Kotlina - Kunderman Agata - ebook + audiobook + książka

Kotlina audiobook

Kunderman Agata

0,0

Opis

NAJSTRASZNIEJSZE TAJEMNICE SKRYWANE SĄ W CISZY.

Podczas remontu starej kamienicy w Kłodzku robotnicy natrafiają na ludzkie szczątki oraz tajemniczą figurę anioła z jednym skrzydłem. Następnego dnia lokalny historyk sztuki, Albert Sznajder, zostaje znaleziony martwy.
Komisarz Miron Zaleski i prokurator Szymon Gawron podejmują śledztwo, które prowadzi w głąb historii miasta, do dramatycznych czasów przesiedleń i prób odbudowy powojennego świata. W tym samym czasie pojawiają się kolejne tropy ujawniające mroczne ludzkie sekrety.
Sprawę komplikuje kilkuletni Staś, wychowanek domu dziecka, który maluje w swoim pokoju symbole anioła z jednym skrzydłem. Czy dziecko widzi coś, co dorośli boją się nazwać? Jak głęboko w mrok sięgają tajemnice miasta i jego mieszkańców?

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 17 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Mateusz Drozda

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Agata Kunderman, 2025

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie I, Poznań 2025

Projekt okładki: Kuba Magierowski

Redakcja: RedKor Agnieszka Luberadzka

Korekta: Grzegorz Kaczmarzyk, Olga Smolec-Kmoch

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

PR & marketing: Andżelika Wojtkiewicz

ISBN: 978-83-8402-717-2

Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Dla wszystkich, którzy za kimś lub za czymś tęsknią

PROLOG

Jego imienia nie znał nikt. Nie był ani światłem, ani mrokiem, może jedynie ciszą. Poruszał się z nią i wielbił jej imię. Anioł. Istota prawdziwa, choć tańcząca na granicy niepamięci, niepewności, nieprawdy i niedowierzania. Niósł ciepło. Był obok w bezsenne noce i szeptał nadzieję, tkał wiarę. Przyjaźnił się z miłością. Był dobrem, choć nie wcielonym i niedotykalnym czasem.

Przyszedł z miejsca, gdzie nie był żaden człowiek. Ukochał jednak ludzi i zapragnął być obok: w porannej rosie, zapachu chleba, łzie wzruszenia i jako cień drzewa w upalny dzień. Był dobrem i dobro było nim.

Był też ból. Ciągle, więcej, częściej. Nie do zatrzymania, nie do wyleczenia, nie do zapomnienia. Ślepi od niego ludzie szukali winowajcy.

– To on! – krzyczeli. – To jego sprawka! Oszczerca karmi się szczęściem naszych rodzin, kradnie je dla siebie!

Wyciągnął do nich dłoń, ale chwycili ją tylko po to, by pogrążyć go w bagnie swoich podejrzeń. Upadł. I kiedy błagał o pomoc, dosięgnął go ból tak straszny, że krzyk jego rozdarł niebo. Nie mógł już wrócić. Nie miał skrzydła.

Nie odszedł. Stał się cieniem. Pojawiał się na granicy snu i karmił się lękiem. Widziano go w tafli wody, drżeniu świecy i ostrym podmuchu wiatru. Stał się chłodem. Stał się żalem. Stał się przekleństwem. Serce niegdyś przepełnione miłością, biło już tylko w rytmie cichej zemsty.

I tylko czasem, widząc szczere łzy, przysiadał tuż obok. Jako cichy świadek bólu, który sam znał zbyt dobrze. Nawet zemsta nie uleczyła rany po wyrwanym skrzydle.

Rana została na zawsze.

ROZDZIAŁ I

Huk był tak potężny, jakby wybuchły kotły w samym piekle. Zatrzęsła się ziemia, a z nią ściany i ramy okien. Ostrzegawczo zadzwoniły szyby, będące o krok od rozpadu na tysiące ostrych kawałków. Paskudna kakofonia dźwięków bezczelnie wdarła się w uszy wszystkich, którzy stali w promieniu kilkudziesięciu metrów. Potem wszystko zniknęło w pyle, który pokrył każdy milimetr przestrzeni. Nagle wzniosła się ogromna chmura. Tak intensywna, że trudno było uwierzyć w jej prawdziwość. Ale była. Sprawiła, że na chwilę świat przepadł. A gdyby ktoś chciał spojrzeć na własną, wyciągniętą przed siebie dłoń, z pewnością by jej nie dostrzegł.

– Do jasnej dupy! Wiedziałem, że to jebnie! – gdzieś z chmury wydobył się męski głos. Potem kilka kaszlnięć i rozpaczliwe próby złapania powietrza. Wystarczyło bowiem tylko otworzyć usta, żeby gęste od kurzu i pyłu powietrze oblepiło język, policzki, gardło i krtań, a potem próbowało wedrzeć się do płuc.

– Wszyscy cali? – Głos wydobywający się gdzieś z chmury brzmiał tak, jakby płynął z zaświatów. Jego właściciel zapewne przezornie zakrył usta i nos czymś, co miał pod ręką. Zorganizowana naprędce maska ochronna nie do końca zdała egzamin, bo mężczyzna kasłał okropnie.

– Cali.

– W porządku.

– Chyba tak.

W przestrzeni nałożyło się na siebie kilka kolejnych głosów. Potem rozdźwięczała się orkiestra podduszonych pyłem gardeł, które próbowały wyrzucić z siebie to, co wdzierało się do nich bez żadnej litości. Po chwili zapanowała cisza. Wszyscy czekali. Pył opadał, a ci, którzy zaczęli rozglądać się wokół siebie, mogli już dostrzec, co się właśnie wydarzyło. I większość z nich zobaczyła coś takiego po raz pierwszy w życiu. Kilku zakurzonych od stóp do głów mężczyzn stało w sporym pomieszczeniu, którego granice wyznaczały ściany z gołej cegły. W miarę opadania pyłu przez brudne okna do środka wpadało coraz więcej światła, więc wszyscy mogli spojrzeć przed siebie i dostrzec, że z miejsca, które jeszcze chwilę temu było podłogą, wyzierała teraz ogromna, głęboka na kilka metrów dziura.

– Ja pierdolę, Heniu – powiedział apatycznie jeden z obecnych, ten, który stał najbliżej dziury. – Co tu się stało?

– Mówiłem, że tak będzie! Do jasnej dupy, mówiłem! Przecież te stropy dziadka Hitlera pamiętały, albo i wcześniejszych! Noż kur… – Nie zdążył rzucić soczystym przekleństwem, bo jego narzekania przerwał dziwny dźwięk. Kwilenie połączone z piskiem.

