Kraina złotych kłamstw - Anna Górna - ebook + audiobook + książka

Kraina złotych kłamstw ebook i audiobook

Górna Anna

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W listopadzie 2004 roku w angielskim hrabstwie West Sussex dochodzi do zaginięcia dwudziestodwuletniej Julie Pearson, partnerki wschodzącej gwiazdy kina, Jacka Harforda. Przez piętnaście lat sprawa pozostaje niewyjaśniona.

Po skandalu Jack wyprowadza się do Zurychu, gdzie prowadzi spokojne, dostatnie życie z dala od blasku fleszy. Przynajmniej do czasu, gdy w grudniu 2018 roku jego kolejna partnerka znika bez śladu. Chcąc udowodnić swoją niewinność, angażuje prywatnego detektywa, Piotra Sauera.

Sauer jest byłym policjantem pracującym w charakterze szefa działu ochrony w firmie ubezpieczeniowej. Wyjechał z Polski po tym, jak zadarł z niewłaściwymi ludźmi i jego rodzina cudem uratowała się z płonącego domu. Wtedy też obiecał żonie, że na zawsze zerwie z dawnym życiem.

Obok wciągającej kryminalnej fabuły Kraina złotych kłamstw to również opowieść o zgubnej sile uprzedzeń wobec ludzi, których opinia publiczna skazała bez wyroku, przezwyciężaniu własnych lęków oraz nadziei na nowy start. A także o pozornym raju i przeszłości, która raz za razem wraca, próbując dopaść nas w najmniej oczekiwanym momencie.

 

Kraina złotych kłamstw to rewelacyjny kryminał. Ile tutaj jest dobra!

Górna z przytupem wkracza w ten nasz kryminalny półświatek.

WOJCIECH CHMIELARZ

 

Niezwykły talent i porywający kryminalny debiut.

Przygotujcie się na olbrzymią dawkę emocji!

ROBERT MAŁECKI

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 664

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 20 godz. 7 min

Lektor: Janusz Zadura

Oceny
4,2 (180 ocen)
89
58
21
9
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna powieść - kryminał,ciekawie i sprawnie napisana,akcja wciąga czytelnika bez reszty! Wnioskuję ,że będą kolejne tomy z Piotrem Sauerem---czekam i polecam wszystkim miłośnikom kryminałów! Swietny debiut !!!
10
Steria

Nie oderwiesz się od lektury

Sprawnie napisana i ciekawa fabuła, zdecydowanie polecam
10
kasiek19832

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny debiut!
10
jabern

Dobrze spędzony czas

Bardzo udana pozycja, szczególnie jak na debiut. Dobra intryga, wyraziste postaci. Niektóre elementy trochę mało realistyczne, ale dobrze się czytało i słuchało pana Zadury.
00
popielawa

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra sensacja, choć większość szybkiej już akcji, rozgrywa się pod koniec książki. Ale to trochę tak, jak w brytyjskich kryminałach, początek powoli się rozkręca i kiedy wiemy już prawie wszystko o wszystkich, następuje zwrot, i zaczynamy od początku. Aha, muszę przyznać, że najbardziej polubiłam asystentkę detektywa Sauera o imieniu Mia. Warto się jej lepiej przyjrzeć, bo zasługuje na pierwszy plan.
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Anna Górna, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

 

Redaktor inicjujący: Adrian Tomczyk

Redaktorzy prowadzący: Adrian Tomczyk, Joanna Zalewska

Marketing i promocja: Joanna Zalewska

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Marta Akuszewska, Anna Nowak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: © Eliza Luty

Fotografia na okładce: Alisa | Adobe Stock

Zdjęcie autorki: © Marta Machej

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

 

eISBN 978-83-67054-95-9

 

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojemu Tacie

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

Wielka Brytania, hrabstwo West Sussex, 28 listopada 2003 roku

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wycieraczki garbusa ledwo nadążały za zacinającym deszczem. Było ciemno i poza oświetlonym reflektorami kawałkiem drogi na półtora metra przed maską Julie Pearson nie widziała kompletnie nic. Kilka minut temu minęła Petersfield, więc wiedziała, że musi być już blisko. Jechała tędy wcześniej kilka razy, ale nie jako kierowca i nie przy tak paskudnej pogodzie.

Dotychczas starała się trzymać głównej drogi, ale wiedziała, że zjazd musi być gdzieś tutaj. Nie była pewna, kiedy powinna skręcić. Strumienie wody zalewały przednią szybę. Po obu stronach drogi miała tylko las i ciemność. Nic, co pozwoliłoby jej sprawdzić, czy w ogóle jest na właściwej trasie. W jednej chwili zaczęła wątpić. Nigdy nie miała dobrej orientacji w terenie.

Sięgnęła w stronę siedzenia pasażera. Gdzieś na kartce miała zapisane instrukcje, ale w jej torebce było oczywiście wszystko, tylko nie ta kartka. Starając się nie odwracać uwagi od drogi, lewą dłonią szukała po omacku. Natrafiła po kolei na portfel, dokumenty, krem do rąk, brelok z kluczami, trzy pomadki i cukierki. W końcu wyczuła papier, ale było to tylko potwierdzenie z bankomatu, w które zawinęła gumę do żucia.

Noszę ze sobą prawdziwy śmietnik, pomyślała. Wymacała nawet łupinki po pistacjach. Zirytowana wytarła dłoń z paprochami o nogawkę spodni. Wtedy zobaczyła rozwidlenie.

To musiało być tu. Odetchnęła z ulgą, rozpoznając znajomy punkt. Gwałtownie odbiła w lewo. Opony zatańczyły na śliskiej powierzchni, tracąc przyczepność. W ostatniej chwili próbowała kontrować, ale było za późno.

Samochód wypadł z drogi.

Miała absurdalne uczucie, że czas zwolnił. Widziała już drzewo i wiedziała, co za chwilę się stanie. Zdążyła pomyśleć, że to już, że to tak właśnie się skończy, i przez ułamek sekundy poczuła bezsilność i irytację – na los, Boga czy cokolwiek to było – że czeka ją tak idiotyczna śmierć.

Samochód uderzył w drzewo.

Cisza. Zaraz potem szum w uszach. Pociemniało jej przed oczami.

Rozległ się wielki huk.

Straciła dech.

Wszystko się zatrzymało. Po chwili, która wyrwała się z ram czasu, bo czas przecież nie miał już znaczenia, Julie otworzyła oczy. Przez ułamek sekundy nie była do końca pewna, czy żyje, czy jest już po drugiej stronie. Kiedy znów nabrała powietrza, rzeczywistość wróciła ze zdwojoną siłą, jakby ktoś właśnie dał jej w twarz.

Miała dwadzieścia dwa lata, nie czas jeszcze umierać.

Czuła ból od uderzenia poduszki powietrznej. Udało jej się otworzyć drzwi samochodu i wysiąść.

Zachwiała się na nogach. Oparła o maskę samochodu, spojrzała w dół i uważnie obejrzała swoje ciało, na ile było to możliwe w świetle wciąż zapalonych samochodowych reflektorów. Dotknęła twarzy. Była cała. Do oczu napłynęły jej łzy. Stała w deszczu gdzieś na bocznej drodze z dala od świata i śmiała się ze szczęścia. Najadła się strachu – mało brakowało.

Samochód nie wyglądał też jakoś strasznie. Lewy reflektor był zupełnie rozbity, ale żarówka dalej świeciła. Poza tym wgniecione przedni zderzak i maska. Julie wsiadła z powrotem do auta. Sflaczała poduszka powietrzna smętnie zwisała z kierownicy. Dziewczyna przekręciła kluczyk w stacyjce. Garbus nie chciał odpalić.

Torebka spadła z fotela na dywanik pod nogami pasażera. Wśród rozsypanych rzeczy Julie znalazła swoją komórkę. Wskaźnik baterii pokazywał ostatnią kreskę na wysłużonej nokii. Julie pisała właśnie SMS, kiedy oślepiły ją mocne światła nadjeżdżającego tira. Oderwała wzrok od ekranu. Niech tylko sobie jedzie, pomyślała.

Zaraz jednak hamulce głośno zapiszczały i ciężarówka się zatrzymała. Deszcz zelżał i dało się zauważyć kolorowego smoka wymalowanego na czarnej kabinie. Z jego paszczy wychodziły żółte płomienie ognia. Krótki klakson i za chwilę z okna wychylił się wielki łysy facet. Jeszcze tylko tego brakowało, pomyślała i niechętnie otworzyła swoje okno.

– Wszystko w porządku? – zawołał mężczyzna ze wschodnim akcentem, przekrzykując deszcz i wiatr.

– Tak. Nic mi nie jest – odpowiedziała zdecydowanie.

– Jesteś pewna? Nic ci się nie stało? – zapytał.

Nie widziała dobrze jego twarzy, by ocenić, ile ma lat.

– Wszystko pod kontrolą – zapewniła, modląc się w duchu, by sobie pojechał i zostawił ją w spokoju.

– Dzwoniłaś na policję? – spytał.

– Nie trzeba. Wezwałam już pomoc drogową – skłamała bez zastanowienia.

– Na pewno? Może cię gdzieś podrzucić? – zaproponował z uśmiechem, po którym miała ochotę się umyć.

Niech go szlag trafi, pomyślała. To by była wycieczka w jedną stronę i jedno z nich skończyłoby w piekle.

– Nie, nie, dziękuję. Poczekam na pomoc. Są już w drodze. Naprawdę nic się nie stało. Może pan jechać! – powiedziała i zaczęła zasuwać swoją szybę, by dać mu jasny sygnał.

Chyba zrozumiał, bo skinął głową na do widzenia i ku jej ogromnej uldze odjechał. Julie odprowadziła go wzrokiem, aż światła tira zniknęły w oddali.

 

 

Kiedy Marcin Wróbel dojechał do domu w East Marden i zaparkował na podjeździe, dziewczyna z rozbitego garbusa dalej nie dawała mu spokoju. Były w niej jakiś pośpiech i podenerwowanie. Musiała nieźle się przestraszyć przy czołowym z drzewem. Może miała coś na sumieniu, skoro nie chciała wzywać policji. W bladym świetle reflektorów widział jej rozmazany makijaż. Wyglądała jak sto nieszczęść.

Wszedł do domu, zobaczył swoje odbicie w lustrze w przedpokoju i niemal sam się wystraszył. Nie golił się od dwóch dni, miał podkrążone oczy po długiej jeździe, a do tego na bluzie wielką plamę od coca-coli, która rozlała mu się podczas drogi, kiedy odbierał telefon od szefa. Nic dziwnego, że dziewczyna bała się z nim jechać. Wyglądał jak bandyta.

Może dalej siedzi w tym aucie i moknie. Sama jedna na takim pustkowiu, w ciemnościach – i jeszcze w dodatku ta zawierucha. Dziewczyna mogła mieć przecież jakiś wstrząs mózgu albo uraz kręgosłupa, przyszło mu do głowy.

Pomimo zmęczenia Marcin czuł się rozbudzony. Miał to nieznośne uczucie, jak wtedy, kiedy się o czymś zapomni i ma się to zaraz na końcu języka.

Coś się mocno nie zgadzało.

