – Mam nadzieję, że znajdę tu jakiś nocleg.

Kobieta zareagowała cichym śmiechem.

– Coś nie tak? – zapytałem, ale zaczęła śmiać się coraz głośniej, wręcz wyśmiewać mnie, jakbym powiedział jakąś głupotę. W końcu odeszła. Za rogiem jednego z domów zniknęło najpierw jej ciało, a potem głos. Jeśli reszta mieszkańców jest taka sama, to nic tylko czekać, aż zacznę śmiać się sam do siebie, pomyślałem.

7.

Chodząc tamtejszymi ulicami, płynęło się w mroku. Miasto wyglądało na rozmyte, bardzo niewyraźne, za wieczną mgłą. Trudno było je całe ogarnąć wzrokiem. Ciągle widziało się tylko najbliższy oczom fragment. Wąskie, błotniste ścieżki znikały i pojawiały się znikąd. Wyrastały też nowy dom, nowe okno, drzwi, chodnik, których zdawało mi się, że wcześniej w tym samym miejscu nie widziałem. Szedłem w ciszy, ale bez przerwy nie opuszczało mnie przeczucie, że czyjeś uszy wsłuchują się w bicie mojego serca, jakby nie było tam chciane lub ktoś pragnął, by ono ustało.

Skręciłem ślepo kilka razy, ale nie znalazłem nikogo.

– Halo! – Ktoś znalazł mnie. Wokół biel, jakbym wpadł do dzbanka z mlekiem. Wiedziałem tylko, że otaczają mnie stare budynki. Nie chciałem pukać do pierwszych lepszych drzwi. Zawsze wpadałem w szał, gdy robili mi to świadkowie Jehowy. – Szczęść Boże – usłyszałem, stojąc na wydeptanym, ziemistym placu.

Moim oczom ukazał się ksiądz. Niski, z wielkim brzuchem. Jego głos był żabi, z lekką chrypką. Miał siwe włosy. Musiał być po sześćdziesiątce, ale w swojej czarnej sutannie i grubym polarze poruszał się całkiem sprawnie.

– Witam – odpowiedziałem. Nigdy nie uznawałem kościelnych przywitań ani pożegnań.

– Widzę nową twarz w naszym mieście, to pomyślałem, że podejdę i zapytam, czy pomóc w czymś może. – Ksiądz stanął dwa kroki ode mnie.

– Szukam noclegu.

– Chyba się pan nie wybrał tutaj na wakacje, co? – zaśmiał się, spoglądając na moją walizkę.

– Nie, ja tylko przejazdem.

– Tu nikt nie jest przejazdem, panie Szczepanie, a na pewno nie pan.

Szlag by go. Jeśli klecha wiedział, że ja to ja, to wieść o moim przyjeździe rozniesie się po mieście prędko, pomyślałem.

– Widzę, że mnie ksiądz kojarzy.

– Nie kojarzy, a zna, i to bardzo dobrze. – Uśmiech z jego twarzy zniknął. – Siedem lat temu udzielałem komunii Staszkowi Pilicy. Chłopak na następny dzień wybrał się z ciastem do rodziny, gdzieś w okolice Krakowa, i zaginął. Pan go wtedy znalazł, pamięta pan?

Pamiętałem bardzo dobrze.

Chłopiec odnalazł się w lesie, wciśnięty w lisią norę. Jego skóra była sina, brudna, pod powiekami miał pełno ziemi. Policzki i skronie zdobiły plamy zaschniętej krwi. Jego martwe ciało wyglądało jak worek z pogruchotanymi kośćmi. Wiotkie kończyny, niczym u lalki, kołysały się luźno, gdy biegły trzymał go na swoich rękach.

Nigdy nie zapomnę krzyku matki, kiedy zobaczyła, jak jej dziecko, ubrane niemalże całe na biało, leżało w czarnym worku.

– Tak, przykra sprawa – odpowiedziałem.

– Może mi pan wierzyć lub nie, ale nikt teraz do domu pana nie wpuści. Krążenie po Łazarach to strata czasu. Zbyt dużo się tu ostatnio pozmieniało. Ale zapraszam do siebie. Plebanię mam skromną, ale pokój wolny jest. Przeznaczony dla wikarego, jeśli taki by się tu zjawił, ale żaden nie chce.

– Dlaczego?

– Może porozmawiamy przy misce gorącej zupy? Zapraszam. Moja gospodyni, pani Michasia, robi doskonałą pomidorową. Poza tym jestem ksiądz Piotr, tutejszy proboszcz. – Wyciągnął do mnie otwartą dłoń.