– Kurwa mać, gdzie jest Zbychu?! – rzucił któryś, po czym wszyscy zaczęli rozglądać się w pośpiechu. Ktoś wypadł z zawalonego w części pokoju i przebiegł w panice przez pozostałe pomieszczenia.

– Tutaj! – Jeden z mężczyzn pochylał się nad pozostałościami podłogi i wskazywał palcem w miejsce, z którego dochodziło kwilenie. – Jest, rusza się! Dzwońcie po karetkę!

Zapanował chaos. Mężczyźni zaczęli łapać się za kieszenie w poszukiwaniu telefonów. Niektórzy nachylali się nad potężną dziurą i wybierali z niej niewielkie cegły, które znalazły się w zasięgu rąk. Bez większej szansy na powodzenie operacji. Zatopionemu w gruzach Zbychowi nie robiło to żadnej różnicy.

– Halo! – krzyknął ktoś. – Na Wojska Polskiego karetka potrzebna, natychmiast! Człowiek pod gruzami! – Dzwoniący wymachiwał bezładnie rękami, również próbując nachylać się w stronę przysypanego. Był w amoku. – Co proszę? Tak, pod gruzami. Strop się zawalił, tak! Nie, nie ma straży.

Ktoś zaklął, ktoś inny w kompletnej dezorientacji wzywał boskiej pomocy. Reszta nie próżnowała. Dwóch mężczyzn wkładało już w dziurę długą drabinę budowlaną, a trzeci szykował się do zejścia. Kroki stawiał wolno, bo ciężko było stwierdzić, jak zachowa się kupa gruzu. Osunie się dalej? Pogrzebie kolejną osobę?

– Kazek, bierz rękawice i chodź! – zawołał schodzący po drabinie do kolegi, który mamrotał pod nosem nieskładne zdania. – Przestań pieprzyć i chodź!

Mężczyzna nazwany Kazkiem obudził się dopiero wtedy, gdy wyraźnie wykrzyczane ostatnie słowo dotarło do jego uszu. Drgnął, spojrzał na kompana, a potem natychmiast chwycił za leżące na ziemi grube rękawice budowlane i doskoczył do drabiny. Upewnili się, że zejście jest w miarę stabilne. Nie aż tak, by swobodnie skakać po szczeblach, ale z pewnością na tyle, by bez większych obaw postawić stopę na gruzach, a potem usiłować przedostać się do przysypanego Zbycha.

– Dawaj tędy – powiedział pierwszy i zrobił dwa ślamazarne kroki naprzód.

– Heniu, tylko żeby nie jebło jeszcze i to – odpowiedział Kazek z przerażeniem, ale posłusznie sam postawił dwa kroki po świeżo usypanej górce gruzu.

– Co miało jebnąć, już jebło. Niżej nie poleci.

Dojście do przysypanego mężczyzny zajęło im zaledwie krótką chwilę. Potem natychmiast zaczęli ostrożnie zdejmować cegły z zadziwiająco sporej kupki. Odrzucali je na bok, ale delikatnie, bojąc się, że podłoga ma w planach ewakuować się jeszcze niżej.

– Panowie, to już piwnica! – krzyknął ktoś nad ich głowami. – Niżej już tylko piekło. Szybciej z tymi cegłami.

Posłuchali go. Odrzucali je szybciej, a po chwili dołączył do nich ten, który ich pospieszał. Nie minęło kilka minut, a Zbychu, pogruchotany i słaby, leżał już na cegłach, a nie pod nimi. Wielki kawał stropu został jedynie na jego nodze, bo wyrył w niej potężną dziurę i każde poruszenie ciężkim elementem sprawiało, że Zbychu wrzeszczał z bólu.

– Wody – szepnął, kiedy stali nad nim, sapiąc głośno i wycierając pot z brudnych i wymęczonych twarzy.

– Dajcie bidon!

Zdążyli zaledwie umoczyć usta Zbycha w zagrzanej upałem wodzie, kiedy do budynku wpadli strażacy. Wraz z nimi wkroczył dziwny spokój, zapewne wynikający z tego, że strażak to przecież zawsze bohater. Niesie pomoc, to prawda, ale niesie też pewność, że wszystko będzie dobrze. Tak myślała większość i nie było sensu z tym polemizować. Znajdujący się w pomieszczeniu mężczyźni zostali poproszeni o wyjście. A potem wszystko potoczyło się szybko. Strażacy zeszli do ledwo żywego Zbycha, by natychmiast udzielić mu niezbędnej pomocy. Fragment ciężkiej beli, który spoczywał na jego nodze, raniąc ją boleśnie, został usunięty. Zbycha z pewnością usłyszało wtedy całe Kłodzko i okolice. Ale żył. Rozmawiał, nawet próbował żartować. Kiedy przyjechała karetka, wszystko wskazywało na to, że skończy się na siniakach, kilku potłuczonych kościach i jednej paskudnej ranie prawego uda, która zagwarantuje Zbychowi wiele tygodni wolnego od pracy.

– Czy ktoś mi może powiedzieć, co tu się właśnie wydarzyło? – Kazek po udanej akcji ratowniczej najwyraźniej wracał do swojego dziwnego marazmu. Usiadł na krawężniku i oparł czoło na wyciągniętej dłoni. Patrzył nieprzytomnie w jeden punkt.

Byli na zewnątrz, gdzie w ciągu kilku chwil zaroiło się od zaciekawionych wydarzeniem gapiów. Nawet jeśli nie ściągnął ich tam sam huk walącego się w części budynku, to radiowóz, karetka pogotowia i strażacki wóz już tak. Ratownicy zajmowali się poszkodowanym Zbychem, strażacy zabezpieczali miejsce katastrofy budowlanej, a policjanci spokojnie czekali na swoją kolej, starając się nie pozwolić gapiom na to, by rozpierzchli się w niekontrolowany sposób i wywołali tym kolejne niebezpieczeństwo.

– Panowie, z szefem ekipy musimy pogadać. – Przy grupce mężczyzn, którzy wstępnie zostali obejrzani przez ratowników pogotowia, stanął policjant. – To ten w karetce czy któryś z was?

Wszystkie oczy zwróciły się na Henia. Rosły mężczyzna z sumiennie budowanym latami mięśniem piwnym, teraz ulokowanym w roboczych ogrodniczkach z logo firmy budowlanej, zrobił krok naprzód.

– To ja – powiedział cichym głosem, jakby z góry chciał zaznaczyć, że poczuwa się do odpowiedzialności za to, co się stało.

