Kortyzol - Przemysław Gulda - ebook + książka

Kortyzol ebook

Przemysław Gulda

0,0

Opis

Ta książka to osobista opowieść o doświadczeniu męskiej depresji.

Na poziomie narracyjnym mamy tu historię dwóch rozstań i jednego kryzysu. Reszta to próby radzenia sobie z sytuacją krytyczną i szukanie sposobów, by uciec przed dojmującą rozpaczą. Niekiedy ratunkiem okazuje się praca, czasem pomaga zapis doświadczeń czy też daleki wyjazd, ale najczęściej - rozmowy z przyjaciółmi. Wciąż jednak pozostaje świadomość winy i pustka połączona z utratą poczucia własnej wartości.
Autor obnaża bolesne sprawy związane z podziałem czasu na "przed" i "po" związku, relacjami z przyjaciółmi i znajomymi, doświadczeniami z terapeutami, dwuznaczną rolą serwisów społecznościowych, trudnościami w nawiązywaniu kontaktów z nowymi osobami i wchodzeniem w nowe związki, problemami z seksualnością.
Mężczyźni bardzo często próbują realizować kulturowy ideał silnego, radzącego sobie w każdej sytuacji samca alfa, dlatego wstydzą się swoich emocji, a kiedy nie mogą sobie z nimi poradzić, ukrywają to i udają, że nic się nie stało. Ta książka próbuje uciec od owego stereotypu, pokazując, że nie wszyscy muszą zawsze umieć zapanować nad własnym życiem i w momentach kryzysowych nie powinno się - a może wręcz nie wolno - uciekać przed prawdą. Pokazuje, że takie sytuacje dotykają także innych ludzi, stara się podsunąć sposoby wyjścia, namawia do szukania kontaktu z otoczeniem i szczerej rozmowy na temat swojego stanu.

Przemysław Gulda jest dziennikarzem od kultury. Od lat publikuje w "Gazecie Wyborczej" i innych mediach. Wydał: powieść, zbiór opowiadań, przewodnik, reportaż historyczny, książkę o zespole. Długo mieszkał w Gdańsku, ale od dawna mieszka w Warszawie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 205

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Copyright © Przemysław Gulda, 2019

 

Projekt okładki

Luiza Kosmólska

 

Zdjęcie na okładce

© Westend61/Getty Images

 

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

 

Redakcja

Ewa Witan

 

Korekta

Maciej Korbasiński

 

Konsultacja naukowa

Katarzyna Rabanowska

 

ISBN 978-83-8169-848-1

 

Warszawa 2019

 

Wydawca:

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Dla Gosi i wszystkich innych,

którzy mnie (u)ratowali

 

Pierwsze wyrzucenie z domu

Ito jest ten moment, kiedy ona mówi, że już mnie nie kocha i że to koniec. Żeby jeszcze mówiła. Nie, pisze mi to na Facebooku, kiedy jestem na drugim końcu świata i właśnie się pakuję, żeby do niej wrócić. Kiedy tęsknię i powoli zaczyna do mnie docierać, że to naprawdę już listopad, najgorszy miesiąc roku. Kiedy nie mogę się doczekać, żeby znów ją zobaczyć. Wtedy ona mi pisze, że nie zobaczę jej wcale.

W pierwszej chwili jeszcze to kontroluję, w pierwszej chwili jeszcze rozumiem, widzę jakieś racjonalne przesłanki i uzasadnienia, z którymi chcę dyskutować. Ale nagle dzieje się coś dziwnego, coś, czego dotąd nie znałem i nigdy wcześniej nie przeżyłem. Zupełnie nie wiem, co to, dowiaduję się dopiero dużo, dużo później. A tak naprawdę nie dowiedziałem się do końca w zasadzie aż do teraz.

A na razie wiem tylko, że wszystko się rozpada. Że nag­le cały ten obcy pokój w ciasnym, ciemnym mieszkaniu, przechodni pokój, w którym jedynym oknem jest portret papieża, wycięty z gazety, i metaloplastyka z Maryją, gdzie nie ma mebli, charakteru ani żadnych cech indywidualnych, właściwie nie ma zupełnie niczego – nagle ten pokój znika, rozpada się, przestaje istnieć. Wszystko zasnuwa gęsty dym, przez który kompletnie nic nie widać, wszystko zalewa czarna magma, przez którą nie można zrobić kroku, poruszyć się ani uciekać. Tym bardziej że przecież jeszcze wtedy wcale nie chcę uciekać. Jeszcze wtedy w to wszystko nie wierzę. I zupełnie nie rozumiem, co tak naprawdę się stało.