Kościół ani żaden z jego przedstawicieli nigdy nie pomagali mi w jakiejkolwiek sprawie, którą rozwiązywałem, i w każdej innej też nie, ale teraz byłem zdany na łaskę tego księdza.

Czułem się jak oferma, nic mi nie wychodziło. Zepsuł mi się samochód, ledwo trafiłem do miasta i pomagał mi ktoś, do kogo zwykłem być uprzedzony. Nie miałem wyboru.

– Zgoda. Szczepan Makarewicz. – Uścisnąłem jego dłoń. Była bardzo spocona.

8.

– Pomioty diabła. Bękarty. Gnojki! – darł się klecha. – Wiedziałem, że kogoś mi na mszy brakuje. Gnojom powinno się zabrać tę farbę i wcisnąć tam, gdzie jest ciemno jak w piekle.

Podszedł do bocznej ściany kościoła i przyłożył do niej dłoń. Niebieska farba na czerwonej cegle była jeszcze mokra. Proboszcz wpatrywał się w swoje ubrudzone palce tak, jak gdyby objawił się na nich wizerunek Maryi.

– Spójrz pan – ciągnął dalej wściekle – tak właśnie wyglądają teraz Łazary. Beztroska, chamstwo, głupota i ciemnota.

Wpatrywałem się w mur bez żadnego wyrazu twarzy.

U kogoś po prostu nie zadziałały modlitwy i postanowił wyraźniej dać znak Bogu, co go boli. Wziął więc wiadro niebieskiej farby i napisał na kościele: Boże, oddaj ją nam!

– Kogo Bóg zabrał? – zapytałem.

– Zaraz, panie Szczepanie, za chwilę wszystko wytłumaczę i opowiem, ale przyznaję, że niechętnie to zrobię, bo historia, choć krótka, ma bardzo negatywną energię.

Ksiądz prowadził mnie ścieżką za kościół. Płynnie wchodziła w ogród z jabłoni o nagich już gałęziach, zakrywających niski dom. Odróżniał się jednak od pozostałych. Wprawdzie emanował tą samą biedą, ale kolor miał szary, a okna tak wiejskie, że bardziej wiejskich nie jestem sobie w stanie wyobrazić. Małe, ze starego drewna, z odchodzącą białą farbą. Z rynny pod dachem wyrastały kępy trawy. Nad wejściowymi drzwiami wisiał krzyż zrobiony z gipsu. Kiedyś musiał być biały, ale teraz twarz Chrystusa była już brudna, gładka i bez wyraźnych rysów.

– Uwaga na głowę – ostrzegł mnie ksiądz, zanim wszedłem, sam czekając już w przedpokoju.

Zamknąłem drzwi za sobą, postawiłem walizkę i odetchnąłem. Jak dobrze było mieć dach nad głową i mury wokół siebie. Żadnego wiatru i przeklętego deszczu. Staliśmy chwilę w ciszy. Tylko kilka mrugnięć okiem, ale to mi wystarczyło, żeby nastroić myśli. Proboszcz widział, że poczułem ulgę. Poczułem też zapach pomidorowej. Nie wiedziałem jeszcze, skąd dochodził, ale wypełniał każdy kąt plebanii. Chciało mi się płakać. To był pierwszy raz, w którym poczułem, że jestem za stary i zbyt zmęczony na zajmowanie się takimi sprawami, że powinienem odwalić te kilkanaście lat do emerytury, a wieczory i południa spędzać z książką i fajką w dłoni, jak jakiś pieprzony niziołek.

– Czy mogę iść do swojego pokoju? Muszę chwilę odpocząć – powiedziałem.

– Proponuję, żeby zaniósł pan swoje rzeczy i od razu udamy się na obiad. Co pan na to?

– Tak, to dobry pomysł.

Zdjąłem buty, wymieniając je na zielone kapcie, a płaszcz zawiesiłem na wieszaku w rogu przedpokoju. Idąc przez niego po skrzypiącej drewnianej podłodze, minęliśmy schody na pierwsze piętro i przeszliśmy na jego drugi koniec.

Do pokoju wszedłem tylko jedną nogą. Spojrzałem na niego pobieżnie. Łóżko, nad nim kolejny krzyż, obok łóżka półka z lampką, w kącie szafa. Wszystko. Rzuciłem walizkę pod półkę i poszliśmy do kuchni. Była za zamkniętymi drzwiami obok mojego pokoju.