– To proszę z nami. – Mundurowy kiwnął nieznacznie głową w stronę radiowozu, chcąc zyskać spokojniejszą przestrzeń do rozmowy.

I tak słyszeli. Nie dało się nie zauważyć, że wszystkie oczy skierowały się na Henia i dwóch policjantów, którzy – trzeba im to przyznać – zachowali się w pełni profesjonalnie i spokojnie. Do Henia najwyraźniej powoli docierało, że nie dalej jak godzinę temu cudem uszedł z życiem on, a także grupa ludzi, za którą był odpowiedzialny.

– Zerwaliśmy wszystko do gołej cegły – tłumaczył. – Toż to ruina przecież, nie było co tam zostawiać. Tylko ściany z zewnątrz, bo to przecież konserwator na tym łapę trzyma. Ale stropy musiały być już naruszone.

– W sensie przez kogoś? – zapytał policjant.

– Ta, przez kogoś. Przez czas, panie władzo – odparł smutno szef ekipy budowlanej. – Kupy i dupy, za przeproszeniem, trzymało się to wszystko, dopóki nie zaczęliśmy przy tym grzebać. A jak się skuło to wszystko, podłogi pozrywało, bebechy budynku odsłoniło, to tak to właśnie wyszło.

– Ten poszkodowany to legalnie zatrudniony? Czy jakaś lewizna odchodziła? – zadał pytanie drugi policjant.

– Legalnie. – Heniek machnął ręką. – Jaka tam lewizna?

– Do pańskiego szefa numer telefonu będzie potrzebny. Ma pan?

Mężczyzna w odpowiedzi kiwnął tylko głową. Patrzył w jakiś punkt na ziemi, najwyraźniej trudno mu było przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego.

– Jak pomyślę, że w tamtej sekundzie to mógł być koniec – powiedział cicho – to aż ściska tutaj, no mówię panu. – Wskazał zamkniętą pięścią na okolice serca i pokręcił głową z niedowierzaniem.

Policjantom najwyraźniej trudno było odpowiedzieć na to emocjonalne wyznanie, dlatego między rozmówcami zapadła cisza. Jednak nie na długo. Chwilę później zmaterializował się przy nich strażak.

– My niedługo będziemy kończyć robotę – odezwał się do policjantów – większość pozabezpieczana. Ale chyba mamy tutaj mały problem. – Zerknął krótko na Heńka, chcąc dać policjantom sygnał, że mężczyzna nie powinien słyszeć tego, co za chwilę powie.

– Dziękujemy panu bardzo. – Jeden z policjantów w lot wychwycił intencję strażaka. – Gdybyśmy czegoś jeszcze potrzebowali, będziemy się kontaktować.

– Ten numer tylko pan da – wtrącił się drugi policjant i szybko wziął go od Heńka. Po chwili strażak i policjanci zostali sami.

– Chyba powinniśmy wezwać tutaj prokuratora. – Konspiracyjny szept strażaka był na tyle złowieszczy, że jeden z policjantów poruszył się niespokojnie.

– Szef budowlańców twierdzi, że nikt przy tym paluchów nie maczał. Podobno to wszystko pieprznęło ze starości.

– Ja nie o tym – odparł strażak. – Musieliśmy trochę poodgarniać ten gruz, zanim wyjęliśmy poszkodowanego. No i potem przy zabezpieczeniach. I jeśli nas wzrok nie myli, to między tymi starymi cegłami wala się spora kość, na moje oko udowa.

Policjanci osłupieli. Spojrzeli krótko na siebie, a potem jeden z nich zapytał:

– Ale ludzka?

– Ludzka, panowie, ludzka. A jak jest udowa, to pewnie zaraz znajdzie się reszta.

Mundurowi spojrzeli po sobie ze złością i rezygnacją.

– A tak się pięknie wieczór zapowiadał – powiedział jeden z nich i chwycił za telefon, by wybrać właściwy numer.

ROZDZIAŁ II

Lato było o wiele bardziej wymagające dla uprawy, a mimo to lubił je bardziej. Przestawiał wtedy drzewa umieszczone w donicach tak, by nie były narażone na ostre słońce. Odpowiednio nakłuwał ziemię, żeby woda docierała wszędzie tam, gdzie powinna. Zraszał, moczył, przygotowywał wcześniej wodę do podlewania, żeby zdążyła się odwapnić. Był tym drzewkom potrzebny, i to go cieszyło. Uspokajało. Sprawiało, że na te krótkie chwile stawał się kimś innym, i lubił tego gościa, którym wtedy był.

Włożył słuchawki na uszy i włączył rockowe hity, zebrane na jednej playliście. Gryzło się to trochę z jego aktualnym zajęciem, bo do drzewek bonsai, których znosił do domu coraz więcej, zdecydowanie lepiej pasowałyby jakieś dźwięki natury. Machnął na to ręką już dawno, bo raz spróbował kojącej i wyciszającej muzyki. Gryzła go w uszy i denerwowała, a skutek jej działania był dokładnie odwrotny: chodził potem zły i rozdrażniony. Ale już przy Guns N’ Roses była zupełnie inna rozmowa. Kiedy tylko w jego słuchawkach meldował się Axl Rose ze swoim charakterystycznym głosem, wszystko nabierało zupełnie innych barw.

– She’s got eyes of the bluest skies. As if they thought of rain – śpiewał właśnie Axl, kiedy jego głos bezceremonialnie przerwał durny dźwięk dzwoniącego telefonu. Rozległ się w słuchawkach, połączonych z urządzeniem za pomocą Bluetooth.

Użytkownik słuchawek skrzywił się z niesmakiem.

– Zaleski, słucham – odebrał jak najszybciej, by dalej nie musieć znosić uciążliwych piknięć i bzyknięć, które udawały dobrze skomponowany sygnał dzwoniącego telefonu. Obiecywał sobie, że go zmieni, za każdym razem kiedy ten dźwięk łapał go, gdy miał słuchawki na uszach.

– Dzień dobry, komisarzu. – W słuchawce rozpoznał głos kolegi z kłodzkiej komendy policji. – Chyba będziemy pana potrzebować.

Skrzywił się po raz drugi, ale automatycznie zaczął wycierać dłonie w ręcznik papierowy. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby po takim telefonie został w domu. Najdalej za pół godziny będzie w miejscu, w którym jeden człowiek drugiemu człowiekowi zafundował jakieś gówno.

– Co mamy? – zapytał, żeby mniej więcej przygotować się na to, co wkrótce zobaczy.

