Humbug - Mateusz Jańta - ebook + audiobook

Humbug ebook i audiobook

Jańta Mateusz

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Żadna noc nie obiecuje lepszego świtu. Czy mimo to kiedyś nadejdzie?
W zimowe popołudnie spokojne życie małej żydowskiej rodziny zostaje gwałtownie przerwane. Czując na plecach oddech pewnej śmierci, zmuszona jest do desperackiej ucieczki. Wielka fala emigrantów porywa ją za horyzont do wiktoriańskiego Londynu, gdzie na cuchnących i przeludnionych ulicach każda godzina stanowi ciężką walkę o przetrwanie. Z licznych zaułków wylewają się mrok, przestępczość i prostytucja. Błotniste chodniki usłane są biedą i głodem. Ponadto w mieście dochodzi do serii brutalnych napadów.
Jak długo w takich warunkach można pozostać sobą? Strach zmienia. Ludzie gorzknieją, relacje gniją, miłość umiera. Nawet ta matczyna.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 196

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 47 min

Lektor: Krzysztof Korzeniowski

Oceny
4,0 (70 ocen)
31
19
12
5
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
clipo2

Nie oderwiesz się od lektury

Gęsta, oblepiająca, przenikliwa i pełna emocji opowieść. Naprawdę mocna i świetna.
40
nika741

Nie oderwiesz się od lektury

Mateusz Jańta w urzekającym stylu i z wielką błyskotliwością przedstawia historię brutalną i przejmującą. Poznacie narodziny zła, które drzemie w każdym z nas. Powieść inspirowana prawdziwymi postaciami i wydarzeniami, która osiada na dnie serca, prowadząc przez labirynt ludzkich pragnień. Smutna, czasami bolesna. Niezwykle klimatyczna. Ból istnienia poruszy Wasze serca. Realistyczny obraz wydarzeń pozwala zanurzyć się w jeziorze czasu, a drogi poprowadzą wprost do wiktoriańskiego Londynu, gdzie oblepieni brudem, smrodem z nad Tamizy poznacie opowieść o braku miłości, tej rodzicielskiej, tęsknocie, utracie i bólu samotności. Przejmujący obraz relacji na linii dziecko - matka i próba odzyskania tożsamości, ale brak osoby, która byłaby dobrym drogowskazem. I ta dziecięca wiara na lepsze jutro, które nie nadchodzi. Ludzie, których spotyka bohater na drodze swej egzystencji i otaczający świat, nadają bieg i sens istnienia. Budzą się demony. Obdarty z godności staje nad przepaścią. Pomięd...
30
biedronka51

Nie oderwiesz się od lektury

to byla jedna z najlepszych ksiazek ktore w tym Roku przeczytalam.....swietnie napisana,orginalna,mocna!
20
Walkiria7880

Nie oderwiesz się od lektury

Okrutna
10
sylwel03

Całkiem niezła

Klimat tak mroczny, wciągający i sugestywny, że przechodziły chwilami ciary. Historia jednak smutna, zdominowana przez beznadzieję i w finale zwyrodnienie i okrucieństwo. Pióro pisarza bardzo dobre, ale fabuła lepka od zła.
10

Popularność




Redakcja

Monika Tomys

Korekta

Robert Ratajczak

Projekt okładki, skład i łamanie

Natalia Jargieło

Fotografia na okładce

Archivist - stock.adobe.com

Fotografia autora

Aleksandra Staniszewska

© Copyright by Mateusz Jańta

© Copyright by Wydawnictwo Vectra

Druk i oprawa

WZDZ Drukarnia Lega, Opole

Wydanie I

ISBN 978-83-67334-46-4

Wydawca

Wydawnictwo Vectra

Czerwionka-Leszczyny 2023

www.arw-vectra.pl

Kasi

„[...] Ach, czy wszystko, co się zda,

Jak sen we śnie jeno trwa?”

Edgar Allan Poe

Sen we śnie

CZĘŚĆ PIERWSZA

UCIECZKA

Rok 1882

1.

Jedyne, co widzę, to pustka. Przedzieram się przez chmury zapachu świeżo zaparzonej kawy, smród ścieków, ryb, zgnilizny, jednak żadne z nich do mnie nie docierają. Nie czuję zimna ani ciepła. Wiatr nie muska mojej skóry. Ulice i chodniki prowadzą donikąd. W lustrach i szybach odbija się człowiek, którego nie znam. Dni i noce zdają się bezsensownym ciągiem płytkich oddechów, a w głowie słyszę dźwięki, których nie chcę słyszeć.

