Kiedy zakwitną brzoskwinie - Fu Melissa - ebook + książka

Kiedy zakwitną brzoskwinie ebook

Fu Melissa

4,5

Opis

Opowieść o sile przeszłości, nadziei na lepszą przyszłość i poszukiwaniu miejsca, które można nazwać domem

Chiny, 1938 rok. Od roku trwa wojna. Meilin i jej czteroletni syn Renshu uciekają przed nadciągającą armią japońską w głąb kraju. Szukając schronienia, błąkają się od jednego miejsca do drugiego. Jedyną pociechą w tym okropnym czasie jest dla nich niezwykle cenny, ręcznie malowany zwój – pamiątka rodzinna i jedyny przedmiot, który Meilin zabrała z płonącego miasta.

Wiele lat później Renshu, teraz jako Henry Dao, osiada w Ameryce. Ukończył uniwersytet, ożenił się i został ojcem. Mimo że rozpoczął nowe życie, wciąż żyje w strachu. Ze wszystkich sił stara się nie dopuszczać do siebie bolesnych wspomnień z przeszłości. Nieświadoma jego traumy córka szuka swojej tożsamości, pragnie poznać historię rodziny i odkryć swoje korzenie.

„Kiedy zakwitną brzoskwinie” to poruszająca saga rodzinna o poświęceniu, pogrzebanych wspomnieniach i sile opowiadanych historii. To również inspirowana faktami opowieść o odkrywaniu rodzinnej przeszłości, przykrytej bolesną warstwą niepamięci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (40 ocen)
26
11
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aleksandrabo

Nie oderwiesz się od lektury

Prosta historia kobiety ,która mimo przeciwności losu nie poddaje się.Uczy swojego syna żyć tu i teraz.Czy jednak przeszłość można tak do końca wymazać? Co z dziedzictwem pokoleń?
00
Maksymilian1q777

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka! Przeprowadza czytelnika przez historię życia Chińskiej rodziny kupieckiej od czasów II Wojny Światowej aż do czasów współczesnych. Obserwujemy próbę ucieczki przed wojną, zmagania z codziennością życia w czasie nalotów, bombardowań, słuchamy opowieści i legend. przez większą część książki przeprowadza nas kobieta, matka wychowująca samo5nie syna, i to też sprawia, że dla mnie książka, z kobiecego punktu widzenia pisana, jest szczególnie. Urzekła mnie z jednej strony prostota tej opowieści, a z drugiej strony obrazowy opis innej kultury, innego kontynentu, zmagań z trudną codziennością głównych bohaterów. Powieść jest napisana dobrym językiem, to znaczy - naprawdę dobrze się czyta. Jest długa, więc jest czas aby przeżywać, trawić, snuć refleksje, prawdziwa uczta. Poza tym dla mnie jest to oczywiście okno na inny świat, inną kulturę, również możliwość zaglądania do głów i serc ludzi innych niż ja sama, jest to właśnie ten kontekst, którego szukam w powieściach obyczajo...
00
JKlaudia

Całkiem niezła

za bardzo rozwleczona
00
wiolettast1

Nie oderwiesz się od lektury

Meilin i jej czteroletni syn Renshu tułają się z miasta do miasta, kraju do kraju by znaleźć bezpieczne miejsce do życia. Wojna odbiera im wszystko: rodzinę, dom, a nawet i godność i szacunek do siebie. Książka to obraz matki, która musi podejmować bardzo trudne decyzję by chronić syna, by przeżyć. Z drugiej strony autorka pokazuje jak takie przeżycie wpływają na małe dziecko. Traumy zostają z nim na całe życie, mimo że wyjechał on z kraju i wiedzie już "normalne" życie. Demony przeszłości wracają... Jest to pełna emocji opowieść.
00

Popularność




TYTUŁ ORYGINAŁU:

Peach Blossom Spring

Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik

Wydawczynie: Monika Rossiter, Justyna Żebrowska

Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania

Korekta: Małgorzata Denys

Mapa: Tim Peters

Projekt okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcia na okładce: © ChenPG; © Javen; © miyamotokei; © chanchai / Stock.Adobe.com

Copyright © 2022 Melissa Fu

Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Sarek, 2024

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2024

ISBN 978-83-8371-127-0

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Dla mojej rodziny i ku pamięci (1932–2019)

Początki

– Powiedz nam – proszą – powiedz, skąd pochodzisz.