– Ludzkie kości. Wygrzebane z gruzów kamienicy, która się zawaliła.

– Jak to się zawaliła? – Po plecach przeszedł mu nieprzyjemny dreszcz.

– No, nie do końca zawaliła. Podłoga się zapadła, stropy nie wytrzymały, i teraz parter jest w piwnicy. Głęboko. No i te kości też.

Komisarz Miron Zaleski westchnął. Rozmowy z młodymi zazwyczaj tak wyglądały. Nie miał zamiaru wdawać się w szersze dyskusje. Będzie zdecydowanie szybciej, jeśli oceni sytuację na miejscu.

– Gdzie?

– Wojska Polskiego.

– Prokurator poinformowany?

– Tak, dzwoniliśmy.

Wiedział, że nie za wiele będzie miał tam do roboty. Może i dobrze. Jeśli w piwnicach przedwojennej kamienicy znalazły się ludzkie kości, to najprawdopodobniej były stare. A wszyscy dobrze wiedzieli, że wiele dekad temu Kłodzko nie było spokojną krainą, mlekiem i miodem płynącą. W historii miasta wiele jest zupełnie czarnych kart, za którymi kryje się niejeden niezidentyfikowany trup. Niemiec, Żyd, a może Polak, który przybył tutaj tuż po wojnie. Prokurator przyjedzie, oceni i wyśle, gdzie trzeba, a następnie odfajkuje, ku chwale wiecznego zapomnienia. Tak myślał komisarz Miron Zaleski, kiedy siedział już za kierownicą starego jaguara xj, a wielki silnik mruczał leniwie pod maską. Wystarczyło zaledwie kilka minut, by policjant znalazł się na miejscu. Już z daleka było widać, że rozgrywa się jakaś niecodzienna sytuacja. Zaparkowane wozy służb, rozwinięta naprędce taśma policyjna i oczywiście tłum zainteresowanych wydarzeniem mieszkańców. Kiedy podszedł bliżej, zauważył las rąk, trzymających w górze różnokolorowe smartfony. A nuż się uda nagrać viral na TikToka.

– Miron! – usłyszał męski głos, który dobiegał z okolic wejścia do kamienicy. Spojrzał w tamtą stronę i starał się dostrzec, kto krzyknął. – Tutaj! – usłyszał drugi raz i zobaczył prokuratora Szymona Gawrona, jak zwykle w eleganckich spodniach i nienagannej koszuli. Podwinął tylko mankiety, zapewne próbując ratować się przed lejącym się z nieba żarem. 

– Cześć. – Zaleski podszedł do niego i podał mu rękę. – Co tu się wydarzyło? 

– Powojenniak jakiś do odfajkowania. Tylko trudno tam na razie wejść, bo wezwali inspektora budowlanego. A ty co tutaj robisz? Nie sądzę, że to jakaś świeża sprawa.

– Ja też nie. – Zaleski uśmiechnął się i pokręcił głową. – Nadgorliwie zadzwonili, reszta w terenie, i oto jestem. Ale spadam, jak tylko się okaże, że to robota dla was, a nie dla nas.

Miron rozejrzał się dookoła. Jego wzrok zatrzymał się na grupce mężczyzn, z których każdy ubrany był w podobne ciemne ogrodniczki z logo firmy budowlanej. Jeden z nich siedział na krawężniku, a głowę opierał na ręce w geście rezygnacji.

– Co tam się stało? – zapytał Gawrona.

– Podobno strop się zawalił, jednego z nich przysypało. – Wskazał brodą w stronę budowlańców.

– Żyje?

– Ta. Strażacy go odkopali, karetka zabrała do szpitala. Ranny, ale podobno niegroźnie.

Szymon Gawron jak zawsze był poinformowany. Zaleski znał prokuratora od lat i cenił za to, że jest sumiennym i konkretnym człowiekiem. Na tyle, na ile czuł się odpowiednio wynagradzany przez państwo. Robił dokładnie tyle, ile musiał. Nigdy mniej, rzadko więcej. Ale to zupełnie wystarczało. Za każdym razem, kiedy Miron był wzywany na miejsce przestępstwa i widział w pobliżu czarną skodę prokuratora, czuł jakąś przyjemną ulgę. Czasem powiedzonko o właściwych ludziach na właściwym miejscu nie jest przesadzone.

Stali chwilę w milczeniu, a każdy z nich taksował wzrokiem otoczenie i ludzi w pobliżu. Przyzwyczajenie. Nawet jeśli nie przyjechali do sprawy świeżego morderstwa, zachowywali się tak, jakby właśnie zaczęło się śledztwo. Gawron poprawiał od czasu do czasu rękawy koszuli, bo odsłaniając kolejne milimetry skóry, walczył o odrobinę wytchnienia od gorąca. Na skroniach, w okolicach jego jasnych włosów, pojawiały się coraz wyraźniejsze krople potu. Zaleski jednak rzadko widywał go w innym wydaniu niż oficjalne. Nie chodzili razem na piwo i nie spotykali się po pracy, a do niej prokurator Gawron ubierał się po prostu elegancko.

– Dzień dobry, panowie. – Tuż obok nich stanął niski i krępy mężczyzna, ubrany w ciemne dżinsy i niemiłosiernie wymiętoloną lnianą koszulę. Miał rzadkie włosy, a nad górną wargą zostawił cienki pasek czarnych wąsów, czym całkowicie odwrócił uwagę od innych elementów swojej twarzy. – Z panami mam rozmawiać w temacie? – Wskazał kciukiem do tyłu, na kamienicę.

– Tak, Szymon Gawron, prokurator.

– I komisarz Miron Zaleski – dokończył policjant i pokazał odznakę, chociaż wąsacz nie uraczył jej nawet jednosekundowym spojrzeniem.

– W porządku. Tam powoli będzie można wejść, oczywiście bardzo ostrożnie. Zawaliła się podłoga w jednym z pomieszczeń, ale nie ma zagrożenia dla reszty budynku. Strażacy zrobili swoje, a teraz właściciel nieruchomości będzie musiał się przyłożyć.

– A to nieciekawe znalezisko? – zapytał prokurator.

– Wejdźcie i sami oceńcie. Coś tam się da zauważyć, ale to będzie robota dla waszych. Nie było ruszane.