Jak to jest możliwe?

Siedzę na łóżku, a za oknem burza. Krajobraz ciemnieje z minuty na minutę. Patrzę na Nią i wiem, że zaraz nastąpi koniec. To kwestia kilku godzin, może jednej nocy. Wystarczy, że ktoś zatęskni bądź się zaniepokoi. Zanim jednak wszystko się zakończy… opowiem wam historię o stracie tak wielkiej, że pozostawionej po niej w sercu dziury nie zalałyby wszelkie rzeki tego parszywego świata.

Wszystko się zaczęło, gdy miałem czternaście lat. Byłem wyśmiewanym przez rówieśników wątłej budowy Żydem. Czarne, zawsze niechlujne włosy, kościste policzki, grube brwi czy długie ręce niezmiennie wywoływały salwy wyzwisk za moimi plecami. Słyszeli to wszyscy we wsi. Mieszkałem wtedy z rodzicami i siostrą w zapomnianym Kłodzewie, w którym życie płynęło spokojnie, aż do pewnej zimowej niedzieli. Pamiętam każdy szczegół tamtego okrutnego dnia.

Było już ciemno. Wiatr uderzał o szyby, obsypując je czasami garścią kropli ostatniego w roku deszczu. Mama w swoim grubym, siwym swetrze krążyła po kuchni, żeby przygotować na obiad rosół, a na drugie danie ziemniaki z odrobiną mięsa. Moja siostra, Ewa, udawała, że jej pomaga, czekając z łyżką w dłoni na polecenia. Tata z kolei drzemał po całonocnej pracy w zakładzie, trzymając splecione na brzuchu spracowane dłonie. Były grube i szorstkie, ale to właśnie nimi tworzył najlepsze buty w okolicy. Ja i Ewa odwdzięczaliśmy się mu ciszą, na którą zasługiwał, a mama dziękowała mu codziennie słowami: „Kochanie, obudź się, obiad czeka”.

Zasiedliśmy w końcu wszyscy do stołu i w cieple świec zmówiliśmy modlitwę, trzymając się za ręce. Nie zdążyliśmy wziąć do ust pierwszej łyżki pełnej złocistego bulionu, kiedy na zewnątrz rozniósł się dźwięk tłuczonego szkła.

– To pewnie wiatr – powiedział tata. – Mówiłem sąsiadom, żeby okna wzmacniali. Domy w tej wiosce to istna ruina.

Miał rację. Ściany, dachy i drzwi były w opłakanym stanie. W Kłodzewie sypało się wszystko. Poza ziemią. Ziemię mieliśmy wspaniałego gatunku. Pytanie więc, czemu mój tata nie był rolnikiem. „Bo jak zrobisz buty, dasz komuś je do rąk, on je założy na nogi, a potem mu je ukradną, to już jego problem. Ty wracasz do domu z pieniędzmi. Na polu zaś narób się miesiącami i niech ci jakaś gnida z pochodnią przyjdzie”, wyjaśnił mi krótko pewnego razu i uświadomiłem sobie wtedy, że nie chcę pracować nadaremnie.

– Rosół, rozumiem, że wam nie smakuje – powiedziała zaczepnie mama. Lubiła udawać obrażoną, kiedy ktoś jej nie pochwalił. Unosiła wtedy lekko brodę i kierowała wzrok w pierwszy pusty kąt, czekając na komplementy. Dobrze wiedziała, że wszystko, co przygotuje do jedzenia, będzie przepyszne. Tak samo wybornie gotowała jej mama, babcia i chyba wszystkie kobiety w jej rodzie.

– Rosół pyszny, tłuściutki – powiedziała Ewa. Oblizała usta, zanurzyła łyżkę… i w tej samej sekundzie podskoczyła ze strachu. Odwróciła się do okna.

Znów gdzieś wybita szyba. Rodzice spojrzeli na siebie ze zdziwieniem.

– Myślisz, że… – zaczęła mama.

– Niemożliwe – uciął jej domysły tata. – Na pewno nie. Przecież to tylko plotki.

– A pobicia? Było ich ostatnio kilka. – Ścisnęła w dłoniach fartuch opierający się na jej udach.

– To jakieś pojedyncze przypadki, nic więcej. Jedzcie dalej – uspokajał nas tata, chociaż w jego głosie w ogóle nie było spokoju.

Wstałem od stołu i podszedłem do okna. Ciemność.

– Może wyjdę i sprawdzę? – zaproponowałem.