Zamierzał już iść pod prysznic, ale zamiast tego przeszedł się kilka razy po pokoju. Spojrzał na telefon. Bateria naładowana, ale zasięg jak zawsze – jedna kreska, czasem wyjątkowo dwie, jeśli się podejdzie do okna.

Właśnie! Zdał sobie sprawę, co utkwiło mu w głowie, tylko nie mógł tego uchwycić. W lesie ledwo można było złapać zasięg.

Czy ona faktycznie zadzwoniła po pomoc drogową, czy po prostu spławiła go, żeby się odpieprzył? Może się bała. Bardziej jego, wielkiego, brzydkiego faceta, niż ciemności, zimna i wil­goci. Mężczyzna słyszał już niejeden raz wypowiedziane głośnym szeptem komentarze pod swoim adresem. To, że nikt nie chciałby takiego w ciemnej ulicy spotkać, było przy nich komplementem. Marcin był gruby i wielki, ale nie głupi ani głuchy. Nie brakowało mu empatii, nawet jeśli rzadko doświadczał jej od innych.

Co prawda dziewczyna wyraźnie prosiła, żeby tego nie robił, ale Marcin czuł się w jakiś idiotyczny sposób za nią odpowiedzialny. W końcu wziął do ręki telefon stacjonarny i zadzwonił na policję.

Od tego momentu do przyjazdu patrolu na miejsce wypadku minęło dokładnie siedemnaście minut. Samochód stał pod drzewem, reflektory pozostawały zgaszone, drzwi zamknięte.

Dziewczyny nie było nigdzie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

Zurych, środa 5 grudnia 2018 roku

 

 

 

 

 

 

 

 

1.

 

Szedł szybko, chwilę już spóźniony. Wilgoć wchodziła pod kurtkę i przenikała do szpiku kości. Jak pieprzony listopad, pomyślał Piotr Sauer i owinął się szczelnie płaszczem. Było zaledwie kilka stopni powyżej zera. Padało, nie na tyle, by wyciągać parasol, ale dostatecznie, by przyklapnąć wszystkim do czół grzywki i skłonić Sauera do refleksji, że zamszowe obuwie nie jest najlepszym wyborem w taki dzień. Zaparkowanie w centrum graniczyło z cudem, dlatego kiedy mógł, chodził pieszo, co zresztą dobrze mu robiło. Od kiedy przekroczył czterdziestkę, zaczął zwracać uwagę na takie rzeczy.

W końcu zobaczył przed sobą znajomy ciemnozielony szyld. Minął niezrażonych pogodą, wystających pod wejściem palaczy i wszedł do środka. Od razu poczuł ciepło na policzkach. Przy barze ustawiła się już spora kolejka. Wnętrze wyglądało jak każdy irlandzki pub na świecie, więc człowiek od razu czuł się trochę jak u siebie. Ciężkie drewniane meble, obowiązkowe zielone elementy, wątłe światło i zapach piwa wymieszany z wielokrotnie przesmażonym olejem. Sauerowi miejsce to kojarzyło się z Guinnessem przy placu Solnym we Wrocławiu. Zuryski pub był jego stałym miejscem spotkań z Adamem Zarębą, od kiedy cztery lata temu właśnie tutaj wpadli na siebie po latach braku kontaktu.

Sauer rozglądał się dookoła i myślał o tym, jak na emigracji szybko zacierają się granice i ludzie znacznie szybciej przechodzą na inny etap znajomości. Jeśli spotkałby Adama w Polsce, chociażby w tamtym Guinnessie, pewnie tylko podaliby sobie ręce i wymienili grzeczności. Na tym by się skończyło. W młodości bardzo dobrze się dogadywali, ale kiedy Sauer zerwał z Agnieszką, siostrą Adama, Zaręba stanął solidarnie po jej stronie. Po latach, kiedy obaj spotkali się w zuryskim barze jako dorośli, to nie miało już znaczenia. A dziś Adam był nieodłączną częścią jego życia, swego rodzaju przybraną rodziną.

Na pierwszy rzut oka wszystkie stoliki były pozajmowane. Przyjaciel pomachał do niego z drugiego końca sali. Siedział przy oknie w małej loży. Na stole czekały dwa kufle bitter, ale ten przed Adamem już do połowy pusty.

Sauer od razu dostrzegł, że Zaręba nie wygląda naj­lepiej. Miał poluzowany krawat – co zazwyczaj następowało dopiero przy trzecim piwie – i twarz bardziej wygniecioną niż zawsze.

– Stary, ale młyn – odezwał się, jeszcze zanim Sauer zdążył ściągnąć płaszcz czy choćby rozwiązać szalik.

– Co się dzieje?

Adam pokręcił głową i upił łyk piwa.

– Totalne urwanie dupy. Sajgon. I to wszystko przed świętami… – mruknął i pokręcił głową. – Siadaj. Jesteś głodny? Ja nie miałem czasu nawet na cholerny lunch.

Sauer przytaknął. Narzekania przyjaciela były tak przewidywalne, jak jarmark świąteczny pod zuryską operą. Po­jawiały się co roku o tej samej porze. Zaręba nie był zresztą jedyny. Piotr nie zliczyłby, ile razy słyszał przez ostatni tydzień w pracy, jak to zaraz świat ma się zawalić. Przemilczał to jednak, wsunął się na kanapę naprzeciwko i sięgnął po swój kufel. Zaręba położył mu przed nosem menu, które obaj znali już na pamięć, i pomachał do kelnera. Ten skinął głową na znak, że odebrał sygnał, ale przy obecnym obłożeniu lokalu nie ma szans, by przyszedł do nich szybciej niż za parę minut.

Sauer starał się wybrać pomiędzy rybą a burgerem. Adam głęboko westchnął.

– Isabelle Muri zapadła się pod ziemię – powiedział.

Piotr podniósł głowę znad karty. Skądś kojarzył to nazwisko. Jak to mawiała jego matka, dzwoniło, tylko nie wiadomo w którym kościele. Spojrzał na Zarębę, oczekując dodatkowych wskazówek.

– Moja wspólniczka? – Adam popatrzył na Sauera, jakby było z nim coś nie tak.

Piotr skinął głową ze zrozumieniem.

Wziął łyk i jego myśli mimowolnie przeniosły go do wielkiej sylwestrowej imprezy kilka lat temu, gdzie Adam ich sobie przedstawił. Widział ją tylko raz, ale kobieta zapadała w pamięć. Chyba zresztą każdemu mężczyźnie, nieważne, czy preferował płeć piękną. Zastygła w jego głowie jak zdjęcia poklatkowe, które jego telefon zawsze robił przez przypadek. Długa szyja jak u modelek reklamujących perfumy, wystające obojczyki i profil, który chciałoby się namalować – nie żeby Sauer miał do tego talent. Na zdjęciu w jego głowie Isabelle Muri obracała się przez lewe ramię z czymś, co mogło przerodzić się w uśmiech.

Zaręba odchrząknął, sprowadzając go na ziemię.

– Co mówiłeś? – spytał Piotr.

– Zniknęła. Nie ma jej. Null. Niente. – Adam rozłożył dłonie.

– Co się stało?

– Najpierw myślałem, że postanowiła zrobić sobie wolny poniedziałek i tylko zapomniała mi o tym powiedzieć. Ale po tym, jak zawaliła trzy spotkania… – Zaręba zamilkł na chwilę, gdy wyrósł przed nimi kelner.

Złożyli zamówienie u gościa w białym T-shircie wpuszczonym w levisy z wysokim stanem. Wyglądał jak wyjęty żywcem z lat dziewięćdziesiątych. Jego ciemny wąs i jasna karnacja skojarzyły się Sauerowi z wokalistą Queen. To, że Adam nie skomentował tego żadnym głupim żartem, dowodziło tylko, że nie jest tego dnia sobą.

Kiedy kelner się oddalił, Zaręba podjął temat:

– Przepadła jak kamień w wodę. Nigdzie jej nie ma. Mówię ci, jakby zapadła się pod ziemię. W poniedziałek miała megaważne spotkanie. Nowy klient, duży projekt. Potencjalnie więcej dużych projektów. Cackać się trzeba, sam rozumiesz. A ona się normalnie nie pojawia… – Adam zwolnił i pokręcił głową, jakby dalej nie dowierzając całej sytuacji. – Przychodzę rano do biura. Klient czeka od pół godziny. Do Isabelle nie idzie się dodzwonić, włącza się sekretarka. Klient poirytowany na maksa. Myślę sobie, kurwa, o co chodzi? Nigdy mnie tak nie wystawiła. Wiesz, jak to jest… Ja się tutaj już po dziesięciu minutach czuję piekielnie spóźniony. Co z człowiekiem robi pieprzona Szwajcaria.

Sauer uśmiechnął się bezczelnie; sam spóźnił się dobry kwadrans.

– Luz. Nie do tego piję. – Adam machnął ręką. – Było umówione spotkanie, gościu czeka, a ona nawet nie zadzwoni, że gdzieś w korku utknęła. Myślałem, że mnie normalnie rozniesie. Teraz mi jest trochę głupio, bo nie wiemy, co się stało. Tonę w robocie, wszystkie jej pierdoły mi się na głowę zwaliły, i oczywiście wszystko jest na wczoraj – nawijał jak najęty. – Gaszę jeden pożar i zaraz wybucha następny… – Speszony spuścił wzrok. – Sorry, stary. Głupio palnąłem.

– Spoko – powiedział Sauer i uśmiechnął się dla potwierdzenia, że naprawdę nie ma o czym mówić. – Nie wytłumaczyła się? – spytał.

Adam pokręcił głową.

– Nikt jej nie widział od piątku.

Kelner postawił przed nimi talerze i się oddalił. Adam spojrzał na swojego burgera, jakby to była pierwsza dobra rzecz, która spotkała go tego dnia.

– Wybacz, Piotruś. Miałem fatalny dzień, co zaczyna być moją normą od poniedziałku. Powiedz lepiej, co u ciebie.

Sauer upił łyk piwa, kiedy kolega zabrał się do jedzenia, i powiedział tylko:

– Jest okej.

Pomyślał, że jeśli się powtarza pewne rzeczy, człowiek podobno w końcu sam zaczyna w nie wierzyć.

 

 

2.

 

Impreza świąteczna w firmie ubezpieczeniowej, w której pracował Sauer, była wielką fetą ze świeżymi choinkami po sufit, wykwintnym cateringiem i sztywnym dress code’em. Przestronne lobby biurowca przeobrażono w elegancką salę balową.

Piotr ćwiczył silną wolę, unikając zerkania co chwila na zegarek. Stał z dwoma Szwajcarami ze swojego działu – rozmawiali o przedświątecznej gorączce i warunkach narciarskich – i starał się okazywać uprzejme zainteresowanie. Networking był dla niego piekłem na ziemi, ale dziś nie udało mu się wyłgać. Jego żona odnajdywała się w takich sytuacjach jak ryba w wodzie, on za to czuł się jak karp w wannie przed wigilią.

Chciałby móc przyspieszyć zegar i mieć to już z głowy. Jako szef zespołu do spraw bezpieczeństwa musiał się po­jawić. Pokazać trochę korporacyjnego ducha, uścisnąć dłoń komu trzeba, a jednocześnie dać znać tym na górze, że trzyma rękę na pulsie. Jakkolwiek ładnie by ich nazywali, odpowiadał z chłopakami za ochronę i w dzień taki jak dzisiaj, gdy alkohol lał się strumieniami, mógł okazać się potrzebny.