Podziękowali inspektorowi, a potem weszli do środka. Od razu uderzył w nich niezwykle przyjemny chłód starej kamienicy, której grube ściany nie wpuszczały tyle gorąca, co nowoczesne budynki z tektury. Zaleski usłyszał, jak Szymon oddycha z ulgą. Prokurator wyciągnął z teczki chusteczkę higieniczną i wytarł nią skronie. W tym czasie Miron zrobił kilka kroków naprzód, by zajrzeć do dziury, w której leżało mnóstwo cegieł i fragmenty drewna. Przed wejściem do dziurawego pomieszczenia była rozwinięta taśma Inspektoratu Nadzoru Budowlanego. Wewnątrz kamienicy krzątało się kilka osób, w tym dwóch mundurowych policjantów. Dziura robiła wrażenie. Zaleski nie spodziewał się, że będzie tak głęboka. Jednak budowane ponad sto lat temu kamienice skrywały o wiele więcej, niż mogliby przypuszczać. Przyglądając się gruzom, dostrzegł również powód, dla którego tu przyjechał.

– Szymon? – Odwrócił się w stronę prokuratora. – Tutaj są.

Gawron podszedł do niego i utkwił spojrzenie w wyraźnie widocznej kości, która wyglądała na udową, ewentualnie piszczelową. Ciężko było to ocenić, patrząc na nią z tej odległości. Tuż obok niej, w przerzuconej przez strażaków podczas akcji ratunkowej kupce cegieł, leżały również inne fragmenty szkieletu. Miron skrzywił się nieznacznie, kiedy dostrzegł szarawy, kulisty fragment charakterystycznej kości. Zapewne czaszkę.

– Wołamy techników, a potem do antropologa chyba. Obstawiam, że stary temat – odezwał się Gawron.

Zaleski pokiwał głową. Potem przewędrował jeszcze spojrzeniem po miejscu, w którym się znajdowali. Klasyczne, ogołocone z tynków mury, które były przygotowywane do remontu. Właściwie nigdzie nie było już podłóg. Stali na klepisku, a kurz gościł się na ich butach w najlepsze. Mironowi zaczynało przeszkadzać ciężkie od pyłu powietrze. Chciał wyjść, ale wtedy jego wzrok zatrzymał się na czymś, co zwróciło jego uwagę.

– A to? – Wskazał palcem na dziwną figurę, która stała oparta o ceglaną ścianę. Odnalazł wzrokiem jednego z policjantów i ponownie wskazał na przedmiot. – Co to jest?

– Wygrzebali z tych gruzów. Musiał leżeć gdzieś w tej piwnicy. Ładny nawet, któryś strażak go wyciągnął tuż po tym, jak odtransportowali tego przysypanego gościa. Tylko to połamane jakieś takie.

Miron rozejrzał się w poszukiwaniu prokuratora, ale ten był zajęty zwiedzaniem innych pomieszczeń. Zupełnie nie zwrócił uwagi na to, co stało w kącie. Z Mironem było dokładnie odwrotnie. Poczuł niczym nieuzasadniony niepokój. Nie mógł powstrzymać się przed tym, by podejść i obejrzeć znalezisko. Kucnął tak blisko, że miał je teraz na wyciągnięcie ręki. Mimo to czuł obawy przed dotykiem, jakby zakurzona figura miała nagle zapłonąć temperaturą rozgrzanego żelaza. Po prostu patrzył.

Na pozostałościach podłogi stała na oko półmetrowa figura anioła. Brudna i zniszczona. W kilku miejscach były widoczne wyraźne wyszczerbienia, przez co zwiewna suknia anioła robiła mniejsze wrażenie, niż powinna. Ale jego twarz… Brudnoszara, nieruchoma oczywiście, ale wyrzeźbiona tak, że trudno było oderwać od niej wzrok. Ukryta w załamaniach materiału, niedopowiedziana, może w jakiś sposób niedokończona. Zupełnie jakby padał na nią cień, w którym anioł mógł ukryć swoją minę. I chociaż Zaleski oglądał figurę w wyraźnym świetle dziennym, trudno mu było oprzeć się temu skojarzeniu.

Komisarz bardzo powoli wyciągnął rękę i zbliżył opuszki palców do długich włosów anioła. Przez chwilę naprawdę się spodziewał, że figura będzie ciepła, jakby dotykał żywego człowieka. Kiedy jednak jego skóra zetknęła się z fragmentem anielskiego ciała, przekonał się, że dotyka rzeźby. Pięknej, niezwykłej. Ale tylko rzeźby.

– Co ty tam oglądasz? – Stanął za nim Gawron.

– Wygrzebali to z gruzów, i tak patrzę – wyjaśnił komisarz, a potem wstał i cofnął się o krok. – Drewno.

– No proszę, i tyle wytrzymała? – skomentował prokurator, ale w jego głosie dało się słyszeć bardzo ograniczone zainteresowanie dziwnym aniołem. – Tylko połamana jakaś taka.

– Wytrzymać mogła. Jak ktoś ją w miarę dobrze zabezpieczył, to przeżyje nas, i to pewnie o setki lat. Masz przykład tej figury z Barda.

– Tej śmiejącej się Matki Boskiej?

– Tej. Ma dziewięćset lat, a nadal stoi i się śmieje.

Tym razem Gawron wyraził nieco bardziej wiarygodne zdziwienie.

– Co ty powiesz? Dziewięćset? Wiedziałem, że jest stara, ale nie że aż tak. To może i nasz kolega – wskazał na anioła – byłby coś wart, gdyby nie wyraźna kontuzja.

Zaleski spojrzał na niego pytająco.

– No skrzydło jedno ma przecież – wyjaśnił prokurator. – Anioł z jednym skrzydłem to, tak wiesz, jak żona z jednym pośladkiem. Niby pogłaszczesz, a jednak trochę smutno.

Miron spojrzał na prokuratora tak, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. Pracowali razem już nie raz i Gawron nigdy nie pozwalał sobie na podobne żarty.

– Nie patrz tak. – Szymon zdawał się czytać w jego myślach. – Zazwyczaj widzimy się w jakiejś bardzo gównianej sytuacji, nad jakimś świeżym trupem. Sam przyznaj, dzisiaj jest luźniejszy klimat.

W zasadzie miał rację. Stare kości najpewniej okażą się sprawą do szybkiego zamknięcia, a wypadek w kamienicy nie pochłonął żadnej nowej ofiary. Kiedy pożartować, jak nie teraz? Zaleski uśmiechnął się blado, ale nadal trudno mu było oderwać wzrok od anioła. Kucnął przy nim jeszcze raz, a potem złapał ostrożnie za przednią część figury, dokładnie za dłonie, które były złożone do modlitwy. Przechylił ostrożnie w przód i zdziwił się, że drewno jest aż tak ciężkie. Obejrzał anioła z tyłu i zaskoczyło go to, co zobaczył. Odwrócił się, żeby powiedzieć o tym prokuratorowi, ale ten znowu gdzieś zniknął. Miron pogładził ręką po plecach anioła, żeby upewnić się, że oczy go nie zawodzą. Ale nie, z pewnością dobrze widział. Figura nie była uszkodzona. Nie było śladu po ułamanym kawałku drewna, nie było żadnych nierówności. Wręcz przeciwnie, tył figury był całkowicie gładki. Od początku musiał mieć tylko jedno skrzydło.