Pochodzi z wędrówki, z wędrówki, z wędrówki. Wziął się z dziurawych butów, z obtartych palców u stóp, stwardniałych pięt, które znają surowość żwirowych dróg i wytchnienie w słomie i trawie. Wziął się z noclegów, co noc w nowym miejscu, czasem w mieście, czasem na wsi. Z dróg wijących się wokół gór i opadających w doliny. Z wodnych szlaków spowitych mgłą i oparami.

Wziął się z wędrówki przez Chiny.

– Opowiedz nam, co pamiętasz – proszą.

Pamięta maleńki płomień lampy naftowej, zapach dymu z palącego się drewna, zimne kamienne podłogi pod gołymi stopami. Niecierpliwe głosy, brzęk monet, skrzypienie wozów nocą. Pamięta obrazek na puzzlach z drewna sandałowego. Po jednej stronie było sto małp. Po drugiej – dziewięćdziesiąt dziewięć. W jaki sposób jedna małpa pojawiała się i znikała? Wziął się z tej zagadki.

– Powiedz nam więcej – proszą, sadowiąc się po jego bokach. – Jak tu dotarłeś?

Przemierzył rzeki. Przemierzył oceany.

Wiózł ze sobą zegarek kupiony od marynarza, list otwierający drzwi. Walizkę, paczkę błękitnych aerogramów, jedną parę wełnianych skarpet.

Szedł w stronę wezwania pięknego kraju, kuszącego marzenia, obietnicy utkanej z powietrza. W stronę uderzeń skrzydeł ptaków, kalejdoskopów pór roku, których nigdy wcześniej sobie nie wyobrażał.

– A teraz – mówią z niewinnym spojrzeniem i figlarnym głosem – opowiedz nam historię.

Poznanie historii oznacza dotykanie jedwabistej powierzchni straty, poczucie ciężaru piękna w rękach.

Poznanie historii oznacza przyjęcie jej na wieki, historii wyrytej w jego kościach, nawet jeśli przez dekady trwała w uśpieniu.

– Opowiedz nam – nalegają.

Zdaje sobie sprawę, że opowiedzenie historii to zasianie ziarna i oczekiwanie, aż wyrośnie.

Część I 1938–1941

Rozdział 1

Changsha, prowincja Hunan,Chiny, marzec 1938 roku

Dao Hongze miał trzy żony. Ich imiona nie są ważne.

Pierwsza żona urodziła pierworodnego syna, Dao Zhiwena. Chłopiec był nieokiełznany. Jedną ręką chwycił przywileje dziedzica, drugą wyrzucił jego obowiązki. Zmienił imię na Longwei, nie siedział w domu, tylko włóczył się po ulicach. Grał i wygrywał, grał dalej i przegrywał. Longwei kocha tytoń, whiskey i kobiety.

Pierwsza żona urodziła jeszcze dwoje dzieci: dziewczynkę, która wyrosła na chudą kobietę o ziemistej cerze i której nikt nie chciał za żonę, i chłopca, który zmarł w wieku pięciu miesięcy. Z sercem spętanym żalem i stopami skrępowanymi tradycją pierwsza żona obecnie przypomina zjawę snującą się po opiumowych polach. Wychyla się ze swojego pokoju wyłącznie po to, żeby nabić fajkę i nawrzeszczeć na domowników.

Druga żona Hongze ciężko pracuje. Ma szerokie barki i szorstkie dłonie. Żyje w strachu przed wrzaskiem i wyciem pierwszej żony. Hongze jej nie kocha, ale jest mu potrzebna. Niestety rodzi wyłącznie córki. Ich imiona nie są ważne. Wydano je szybko za mąż i urodziły synów innym rodzinom.

Trzecia żona była jego ulubienicą. Hongze ją nawet kochał. Pozostanie na zawsze piękna, ponieważ zmarła przy porodzie, dając mężowi jego najmłodszego syna, Dao Xiaowena.

Firma Dao Hongze, Niebiańsko Lekka Nafta i Antyki, należała do rodziny od pokoleń. Na nafcie można dobrze zarobić – każdy potrzebuje ciepła, każdemu potrzebne jest światło. Klientami Hongze są nacjonaliści, komuniści, kupcy, chłopi. Pewnego dnia Longwei odziedziczy firmę i związane z nią obowiązki.