Na specjalnie zamontowanej na tę okazję scenie cztero­osobowy zespół grał popowe wersje świątecznych przebojów. Natapirowana wokalistka zrobiona na Marylin Monroe śpiewała z lekką chrypką Baby It’s Cold Outside. Drinki były uzupełniane, zanim człowiek zdążył jeszcze opróżnić kieliszek, co pozwalało jakoś przetrwać i rozwiązywało języki tym, którzy nie stronili od procentów. Kelner roznosił kanapki z kawiorem, dookoła dało się słyszeć śmiech z branżowych żartów. Sauer rozpoznał dwóch kierowników regionalnych pogrążonych w rozmowie z paniami z HR w koktajlowych sukienkach. Na co dzień traktowali je w najlepszym razie jak powietrze, ale też na co dzień one tak nie wyglądały. Piotr nie miał z tymi ludźmi absolutnie nic wspólnego, poza tym, że kisili się w tym samym biurze. Miał wrażenie, że jest jedyną osobą w sali, której nie udzieliła się radosna atmosfera.

Znajomy informatyk skinął mu głową z drugiego końca pomieszczenia. Facet był w porządku i w odróżnieniu od większości osób z firmy nie pieprzył w kółko o pracy. Piotr przeprosił swoich rozmówców. Zamierzał dołączyć do znajomego, chciał tylko wcześniej wysłać żonie wiadomość, że niedługo będzie się zbierać.

Kiedy wyciągnął komórkę, akurat dzwonił Adam. Sauer odrzucił połączenie i wysłał SMS, że oddzwoni. Wtedy zobaczył, że miał jeszcze dwa nieodebrane połączenia od Zaręby sprzed paru minut. Pomachał do informatyka, dając sygnał, że zaraz wróci, i wyszedł z sali w poszukiwaniu wolnego pokoju, by zadzwonić.

W pokoju socjalnym kilka osób rozpracowywało właś­nie butelkę whisky. Sauer wycofał się i poszedł dalej, by uciec od hałasu imprezy. Wszedł do biura po prawej stronie korytarza i bez zapalania światła podszedł do okna. Było tu znacznie ciszej; poczuł ulgę, gdy zostawił za sobą tłum i głośną muzykę. Choć stłumiony, dalej dobiegał do niego lekko chropowaty głos wokalistki.

Sauer stał chwilę i wpatrywał się, jak za szybą, na dziedzińcu, w zimnym świetle latarni pierwsze płatki śniegu leniwie opadają na drzewa. W końcu sięgnął po telefon i oddzwonił.

– Co jest, Adam? – spytał, kiedy Zaręba odebrał po pierwszym sygnale.

– Potrzebuję twojej pomocy. Mówiłem ci ostatnio o mojej wspólniczce.

– Pamiętam. Znalazła się?

– No właśnie nie. Wkurw mi już minął i teraz na serio się martwię. Do tego jej facet jest moim dobrym przyjacielem. Wspominałem ci kiedyś o Jacku, tym Angliku, z którym latem kupiłem łódź?

– Nie poznałem go, ale kojarzę ze słyszenia – powiedział Sauer.

– No, to dobry gość, ale sprawa wygląda dla niego kiepsko. Policja go magluje.

– Doradź mu lepiej, żeby od razu wziął dobrego adwokata.

– Ma adwokata. Chodzi o znalezienie Isabelle.

– Zgłosiliście to na policję?

– Tak, ale gówno robią – stwierdził Zaręba z westchnieniem.

– Adam, rozumiem, że się martwisz, ale nie wiem, jak miałbym ci pomóc.

– Możesz po prostu spotkać się z nim i pogadać? Tylko tyle. – W głosie Zaręby dało się wyczuć, że jest autentycznie przejęty sprawą. Sauer nie pamiętał, by przyjaciel poprosił go dotychczas o pomoc, chociaż sam zawsze potrafił znaleźć dla niego czas w swoim wypchanym do granic możliwości grafiku: kibicował Piotrowi na paru maratonach, wymachując przy tym za każdym kolejnym razem coraz bardziej obciachowym transparentem, i niejednokrotnie pomógł mu skręcać meble z Ikei – coś czego obaj szczerze nienawidzili.

Miał świadomość, że wisiał Zarębie więcej niż jedną przysługę, ale Adam nawet słowem o tym teraz nie wspomniał. Dlatego zanim Sauer zdążył dobrze się zastanowić, zgodził się na spotkanie.

Rozłączył się i zapatrzył na śnieg za oknem. Przyszło mu do głowy, że może wspólniczka Adama też miała wszystkiego dość i uciekła gdzieś od całej tej farsy.

Przypomniał sobie jej uśmiech. Był zdziwiony, że aż tak bardzo zapadła mu w pamięć kobieta, którą widział zaledwie raz w życiu. Problem w tym, że pewnie nie on jeden tak miał. Wyobraził sobie z łatwością, że jakiś psychol porwał ją i zrobił sobie świąteczny prezent. Jego chora wyobraźnia podsunęła mu kilka scenariuszy, co mogło wydarzyć się dalej.

Nie, to nie była wyobraźnia, tylko pamięć. Zdjęcia z sekcji ofiary psychopaty, którego złapał kiedyś, w innym życiu. Pręgi na białym ciele, ślady od przypalenia jak makabryczny tatuaż, obtarcia na nadgarstkach, do samej kości. Kobieta miała w tym wszystkim chyba szczęście, że nie przeżyła.

Zganił się w myślach za branie pod uwagę zawsze najczarniejszego scenariusza. Może nie był już policjantem, ale sposób myślenia pozostał ten sam. Isabelle Muri pewnie po prostu postanowiła zrobić sobie wakacje od życia. Ostatnio często sam łapał się na podobnych marzeniach.

Wyszedł na korytarz. Zastanawiał się chwilę, czy wracać na imprezę, czy skorzystać z okazji i wymknąć się do domu. Była dziewiąta trzydzieści. Późno i wcześnie zarazem. Wytrwał podczas trzydaniowej kolacji, pokazał się komu trzeba.

Wystarczy tego dobrego, stwierdził.

Rozejrzał się, czy nikt go nie zauważy. Lewa wolna. Z prawej, na końcu korytarza, zobaczył parę. Ci dwoje flirtowanie mieli już za sobą i ewidentnie przechodzili do konkretów. Dziewczyna stała przy samej ścianie. Mężczyzna zasłaniał ją swoją sylwetką, opierając się jedną dłonią koło twarzy part­nerki, której Sauer ze swojej odległości nie miał szansy zobaczyć. Widział tylko błyszczące czubki jej czarnych szpilek pomiędzy lekko rozstawionymi nogami zwalistego faceta.

Miał już się odwrócić, kiedy dostrzegł ruch. Dziewczyna zrobiła krok w lewo, facet oparł drugą dłoń koło jej twarzy, odcinając jej drogę, i nachylił się w kierunku ust swojej towarzyszki.

Piotr skierował się do wyjścia. Nie rozumiał ludzi, którzy wdawali się w firmowe romanse, i osobiście uważał takie wybryki za szczyt głupoty. Po pierwsze, pomimo przejściowych burz wciąż był zakochany w swojej żonie. Po drugie, historie kolegów i życie zawodowe nauczyły go, że to nigdy nie kończyło się dobrze. Dziwił się tylko tej dwójce, czemu zamiast ryzykować, że ktoś ich nakryje, nie poszli zwyczajnie do hotelu.

Szedł w stronę gwaru imprezy i dźwięków Have Yourself a Merry Little Christmas, licząc, że uda mu się wymknąć do szatni i nie spotkać nikogo znajomego, gdy nagle jego uszu dobiegło ledwo słyszalne „Puść mnie”.

Zatrzymał się w pół kroku. Nie był pewien, czy naprawdę coś usłyszał, czy był to tylko wytwór jego wyobraźni.

Odwrócił się w stronę pary. Dzieliło go od nich dobre dziesięć metrów. Zajęci sobą, zdawali się w ogóle go nie dostrzegać.

Przez chwilę Piotr zawahał się, czy powinien interweniować, czy dać sobie spokój. Może tylko mu się zdawało i wyjdzie na idiotę, lecąc na ratunek jakiejś wstawionej lasce, która wcale jego interwencji nie potrzebuje, i jutro, kiedy wszyscy wytrzeźwieją, głupio im będzie spojrzeć sobie w oczy w firmowej kantynie.

– Zostaw mnie. Proszę.

Teraz był już pewien, że mu się nie przesłyszało. Głos był słaby, lekko drżący, ale każde słowo słyszał wyraźnie.

Choć niechętnie, Sauer ruszył w ich stronę.

Facet zachowywał się, jakby nie usłyszał cichego protestu dziewczyny. Przysunął się jeszcze bliżej, dociskając ją do ściany. Teraz, kiedy Sauer był już bliżej, po siwych włosach i ciężkiej posturze rozpoznał w nim dyrektora działu compliance, Christopha Kühniego.

Dziewczyna pozostawała zasłonięta jego sylwetką.

– Puść – powiedziała cicho, ale zdecydowanie. – Puść mnie!

Próbowała go odepchnąć, ale Kühni bezczelnie ją ignorował i niezrażony napierał na nią całym swoim ciałem. Był od niej co najmniej dwa razy cięższy. Jego twarz znajdowała się na szyi dziewczyny. Prawą dłonią rozpinał już rozporek, lewa wędrowała po jej ciele. Sauer zobaczył gołe udo niemal do wysokości majtek, gdzie zniknęła dłoń faceta. Dziewczyna odwróciła głowę i wtedy zobaczył jej twarz. Miała puste spojrzenie kogoś, kto już się poddał. Zaciskała usta, jakby szykując się na nadchodzący ból.

Piotr znalazł się przy nich w dwóch krokach. Czuł, jak adrenalina uderza mu do krwiobiegu. Instynkt zadziałał, zanim zdążył cokolwiek pomyśleć. Doskoczył do faceta, złapał go lewą ręką i odciągnął do tyłu, wykręcając jego prawe ramię do momentu, aż Kühni osunął się na kolana. Sauer przytrzymywał ramię pod szyją mężczyzny, odcinając mu dopływ powietrza.

Dziewczyna odsunęła się na bok i dopiero teraz Sauer zorientował się, że to jedna z nowych praktykantek. Nie poznał jej od razu. Sprawiała wrażenie tak młodej, że kiedy pierwszy raz zobaczył ją w firmie, pomyślał, że jest córką któregoś z pracowników. Dziś w obcisłej sukience i wieczorowym makijażu wyglądała jak dorosła kobieta.

Widząc strach w jej oczach, nagle się ocknął i zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Zobaczył, że kark klęczącego przed nim faceta zrobił się purpurowy. Rozluźnił uścisk na gardle, dalej jednak trzymał mężczyznę w dość upokarzającym położeniu. Dyrektor pewnie dotychczas nie miał okazji klęczeć na biurowej wykładzinie.

– Hueresohn – wysyczał w szwajcarskim dialekcie Kühni przez zaciśnięte zęby.

Dziewczyna zamarła, oparta o ścianę. Zawstydzona poprawiła sukienkę i patrzyła w czubki swoich butów. Jej klatka piersiowa unosiła się i opadała, jakby serce chciało jej wyfrunąć z piersi.