– Siedź! – Jego niski głos ściągnął mnie z powrotem na krzesło. – Ja pójdę – dodał.

Jednak przez chwilę tata nigdzie nie szedł. Wpatrywał się w resztkę rosołu w swojej misce, jak gdyby szukał w niej odpowiedzi na pytanie „a co jeśli…?”. Odłożył w końcu łyżkę, narzucił na siebie kurtkę, spojrzał nam wszystkim w oczy i wyszedł. Cisza, w jakiej nas zostawił, była paraliżująca. Mama nie nakładała drugiego dania. Położyła dłonie na stole i siedziała w bezruchu. Pod jej opuszkami pojawiały się mokre ślady. Tak topnieje człowiek, pomyślałem. Ubywa go, ze stresu, z nerwów, z zamartwiania się. Gdy już człowieka ubędzie, wstaje on potem lżejszy o jakąś cząstkę siebie albo nie wstaje w ogóle, a podnosi się tylko puste opakowanie, którego zawartość została w tyle. Minuty ciągnęły się jak długie lata, aż w końcu pomarańczowe światło pomalowało okna z zewnątrz.

– Jasmina! – Desperacki krzyk taty, jak błysk przed uderzeniem pioruna, wbił się do naszej kuchni. Dłonie mamy wyprostowały się w napięciu, w strachu. Zupełnie, jakby wiedziała, co może się stać. – Jasmina, błagam.

– Mamo… – zaczepiła ją Ewa.

– Wiem – odpowiedziała krótko. Wyjrzeliśmy przez okno i potem już nic nie było takie samo.

2.

Siedziałem na krawędzi statku i patrzyłem w gwiaździste niebo kończące horyzont. Noc była wyjątkowo zimna. Wokół woda. Ciężki i gęsty bezkres, wciągający swoją czernią i odpychający mrozem. Tak, morze to strach. Siedzisz na kawałku drewna połączonego z kolejnym kawałkiem, tym razem metalu, i kolejnym, i kolejnym, aż wszystkie tworzą dumne coś zwane parowcem; siedzisz i myślisz, że jesteś bezpieczny. Na morzu nikt nie jest. Na morzu żyjesz dzięki jego łasce. Jeśli dotyk fal będzie dla ciebie łagodny, jesteś szczęśliwcem. Tamtych nocy morze było dla nas łaskawe. Kołysało statkiem, jak gdyby chciało uśpić wszystkich pasażerów, żeby pozwolić im zapomnieć o ich życiu, umrzeć i urodzić się na nowo. Nie wiedziałem, dokąd płyniemy. Parowiec gładko przecinał linię wody, a mnie się wydawało, że za chwilę znajdziemy się na krańcu świata, żeby za nim runąć w przepaść i zniknąć. Płynęliśmy kursem w zapomnienie. Przynajmniej wtedy bardzo tego chciałem.

Wstałem i odwróciłem się. Widok z tyłu nie zmienił się od wielu godzin, jednak wydawał się on w jakiś sposób inny niż ten, który jawił się przede mną.

Był inny, i ja też miałem być.

*

Zszedłem pod pokład. Ostatnią rzeczą, której potrzebowałem, było przeziębienie, dlatego znalazłem wolny jeszcze kawałek koca, którym okryła się moja siostra, oparłem się o filar i zamknąłem oczy.

– Dokąd płyniemy? – zapytała mnie Ewa.

– Nie wiem. Mama ci nie powiedziała? – Podniosłem rękę tak, żeby mogła wejść pod moje ramię i się o mnie oprzeć, co od razu zrobiła.

– Nie, nic nie mówiła.

– To pewnie ma dla nas jakąś niespodziankę – uznałem. – Śpij. Lepiej, żebyśmy mieli siły, jak już dopłyniemy.

Mężczyzna siedzący obok zaśmiał się kpiąco i pokręcił głową.

3.

Obudziło mnie kopnięcie w but. Nie wiem, kto mnie szturchnął, bo gdy się przebudziłem, za moimi plecami było już pełno pasażerów. Przed oczami miałem małe okno z brudną podwójną szybą. Podszedłem bliżej i przetarłem oczy. Niebo wyglądało jak wielki szary obrus, którym ktoś okrył świat. Morze było spokojne. Białe grzbiety fal opadały, wzmagając u mnie pragnienie.

– Ruchy! – Z pokładu dochodził męski głos. Stare schody uginały się pod ciężarem pasażerów, którzy rozpychali się łokciami, żeby jak najprędzej wyjść na górę. W końcu i mi się udało.