W pokoju nad sklepem z naftą, na szczycie wąskiej klatki schodowej, Dao Hongze handluje także złotymi monetami, nefrytami, starożytnymi rzeźbami i zwojami. Łatwe w transporcie, trudne do namierzenia, zawsze cenne. Nauczył Xiaowena odróżniać, które przedmioty mają prawdziwą wartość, a które jedynie chwilowo są w modzie.

Dzięki najstarszemu i najmłodszemu synowi Hongze jest przygotowany na każdą okoliczność. Longwei ma zmysł praktyczny, Xiaowen ma wiedzę z książek. Longwei jest porywczy i głośny, Xiaowen jest subtelny i cierpliwy. Longwei wymusza, Xiaowen negocjuje. Przez lata Longwei spłodził tylko córki, a Xiaowen doczekał się syna.

Jego syn nazywa się Dao Renshu – zapisane znakami, które oznaczają „miłosierdzie”, „dobroć”, a nie tymi o znaczeniu „poddawać się”, „uznać porażkę”. Dao Hongze zadbał, aby wnuk o tym wiedział. Renshu to jedyny wnuk po synu. Nosi nazwisko rodowe. Należy go chronić, nade wszystko.

Jest późne popołudnie wczesną wiosną. Powietrze pachnie świeżością, strząsa z siebie ostatnie mroźne podmuchy zimy i zapowiada nadchodzące pąki. Na drzewach pojawiają się drobniutkie listki, każdego dnia słońce rzuca odrobinę więcej światła. W sklepie z naftą Dao Hongze lśnią pozamiatane podłogi i czysty kontuar. Właściciel rozmawia z młodą kobietą ubraną w prostą ciemnozieloną tunikę. Jej włosy są upięte w kok nad karkiem. Choć widać, że mężczyzna nad nią góruje i wiekiem, i pozycją, odnoszą się do siebie z szacunkiem. Ich swobodne zachowanie sugeruje zażyłość, a może nawet sympatię. Przekazuje jej informację, po której twarz kobiety się rozjaśnia. Wydaje się poruszona, choć nie rzuca mu się na szyję.

Następnie Dao Hongze wręcza jej niewielką jedwabną torebkę i mówi coś, podczas gdy ona zagląda do środka. Kobieta słucha uważnie, potem odpowiada. On chwilę się zastanawia, zanim udzieli odpowiedzi. Oboje potakują głowami. Kobieta lekko się kłania i wychodzi.

W pokoju nad sklepem zapala się światło.

Chwilę później w oknie pojawia się kobiecy profil.

Shui Meilin dodaje wpis do ksiąg rachunkowych, jej szybkie palce zwinnie migają na abakusie. Ostatnio wielu klientów jej teścia wymienia złoto i nefryt za naftę. Na rynku jest mało gotówki, a ceny szybko rosną. Dao Hongze zarządził, że te konkretne klejnoty zostają w zastawie. Zapłakany klient, który oddał je za tygodniowy zapas nafty, błagał Starego Dao, aby nikomu ich nie sprzedawał, miał bowiem nadzieję, że wkrótce uda mu się je wykupić. Meilin i Hongze zaniepokoiła ta transakcja jako kolejna oznaka nadciągającej wojny z Japonią, ale teść oczywiście przyjął biżuterię. W końcu jest przecież biznesmenem.

Meilin wstaje, żeby odłożyć biżuterię, i przemierza machinalnie pokój. Po zamknięciu na klucz drzwiczek szklanej serwantki wygląda przez okno. Słońce zachodzi, skończyła pracę na dziś i jest pełna nadziei. Dao Hongze właśnie opowiedział jej o zwycięstwie armii chińskiej pod Taierzhuang. Obaj jego synowie powinni niedługo zjawić się w domu na przepustkę po zwycięskiej, ale krwawej służbie.

Meilin ostatni raz widziała swojego męża Dao Xiaowena i jego brata Longweia dziewięć miesięcy temu. Po incydencie na moście Marco Polo bracia zgłosili się na ochotników. Meilin i jej szwagierka Xue Wenling były dumne, że ich mężowie będą bronić przyszłości republiki. Rodzina wyczekiwała wieści z odległego frontu, ale mijały tygodnie, potem miesiące i panowała cisza. Było to rozczarowujące, ale zrozumiałe – poczta docierała rzadko, a wojska stale się przemieszczały.