Wyglądała jak przerażone dziecko. Zakładał, że nie ma więcej niż jakieś dwadzieścia lat.

Dalej trzymał faceta w ciasnym uścisku. Christoph Kühni był czerwony, jakby miał zaraz zejść na zawał. Charczał i rzucał przekleństwami.

– Za dobra jesteś, co? Jesteś kurwą jak twoja matka, a robisz z siebie niewiniątko!

Sauer patrzył na dziewczynę, aż w końcu podniosła na niego wzrok. Skinął głową w stronę wyjścia, dając jej sygnał, że może iść.

Przez moment patrzyła na niego zdezorientowana. Zaraz jednak otrząsnęła się z krótkiego transu, skinęła głową i bez słowa wykonała polecenie.

Kiedy Sauer zobaczył, że zniknęła w korytarzu, puścił dyrektora, który upadł na czworaka, ciężko dysząc.

– Co to, kurwa, było? – spytał Kühni, kiedy wstał. Rozcierał sobie szyję i patrzył na Piotra bykiem, jakby zaraz miał rzucić się na niego z pięściami. – Pojebało cię, Sauer?

– Mógłbym cię spytać o to samo.

Mężczyzna roześmiał mu się w twarz. Otrzepał spodnie od garnituru na kolanach, poprawił krawat i jakby nigdy nic ruszył w stronę gwaru imprezy. W pół drogi zatrzymał się i rzucił przez ramię:

– Jesteś skończony, Sauer.

Piotr czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Kosztowało go resztki silnej woli, by nie rzucić się na faceta i nie zamienić jego twarzy w krwawą miazgę. Oczami wyobraźni właśnie to robił.

Wziął trzy głębokie wdechy. Odpuścił. Na tyle miał jeszcze rozsądku.

 

 

Przechodząc przez rozświetloną milionem lampek salę, Mia z całych sił starała się nie rozpłakać.

By nie zwracać na siebie większej uwagi, szła szybkim tempem, choć w środku rwała się do biegu. Mijała lekko już podpitych pracowników, których kojarzyła z widzenia. Nie miała pojęcia, jak się nazywają ani czym się zajmują, i niewiele ją to obchodziło. W tej chwili myślała tylko o tym, by nie rozkleić się przy tych obcych ludziach i stąd uciec.

W szatni szybko złapała swój płaszcz i wypadła na zewnątrz. Ominęła grupkę palaczy i ruszyła w swoich szpilkach przez śnieg w stronę przystanku tramwajowego. Zostawiła w biurze buty na zmianę, ale nie zamierzała wracać do środka i ryzykować, że wpadnie na Christopha lub kogoś znajomego. Byle tylko wrócić do domu, zrzucić z siebie tę sukienkę, której nie powinna była wkładać, i wejść do łóżka w ciepłej piżamie.

Nie była pewna, czy zaśnie i czy faktycznie poczuje się lepiej, ale nie mogła znieść ani minuty dłużej na tej pieprzonej imprezie, z ludźmi, z którymi nie miała nawet o czym rozmawiać. Jeśli wcześniej nachodziły ją wątpliwości, czy chce tam pracować, to dziś zupełnie się rozwiały. Wyobrażała sobie, jak składa wypowiedzenie. Wyśle je pocztą, nie będzie tam nawet przychodzić.

Przez chwilę ucieszyła się już na tę myśl, ale zaraz zdała sobie sprawę, jak zareaguje matka, kiedy jej o tym powie. Wyrzutom nie będzie końca. Padną argumenty, że nie tak się rozwiązuje problemy. Elena wiedziała lepiej, jak Mia powinna żyć, a ona nie miała w sobie dość siły, by jej się przeciwstawić.

Walczyła ze łzami wściekłości skierowanej na swojego przełożonego, matkę, ale przede wszystkim na siebie za to, że to zawsze ją spotykały takie sytuacje, że miała jakiś magnes, który przyciągał kłopoty, a co najgorsze, nie potrafiła nawet się przeciwstawić, tylko stała tam jak sparaliżowana.

– Nic ci nie jest? – usłyszała za sobą i zamarła.

Odwróciła się. Stał przed nią ten facet, który powalił Kühniego na kolana.

Zamrugała, by odpędzić łzy.

Czas stanął w miejscu.

Zdała sobie sprawę, że wybiegł bez płaszcza, w samym garniturze. Śnieg wolno padał na poły jego czarnej marynarki, która leżała jak ulał na wysportowanej sylwetce. Uderzyło ją, że był jednocześnie przystojny i brzydki. Miał mocno zarysowane nos i żuchwę, wyraźnie widoczne zmarszczki, jakby często się śmiał i martwił.

– Nie. Dzięki – odparła po dłuższej chwili, niż wypadało.

– To dobrze – stwierdził i pokiwał głową, jakby z ulgą. Miał wielkie, smutne oczy. Śnieg zatrzymywał się na jego rzęsach.

– Mam nadzieję, że nie będziesz miał przeze mnie nieprzyjemności.

– Nie martw się – powiedział i rozejrzał się w stronę pustej ulicy. – Zamówię ci taksówkę, co? – Mówił po niemiecku niemal bez akcentu. Nie był Szwajcarem, może Niemcem z okolic Monachium, nie była pewna.

– Nie trzeba. Zamierzałam jechać tramwajem – rzuciła. – Czekaj, nie wiem nawet, jak masz na imię.

Ich oddechy parowały na mrozie jak papierosowy dym.

– Piotr.

– Mia – powiedziała i wyciągnęła do niego rękę.

Nie miał rękawiczek. W świetle latarni zobaczyła na jego dłoni wielką różowo-białą plamę i pomarszczoną z wierzchu skórę, która przywodziła na myśl pancerz jakiegoś gada. Mężczyzna przyglądał jej się uważnie, jakby badał jej reakcję. Mia powstrzymała się przed komentarzem i uścisnęła mu rękę. W miejscu, gdzie jej kciuk dotknął wierzchu jego dłoni, wyczuła szorstką, inną od wszystkiego, z czym się dotąd spotkała, tkankę. Cokolwiek zostawiło taki ślad, musiało strasznie boleć. Zastanawiała się, czy to kwas.

– Dziękuję za pomoc, Piotr. Przykro mi, jeśli ryzykowałeś pracę – odezwała się.

– Nie masz za co dziękować.

– Mogę chociaż postawić ci drinka? – spytała, wskazując głową w stronę baru kawałek dalej po drugiej stronie ulicy.

– Nie trzeba, dzięki. Wracaj do domu.

– Szczerze mówiąc, mnie samej przydałby się jeden na poszargane nerwy – powiedziała ku własnemu zaskoczeniu. Faktycznie była roztrzęsiona i wypicie czegoś rozgrzewającego po staniu na tym mrozie nie wydawało się wcale takim złym pomysłem, ale zapraszanie obcych facetów na drinka nie należało do jej zwyczajów. Ani w ogóle wychodzenie na drinka z kimkolwiek.

Kiwnął głową, jakby przyjął do wiadomości to, co powiedziała. Nie jest chyba typem, który wiele mówi, pomyślała Mia. Przestępował z nogi na nogę, jakby było mu zimno.

– To jak? – spytała.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– No dobrze, chodźmy – skapitulował.

 

 

Tych kilka metrów pokonali w milczeniu i weszli do niewielkiej knajpki. Przepuścił ją w drzwiach, co tym bardziej utwierdziło Mię w przekonaniu, że nie jest Szwajcarem.

Lokal wydawał się dość zatłoczony, elegancki i eklektyczny. Nastrojowe oświetlenie i soulowa muzyka cicho sącząca się z głośników tworzyły atmosferę intymności. Nie był to jeden z tych barów, gdzie trzeba do siebie krzyczeć. Większość klientów, w przedziale trzydzieści do pięćdziesiąt, eleganckich, choć dość wyluzowanych, stała i rozmawiała.

Mia spostrzegła, że wszystkie stoliki były zajęte. To nawet dobrze, bo już żałowała swojej decyzji, że tu w ogóle weszli. Wypiją jednego przy barze i będą mogli się pożegnać. Z determinacją ruszyła do kontuaru, torując sobie drogę. Obejrzała się przez ramię. Piotr otrzepał marynarkę i poszedł za nią.

– Co dla was? – spytała barmanka w czarnej kamizelce i z muchą pod szyją.

Za dziewczyną, na tle wielkiego lustra, stała niezliczona ilość butelek. Mia kojarzyła tylko najbardziej znane etykiety, nie miała rozeznania w alkoholach. Właściwie skończyła wychodzić na imprezy i pić, zanim stała się pełnoletnia. Nigdy nie bywała w miejscach takich jak to, gdzie ludzie wpadali po pracy na drinka, dlatego to z pozoru proste pytanie ją przerosło.

Spojrzała pytająco na swojego towarzysza, szukając ratunku.

– Rozumiem, że nie znalazłaś jeszcze swojej trucizny – stwierdził.

Pokręciła głową i uśmiechnęła się mimowolnie.

– Mój ojciec pijał whisky. Było w tym coś z rytuału – powiedziała.

Barmanka patrzyła na nią wyczekująco z miną, która sugerowała, że nie ma na to czasu.

– Dwa razy whisky – zdecydował Piotr i pokazał butelkę z zieloną etykietą, sięgając po portfel.

Mia powstrzymała go gestem i podała swoją kartę barmance. Dziewczyna wskazała jej terminal na barze.

– Dzięki – powiedział facet w sposób, który zasugerował, że nie czuje się komfortowo z tym, że kobieta za niego płaci. – Chyba zwalnia nam się miejsce – dodał i poprowadził ją do małego stolika przy oknie w rogu sali.

Mia zdjęła płaszcz i powiesiła go na oparciu swojego fotela. Momentalnie poczuła chłód na odkrytych ramionach. Zostawiła sweter gdzieś przy swoim stoliku na bankiecie. Nie chciała jednak pokazać po sobie, że chce zaraz iść do domu, dlatego ostatecznie zrezygnowała z okrycia. Pomyślała, że kurtka Piotra też musiała zostać w biurze.

Usiedli, każde ze swoim drinkiem w dłoni, gotowi w każdej chwili podnieść szklankę do ust i zamaskować niewygodną ciszę. Mia zastanawiała się, co w ogóle robi, siedząc z tym obcym facetem w barze. Dlaczego upierała się, żeby go tu zaciągnąć, chociaż niczego od niej nie chciał? Dla obojga byłoby pewnie lepiej, gdyby rozeszli się do domów.

Piotr wziął łyk whisky, jego obrączka zamigotała złotym światłem od świeczki na stoliku. To dlatego chciał wracać do domu, uświadomiła sobie Mia. Nagle to, że go tu zaprosiła, wydało jej się zupełnie nie na miejscu.

– Mam nadzieję, że nie wiązałaś swojej przyszłości z tą firmą – powiedział i odniosła wrażenie, że jemu też jest niezręcznie.

– W życiu! – roześmiała się, po chwili zdawszy sobie sprawę, że może nie było to śmieszne. Facet w końcu tam pracował, nie wiedziała nawet, w jakiej roli. Ale po tym, co dziś zobaczył, nie była pewna, czy jest sens kłamać. – Jestem tam tylko na praktykach. Pomysł mojej matki. To nie był do końca mój wybór – przyznała, dziwiąc się samej sobie, dlaczego w ogóle o tym mówi.