– Dziwne – mruknął do siebie Zaleski i odsunął się od anioła, raz jeszcze rzucając okiem na jego twarz. Potem wyjął z kieszeni telefon i wybrał jeden z kontaktów.

– Halo? – usłyszał głęboki, śpiewny głos.

– Panie Albercie, jest pan może w Kłodzku?

– Jestem, jestem, panie komisarzu. A co tam?

Albert Sznajder był w Kłodzku bardzo znaną postacią. Zazwyczaj jednym tchem wymieniany wśród wszystkich liczących się nazwisk albo wszystkich tych, które kojarzyły się z dużymi pieniędzmi. Tych Sznajderowi nie brakowało. I już samo to mogłoby być wystarczającym powodem, dla którego mógł nie cieszyć się ludzką sympatią. Ludzie wiele przecież wybaczali, ale to, że komuś wiedzie się całkiem dobrze, lepiej od innych? I to bez większego wysiłku? Takie rzeczy wybaczali rzadko. W przypadku Sznajdera było jednak inaczej. Najpierw był wymieniany wśród tych, za których pieniądze można by było zorganizować niejedno życie na nowo. Jednak chwilę po tym wymieniano go w bardzo wąskim gronie tych, którzy na swoje pieniądze mieli społeczne przyzwolenie. Sznajderowi ich nie zazdroszczono i nie wypominano. Przeciwnie, wielu podziwiało, w jaki sposób się z nimi obchodzi. Miał rosnące grono kibiców, którzy przyklaskiwali mu, kiedy wspierał kolejne akcje charytatywne, finansował wycieczki szkolne grupom najbiedniejszych uczniów albo dorzucał spore sumy na zbiórki dla chorych i samotnych. Słowem: dobrocią i empatią kupił sobie zgodę ludzi na to, by być bogatym.

Komisarz Zaleski zadzwonił do Alberta Sznajdera z innego powodu niż jego fortuna. Potrzebował kogoś, kto fachowym okiem spojrzy na dziwną figurę jednoskrzydłego anioła. A na prywatnej liście kontaktów Zaleskiego było tylko jedno nazwisko, które mógł skojarzyć z historią sztuki. Sznajdera. Filantrop zajmował się rynkiem sztuki i wszyscy wiedzieli, że czyni na nim spore inwestycje. Krążyły plotki o tym, jakie okazy ma w swojej kolekcji, i choć większość z nich była pewnie prawdziwą sztuką, to zdarzały się i takie, które można było skomentować jedynie pobłażliwym uśmiechem. Wyobraźnia lokalsów nie miała właściwie żadnych ograniczeń. Jeśli jednak ktoś mógł coś sensownego zrobić z figurą anioła, to tylko Sznajder. Jednocześnie Zaleski był przekonany, że jeśli znalezisko okaże się coś warte, to za sprawą tego miłośnika sztuki z pewnością wyląduje w lokalnym muzeum, a nie na aukcji lub w prywatnej kolekcji.

– Miron, ja kończę. – Po kilkunastu minutach obok komisarza ponownie stanął prokurator, wyciągając przed siebie rękę z zegarkiem. W tym momencie rozdzwonił się jego telefon. Wyjął go z kieszeni spodni i pokazał ekran Zaleskiemu. Wyświetlało się na nim zdjęcie pięknej czarnowłosej dziewczynki o ciemnych oczach. – Córa dzwoni, muszę lecieć. Technicy pozbierają te kości, potem ogarnę spotkanie z antropologiem. I chyba tyle od nas. Też uciekasz?

– Chwilę zostanę. Czekam jeszcze na… O!

Do budynku wkroczył mężczyzna w okolicach pięćdziesiątki. Był niemal całkiem siwy, ale reprezentował ten typ męskiej urody, w przypadku której siwizna działała wyłącznie na plus. Był subtelnie opalony. Jak osoba, która wróciła z weekendowych regat, ale nie jak ktoś, kto spędził kilka dni na słońcu, przy grillu, z piwskiem w ręce. Ubrany elegancko, ale nie pretensjonalnie. Nawet jeśli miał na sobie kilka tysięcy złotych, schowanych za metkami drogich marek, to bardzo dobrze to ukrywał. Klasa to mało powiedziane.

– Dzień dobry, panie Albercie. Wpuścili bez problemu? – zagadnął Zaleski.

– A dzień dobry, panie komisarzu. Wie pan, jak to jest. Czasem znajomości mogą miło pomóc.

Zeszła im krótka chwila na kurtuazję, komentarz pogodowy i jakiś dyżurny żart. Klasyka rozmów między osobami, które na co dzień się nie widzą i nie mają wspólnych tematów. Potem Gawron, który niechcący załapał się na przyjście Sznajdera, ulotnił się z chłodnego wnętrza kamienicy.

– Co tam, panie Mironie? W czym rzecz?

– Może pierdoła, może nie. Proszę zobaczyć. To odkopano dzisiaj z gruzów zawalonej podłogi. – Zaleski przesunął się tak, by Sznajder mógł zobaczyć anioła. – Przyszło mi do głowy, że pan będzie wiedział, co z tym zrobić. Bo w przeciwnym razie trafi albo na śmietnik, albo do czyjegoś ogródka. Między tuję a rododendrona.

Sznajder uśmiechnął się uprzejmie i przeniósł wzrok na anioła. Przyglądał mu się chwilę, potem podszedł i, podobnie jak wcześniej Zaleski, zaczął go dotykać i oglądać z tyłu.

– Ciekawe, wygląda na to, że od początku miał jedno skrzydło. – Sznajder odwrócił się do Zaleskiego, a komisarz zauważył zaskoczenie na jego twarzy. – Bardzo ciekawe.

– Dlaczego?

– A, wie pan, artefakty to głównie symbolika. Ale nie będę teraz pana zanudzał, bo równie dobrze może się okazać, że w tym przypadku niewiele będzie to miało wspólnego z prawdą. Mogę to zabrać?

– Śmiało, po to zadzwoniłem. Będę wdzięczny, jak da mi pan znać, co to takiego. Jakiś taki hipnotyzujący ten anioł.