Fale wojny zaczęły jednak dopływać i do Changshy. Początkowo jako pojedyncze krople – hotele i zajazdy wypełniły się zamożnymi gośćmi uciekającymi przed zamętem na wschodzie. Wenling stwierdziła, że przynajmniej szybciej dowie się, co jest modne w Szanghaju. Potem pojawiło się więcej uchodźców. W sklepach zrobiło się tłoczniej niż kiedykolwiek wcześniej, przerwane linie dostaw rzekami i koleją podniosły ceny. Przez ulice i place targowe przetaczały się hałaśliwe antyjapońskie wiece. Ale pomimo tych dzielnych przejawów patriotyzmu Japończycy szli naprzód. Wkrótce padł Szanghaj, potem, w grudniu, Armia Cesarska zajęła Nankin. Po relokacji rządu Czang Kaj-szeka do pobliskiego Wuhanu wartka rzeka uchodźców wlewa się do Changshy.

Wieść o zwycięstwie pod Taierzhuang ludzie witają z radością. Obrona pokazała swą siłę, Japończycy zostali upokorzeni. To będzie – wszyscy są pewni – punkt zwrotny. Najlepsze jest jednak to, że Meilin może na palcach jednej ręki policzyć dni dzielące ją od chwili, kiedy znów obejmie ukochanego Xiaowena.

Myśli Meilin przerywają krzyki i chichoty, a następnie tupanie czyichś stóp przez dziedziniec, potem po schodach i przez korytarz. Do pokoju wpadają Renshu i jego kuzynka Liling. Zasapani, roześmiani i potargani, proszą o słodycze. Renshu ma trzy i pół roku, Liling – pięć lat. Nóżki chłopca, wciąż tłuściutkie, z trudem dotrzymują kroku jego ukochanej kuzynce. Twarz Liling jest tak miła i radosna, że Meilin z trudem się powstrzymuje przed uśmiechem. Kiedy Renshu się śmieje, jego poważne okrągłe oczy zmieniają się półksiężyce, a na lewym policzku pojawia się dołeczek. Dzieci są zarumienione od biegania po całej rezydencji. Przebiegły przez dom, pukając do drzwi strasznej nainai, brzydkiej nainai i martwej nainai i uciekając, zanim ktoś zdążył je złapać. Zagoniły koty do kątów, na mur i na ulicę oraz wystraszyły złote rybki yeye, rzucając cienie na wodę i uderzając kijami o powierzchnię sadzawki.

Teraz myszkują w koszyku Meilin z przyborami do szycia w poszukiwaniu słodkich ziaren lotosu, które chowała dla nich pomiędzy skrawkami tkanin. Po pochłonięciu przekąski Liling nagle krzyczy na Renshu i goni go po całym pokoju, aż chłopiec kuca za składanym parawanem z rzeźbionego palisandru. Kiedy dziewczynka rozkłada ręce i rusza palcami, żeby go połaskotać, chłopiec pędzi do sypialni i chowa się pod stertą pościeli, zrzucając na ziemię stos starannie poskładanego prania.

Rozlega się szybkie i niecierpliwe pukanie do drzwi. Liling chowa się pod łóżkiem, a Renshu udaje, że śpi.

Meilin wpuszcza do środka Wenling, matkę Liling. Chociaż dzień się kończy, Wenling wygląda nienagannie. Odkąd Meilin ją zna, szwagierka nie nosi tradycyjnych ubrań i uparcie zamawia najmodniejszą odzież w stylu zachodnim. Zawsze dba, żeby jej owalna twarz pozostawała idealna, choć czasem maluje na niej pieprzyk, w zależności od panującej mody. Dziś Wenling ułożyła swoje lśniące włosy w mocno skręcone loki i emanuje blaskiem dzięki ciemnemu tuszowi do rzęs, czarnej kredce do oczu i szkarłatnej szmince. Czasami Meilin czuje się onieśmielona wyrafinowaniem szwagierki. Sama nigdy nie przejmuje się modą. Na nosie zamiast pudru nosi piegi, a jej twarz w kształcie serca promienieje ciepłym i prostym urokiem. Niższa od Wenling, nie nosi butów na obcasach, żeby wyglądać na wyższą, ani maleńkich bucików, żeby wyglądać bardziej kobieco. Xiaowen stale jej powtarzał, że jest piękna dokładnie taka, jaka jest, i Meilin mu wierzy.

Wenling jak zawsze jest w złym humorze. Nie zwracając uwagi na Meilin, krzyczy na Liling, żeby wychodziła natychmiast, koniec zabawy, czas na kąpiel.

Liling i Renshu powstrzymują śmiech.