– Rozumiem. Słuchaj, przepraszam, że mnie poniosło. – Spojrzał na nią poważnie. – Kiedy widzę takich gości, dostaję szału. Sam mam córkę – dodał i wziął kolejny łyk.

A więc jestem dla niego dzieckiem, pomyślała.

Nie była pewna, dlaczego ją to rozczarowało. Czy przed chwilą inny starszy facet nie dobierał się do niej z łapami? Być może Piotr pomyślał, że sama go sprowokowała. Nagle uderzyło ją, jak całe zajście musiało wyglądać z jego perspektywy. Pewnie stwierdził, że jak ostatnia naiwna najpierw flirtowała ze swoim szefem, a później sama była sobie winna, bo takie gierki w świecie dorosłych zawsze do czegoś prowadzą. Jak znała Christopha Kühniego, Piotr będzie miał przechlapane.

Teraz, kiedy emocje powoli zaczęły opadać i Mia uświadomiła sobie, jakie mogą być potencjalne konsekwencje tego zdarzenia dla nich obojga, poczuła się nagle bardzo zmęczona. Miała ochotę zostawić swój niedopity drink i natychmiast iść do domu, przed czym powstrzymywały ją tylko wdzięczność i dobre wychowanie.

– Daj spokój. Uratowałeś mnie od tego obleśnego gada – powiedziała, starając się robić dobrą minę do złej gry. – Nie masz za co przepraszać.

Nienawidziła samej siebie za to, co miała zaraz powiedzieć. Przez chwilę obracała swoją szklankę w dłoniach i gdy w końcu się przemogła, zapytała:

– Mogę cię o coś prosić?

Spojrzał na nią, jakby bał się zgadzać w ciemno, ale powiedział:

– Wal śmiało.

– Niech to, co się stało, zostanie między nami, dobrze?

Uniósł brwi tak, że jego czoło niczym harmonijka pokryło się poziomymi zmarszczkami.

– Nie zamierzasz na niego donieść? – spytał, nie kryjąc zdziwienia w głosie.

Mia spuściła wzrok i pokręciła głową.

– To znajomy mojego ojczyma. Nie chcę wciągać w to rodziny – powiedziała, choć była to tylko część prawdy.

– Zdajesz sobie sprawę, że pozwolisz, żeby uszło mu to na sucho? – zapytał Piotr. Z jego tonu biło rozczarowanie. – Założę się, że to nie jego pierwszy ani ostatni raz.

– Proszę – powiedziała cicho. – Tak będzie najlepiej.

Zapadła między nimi ciężka cisza, która zdawała się przeciągać sekundy w długie minuty.

– Jak chcesz – mruknął w końcu Piotr.

Mia spojrzała na niego ponownie, zdziwiona, że tak szybko się zgodził.

– Kühni to skurwiel. Może chcieć się na tobie odegrać.

– Dam sobie radę – zapewnił z błyskiem w oku.

Mimowolnie pomyślała o ojcu, który ilekroć skaleczył się w palec, zapewniał ją z tym samym wyrazem twarzy, że nic się nie stało, nieważne, jak głęboka była to rana.

– Czym się w ogóle zajmujesz? – spytała, starając się odwrócić swoją uwagę od wspomnień.

– Kieruję działem bezpieczeństwa.

– To dlatego umiesz się bić – stwierdziła z uśmiechem.

Odwzajemnił go. Szacowała, że był koło czterdziestki, ale kiedy się uśmiechał, wyglądał jak chłopiec, uśmiechały się nawet jego oczy.

– O dziwo, nie było tego w wymaganiach na moje stanowisko. Siedzę za biurkiem – powiedział.

– Nie jesteś stąd, prawda?

– Nie, jestem Polakiem.

– Sztuki walki?

Piotr obracał swoją szklankę w dłoni, wziął ostatni łyk i pokręcił głową.

– Policja.

 

 

To zabawne, jak zaświeciły się jej oczy, kiedy powiedział, że był policjantem. Coś, co mogło stać się katastrofą, przerodziło się w całkiem udany wieczór, chyba dla nich obojga. Po niezręcznych początkach rozmowa płynęła już wartko i nie wiedzieć kiedy zastała ich północ. Mia okazała się całkowitym przeciwieństwem jego żony Karoliny; cicha i spokojna, niebezpiecznie młoda, zdawała się ważyć każde słowo. Jednocześnie było coś w jej spojrzeniu i sposobie mówienia, jakby chodziła po tym świecie od miliona lat.

Po kilku drinkach wsadził Mię do taksówki, sam natomiast wrócił do biura po kurtkę. Nie musiał długo czekać na zamówionego ubera, bo już za parę minut pakistański kierowca przywitał go skinieniem głowy przez opuszczoną szybę czarnego priusa. Piotr wgramolił się do samochodu nie do końca trzeźwy.

Patrząc z tylnego siedzenia przez okno na puste ulice miasta przykrytego cienką warstwą białego puchu, przez chwilę pozwolił sobie pofolgować wyobraźni. Myślał o tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby zamiast pożegnać dziewczynę, kiedy patrzyła na niego tymi migdałowymi oczami, wsiadł z nią do taksówki i pojechali razem do jej mieszkania. Tak jak myśli się, co zrobiłoby się z milionem, gdyby wygrało się w lotto, ten sam stopień prawdopodobieństwa.

Było to co prawda bezkarne, ale Sauer i tak poczuł się jak skurwiel. Ktoś ją prawie zgwałcił kilka godzin temu. Sam jeszcze przed chwilą zarzekał się w duchu, że nigdy nie wdałby się w romans. W dodatku ta dziewczyna mogłaby być jego córką.

Być może tak się właśnie zaczyna kryzys wieku średniego, przyszło mu do głowy. Brakowało tylko, by zaczął się rozglądać za jakimś bardzo niepraktycznym samochodem.

Przez pozostałe pięć minut jazdy zastanawiał się, jak zachowa się Christoph Kühni, gdy spotkają się w biurze. Dla nich obu byłoby najlepiej, gdyby udawał, że nic się nie stało, ale Sauer nie ufał facetowi ani na jotę, więc trudno mu było przewidzieć jego zachowanie. Piotr miał nieszczęście od czasu do czasu pracować z szefem działu compliance i jego dotychczasowe doświadczenia nie wróżyły nic dobrego. Christoph był niekompetentnym dupkiem, który braki wiedzy rekompensował swoją rozległą siecią kontaktów zbudowaną na łańcuchu wzajemnych przysług. Ostatnio znów domagał się wsparcia zespołu Sauera, więc interakcje z nim były nieuniknione.

Taksówkarz zaparkował pod czteropiętrowym budynkiem, w którym mieściło się mieszkanie Piotra. U sąsiadów z parteru niezmiennie sączyło się niebieskie światło telewizora. W oknach na trzecim piętrze po prawej było zupełnie ciemno, jego dziewczyny już spały.

Sauer podziękował kierowcy i wyszedł na mróz. Gdy wszedł do budynku, zerknął na zegarek. Dochodziła pierwsza. Cisza nocna była w Szwajcarii drugą świętością po tajemnicy bankowej, dlatego wchodząc po schodach, starał się nie hałasować.

Delikatnie przekręcił klucz do mieszkania, wszedł do środka, zsunął buty i bezszelestnie zbliżył się do pokoju córki. Nie dobiegały stamtąd żadne odgłosy, więc cicho uchylił drzwi. W świetle latarni patrzył, jak Wiktoria śpi ze skopaną kołdrą i rozrzuconymi rękami, jakby ktoś ją postrzelił. Stał chwilę i wsłuchiwał się w jej miarowy oddech. Od kilku lat nie dawał jej buziaków na dobranoc, kiedy już spała. Nie ryzykowali z żoną w obawie, że obudzona, ponownie nie zaśnie.

Zamknął drzwi najciszej, jak potrafił, i poszedł do kuchni po szklankę wody. Wypił ją jednym haustem i skierował się prosto do pomieszczenia, które służyło im wcześniej jako gabinet i pokój gościnny. Na składanej sofie leżała złożona po żołniersku jego pościel. Przygotował sobie łóżko, rozebrał się do bokserek i po szybkiej toalecie wsunął się na miejsce.

Długo nie mógł znaleźć wygodnej pozycji, cholerna kanapa miała piekielnie niewygodny materac. Kiedy kupili ją z Karoliną, śmiali się, że to idealnie, bo goście nie będą zostawać u nich zbyt długo.

Wtedy jeszcze nie wiedział, że przyjdzie mu kiedyś codziennie na niej spać.

 

 

3.

 

Za oknem wychodzącym na boisko do koszykówki zapadał zmrok.

Słyszała dudniący odgłos odbijanej piłki i śmiechy chłopaków na boisku. Mia znów zasiedziała się w bibliotece. Zbierała ze stołu swoje rzeczy, kiedy w jednej chwili pogasły światła. W panującym półmroku upewniła się, czy spakowała wszystko, poza dwiema książkami, które zamierzała oddać. Rozejrzała się dookoła, ale poza nią wśród drewnianych regałów nie było nikogo.

Upewniwszy się, że nikomu nie będzie przeszkadzać, zawołała bibliotekarkę. Mia przesiadywała tu tak często, że pomiędzy nią a starszą panią z nieśmiertelnym kokiem nawiązała się swego rodzaju przyjaźń. Nikt jednak jej nie odpowiedział.

Wychodząc, zostawiła książki na biurku bibliotekarki.

Gdy znalazła się na korytarzu, odniosła wrażenie, że szkoła jest całkiem pusta. W ciągu dnia, zwłaszcza na przerwach, było tu tak głośno, że nie słyszała własnych myśli. Teraz panowała błoga cisza i gdy zmierzała do wyjścia, każdy jej krok roznosił się echem po starych murach.

Wyszła na dziedziniec. Uderzyło ją ciepłe powietrze przesycone zapachem kwitnących azalii; wiosna przechodziła w lato. Szła przez błonia, kiedy zdała sobie sprawę, że jest jej dziwnie lekko.

Czegoś zapomniała. Butów na zmianę.

Odwróciła się w stronę gmachu szkoły. Nie chciała zawracać, była głodna i spieszyło jej się do domu, ale nie cierpiała gubić rzeczy. Matka będzie miała pretensje.

Niechętnie zawróciła. Otworzyła ciężkie drzwi i poszła w stronę sali gimnastycznej, która znajdowała się na drugim końcu szkoły. Przed salą do chemii minęła woźną, która leniwie przecierała podłogę mopem. Kobieta miała słuchawki na uszach i cicho nuciła. Albo Mia nie znała piosenki, albo kobieta za bardzo fałszowała, bo za nic nie mogła zidentyfikować melodii.

Przeszła przez główny hall, koło stołówki. W końcu odbiła w lewo, minęła kącik muzyczny i weszła do sali gimnastycznej. Oświetlenie zapalało się automatycznie w każdym miejscu, gdzie przechodziła. Mocne reflektory w hali sportowej, które dawały ostre światło, tylko zamigały. Mechanizm zabuczał, coś zasyczało i wszystko zgasło.

W jednej chwili poczuła nieracjonalny lęk, ale powiedziała sobie, że to tylko poszły korki albo o tej godzinie wszędzie wyłączają już światła. Nie zamierzała panikować, nie ma przecież czego się bać. Odsuwając niepokój, ruszyła do szatni w prawym rogu sali.