Siedzę na łóżku, w pościeli zimnej z rozpaczy, trzymam na kolanach laptop i próbuję jakoś to ułożyć, lecz nic nie chce do siebie pasować. Czytam po raz setny jej słowa, cofam się coraz bardziej, czytam wcześniejsze rozmowy, szukam jakiegoś sygnału, ostrzeżenia. Szukam jakichś zapowiedzi i znaków. Jeszcze wówczas nie wiem, że w tym stanie nie działa żadna logika, wyłączone jest normalne postrzeganie świata i nic nie funkcjonuje tak, jak powinno, jak funkcjonowało do tej pory.

I płaczę. Zupełnie nie mogę się powstrzymać. To się dzieje samo. Poza mną, bez żadnej kontroli. Coś w środku zmusza moją twarz do grymasu, do napięcia wszystkich mięśni na policzkach i koło oczu. Coś w środku sprawia, że płyną mi łzy. I nic nie mogę na to poradzić.

Nie czuję swojego ciała, prawie wcale nie mam nad nim kontroli. Z trudem zmuszam palce do przesuwania się po klawiaturze, a wzrok do patrzenia w ekran. Z trudem dociera do mnie to, co czytam. Z trudem przetwarzam słowa na treść, próbuję złożyć je w całość, w którą to wszystko bezlitośnie złożyć się nie chce. Sprawienie, żeby ta treść nabrała jakiegoś sensu, to wysiłek, którego nie jestem już w stanie podjąć.

Tak mija dziesięć godzin. Zupełnie nie wiem kiedy. Z ponurego dnia robi się smutna noc. Przez cały ten czas ani o włos nie ruszyłem się z miejsca. Przesiedziałem te godziny zupełnie nieruchomo, oszołomiony, przygnieciony, zdezorientowany i przerażony. Ani na moment nie przestałem płakać. Do teraz nie wiem, jak udało mi się w końcu wstać, spakować, wyjść i zdążyć na samolot. Wiem tylko, że nie udało mi się pozbierać.

To był najgorszy lot w moim życiu. Przepłakałem cały, kilka godzin, kompletnie bezmyślnie i zupełnie bezradnie patrząc w okno. Nawet nie próbowałem ukrywać tego, co się ze mną dzieje. Szlochałem na pół kabiny, wprawiając w spory dyskomfort stewardesy, które przychodziły co jakiś czas i pytały, czy mogą mi pomóc, a ja odpowiadałem przez łzy bez sensu i składu, że nie, wszystko w porządku, żeby się nie martwiły i że wszystko będzie dobrze. Wprawiałem też w spory dyskomfort innych pasażerów. Zwłaszcza dwie kobiety w średnim wieku, które siedziały obok i widziały, jak wiję się na fotelu, nie mogąc zupełnie znaleźć sobie miejsca w tej całej sytuacji.

Próbowały mi pomagać, ale – zupełnie nieświadomie – robiły najgorszą rzecz, jaką mogły wtedy zrobić. Rzecz w zasadzie zupełnie banalną: po prostu mówiły w języku, który kojarzył mi się z nią. Wychowywała się poza Polską, opanowała go perfekcyjnie i często rozmawiała w nim przy mnie ze swoimi znajomymi sprzed lat. A teraz, kiedy słuchałem tych kobiet, natychmiast przypominało mi się wszystko.

Skojarzenia i wspomnienia. To jedna z najgorszych rzeczy w tym stanie. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Wydawało mi się, że ich rozmowy to najgorsze, co mnie może spotkać. Nawet sobie nie wyobrażałem, że to dopiero początek długiego procesu walki ze skojarzeniami i wspomnieniami, który wywróci do góry nogami całe moje życie, włącznie z tym, że każe mi się wyprowadzić na drugi koniec kraju.