– Patrzcie no, do nowego świata przypłynęli, a gorzej niż szczury ubrani – kpił ze wszystkich jeden z marynarzy. Jego koledzy parsknęli śmiechem, opluwając się kanapkami.

Opuściłem głowę i naciągnąłem na siebie kurtkę tak, żeby zniknąć, stać się cieniem w tłumie. Nie chciałem być obiektem drwin. Kapitan przeganiał nas tak głośno, że każda sylaba z jego ust mijała krople siąpiącego deszczu i trafiała wyraźnie w unoszący się wokół mojej głowy duszący smród przepoconych ubrań. Ludzie byli wykończeni, zmarznięci, głodni i nieustannie szli, jak gdyby wiedzieli, dokąd iść mają. Nagle świat w mgnieniu oka rozrósł się w każdą stronę, pojawił jak nowa kraina we śnie. A może to jest tylko sen?, pomyślałem. Może śpię u siebie w pokoju, a tata za chwilę obudzi mnie i powie, że muszę mu pomóc spakować narzędzia do pracy. Zrobię to i pójdę do kuchni, gdzie moja mama z czarnym warkoczem będzie kroiła chleb. Uśmiechnie się do mnie, uwydatniając swoje dołki w policzkach. Przytulę się do niej, powiem, że ją kocham,i może znowu poczuję cząstkę miłości wydobywającą się z jej grubego, ciepłego swetra.

– Nie ociągajcie się – powiedziała tymczasem drżącym głosem, szarpnęła mnie i Ewę za ręce, a potem pociągnęła za sobą. Patrzyłem na swoją siostrę z wymuszonym uśmiechem, udając, że wszystko jest w porządku, że mama stara się nas po prostu nie zgubić i ochronić przed obcymi. Ewa chyba jednak nie do końca zaufała mojemu spojrzeniu. Zaczęła łkać, dusząc w sobie wybuch płaczu. I tak w dźwięku jej przerażenia, w szaleństwie matki i stanie mojego zmieszania brnęliśmy przez ulice usłane błotem, nie wiedząc, dokąd mamy pójść.

– Welcome in London – przywitał ochrypłym głosem mężczyzna siedzący w kałuży, po czym przyssał się do szklanej brązowej butelki, pijąc tak łapczywie, jakby chciał utonąć od środka.

4.

W wąskiej uliczce znaleźliśmy stos skrzyń. Zabrałem kilka z nich pod zadaszony starą blachą kąt i ułożyłem tak, żeby przy siedzeniu nasze ubrania nie dotykały ziemi. Byliśmy jak zbite psy, których ktoś się pozbył, wyrzucił do lasu. Niczym kundle trzęśliśmy się z głodu, zimna, a nawet strachu. Z głównej ulicy docierały do nas dźwięki i słowa, których nie znaliśmy, były zupełnie nowe. Większość z nich brzmiała gładko, z wydłużonymi nieco końcówkami i dziwnym, okrągłym akcentem. Dziś już wiem, że Anglicy traktują swój język poważnie, uważając każdą sylabę za świętą. Wtedy brzmieli jednak, jakby się dusili od ugryzienia osy w podniebienie.

Zanim jednak powiem o naszym bawełnianym worku, bo tylko jego zdążyliśmy ze sobą zabrać, muszę przytoczyć jedną historię.

Pewnego lata mama dwa razy w tygodniu wracała z miasta z małych zakupów, mówiąc bez przerwy, jaką piękną zastawę widziała w sklepie starego Rubena. Składała się z czterech dużych talerzy, czterech małych, mlecznika i cukiernicy. Wszystko w beżowym kolorze, z czerwoną różą na środku. Krawędzie zaś były pozłacane, co znacznie podnosiło cenę.

– Nie stać nas na ten komplet – mówił tata.

– Wiem, wiem – odpowiadała mama z mieszanką smutku i zrozumienia, po czym znikała gdzieś do znajdowanego na szybko obowiązku.

Nastałw końcu dzień, kiedy tata wszedł do domu z dziwnym, niecodziennym uśmiechem. Lato było upalne, więc od razu zauważyłem, że wracał do domu bez czapki, narażony na nagrzanie i udar, co też według mnie się stało. Zdjął buty, umył ręce i sztywno usiadł przy stole. Gdzieś w połowie obiadu nie wytrzymał i zgarbił się, wyciągając spod koszuli kawał szeleszczącego brązowego papieru. Wręczył go mamie, a ona – jeszcze nie zajrzawszy do środka – czuła, co jest w niego zawinięte.