Na końcu korytarza ciężkie metalowe drzwi prowadziły na boisko. Po lewej znajdowały się damskie przebieralnie, po prawej szatnia dla chłopców, obecnie otwarta na oścież. Żadne wietrzenie nie było jednak w stanie przegonić słodko-kwaśnego zapachu potu, który bił z pomieszczenia na kilka metrów.

Mia weszła do szatni dla dziewczyn. Tutaj pachniało dezodorantem i słodkimi perfumami. Na jednym z wieszaków wisiała porzucona szara bluza. W rogu znalazła swoją białą reklamówkę z adidasami.

Przez otwarte pod sufitem okno usłyszała śmiech i dobiegającą z oddali rozmowę. Nie była w stanie zobaczyć nic na zewnątrz bez wchodzenia na ławki. Po chwili głosy przybliżyły się.

– Nie miałeś szans; przyznaj, że od początku nie miałeś szans – powiedział chłopak.

– Do drugiej rundy był remis. – Ten drugi, zdaje się, przechodził mutację, bo bardziej piszczał, niż mówił.

– Bo dawałem ci fory, złamasie.

– Chyba kpisz.

– Chyba kpisz – powtórzył ten pierwszy, naśladując ton kolegi. Dało się słyszeć przepychanki.

– Ej, spierdalaj, zostaw mnie.

– Spokój, kurwa. Obaj gracie jak cioty. – Ten trzeci był dawno po mutacji. Kevin Hutton, ten głos Mia rozpoznałaby wszędzie.

Najciszej, jak mogła, ruszyła w stronę drzwi. Zapaliło się światło, obudzone ruchem. Jednak działało.

– Ktoś tam jest – powiedział Kevin.

Była już na korytarzu, kiedy drzwi prowadzące na boisko otworzyły się i ukazała jej się zwalista sylwetka chłopaka. Wypełniał sobą prawie całą framugę.

– Kogo my tu mamy – rzucił i wyszczerzył się do niej w obleśnym uśmiechu. – Ben, Michi, macie ochotę na towarzystwo? – zawołał przez ramię. Pomimo swoich rozmiarów okazał się jednak dość zwinny i zanim zdążyła zastanowić się nad drogą ucieczki, był już przy niej.

– Zostaw ją w spokoju – powiedział Ben. Ruchem głowy dawał jej znać, żeby poszła. Kiedy się odwróciła, Michi stał tuż za nią, odcinając drogę na salę gimnastyczną. Po­orana czerwonymi krostami twarz chłopaka świeciła w świetle jarzeniówki.

– Myślałem, że przyjaciele dzielą się wszystkim – wychrypiał Kevin. – Co tu robisz o tej porze, Mia? Grzeczne dziewczynki nie powinny być w domu? – spytał i odgarnął jej z twarzy kosmyk długich włosów. Odsunęła się ze wstrętem i zrobiła krok w tył. – Nie podobam ci się? Czy jesteś taka nieśmiała? – Z każdym jego krokiem Mia się wycofywała. – Bo z tego, co mówił nam ten tutaj, jesteś niezłą szmatą.

Nie zorientowała się, kiedy cofając się, weszła do szatni dla chłopców. Nie zarejestrowała nawet zapachu. Serce mocno waliło jej w piersi. Nie mogła się skoncentrować, a musiała myśleć trzeźwo, jeśli miała się stąd wydostać. Małe okno pod sufitem, takie samo jak w damskiej szatni, było zdecydowanie za wysoko.

Spojrzała ponad ramieniem Kevina na pozostałych. Ben unikał jej wzroku. Michi zamknął drzwi. Decyzja zapadła. Kevin pchał się do niej z łapami, Ben z kolei gapił się w okno, chociaż po zmroku nie mógł tam nic dostrzec. Był jej wzrostu, sam potrzebowałby krzesła, żeby tamtędy uciec, pomyślała, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie.

Próbowała się wyrywać, ale Michi przytrzymywał jej ramiona. Jednym szarpnięciem zdarł jej bluzkę. Miał minę, jakby nigdy wcześniej nie widział półnagiej dziewczyny. Kevin ściągał jej dżinsy. Ben stał przy drzwiach, uparcie patrząc w okno. Wiedziała, co potem nastąpi – zgodnie z odwiecznym prawem każdy poczeka na swoją kolej. Według hierarchii starszeństwa.

Kevin złapał twarz Mii lewą ręką, podniósł jej podbródek. Prawa dłoń dotykała jej przez cienki materiał majtek. W jednej chwili jego twarz zmieniła się w czerwoną, nalaną twarz Christopha Kühniego.

Mężczyzna wysyczał przez zęby: „Patrz na mnie, dziwko”.

Poczuła krople jego śliny na swojej twarzy.

Obudziła się z krzykiem.

Sen był zawsze ten sam. Zmieniały się miejsca, zmieniały się okoliczności. Koniec był jednak ten sam. Kiedy zaczynało się najgorsze, budziła się z krzykiem zamarłym na ustach. Zlana potem, z galopującym pulsem. Świadomość tego, co ma się dopiero stać, co nieuniknione, bolała w jakiś sposób bardziej. Liczyła do dziesięciu. Mówiła sobie, że jest bezpieczna, jest w domu, zamknięta na dziesięć spustów. Nic jej nie grozi.

Problem w tym, że choć budziła się i sen się kończył, koszmar zostawał.

Nie musiała śnić, by wiedzieć, co było dalej. Wystarczyło, że pamiętała.

 

 

4.

 

Zbudził go krzyk, rozdzierający jego serce jak zawsze na milion kawałków.

Na wpół zaspany pobiegł do pokoju córki. Zapalił lampkę. Miotała się, zaciśnięte pięści waliły w pościel. Jęczała, jakby bardzo chciała coś powiedzieć, ale nie mogła nic sformułować, złożyć jednego całego słowa. Piotr przysiadł na brzegu łóżka i lekko ścisnął jej ramię. Wzdrygnęła się, ale wciąż spała. Po chwili, kiedy liczył, że już się uspokoiła, znów rozległ się przeciągły jęk.

– Wiktoria, obudź się – powiedział cicho i potrząsnął nią delikatnie.

Otworzyła oczy; miała spłoszone spojrzenie kogoś, kto nie wie, gdzie jest.

– Już spokojnie. To tylko zły sen – powiedział i odgarnął z jej czoła mokrą grzywkę.

Spojrzała na niego wielkimi, przerażonymi oczami sarny, która wybiegła na drogę i w reflektorach nadjeżdżającego samochodu widzi już swój koniec. Widok jej mokrych rzęs sprawił, że coś ścisnęło go w gardle.

Dziewczynka pokręciła głową, jakby mogła w ten sposób odgonić wszystkie zjawy. Miała dość, on też.

Usiadł przy zagłówku, poprawił kołdrę i objął córkę prawym ramieniem. Zgasił lampkę.

– Spróbuj zasnąć. Myśl o czymś przyjemnym. Myśl o tym, że jutro jedziesz na konie – mówił cicho.

Przez odsłonięte okno zobaczył, że przestał padać śnieg. Promień zimnego światła padał na jego prawą dłoń. Zgrubiała skóra mieniła się na biało. Jakby to, przez co przeszli, i powracające koszmary córki nie były dostateczną karą za to, co zrobił. Blizna miała zawsze przypominać mu, jakim był dupkiem.

 

 

Poranek bynajmniej nie zastał go w szczytowej formie, czego mógł się spodziewać, kiedy wczoraj zasiedział się z Mią. Gdy budzik wyrwał go ze snu, Sauer miał wrażenie, że dopiero co przyłożył głowę do poduszki.

Kiedy wszedł do kuchni, z pulsującym bólem głowy, który zwiastował zasłużonego kaca, jego dziewczyny, już dawno na nogach, jadły śniadanie. Piotr pocałował córkę w policzek, na co odpowiedziała lekkim uśmiechem, i nałożył sobie resztę jajecznicy, którą zostawiły mu na patelni. Gdy siedzieli we trójkę przy kuchennej wyspie, ani Sauer, ani Wiktoria nie wspomnieli słowem o tym, co stało się w nocy, trzymając się niepisanej umowy. Zresztą co można było powiedzieć.

Wiktoria od pięciu lat jeździła raz w tygodniu na terapię. Podobno w Szwajcarii mieli najlepszych specjalistów. Znaleźli nawet babkę, która mówi po polsku; nie był pewien, czy lepszą od jej poprzedników. Choć rzadziej, koszmary wciąż wracały. Ich słabnącą częstotliwość można było pewnie wytłumaczyć upływem czasu.

Piotr wierzył, że sport i intensywne treningi przynoszą lepsze rezultaty niż przesiadywanie na kozetce. Kiedy Wiktoria wracała z tenisa, zawsze spała jak suseł. Karolina jednak upierała się przy regularnych wizytach u psychologa. Twierdziła, że jemu też by się przydało przepracować pewne tematy, ale od tego na szczęście udało mu się jakoś wymigać.

Teraz Karolina, już wyszykowana do pracy, w jedwabnej bluzce i starannym makijażu, piła kawę i czytała wiadomości na iPadzie. Po ruchu kciuka na telefonie Piotr wnioskował, że Wiktoria scrollowała Instagram. Bał się chwili, kiedy zacznie używać go do przesuwania w prawo i lewo.

Sauer pił sok pomarańczowy. Jego kobiety nie poświęcały mu ani grama uwagi, każda wpatrzona w ekran. W swoim stanie i tak nie był dziś najlepszym partnerem do rozmowy, więc odpuścił nawiązywanie pogawędki i zmusił się do jedzenia.

Zastanawiał się, czym odwdzięczy mu się Christoph Kühni za przygwożdżenie go do ziemi i jak, do diabła, mógł obiecać dziewczynie, że nikomu o tym nie powie. Dziś wcale nie wydawało mu się to tak dobrym pomysłem.

– A niech mnie! Zaginęła babka z firmy Adama – powiedziała Karolina, nie odrywając wzroku od iPada. – Piszą o tym na SRF. Isabelle, ta drobna blondynka, pamiętasz? – rzuciła w stronę Sauera; jej palec dalej przesuwał się po ekranie, kiedy skanowała wzrokiem artykuł. Zanim zdążył wykalkulować, jaka odpowiedź jest najbezpiecz­niejsza, dodała: – Nikt nie widział jej od piątku. To już prawie tydzień.

Wiktoria przestała wgapiać się w swój telefon i przyjrzała się ojcu.

– Tata nie wygląda na zdziwionego – zawyrokowała.

Karolina w końcu też na niego spojrzała. We wpadającym przez okno pierwszym świetle poranka jej oczy wydawały się wyjątkowo zielone. Uderzyło go, że jego żona jest naprawdę piękną kobietą. Powinien był częściej jej to mówić, zanim wyrosła między nimi ta niewidzialna ściana. Nie pamiętał, dlaczego właściwie przestał.

– Wiedziałeś? – spytała, wyrywając go z zamyślenia.