Ten potworny smutek, który mną zawładnął, miał też oczywiście dobre strony. Choć często podróżowałem samolotami, do tej pory nie mogłem pozbyć się lęku przed lataniem. Z każdym kolejnym lotem ten strach przestawał być tak bardzo paraliżujący, ale mimo to wciąż sprawiał, że godziny spędzone w powietrzu zawsze były dość trudne do zniesienia. A podczas tamtego lotu nie odczuwałem nawet najmniejszego cienia lęku. Wszystkie turbulencje przyjmowałem z całkowitym spokojem i beztroską. Spadnie? Niech spada. Może to i lepiej.

Taki stan, ten wyłączający świadomość stupor, trwał aż do końca podróży. Niewyspanie, zmęczenie, stres i smutek połączyły się w zabójczy dla rozumu koktajl, który coraz bardziej pienił się w mojej głowie. Do tego stopnia, że kiedy wysiadłem z pociągu z lotniska i ruszyłem do domu przez dzielnicę, gdzie oboje mieszkaliśmy, ogarnął mnie całkowity spokój i ukojenie. Miałem niczym niezmąconą pewność, że czekała na mnie na dworcu, a teraz idzie za mną, zaraz mnie dogoni i złapie za rękę. Powie, że się rozmyśliła, pomyliła, że zmieniła zdanie. Albo powie po prostu coś unieważniającego wszystko, co napisała dwadzieścia godzin wcześniej. Że to był jakiś strasznie zły żart, pomyłka, idiotyczna próba, żeby coś sprawdzić czy przetestować. Że to po prostu nie było naprawdę. Wtedy jeszcze miałem niezmąconą pewność, że jest tam, czeka, żeby pójść ze mną do domu i po prostu się przywitać. Przytulić. Pocałować. Kochać. I żyć dalej, tak jak dawniej. Wtedy jeszcze nie umiałem zaakceptować, że jej pomysł na dalsze życie może być inny niż mój, egocentrycznie przyjmowałem, że musi myśleć i czuć tak jak ja. Nie potrafiłem dać jej miejsca na bycie sobą, zwłaszcza jeśli miało to oznaczać niebycie ze mną.

Ta iluzja jej obecności była tak stuprocentowo przekonująca i realna, że nawet przez moment nie miałem wątpliwości. Szedłem powoli, aby mogła mnie dogonić, czekałem na odgłos jej kroków za moimi plecami, na dźwięk pierwszego słowa, jakie wypowie, na jej zapach, który poczuję. Nie traciłem tej pewności nawet wtedy, kiedy już wchodziłem po schodach do domu, przekręcałem klucz w zamku, otwierałem drzwi. I chyba dopiero wtedy dotarło do mnie, jakie to idiotyczne i pozbawione sensu. Nie pamiętam, co się stało później, wiem tylko, że wszedłem do pustego, zimnego mieszkania, zdjąłem plecak, położyłem się na łóżku i natychmiast zasnąłem na wiele godzin.

Tracąc rozum

Co to jest tak naprawdę? Mówiąc szczerze: sam do końca nie wiem. Nie byłem u lekarza, psychologa czy innego specjalisty. Nie konsultowałem tego z nikim. Nikt nie postawił mi jasnej i jednoznacznej diagnozy. Ale wszystko wskazuje na to, że po prostu depresja. Miałem prawie wszystkie podręcznikowe objawy, działo się ze mną dokładnie to, co opisują we wszystkich książkach, ulotkach i artykułach na ten temat w popularnej prasie. Więc choć wcześniej byłem całkowicie przekonany co do tego, że jestem ostatnią znaną mi osobą, którą mogło to spotkać, musiałem się z tym pogodzić: miałem głębokie, depresyjne obniżenie nastroju, a może po prostu depresję.

Obserwowałem dokładnie swój stan, czytałem o fizjologicznych mechanizmach, które towarzyszą takim sytuacjom, i mniej więcej wiedziałem, co się ze mną dzieje. A może po prostu wymyśliłem sobie własną wersję, która pozwalała zachować choć złudzenie kontroli nad mechanizmami w mojej głowie. Wystarczył tylko jakiś powód, pretekst i katalizator i już zaczynało się piekło.