– Na razie jeden – powiedział dumny. – Resztę będziemy dokupować z czasem.

– Ten jeden wystarczy – odpowiedziała z płaczem mama. Przytuliła tatę, a potem postawiła duży talerz na kuchennej półce. Tak żeby mogła cieszyć się jego widokiem. Jadła z niego tylko ona i tylko od święta.

Do końca dnia rodzice patrzeli na siebie, jakby widzieli się pierwszy raz.

W tamtą parszywą noc zdążyliśmy zabrać z domu niewiele. Do bawełnianego worka mama kazała mi spakować to, co najcenniejsze, i trochę jedzenia. Wrzuciłem więc srebrny świecznik, kilka pierścionków i jej talerz, a potem chleb i trochę szynki. Chleb zamoknął, stając się niezdatnym do spożycia, szynkę zjedliśmy na morzu, świecznik i pierścionki przetrwały, jednak talerz pękł na trzy części. „Dureń. Łeb sobie potrzaskaj”, skomentowała mama pod nosem na widok uszczerbionych kawałków, a ja poczułem wtedy, żeokradłem ją z możliwości powrotu do wspomnień. Jakbym zabrał część jej historii i coś, co ukształtowało ją taką, jaka była przed kilkoma dniami, przed wypłynięciem. Czy stłuczony talerz stłukł też mamę?, pomyślałem. Czy ukruszył ją i pozostawił tylko kilka części?A może nie pozostawił żadnej części w ogóle?

Dureń, znowu usłyszałem, tym razem w swojej głowie. Wtedy się nauczyłem, że miłość, nawet ta matki do dziecka, może zostać w każdej chwili zachwiana.

5.

Drzwi bujały się luźno na zawiasach. Stara wyłamana klamka sugerowała, że w budynku, przy którym siedzieliśmy, nikt nie mieszka, albo przynajmniej nie na stałe.

Gdy podmuch wiatru otworzył skrzydło szerzej, przytrzymałem je stopą. Wejrzałem do środka. Ciemny korytarz prowadził kilka metrów prosto, a potem skręcał w prawo. Zostawiłem mamę oraz Ewę i wszedłem głębiej. Pierwsze schody, pierwsze piętro, pusty salon. Drugie schody, drugie piętro, kilka starych, zakurzonych mebli, cisza. Znowu schody, strych, tam drabinka prowadząca na dach.

Otworzyłem klapę, przegoniłem gołębie i stanąłem na zewnątrz. Dawno nie wziąłem tak pełnego oddechu, jak wtedy. Podszedłem bliżej krawędzi. Pod nogami miałem miriady budynków, jakich nigdy dotąd nie widziałem. Zdawało mi się, że patrzę na obraz namalowany ponurymi kolorami. Dachy w opłakanym stanie, wysokie mury z gołej cegły, okiennice ze starego drewna, fabryki, wieże kościelne, a między tym wszystkim olbrzymi labirynt błotnistych ścieżek, otulonych duszącym smrodem, który przylegał do twarzy i był z człowiekiem wszędzie od pierwszego zejścia na londyńską ziemię.

Spojrzałem w dół. Rzeki ludzi o smutnych twarzach wypełniały chodniki i ulice. Ktoś coś krzyczał, ktoś z kimś się szarpał, inni szli w grupie, rozglądając się wokół.

Niebo nade mną kradło słońce, kradło życie. Dlaczego tu przypłynęliśmy? Dlaczego akurat tutaj?, pomyślałem.

Gdy wróciłem, mama, niczym mała, wystraszona dziewczynka, siedziała przytulona do swojego talerza, a Ewa patrzyła na nią z oczekiwaniem na chociaż jeden matczyny odruch, przytulenie, uśmiech, uspokojenie. Zastanowiło mnie wtedy, czy matczynych odruchów w ogóle można żądać. Każda matka była kiedyś dzieckiem, potem nastolatką, młodą dorosłą, aż w końcu stawała się dojrzała, ale tylko z zewnątrz, ciałem. Wiele z nich nadal może mieć w sobie małą siebie, tylko trochę bardziej doświadczoną, wygadaną, sprytniejszą. W trudnych chwilach ta małość bierze górę i z dorosłej kobiety znów robi się dziewczynka, która potrzebuje opieki. Miałem więc siostrę i mamę, którymi musiałem się zaopiekować. Nie wiedziałem, kto zatroszczy się o mnie. Gdybym wtedy znał odpowiedź, odpłynąłbym pierwszym parowcem z powrotem.