Sznajder jeszcze raz przyjrzał się figurze i przechylił lekko głowę. Dotknął potem jedynego skrzydła, przejechał palcami po zagłębieniach w drewnie, które miały imitować pióra.

– Popatrzę, skonsultuję, potem dam znać – powiedział w końcu. – Tylko nie obiecuję, że szybko, bo teraz ten turniej charytatywny, potem mam wykłady we Wrocławiu. Mówię panu, komisarzu, urwanie łba.

– To może zwolnić trzeba, panie Sznajder? – zapytał policjant z uśmiechem i już ściskał wyciągniętą dłoń mężczyzny. Zaleski poczuł się dziwnie, bo historyk podniósł figurę, jakby ważyła pół kilo, i sprawnie ułożył w jednej ręce tak, że mógł całkiem wygodnie się z nią przemieszczać.

– Aaaa tam, zwolnić. – Uśmiechnął się. – Zdziadzieje człowiek, nim się obejrzy!

Miron uniósł kącik ust i kiwnął głową. Poczuł się jednak inaczej. Dziwnie. Dlaczego? Zakończenie rozmowy, jakich wiele. A mimo to ten nieprzyjemny ścisk w żołądku. Sznajder machnął ręką w zabawny sposób, a potem odwrócił się i odszedł.

Anioły upadają pierwsze – zadźwięczał Zaleskiemu w uszach tekst jakiegoś rockowego kawałka, którego nie potrafił przyporządkować ani do wykonawcy, ani do tytułu. Pomyślał o tym, gdy patrzył, jak figura jednoskrzydłego anioła kołysze się w rytm kroków Sznajdera. Anioł też na niego patrzył. Był o tym przekonany.

ROZDZIAŁ III

Tej nocy spał niespokojnie. Gdy tylko przymykał oczy, pod powiekami pojawiały się obrazy, które go męczyły. Widział zawalone budynki, mnóstwo budynków. Chodzili między nimi ludzie. Osowiali, milczący. Ale były też anioły, którym zawsze czegoś brakowało. Miały ogolone głowy, podarte suknie albo jedno skrzydło. U niektórych pozostałości po wyrwanym skrzydle wisiały smętnie, kołysząc się na wietrze niczym strzępy flag, które spłonęły na budynkach w wyniku wojny. Jakiej wojny? Dlaczego wojny? Przecież panował pokój, a mimo to nikt nie mógł się czuć bezpiecznie. Skrzydło mógł stracić każdy. Wyrywano je na żywca, przy akompaniamencie oszalałych z bólu wrzasków. Jeden anioł szedł w jego kierunku. Poważny, smutny. Był już tak blisko. Miron oczekiwał, że za chwilę coś powie. Wytłumaczy, dlaczego tak jest. Opowie, gdzie podziały się ich skrzydła. Anioł otworzył usta.

Komisarz ocknął się w swoim łóżku. Był spocony. Mimo wysokiej temperatury na zewnątrz i w mieszkaniu we śnie owinął się szczelnie kołdrą. Teraz natychmiast zaczął się z niej wyplątywać, bo brakowało mu powietrza. Odrzucił ją na bok i położył się na plecach, oddychając głęboko.

– Badziew jakiś, nie sny – powiedział do siebie.

Wstał. Stuknął palcem w ekran telefonu, a ten poczęstował go informacją o tym, która jest godzina. Dwanaście minut po piątej. Było już jasno, ale nadal w tym świetle można było rozpoznać poranek. Lekko szary, odrobinę wilgotny. W nocy musiało trochę popadać, chociaż Miron nie słyszał tego deszczu. Zajęty był spacerami wśród niepełnosprawnych aniołów. Przetarł twarz i ziewnął. Nie chciał się już kłaść. Wiedział, że budzik zadzwoni za kilkadziesiąt minut, a jeśli do tego czasu zaśnie, nie będzie w stanie zwlec się z łóżka. Dlatego otworzył na oścież okno i wpuścił do sypialni cudowne świeże powietrze, które szybko go orzeźwiło. Zapomniał o poranionych zjawach ze swojego snu.

Zadzwonił telefon. Szybciej niż budzik. Przymknął oczy z westchnieniem, bo wiedział, co to może oznaczać.

– Zaleski, słucham.

– Paciorek z tej strony – przywitał go znajomy głos dyżurnego kłodzkiej komendy policji. – Sorry, że tak rano.

– Spoko, nie spałem. Dawaj.

Zaleski wstrzymał oddech i czekał, z której strony walnie. Co się wydarzyło, że dzwoni do niego Kamil Paciorek, który właśnie kończy służbę i w normalnych okolicznościach pewnie jedną nogą byłby już za progiem komendy w radosnym marszu w stronę domu. Do żony, do śniadania i do obietnicy przespania choć kilku godzin po nocnej służbie.

– No chujnia jest straszna – powiedział Paciorek ostrożnym głosem. – Ciało na Zawiszy.

– Gdzie? – zdziwił się Zaleski, bo komunikat dziwnie zamieszał mu w myślach. Drugim imieniem Mirona było właśnie Zawisza. Policjant czasem się zastanawiał, czy jego rodzice mieli aż takie poczucie humoru, czy po prostu przegrali zakład, ale rzeczywiście dali mu tak na drugie imię. Dlatego nazwa ulicy wspomniana przez kolegę z policji wywołała w jego głowie dziwne zamieszanie.

– Na Zawiszy – głośniej powtórzył Paciorek. – Przy parku Sybiraków.

– A, dobra. – Myśli Zaleskiego wróciły na właściwe tory. – Coś więcej? Menel któryś? Bójka?

– Właśnie nie. Dziwne jakieś zgłoszenie było, patrol pojechał na miejsce, no i mocno ich zamurowało.

– A jakoś jaśniej możesz mówić, Kamil? Psińco z tego rozumiem.

– Komisarzu, większa sprawa tam jest. Jedź i się przekonaj. Mam na razie takie gówniane wyjaśnienia od tych, którzy są na miejscu. Ale już po tym można wnioskować, że żadne tam menele, tylko gruby gnój.

Zaleski rozłączył się po krótkim „okej”. Porannej rutyny toaletowej dokonał szybciej niż zwykle. Kiedy wciągał na siebie ciemne dżinsy, pasek od spodni zahaczył o kawałek luźnej skóry na prawym udzie. Nie skrzywił się, nie bolało. Blizna była ogromna, ale już dawno nic na niej nie czuł. Po prostu była. I chociaż nie bolała, wiele razy próbował o niej zapomnieć, ale nigdy się nie udało.