Dla mnie było nim, jak się okazało, odrzucenie, porzucenie, rozstanie. Kiedy to się działo, kiedy jakaś dziewczyna wyrzucała mnie ze swojego życia i skreślała z listy ważnych osób, nagle, nie wiadomo skąd, przychodził potworny smutek. Poczucie, że jest absolutnie najgorzej i, co więcej, nie ma szans, żeby było lepiej. Przekonanie, że nic się nie uda i nawet nie ma po co próbować, bo wszystko jest przegrane, wszystko stracone. Bezpowrotnie stracone. Przychodziła obezwładniająca bezsilność, paraliżujący strach, poczucie niemocy i braku jakiegokolwiek sensu. Apatia i zniechęcenie. Niemożność odczuwania jakiejkolwiek przyjemności. Niechęć do robienia czegokolwiek, bo po co, skoro nic już nie ma najmniejszego sensu.

Gdy taki atak smutku zdarzał mi się w domu, siadałem na łóżku w pościeli i potrafiłem tak siedzieć godzinami, nie mogąc się ruszyć na krok ani nawet odsunąć kołdry, nie mówiąc już o wstaniu z łóżka. Kiedy działo się to gdzieś między ludźmi, w jakimś klubie, knajpie, redakcji, biurze czy uczelni, na jakimś festiwalu albo imprezie, zaszywałem się w najciemniejszy kąt, odsuwałem, odcinałem od wszystkich i wszystkiego. Całe szczęście, że ktoś wymyślił kaptur. W takich momentach był po prostu niezbędny.

To taki stan, kiedy wystarczy jakiś najdrobniejszy szczegół, a niezwykle krucha równowaga sypie się w proch i pył; można wtedy boleśnie się poturbować, spadając z budowanej gdzieś w sobie drabiny. Tej, na którą mozolnie wspinało się przez poprzednie godziny, budując drobne zręby równowagi w głowie. Czasem jest to coś rzeczywistego, czasem tylko jakieś niewyraźne wspomnienie, mignięcie, przebłysk w głowie czegoś, co ma się w pamięci. Czasem rzeczywiście ma to jakiś bezpośredni związek z powodem, który wywołał depresję – bo ona udostępniła na Facebooku jakieś swoje zdjęcie albo przeszedł obok ktoś, kto pachnie tak jak ona, albo mija się restaurację, w której kiedyś jedliśmy razem obiad.

Czasem natomiast są to sprawy, które nie mają z tym wszystkim zupełnie nic wspólnego, a jednak z jakiegoś powodu działają bardzo destrukcyjnie na głowę. To są te wszystkie, z pozoru zupełnie abstrakcyjne, powody: kiedy przejedzie samochód, przeleci ptak albo zadzwoni dzwonek telefonu i okazuje się, że był to najsmutniejszy przejazd samochodu na świecie, najsmutniejszy przelot ptaka, najsmutniejszy dzwonek telefonu. Wtedy wszystko zaczyna się od początku. I znów leży się na podłodze, szlochając i nie mogąc się podnieść.

To działa na poziomie psychicznym, ale i na poziomie czysto fizycznym. Ten smutek czuje się w każdej części ciała. W każdym kawałku skóry. Czasem to iskra, która przechodzi przez cały organizm, jak porażenie prądem. Czasem to poczucie, jakby wszystkie organy kurczyły się na moment, kuliły z bólu, zwijały i chowały. Czasem zaś bolesne mrowienie, przechodzące przez całe ciało, od palców stóp aż po końcówki włosów. Albo bolesny, nieprzyjemny ucisk, który czuje się wszędzie: w zamkniętych z całej siły szczękach, w żołądku, w głowie. A czasem to już nic innego jak tylko zwykły, potworny ból, pewnie bardziej fantomowy niż prawdziwy, bardziej wyobrażony niż realny, ale nie mniej przez to uciążliwy, nie mniej niszczący.