– Jestem głodna – powiedziała Ewa. Miałem więc do wyboru sprzedaż rzeczy i pogłębienie nienawiści matki do mnie albo kradzież, na którą chwilę potem się zdecydowałem. Tak wykonałem pierwszy krok w świat bezprawia i występku.

6.

Przyglądałem mu się przez kilka minut. Krążył od lewej do prawej krawędzi straganu, co chwilę wymachując rękami i drąc się na przechodniów. Łysy placek na głowie, otoczony resztką siwych włosów, miał tak rozpalony, że z drugiej strony ulicy widziałem, jak leżące na nim krople deszczu parowały.W którymś momencie zaczął wrzeszczećza mężczyzną o brązowej skórze, dodając na końcu zdania dźwięczne słowonigger. Ten w odpowiedzi ściągnął spodnie, rozchylił przed sprzedawcą nagie pośladki i poruszał nimi w rytm jego słów. Ludzie wokół parsknęli śmiechem, a mężczyzna z gołym zadkiem dostał jabłkiem w głowę. Czarnoskóry zmierzył wzrokiem handlarza i odszedł, a ja stałem jeszcze chwilę, żeby otoczenie przyzwyczaiło się do mnie, żeby wszystkie oczy wokół oswoiły się z moją obecnością.

Kiedy ludzie przestali zwracać na mnie uwagę, ruszyłem. Minąłem kilka wozów konnych, potrąciłem może dwie osoby i w końcu znalazłem się o krok od straganu. Nie wykazywałem zainteresowania. Czekałem na moment, kiedy sprzedawca odejdzie lub odwróci się na dłużej, a w międzyczasie patrzyłem na miasto, na krzywe dwu- i trzypiętrowe budynki z odpadającymi ramami okien. W jednym z nich dostrzegłem starszą kobietę, która patrzyła na ulicę, jak gdyby zapamiętywała, kto i kiedy nią przechodzi. Dla mnie te twarze się rozmywały. Wszystkie miały wyrysowane na sobie zmęczenie. Ja sam też byłem zmęczony – czekaniem.

Odwróciłem się i zobaczyłem, że sprzedawca gdzieś zniknął. Podszedłem tyłem do straganu i po omacku zacząłem szukać jakiegoś pieczywa lub owoców. Nie potrafiłem znaleźć niczego konkretnego. Bałem się, że zabiorę coś, co wymagałoby gotowania lub innego obrobienia. Straciłbym tylko wtedy czas. Szybko spojrzałem na towar i łapałem, co mogłem. Bagietka pod kurtkę, dwa jabłka do kieszeni, trzy marchewki pod pachę i nie wiem dlaczego, ale zabrałem też pietruszkę.

Obróciłem się na pięcie i w tej samej chwili wpadłem w wielkie, tłuste ramiona sprzedawcy. Pchnął mnie na najbliższą ścianę, targnął za kurtkę i zbliżył swoją twarz do mojej. Jedzenie upadło mi na ziemię. Zaczął wrzeszczeć w obcym języku. Pluł tak mocno, że czułem jego ślinę na swoich wargach. Zrobił się czerwony i wpadł w furię. Miałem wrażenie, że pęknie.

– Nie zapłacę – powiedziałem w końcu, a gruby sprzedawca przestał szarpać i spojrzał na mnie, jak gdyby zrozumiał, co powiedziałem. Wskazałem na puste kieszenie.

– Żyd? – zapytał głośno w moim języku. Milczałem z zaskoczenia. – Żyd czy nie?!

– Żyd – odpowiedziałem.

– Żyd?! – darł się, jakby nie wiedział, co powiedzieć dalej.

– No przecież powiedziałem. – Wzruszyłem ramionami.

– Od razu poznać po akcencie. Kolejny, kurwa jego mać – bąknął przez zaciśnięte zęby i mnie puścił. – Kiedy przypłynąłeś?

– A skąd ta pewność, że przypłynąłem? – Poprawiłem ubranie i podniosłem jedzenie.

– Cuchniesz brudną łajbą. Pewnie parowiec… – Pochylił się trochę nade mną, węsząc.

– Tak, parowiec.

– Wiedziałem. Dziesięć lat temu cuchnąłem tak, jak ty. – Wrócił do układania towaru na straganie, a ja obwąchałem się dyskretnie.

– I jak się pan tego smrodu pozbył?