– Adam coś wspominał – mruknął, jakby mało go to obchodziło. – Wyglądało to raczej jak chwilowa nieobecność – dodał. Było to prawdą, przynajmniej do wczorajszego telefonu Zaręby. W tej samej chwili przypomniało mu się, że obiecał spotkać się z jego znajomym. Nie zamierzał angażować się w sprawę, więc nie było sensu wspominać o tym rodzinie. Wiktoria na pewno od razu wpadłaby w ekscytację, która zawsze jej się udzielała, kiedy chodziło o ważnych ludzi. Co do Karoliny, wolał darować sobie awanturę, której w takim wypadku by nie uniknęli.

– Piszą, że była związana z jakimś sławnym facetem. Czekaj, czekaj. Pamiętam go! Grał w tej komedii romantycznej o świętach. Czy to nie jego podejrzewali o zamordowanie kochanki kilka lat temu w Londynie? – rzuciła, dopiła resztę kawy i wstała.

Dała buziaka córce w roztrzepaną grzywkę, wrzuciła iPada do torebki i ruszyła do wyjścia, zostawiając zdębiałego Sauera z filiżanką drugiej kawy w pół drogi do ust.

 

 

5.

 

Zaczęła dzień od grzanki z dżemem i dwóch tabletek valium, przy akompaniamencie ostatniego albumu Foo Fighters, Concrete and Gold, dobiegającego z małego głośnika w kuchni jej kawalerki na Wiedikon, podłączonego do komórki. Wypity wczoraj alkohol wracał wraz ze wspomnieniami, które przyprawiały Mię o wstręt i okrutny ból głowy.

Christoph Kühni przekroczył wszelkie granice.

Na myśl o jego dłoniach na jej ciele wzdrygnęła się z obrzydzenia.

Przeklinała swoją naiwność, że pod błahym pretekstem wyszła z nim porozmawiać na korytarz. Widziała, jak na nią patrzył, ale była przekonana, że nie zrobi nic niestosownego w miejscu publicznym, gdzie wszędzie kręcą się ludzie, w dodatku z jego firmy.

Oczywiście nie było żadnej ważnej sprawy, którą dyrektor działu musiałby omawiać z praktykantką w połowie świątecznej imprezy. Tylko ostatnia kretynka mogłaby się na to nabrać. Czyli ona właśnie. Mia Kovač, lat dwadzieścia trzy.

Ale jeszcze bardziej niż za swoją naiwność była wściekła dlatego, że nie zareagowała. Po prostu zamarła tam, stała jak sparaliżowana, podczas gdy on robił, co chciał. Jej podświadomość broniła się przed myśleniem o tym, co by mogło się stać, gdyby Piotr wczoraj w porę nie interweniował. Na samo wspomnienie paliły ją policzki.

Potrząsnęła głową, jakby to mogło odpędzić niechciane myśli. Nie mogła pozwolić sobie na to, by zabrnęły za daleko. Nie teraz, kiedy znów zaczynała odzyskiwać względną równowagę. Jeszcze znowu wyląduje na terapii.

Dave Grohl śpiewał właśnie wersy refrenu Run, jakby wtórując jej myślom.

 

In another perfect life

In another perfect light

We run, we run

 

Zamiast myśleć, jak wczorajszy wieczór się zaczął, wolała skupić się na tym, jak się skończył i jak śnieg zatrzymywał się na rzęsach Piotra, kiedy stali na ulicy, czekając na jej taksówkę. Przez chwilę miała wrażenie, że ją pocałuje, ale właśnie wtedy podjechało czarne audi, ratując ich z opresji jak w jakimś cholernym filmie. W gruncie rzeczy cieszyła się, że jednak w ten sposób się to wszystko skończyło.

Miała i tak za dużo na głowie. Na przykład przemyślenie, czy w związku z tym, co się stało, powinna zrezygnować z praktyk.

Pracowała tam zaledwie dwa miesiące. Umowa Mii przewidywała pół roku z możliwością przedłużenia. Firma była elastyczna, pozwalała jej godzić praktykę ze studiami. Poza nudą i śliniącym się Christophem niby nie miała na co narzekać. Wiedziała, że jej matka wpadnie w furię, kiedy tylko się dowie, że Mia zrezygnowała.

Dopiła kawę, ubrała się w dżinsy i granatowy sweter i przejrzała w lustrze. Blada cera straszyła trupem. Nie miała grama makijażu, jej kręcone włosy, sięgające prawie do ramion, wywijały się we wszystkie strony. Dobrze było znów być sobą. Po wczorajszym wieczorze odechciało jej się strojenia w kiecki, makijażu i szpilek. Chciała być normalna, pasować, a wyszło jak wyszło. Nie tęskniła za zwracaniem na siebie uwagi.

Śnieg nie przestawał padać od wczoraj, ale kiedy opuściła budynek, było powyżej zera. Rozdeptując w drodze do biura świeże kałuże w rytm gitarowych riffów, rozważała, czy lepiej będzie wytrwać do końca pierwotnego okresu umowy, czy powinna złożyć wypowiedzenie już dzisiaj i rzucić to wszystko w cholerę. Wizualizowała sobie właśnie swoje spektakularne odejście z firmy oraz to, co będzie mogła zrobić z nowo zyskanym wolnym czasem, kiedy piosenka nagle została przerwana przez przychodzące połączenie.

Matka chyba czytała jej w myślach, nie pierwszy już raz.

– Cześć, Mia, będę w przyszłą środę w mieście. Po­myślałam, że mogłybyśmy spotkać się na obiad.

– Cześć. Okej. – Jakikolwiek sprzeciw nie wchodził nawet w grę.

– Co u ciebie? Jak na praktykach?

Czyli jednak będą grzeczności, pomyślała Mia.

Mimowolnie przypomniała sobie dłonie Christopha Kühniego jak obślizgłe macki na swoim ciele oraz to, co wychrypiał o jej matce. Zastanawiała się, czy chciał zadać jej ból, czy kryła się za tym jakaś historia.

Jak znała Elenę, wcale nie było to wykluczone.

– Mia, jesteś tam? – W głosie matki słychać było zniecierpliwienie.

– Tak. Wszystko w porządku. Właśnie idę do biura.

Miała jeszcze dziesięć minut drogi, ale matka nie musiała wiedzieć, że może dłużej rozmawiać.

– Mam nadzieję, że ubierasz się jakoś normalnie – mruknęła Elena z dezaprobatą. Powinna była ją zobaczyć wczoraj, wtedy może byłaby zadowolona. Dzisiaj niekoniecznie.

Mia przewróciła oczami; słyszała to tysiące razy.

Elena westchnęła w słuchawce, jakby widziała reakcję córki.

– No nic, zobaczymy się w środę. Zrób gdzieś rezerwację, dobrze? Do zobaczenia – powiedziała i rozłączyła się, nie czekając na odpowiedź.

Mia poczuła, jak uchodzi z niej energia, którą miała jeszcze przed chwilą, kiedy wyobrażała sobie, jak wpada do firmy po swoje rzeczy i rzuca wypowiedzenie na biurko szefa, dodając trzy grosze o tym, co myśli o nadętych dupkach nadużywających swojej pozycji.

W idealnym świecie właśnie tak by zrobiła, przy tym całym #MeToo i maszerujących po Europie feministkach aura była sprzyjająca. Teoretycznie, bo jeśli dorastało się w kraju, gdzie w ostatnim kantonie kobiety dostały prawa wyborcze dopiero w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, i twoja własna matka mówiła ci, że musisz harować dwa razy ciężej i znieść dwa razy więcej, by cokolwiek osiągnąć, nie rzucało się pracy ot tak.

Już widziała minę Eleny, jeśli Mia wspomniałaby, że przyjaciel jej męża rzucił się na jej córkę z łapami. „Obmacywanie? Proszę cię, Mia, nie jesteś już w szkole” – słyszała w głowie. Właściwie nie musiała wcale spotykać się z matką, by spływały na nią jej opryskliwie wypowiadane mądrości. Wyobraźnia Mii działała pod tym względem jak Siri – wystarczyło rzucić hasło do wirtualnego asystenta, by wygenerować odpowiedź.

Biorąc pod uwagę gradobicie, jakie nastąpiłoby po jej rezygnacji z praktyk, i nadchodzący obiad z matką, Mia postanowiła zacisnąć zęby i przetrwać chociaż jeszcze tydzień. Pozostawało mieć nadzieję, że Kühni w świetle dziennym będzie unikał jej tak, jak ona jego.

 

 

6.

 

W piątkowy poranek zastał biuro nadzwyczaj puste. Przypuszczał, że większość dogorywała jeszcze po wczorajszej imprezie. Sauer przeszedł przez cichy open space, zrobił sobie kawę i zamknął się w swoim szklanym gabinecie. Wybudził komputer i w pierwszym odruchu otworzył skrzynkę pocztową, która od wczoraj pokazywała trzydzieści nowych wiadomości.

To zadziwiające, ile spraw na głowie ma dział bezpieczeństwa w firmie ubezpieczeniowej w jednym z najbezpiecz­niejszych i najnudniejszych krajów na świecie, pomyślał, widząc, że pasek pojemności w Outlooku zrobił się niebezpiecznie czerwony, sygnalizując, że za chwilę skrzynka całkowicie się zapcha.

Od kilku miesięcy pracował z kierownikiem działu compliance nad programem ochrony danych. Chcieli wykorzystać strach zasiany przez unijne rozporządzenie dotyczące danych osobowych i wprowadzić nowe regulaminy bezpieczeństwa informacji. Bo o ile w kwestii korzystania ze zdobyczy techniki ludzie mieli jako taką świadomość potencjalnych zagrożeń i wszędzie trąbiło się o potrzebie ustawiania trudnych haseł i ograniczaniu dostępów, problemem w firmie był wszechobecny papier i biurka zawalone dokumentami, które niekoniecznie powinny leżeć na wierzchu w razie kontroli czy też wpaść w niepowołane ręce.

Projekt pochłonął już miesiące jego życia i końca nie było widać. Odrobina entuzjazmu, którą żywił na początku, dawno się ulotniła. Sauera tak nudziło robienie prezentacji w PowerPoincie i tabelek w Excelu, że zaczął tęsknić za swoimi dniami pracy w charakterze posterunkowego, mimo że nie był to okres jego wielkiej chwały. Ale przynajmniej wtedy odróżniał jeden dzień od drugiego. Tutaj tylko piątki i poniedziałki, chociaż odkąd w domu stąpał po niepewnym gruncie, piątkowy wieczór nie przynosił już dawnego wytchnienia.

Kiedy zrobił krótki odsiew wiadomości przeznaczonych stricte dla niego, poczuł się już znużony, a dochodziła dopiero dziesiąta. Przez szyby dzielące go od open space’u zobaczył, że towarzystwo wróciło do pracy. Nie będzie to najbardziej efektywny dzień w historii firmy, ocenił. Większość współpracowników wyglądała jak zombie.

Gdy spojrzał ponownie na ekran, zobaczył w Outlooku ikonę nowej wiadomości.

 

Od: Mia Kovač

Temat: Wczoraj

 

Cześć, Piotr,

jeszcze raz chciałam Ci bardzo podziękować za pomoc i rozmowę wczoraj.

Miłego dnia i weekendu

Mia

 

PS Doceniam Twoją dyskrecję.

 

Sauer westchnął. O ile rozumiał uczucia dziewczyny i chęć, by zostawić nieprzyjemne wspomnienia za sobą, o tyle w nim coś zgrzytało. Dopóki nikt nie będzie reagować, goście tacy jak Kühni pozostaną bezkarni. Było tylko kwestią czasu, kiedy Christoph wyciągnie ręce do kolejnej pracownicy.