To brzmi jeszcze w miarę ładnie, niemal nieznośnie lirycznie. Lecz to oczywiście nie do końca tak. I to nie wszystko. Do tego dochodzą jeszcze wszystkie naprawdę nieprzyjemne i wstydliwe sprawy, które wiążą się z tym, że przez ten stan organizm naprawdę się rozpada, nie działa tak, jak powinien. Łzy, które naprawdę potrafią płynąć jak z niedokręconego kranu. To wszystko, co zalega w nosie i nie pozwala oddychać, ale też nie chce się do końca dać wydmuchać w kolejne chusteczki. Zaburzenia pracy żołądka, brak apetytu, bałagan wewnątrz, odczuwany przez cały czas. To wszystkie stany zapalne, drzemiące gdzieś tam w środku, które nagle zaczynają wybuchać jeden po drugim. To wszystkie osłabione miejsca, które kiedy organizm nie działa tak, jak powinien, zaczynają się odzywać coraz głośniej, boleć i dokuczać.

I tu się kończy poezja, metafory i patetyczne opisy. Tu się zaczyna trudna, brudna fizjologia, jeszcze bardziej pogarszająca sytuację i niepozwalająca normalnie funkcjonować. Sprawiająca, że to wszystko staje się jeszcze bardziej wstydliwe. Bo przecież nie zawsze znajdzie się obok ktoś, kto będzie chciał nie tylko słuchać tych wszystkich opowieści o cudzym smutku, jakimi się go zanudza, ale jeszcze na dodatek wycierać gęste ciemnożółte, prawie już zielone, smarki z nosa.

Do tego stanu idealnie pasuje powiedzenie: odbierać rozum. Tak jakby coś w głowie odcinało możliwość logicznego myślenia i realnej oceny sytuacji. Najbardziej widać to w tych krótkich momentach, kiedy wraca ta zdolność, kiedy przez chwilę znów ma się pełną świadomość. I rozumie się wtedy, jak bardzo ten stan wykrzywia postrzeganie rzeczywistości, jak bardzo ją deformuje, jak oszukuje głowę.

Tworzy się wtedy zupełnie irracjonalne koncepcje, wymyśla całkowicie pozbawione sensu plany, tworzy absolutnie bzdurne interpretacje faktów i uczuć. Po chwili czy po kilku godzinach, kiedy to zaćmienie mija, nagle widzi się, jakie głupstwa robiło się i myślało w tym czasie, jak bardzo to wszystko, co wydawało się fundamentalne, pewne i jednoznaczne, teraz już takie nie jest. I często okazuje się tylko jakąś jedną wielką bzdurą, budowaną z całkiem irracjonalnych elementów, tylko po to, żeby się nią zasłonić i próbować jej złapać, upadając.

Ta huśtawka jest wyjątkowo bolesna: przez moment wszystko wydaje się w miarę uporządkowane, a po chwili rozsypuje się na drobne kawałki, kiedy okazuje się, że ten pozorny spokój to były jednak mrzonki i pozory, niemające nic wspólnego z rzeczywistością. To boli jeszcze bardziej, bo pokazuje z całą bezwzględnością bezsilność i podporządkowanie chorobie. Pokazuje, że to jest ten moment, gdy nie ma się najmniejszej kontroli nad swoim życiem, nad tym, co się dzieje we własnej głowie. Że działa się nie tak, jak się chce i potrafi działać, kiedy umysł funkcjonuje normalnie, tylko tak, jak podpowiada choroba, według charakterystycznych dla niej schematów. W chwilach pełnej i jasnej świadomości to bardzo mocno boli. Upokarza. Ośmiesza. I staje się trudne do zniesienia.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:

Pierwsze wyrzucenie z domu

Tracąc rozum

Trzymając się kurczowo

Oszukać czas

Nieobecność

Jechać donikąd

Jak stracić kontrolę

Bolesne święto

Dziewczyny są lepsze

Zapisywanie smutku

Podzielone przyjaźnie

Rok, dwa lata

Za blisko śmierci

Jak zniszczyć randkę

Ucieczki

Pryzmat

Teoria zombi

Samoupokarzanie

Kryzys

Drugie wyrzucenie z domu

Rachunek sumienia

Czarne plamy na mapie

Kryjówki

Odrzucone oświadczyny

Zabić Kurtza

Płacz

Odwrócone role

Drugi dom

Anhedonia

Randka

Zuckerberg

Terapia

Koniec zuchwałości

Dryf

Czas

Pozwolić odejść

Pornografia

Udawanie

Zmiany

Chłopaki płaczą