– Nie pozbyłem. Cuchnę jeszcze bardziej. W tym mieście nie ma czym oddychać. – Rozejrzał się dookoła z obrzydzeniem, kiedy ja łapczywie zjadłem połowę jego jabłka. Było bez smaku. – Smród tutaj jest z tobą i pasożytuje bez przerwy. Jak dzieci. Zresztą to jedno i to samo.

– Pana dzieci muszą być szczęśliwe – powiedziałem i wyszedłem przed stragan.

– Jeszcze jedno słowo i wsadzę ci marchewkę tam, gdzie zmieni swój smak. – Odwrócił się i zarechotał pod nosem ze swojej riposty.

– Pójdę już… – Zaczynałem się wycofywać.

– O nie, nie, chłopaku. – Podszedł do mnie i chwycił za ramię. – Jedno moje skinienie i jest tu policja, a ty trafiasz do najgorszej roboty, jaką możesz dostać w Londynie. Będziesz czyścił kanały. Jestem tutaj poważanym i szanowanym obywatelem. Ciężko na to pracowałem i mam coś do powiedzenia.

– Oddam jedzenie.

– Nie chcę go. – Zmierzył mnie z góry na dół z grymasem obrzydzenia. – Staniesz na rogu straganu i będziesz pilnował, żeby kolejny taki, jak ty, tu nie podszedł.

W ten sposób załapałem swoją pierwszą pracę w Londynie. Musiałem stać i warować jak pies. Nie mogłem pozwolić sobie na areszt czy zniknięcie, mimo że bardzo tego pragnąłem. Odwiedzali nas przeróżni ludzie, którzy patrzyli na mnie jak na żebraka. Niektórzy, przy wydawaniu reszty, dostawali gorączki i zaczynali się kłócić. Inni natomiast odchodzili z uśmiechem, kłaniając się nisko.

Dzień targowy dobiegł końca. Sprzedawca zaczął się pakować, każąc mi jeszcze powrzucać towar na wózek. Gdy stragan był już pusty, pozwolił mi odejść. Powoli ruszyłem w swoją stronę. On chwycił za dwa kije wózka, zrobił kilka kroków i od razu upuścił go z hukiem. Zatrzymałem się.

– Psia krew – wydyszał, trzymając się za krzyż. Zrobił się czerwony. – Nie patrz na mnie.

– Nie patrzę.

– I nie miej mnie za słabego – dodał.

– Odwiozę towar, gdzie trzeba, ale nie za darmo – zaproponowałem.

– No Żyd. Od razu wyczułeś interes – podśmiechiwał się, sycząc z bólu. – Czego chcesz?

– Noclegu. Przenocujesz mnie, moją matkę i siostrę. Czekają za rogiem.

– Wujków i ciotki też wziąłeś? – zażartował. Spróbował się ruszyć na spiętych, sztywnych nogach, ale nie uszedł daleko. – Niech będzie. Idź po nie – odpowiedział, a ja pobiegłem od razu w ciemność szczęśliwy, uznając to za odkupienie krzywdy po zbitym talerzu i utraconych wspomnieniach mamy.

7.

Szliśmy ciasnymi uliczkami, szerokimi na mniej niż rozpiętość ramion dorosłego mężczyzny. Ściany z brudnej cegły oklejone były rozmokłymi ogłoszeniami. Jedne zawierały samą treść, inne dodatkowo szkic czyjejś twarzy. Czasami mijaliśmy drzwi, przy których stała kobieta zapraszająca do środka półnagimi piersiami albo kilku pijaków bełkoczących i wygrażających sobie palcami. Ich głos ucichł za zakrętem. A tych z kolei było pełno, tak samo jak schodów, ukrytych przejść, wejść czy ciemnych zaułków. Do niektórych w ogóle nie docierało światło. Wysokie na kilka pięter budynki i krzywe dachy pochłaniały je zupełnie.

– Ale tu śmierdzi – skomentowała Ewa.

– A co żeś myślała? Że jak Londyn, to drogi będą pachniały fiołkami? – sprowadził ją na ziemię sprzedawca. – Miasto od lat nie radzi sobie ze smrodem. Fabryki kopcą i gaz wypuszczają. Tamiza pełna gówna. Kanały co chwila się zapychają. Ludzie srają po kątach, nie myją się, leżą uchlani w trupa, a często jest i tak, że po prostu trup leży. Nie myślcie, że jak macie na butach błoto, to jest to tylko mokra ziemia. O nie. Ludzie się już przyzwyczaili do syfu. Jesteśmy jak robale w dupie.