Przeczesał ciemne włosy. Nie czarne, bardziej grafitowe, może ciemnoszare. Nie miał urody południowca i kruczoczarnej czupryny, ale też z zadowoleniem mógł stwierdzić, że nie widać na jego skroni żadnej siwizny, mimo prawie czterdziestki na życiowym liczniku. Może hodowla drzewek bonsai potrafiła usunąć z niego cały stres i zablokować siwienie, a może po prostu miał dobre geny.

Mimo nocnego deszczu poranek był duszny. Zapowiadał się kolejny upalny dzień, dlatego pochwalił się w myślach, że wybrał na dziś jasną koszulkę. Jej rękawy opinały się delikatnie na wyraźnie zarysowanych bicepsach, pewnie zniesie dzisiaj kilka przytyków, że to od podnoszenia doniczek z drzewami. Jego niepasujące do zawodu hobby dawało kolegom preteksty do żarcików, ale zbywał to najczęściej milczeniem i uniesioną w geście politowania brwią.

Parking przy parku Sybiraków był w dużej części ogrodzony policyjnymi taśmami. Samochody, które stały tam przez noc, zostały bez woli ich właścicieli włączone w miejsce oględzin. Najwięcej działo się pod pomnikiem Żołnierza Polskiego, którego nie było widać zza specjalnych parawanów. Tuż za nimi najpewniej znajdowały się zwłoki. Miron zauważył już ludzi w białych kombinezonach, którzy zaczynali swoją pracę, polegającą na zabezpieczeniu śladów. W zasięgu jego wzroku znalazła się również czarna octavia prokuratora Gawrona.

– Dobrze – mruknął do siebie. Ucieszyło go, że znowu razem popracują.

Podszedł bliżej i jak na komendę odwróciła się w jego stronę trójka policjantów. Dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Najtwardsza i najbardziej konkretna z całej tej grupki, Laura Rysa. Jeszcze młoda, jeszcze niewysoko stopniem, ale Miron wróżył jej udaną karierę w policji. Laura zawsze przedstawiała się nazwiskiem, co sprawiało, że coraz mniej osób w komendzie pamiętało, jak naprawdę ma na imię.

– Cześć, komisarzu – przywitała go pierwsza.

– Cześć, Rysa – odpowiedział. – Nocna zmiana?

– Poranna. I długi dzień przed nami. Niestety.

Dziwnie na niego patrzyła. Na pewno już wiedziała, kto jest za parawanami i dla kogo zebrała się tutaj cała ekipa.

– Co jest? – zapytał.

– Trudno powiedzieć. Lista mieszkańców Kłodzka, którzy nie zaskarbili sobie sympatii ludzi, jest długa. Ale jego z pewnością na niej nie było.

Zaniepokoiło go to. Nie chciał już dłużej pozwalać nikomu na zabawę w zgadywanki, dlatego minął Rysę i wszedł za parawany. To, co zobaczył, sprawiło, że stanął jak wryty. Nie mógł zrobić kolejnego kroku, nie mógł podejść bliżej. Po prostu stał i patrzył, starając się objąć rozumem to, co widzi. Pomnik Żołnierza Polskiego wzniesiono na niewielkim placyku. Żołnierz stał na kamiennym podwyższeniu, ubrany w mundur, trzymając przewieszony przez ramię pas z karabinem. Miał dobrotliwą twarz. Wyryte w kamieniu rysy sprawiały wrażenie, że żołnierz się uśmiecha. Tak bardzo nie pasował w tej chwili do otoczenia. Tuż pod jego stopami, między dwoma innymi kamiennymi podwyższeniami, na brukowej kostce, leżało ciało człowieka. Już samo martwe ciało zawsze robi wrażenie. To w końcu człowiek, który chwilę temu był, a potem zniknął na zawsze. Człowiek, po którym zostało coś, co go definiowało przez całe życie – jego ciało. I to coś rozłoży się wkrótce jak każda nietrwała substancja. Zamieni się w nicość. W tym przypadku to było więcej niż ciało. Miron widział trupy nie raz. Nie mógł jeszcze powiedzieć, że już nie robi to na nim wrażenia, ale radził sobie z tymi obrazami całkiem nieźle. Jednak teraz patrzył i widział swój sen z minionej nocy. Chore, poranione anioły z ogolonymi głowami, które krążyły na gruzach budynków.

Odwrócił się. Rysa stała tuż za nim i obserwowała jego reakcję.

– Co to, kurwa, jest? – zapytał cicho. Bez strachu, bez zbędnych emocji. Sucho i rzeczowo.

– No właśnie, dlatego trudno było wyjaśnić – odpowiedziała.

Na ziemi leżał mężczyzna. Przystojny. Wciąż jeszcze ubrany w jasne spodnie i jasną koszulę, w których Miron widział go poprzedniego dnia. Zaledwie kilkanaście godzin wcześniej. Albert Sznajder miał spokojną twarz. Nie zastygło na niej przerażenie, nie wykrzywił jej żaden grymas. Nadal był przystojny.

– Niewiarygodne. – Usłyszał obok siebie znajomy głos. Obrócił się i spojrzał na bladą twarz prokuratora Gawrona.

– Sznajder? – Miron nie dowierzał. – Niewiele brakowało, a w Kłodzku ogłosiliby jego kult. On był tu uwielbiany!

Gawron bąknął jakieś słowo komentarza, ale Miron go nie słuchał. Podszedł bliżej ciała i przyjrzał się mu dokładnie. Mimo spokojnej twarzy ofiary w całym obrazku śmierci, na który patrzył Zaleski, było coś jeszcze, coś okropnego. Stanowiło to inscenizację, jaką stworzył morderca. Ciało Sznajdera ułożono prosto, na wznak, a jego jedna ręka przylegała do ciała. Można nawet uznać, że Sznajder leżał na tej ręce, bo była ona ledwie zauważalna. Druga natomiast była wyeksponowana tak, by nie dało się tego faktu pominąć. Ułożona na bok, lekko ku górze. Ręka nie leżała na brukowej kostce. Podłożono pod nią wielki kawał białego materiału, na pierwszy rzut oka prześcieradło. Charakterystycznie pofalowane i ewidentnie celowo ułożone w kształt…

– Skrzydło – mruknął do siebie Miron, analizując kolejne centymetry materiału i ułożonej na nim ręki.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

PROLOG

ROZDZIAŁ I

ROZDZIAŁ II

ROZDZIAŁ III

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie

Spis treści

Dedykacja

Meritum publikacji