Pomimo wewnętrznego sprzeciwu Sauer czuł jednak, że to nie on powinien teraz decydować, czy zgłosić sprawę do kierownictwa. Mia wspomniała o jakichś rodzinnych zależnościach. Nie chciał, by poza tym, czego doświadczyła, spotkały ją dodatkowe nieprzyjemności.

Co więcej, Christoph i szef Sauera dobrze się znali i choć tego drugiego Piotr szanował, nie mógł ręczyć, jak w tej sytuacji przełożony się zachowa i komu uwierzy. Gdyby był w stanie bezbłędnie przewidzieć ludzkie reakcje, nie miałby teraz tej cholernej blizny na dłoni.

Pozostawił wiadomość Mii bez odpowiedzi. Czuł się rozkojarzony i miał ochotę pobiegać, ale wypadało wysiedzieć w biurze przynajmniej do przerwy na lunch.

Zanim zabierze się do odpisywania na maile, chciał sprawdzić jeszcze jedną rzecz, która nie dawała mu spokoju od porannej rozmowy z żoną. Wszedł na portal SRF, stronę szwajcarskiego radia i telewizji. Nie musiał długo szukać.

Z galerii najświeższych wiadomości patrzyła na niego Isabelle Muri. Kobieta spoglądała w obiektyw z lekko rozchylonymi wargami, jej jasne rozpuszczone włosy opadały na ramiona. Nie było tu nic z napompowanych botoksem ust, które tak często straszyły ostatnio na ulicach, ani wystudiowanej pozy dziewczyn uzależnionych od selfie. Isabelle Muri wyglądała jak uchwycona przypadkiem w chwili zamyślenia. Zdjęcie równie dobrze mogło być zrobione pięćdziesiąt lat wcześniej. Ponadczasowe piękno. Delikatna i eteryczna, tak jak Sauer ją zapamiętał. Tylko nagłówek sprowadzał odbiorcę na ziemię. Nałożony na zdjęcie pasek informował: „Zaginięcie wieloletniej partnerki Jacka Harforda – przypadek?”.

Sauer kliknął na artykuł.

 

Isabelle Muri, 37-letnia Szwajcarka zamieszkała w Zurychu, zaginęła w poniedziałek 3 grudnia 2018 roku. Wspólniczka w agencji PR Christensen Muri Communications przez lata związana była z Jackiem Harfordem, brytyjskim aktorem, z którym mieszkała w apartamencie przy General-Guisan-Quai.

Jack Harford, znany z takich filmów jak Kochaj albo zabij i Wczoraj w Wenecji, zakończył karierę krótko po tym, jak wyszło na światło dzienne, że jego ówczesna kochanka, 22-letnia Julie Pearson, zaginęła bez śladu. Całe śledztwo, a szczególnie jego zakończenie, budziło w owym czasie wiele kontrowersji zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i na świecie. Choć Harford był głównym podejrzanym, ostatecznie z powodu braku dostatecznych dowodów uchylono postawione mu zarzuty, co wywołało falę protestów w Londynie w 2004 roku.

Sprawa Julie Pearson pozostaje nierozwiązana do dziś. Po skandalu Jack Harford przeprowadził się do Zurychu, gdzie zarządza funduszem inwestycyjnym Harford Industries jako jego CEO.

W miniony poniedziałek Isabelle Muri nie pojawiła się w pracy, co wywołało zaniepokojenie jej współpracowników. Z naszych źródeł wynika, że zuryska policja przesłuchiwała Jacka Harforda, jednak dotychczas nie postawiono mu zarzutów. Od osób z otoczenia Harforda dowiedzieliśmy się, że w czasie weekendu, kiedy zaginęła Muri, przebywał on poza miastem. Sam Harford odmówił komentarza w sprawie.

Isabelle Muri ma metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, waży około pięćdziesięciu kilogramów, ma zielone oczy i blond włosy do ramion. Ostatni raz widziana była w piątek w biurze CMC w zuryskim Prime Tower. Miała na sobie czarne futro, białą koszulę, czarne skórzane spodnie i czarne buty na obcasie. Policja prosi o kontakt wszelkie osoby, które widziały kobietę lub mają jakiekolwiek informacje o miejscu jej pobytu.

 

Do lunchu temat podłapały nie tylko krajowe, ale i zagraniczne media, które były mniej ostrożne w swoich osądach niż szwajcarska prasa. Mimo że Isabelle Muri oficjalnie została uznana za zaginioną, wielu widziało w niej już ofiarę przeróżnych zbrodni. Policja ucinała temu podobne dywagacje, podkreślając konsekwentnie, że traktują sprawę jako zaginięcie.

Sauer miał wciąż w głowie wczorajszy telefon od Adama, kłujący jak wyrzut sumienia. Czuł, że nie powinien się w to mieszać, a z drugiej strony był zwyczajnie ciekawy Harforda i jego wersji. Koleś albo miał cholernego pecha, albo był mordercą na tyle głupim, by myśleć, że jakimś cudem drugi raz ta sama zbrodnia ujdzie mu na sucho – oczywiście jeśli zgodzić się z tym, co brukowce sugerowały w sprawie Julie Pearson.

Choć wczoraj, niewiele myśląc, zgodził się na spotkanie, pocieszał się teraz, że nie umówił się przecież na nic konkretnego, dzięki czemu mógł się jeszcze wycofać. Jeśli zadzwoni ktoś od Halforda, powie, że jest zawalony robotą, jak każdy przed świętami. Z tą decyzją wziął się w końcu do pracy i do popołudnia zaliczył dwa spotkania oraz tele­konferencję z zespołem technicznym ze Stanów, odpisał także na większość zaległych maili. Dzień można by prawie zaliczyć do udanych, gdyby o siedemnastej, kiedy miał już wychodzić z biura, nie przyszedł do niego jego szef, Markus Wille.

Po tym, że mężczyzna zamknął za sobą drzwi, Sauer widział już, że nie zapowiadało się na miłą pogawędkę.

Markus wyglądał fatalnie; poszarzała cera i wory pod oczami wskazywały na to, że był jednym z tych, którzy zostali do końca imprezy. Zazwyczaj w pełnym garniturze, dziś miał na sobie koszulę i dżinsy. Na co dzień sprężysty krok i wyprostowana sylwetka oszukiwały metrykę. Szwajcar regularnie biegał w maratonach i dwa razy w tygodniu grał w squasha, co sprawiało, że utrzymywał godną pozazdroszczenia formę. Dzisiaj wyglądał jednak na swoje pięćdziesiąt pięć lat.

– Piotr, mogę zająć ci chwilę? – spytał i nie czekając na zaproszenie, siadł na krześle naprzeciwko biurka Sauera.

– Jasne. O co chodzi?

Markus przetarł twarz dłońmi, jakby próbował się do­budzić albo niezręcznie mu było poruszać jakiś temat.

– Słuchaj, doszły mnie słuchy, że wczoraj miało miejsce nieprzyjemne zajście.

Sauer kiwnął głową i czekał, co będzie dalej, niepewny, czy chodzi o łapy Christopha Kühniego na Mii, czy raczej o jego własną interakcję z dyrektorem.

– Christoph powiedział, że go zaatakowałeś.

– To ciekawe – mruknął Sauer, przeklinając w myślach obietnicę złożoną praktykantce.

– Nieszczególnie. Mnie interesuje, czy to prawda – powiedział Markus ze śmiertelną powagą.

Cała ta sytuacja zaczynała w jakiś irracjonalny sposób bawić Piotra. Jego życie wtoczyło się na kuriozalne tory. Czasami czuł się jak źle obsadzony aktor.

– Wytłumaczył, dlaczego niby miałbym go zaatakować?

– Powiedział, że za dużo wypiłeś i się awanturowałeś – stwierdził szef, przyglądając mu się uważnie i badając reakcję na słowa.

Sauer nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Ładna bajka, zwłaszcza że nie tknął nawet alkoholu, dopóki Mia nie wyciągnęła go na drinka. Ale przecież każdy uwierzy w historię o naprutym Polaku.

– Skurwiel – wyrwało mu się.

– Słucham? – Gdyby spojrzenie Markusa mogło zamieniać w lód, Piotr mógłby ślizgać się na łyżwach w swoim gabinecie.

– Christoph Kühni to skurwiel. Ale cwany jest, trzeba mu to przyznać – powiedział Sauer.

– Piotr, uważaj lepiej na słowa. Zadzieranie z ludźmi na tym szczeblu…

– Wiem. Dlatego myśli, że więcej mu wolno.

– Więc nie zaprzeczasz? – spytał Markus. W swojej wyobraźni Sauer śmigał na hokejówkach pomiędzy oknem a regałem z dokumentami.

– Nie potwierdzam.

– Piotr, jeśli nie masz czegoś na swoje usprawiedliwienie, będę musiał wyciągnąć konsekwencje – zakończył mężczyzna i podniósł się z miejsca.

Sauer jeszcze przez chwilę się wahał, ale w końcu powiedział tylko:

– Jasne, rób, co do ciebie należy.

Markus pokręcił głową, jakby podwładny był dzieckiem, które pobiło się z kolegą w piaskownicy, i szefa osobiście dotknęło jego zachowanie. Piotr miał szczerą ochotę pokazać mu środkowy palec, co byłoby w zasadzie na tym samym poziomie. Zamiast tego zacisnął jednak zęby, bo o ile marzył, żeby rzucić w cholerę tę robotę, miał czterdzieści lat i ciążyły na nim pewne zobowiązania, których nie potrafił ot tak zignorować, jak choćby pewna obietnica dana żonie.

Wille położył dłoń na klamce, ale zanim wyszedł, obrócił się przez ramię i spojrzał na niego jeszcze raz.

– Christoph pozostawił mi decyzję, czy zgłosić to do kadr. Wolałbym nie mieć powodu. Jeśli chcesz tu jeszcze pracować, nie dawaj mi go, proszę. Przemyśl temat do poniedziałku – powiedział i wyszedł.

 

 

7.

 

Spakował laptop, oszukując się, że zajrzy w weekend do reszty maili, i wyszedł do domu. Znów zrobiło się mroźno, a on zapomniał rękawiczek. Wcisnął dłonie w kieszenie płaszcza i poszedł na przystanek, na którym wczoraj zagadnął roztrzęsioną Mię. Przypomniał sobie moment, kiedy podjechała jej taksówka. Właściwie to dzisiaj, bo było dawno po północy.

Zastanawiał się, gdzie jest teraz dziewczyna i co może robić. Pewnie miała ciekawsze od niego plany na weekend. Przez moment zatęsknił za tym, by mieć znów dwadzieścia kilka lat.

Wsiadł do nadjeżdżającego tramwaju. Patrząc z okna na sunące wolno w wieczornym korku samochody, doszedł do wniosku, że o ile granie chojraka przy Markusie było całkiem przyjemne, o tyle prawdopodobnie będzie musiał schować dumę do kieszeni i w poniedziałek grzecznie przeprosić za swoje „nieodpowiedzialne zachowanie po alkoholu”. Mimowolnie zaczynał układać w głowie formułkę i na samą myśl robiło mu się niedobrze.

Zmrok