Spojrzałem na buty i wolałem nie myśleć, od czego są brudne.

Skręciliśmy jeszcze kilka razy, aż w końcu wyłoniła się przed nami długa, szeroka ulica wchodząca w lewy zakręt gdzieś na horyzoncie. Obie jej strony zdobiły rzędy sklepów, piekarni, barów i miejsc, których mój wzrok nie sięgał. Pełno wozów konnych stało na poboczach, czekając na klienta. Stragany śpiewały, krzyczały głosem właścicieli. Zapraszały do siebie po najlepsze wszystko.

– To dzielnica Whitechapel. Mówią, że najgorsza w całym Londynie. – Sprzedawca wysmarkał się na chodnik. – I mają rację. Nie dajcie się zwieść temu, co widzicie. Chodźcie, musimy wejść głębiej. Mieszkam w zaułku Gilberta Brown’a – dodał.

Zniknęliśmy w kolejnych cieniach wąskich tuneli Londynu. Powoli traciłem czucie w palcach i ramionach. Nie przywykłem do noszenia takich ciężarów, a na pewno nie na podobnych dystansach. Wolałem jednak cierpieć z bólu mięśni niż z zimna w nocy.

Zaułek Gilberta Brown’a okazał się niczym innym jak krótką i wąską ulicą, kończącą się drewnianym płotem. W domach po obu stronach ulicy – wyglądających, jak gdyby się miały zapaść pod własnym ciężarem – mieszkało może kilkanaście rodzin. Gdy tam dotarliśmy, lekkie podmuchy wiatru zacinały kroplami deszczu, który wychładzał nam policzki. Kątem oka widziałem, jak mgła i fabryczne opary unoszą się nad dachami, rozmywając granicę między nimi i niebem.

Czułem na sobie spojrzenia. Miałem wrażenie, że słyszę myśli tych, którzy patrzą. „Włóczęgi, kundle, pasożyty”, mówiły. Najtrudniejszy wtedy był dla mnie fakt, że nie potrafiłem temu zaprzeczyć. Byliśmy włóczęgami, jak bezpańskie i bezdomne kundle, które będą pasożytować na obcej ziemi, pod obcym dachem. Życie ze świadomością tego nie było łatwiejsze.

– Witaj, Oliver! – przywitała sprzedawcę kobieta, która mocno wychyliła się z okna i przyjrzała nam dokładnie, gdy staliśmy pod drzwiami jego domu.

– Witaj, Margot – odpowiedział z uśmiechem. – To Margot MacCośtam – dodał pod nosem, szukając klucza. – Ale wszyscy jej mówią Wścibska Margot. Nie zadawajcie się z nią w ogóle. W tym mieście jest wiele zaraz, jedną z nich jest właśnie ona.

Jeden duży pokój z kilkoma meblami, starą kanapą, podłogą usłaną zakurzonym dywanem, stolikiem, ścianami wytapetowanymi w wielkie kwiaty i zgaszonym, zimnym kominkiem, tak na pierwszy rzut oka prezentowało się mieszkanie Olivera.

– Z towarem tu nie wjedziemy. Objedź dom dookoła, postaw wóz na tyłach i przykryj pokrowcem. Powinien gdzieś tam leżeć – rozkazał Oliver, a chwilę potem wóz z towarem stał już pod drewnianym zadaszeniem. Przykryty, tworzył różne kształty, w tym nawet ukrytych zwłok.

Docisnąłem pokrowiec szczelnie i gdy już miałem odchodzić, usłyszałem za plecami kroki. Były zbyt lekkie, żeby uznać je za ludzkie. Wbiłem wzrok uważnie w najciemniejszy kąt między paletami i starymi skrzyniami, i znów kroki, jak gdyby w miejscu. Podszedłem bliżej.

W małej, ciasnej klatce siedział zgarbiony pies. Miał wielki kwadratowy łeb, krótkie uszy i szeroki, umięśniony kark. Swoimi ciemnymi oczami wpatrywał się w moje dłonie, jakby czekał, aż mu podam zabawkę albo coś do jedzenia. Zaskamlał. Starał się wyprostować, podnieść, wygiąć górę klatki, ale jej pręty z każdym pchnięciem wbijały się głębiej w jego ciało, zostawiając otarcia. Był zmuszony do niewygodnej pozycji.

– Zaraz coś poradzimy, kolego – powiedziałem i chwyciłem kłódkę.

– Zostaw. – Oliver zatrzymał mnie twardym tonem. Podszedł bliżej, biorąc spod ściany kij.