Weszliśmy do środka. Kobieta, która zaraz obok wejścia stała przy piecu i mieszała metalową chochlą w garnku pełnym zupy, uśmiechnęła się do mnie i zaprosiła do stołu. Po chwili oczekiwania podeszła i położyła dwa talerze, odsłaniając przy tym pocięte nadgarstki. Gdy poczuła na nich mój wzrok, zasłoniła je rękawami szarej, luźnej koszuli i poszła po garnek. Nalała nam zupy, a potem zwinnie wyszła z kuchni.

– Drzwi! – wydarł się ksiądz.

Kobieta wróciła, zamknęła drzwi i odeszła bezszelestnie.

9.

– Smakowało? – zapytał mnie proboszcz, oblizując usta.

– To najlepsza pomidorowa, jaką w życiu jadłem – odpowiedziałem, nie musząc kłamać.

– Nie wątpię. Pani Michasia ma rękę do gotowania.

– A propos jej rąk. Nie chcę być wścibski, ale…

– Tak, wiem. Biedaczyna do niedawna się jeszcze cięła.

– Kobieta w jej wieku? Myślałem, że to domena nastolatek. Pani Michasia wygląda na zdrowe pięćdziesiąt kilka lat.

– Nie cięła się z własnej woli. Mąż jej kazał. Zanim jej dzieci wyjechały do większych miast, musiały na to patrzeć. Dosłownie musiały. Gdy nie patrzyły, dostawały srogie lanie od ojca.

– Gdzie on jest teraz?

– Dwa metry pod ziemią. Nie powinienem tak mówić, ale całe szczęście, że to bimber go załatwił, zanim zrobiła to pani Michasia. Gotuje mi, a ja odwdzięczam się jej albo jakąś gotówką, albo jedzeniem. Daję jej to, o co sama poprosi.

– Czuję, że ludzie w tym mieście nie mają równo pod kopułą – powiedziałem, a ksiądz się zaśmiał. Szybko jednak stłumił ten śmiech, jak gdyby czuł, że jemu nie wypada.

– No, nie mają, nie mają – westchnął, podchodząc do czajnika. – Herbaty, kawy?

– Kawy – odpowiedziałem, spoglądając za okno.

– Ta mgła nie opada nigdy – powiedział, widząc jak zawieszam wzrok w otchłani na zewnątrz. – Raz jest rzadsza, raz gęstsza, ale wisi w powietrzu zawsze. Boże, oddaj ją nam, co to w ogóle ma być?

– Zdaje się, że wie ksiądz, kto to napisał.

– Ależ oczywiście! Któryś z Rogowiaków, któżby inny.

– Co im Bóg zabrał?

– Bóg niczego im nie zabrał – wściekł się. – On nie zabiera, On daje. Ich córka Beata Rogowiak zniknęła. Była, i miejmy nadzieję, że jest nadal, zakonnicą. Zresztą jedyną w Łazarach. Wychowana tu, na miejscu. Wszyscy tutejsi ją znali, wręcz kochali. Niektórzy nawet patrzeli, jak dorasta, a dorastania nie miała łatwego. – Przyniósł mi kawę, sobie zrobił herbatę.

– To znaczy?

– Rogowiakowie byli, są i już zawsze będą mocno konserwatywni w swojej wierze. Co tu dużo gadać, po prostu nie znają kompromisów i wszystko to, co w Biblii, traktują z największym rygorem. Nawet mi, jako księdzu, nie wydaje się to zdrowe – powiedział, po czym starał się schłodzić swoją herbatę słabymi podmuchami z ust. Zegar nad drzwiami dał krótko znak, że jest trzynasta trzydzieści.

– Z całym szacunkiem, ale „zdrowe”to głupie pojęcie – stwierdziłem, upijając trochę czarnej kawy.

– Głupie, niegłupie, mniejsza o to. Tu chodzi o ludzkie życie. Sam na początku myślałem, że siostra Beata po prostu zamknęła się gdzieś w odosobnieniu, żeby się modlić cały dzień. Była młoda, ale miała pełno swoich dziwnych rytuałów, zachowań, potrzeb. Ciepłymi nocami leżała w kościele przed ołtarzem i nikt nie mógł jej przekonać, żeby tego nie robiła, bo tu lekarza nie ma, więc jak chorobę złapie, to do Lublina trzeba będzie jechać, bo tam najbliżej, chociaż i tak kawał drogi.

– Jak to nie ma tu lekarza?