Wenling wpada do sypialni i zagląda pod łóżko. Wyciąga Liling za nogę. Kiedy dziewczynka wstaje, matka złości się na smugę kurzu na jej sukience, patrząc na Meilin. Kiedy Wenling ciągnie Liling za sobą, krzycząc na nią, dziewczynka odwraca się i robi miny do Renshu.

Meilin pokazuje chłopcu, że ma posprzątać bałagan. Renshu stara się, ale szybko męczy go siłowanie z pościelą, więc przychodzi do pokoju mamy i siada przy niej.

– Pora się uspokoić. Jesteście zbyt niegrzeczni – strofuje go Meilin, kręcąc głową, ale lekki ton w jej głosie wskazuje raczej na rozbawienie niż na wyrzut.

Po kolacji i kąpieli czyta chłopcu przed snem. Od urodzenia Renshu dni i serce Meilin są pełne po brzegi. Kocha syna nie dlatego, że jego narodziny podniosły jej pozycję w rodzinie jako matki syna pierworodnego syna Hongze, i nie dlatego, że oczy i nos chłopca przypominają jej o Xiaowenie. Kocha go, ponieważ jego śmiech brzmi jak dzwoneczki w świątyni poruszane wiosennym wiatrem. Kocha go, ponieważ wypełnił ją radością, o której istnieniu dowiedziała się dopiero wtedy, kiedy obdarzył ją pierwszym uśmiechem. Wychodząc późno za mąż, w wieku dwudziestu jeden lat, zastanawiała się czasem, czy kiedykolwiek zostanie matką. Śpiewa mu do snu kołysankę Piosenka rybaka. Jego powieki opadają, brwi wygładzają się we śnie.

Dla tego dziecka zrobi wszystko.

W spokojnej ciemności pokoju Meilin siedzi przez chwilę, pojawia się w niej od dawna nieobecne poczucie szczęścia. Xiaowen niedługo wróci. Prawie czuje go stojącego w cieniu. Zamyka oczy i przywołuje w pamięci ostatni wieczór przed jego odjazdem.

Wrócili do pokoju po pożegnalnej kolacji, żeby nacieszyć się ostatnim wspólnym wieczorem. Dwuletni Renshu siedział na kolanach ojca i ryczał jak tygrys, podekscytowany tym, że może się bawić do późna. Xiaowen promieniał, widząc energię chłopca.

– Popatrz na niego. Jest groźny i silny jak jego mama.

Renshu ześlizgnął się z kolan ojca i ryknął ponownie.

Xiaowen podniósł syna.

– Będziesz się opiekował mamą, dobrze?

Renshu pokiwał główką.

– Muszę wyjechać, ale niedługo wrócę. A mały tygrysek musi teraz iść spać. – Xiaowen mocno przytulił chłopca, który od razu się zmarszczył. Pocałował synka w czoło.

Po położeniu Renshu spać Meilin wróciła do męża, właśnie do tego pokoju. Xiaowen siedział przy stole, przed nim leżała wąska drewniana szkatułka. Objęła go ramionami, pocałowała w kark i usiadła obok niego. Wręczył jej puzderko, pokazując, że ma je otworzyć.

W środku leżał zwój jedwabnego brokatu: kremowe kwiaty peonii pięły się po zielonej kratce na ciemnym tle. Wzdłuż krawędzi ciągnął się wzór dobrowróżbnych chmur wyhaftowany złotą nicią. Meilin wstrzymała oddech i patrzyła oszołomiona na Xiaowena. To zwój poprzeczny. Xiaowen potwierdził skinieniem głowy i zachęcił ją, żeby przyjrzała mu się dokładniej. Otarła ręce, podniosła tkaninę i rozwiązała czerwony sznureczek zakończony frędzlem. Powoli, niezwykle powoli rozwinęła rulon i jej oczom ukazała się pierwsza namalowana scena: starożytne, milczące góry, rwąca niebieskozielona rzeka, grupa podróżnych.

Pochyliła się, żeby dokładniej przyjrzeć się delikatnym kreskom, oczarowana maestrią szczegółów w każdym ptaku, kamieniu i drzewie, różnicami w twarzach wędrowców. To było niesamowite dzieło. Doskonalsze niż jakiekolwiek inne, które widziała do tej pory.

– Kiedy go znalazłeś?

– Lata temu, gdy szukałem zabytków dla ojca.

– I mu go nie dałeś?

– Nie, tego nie – odpowiedział, wodząc palcem po konturach chmur. – Chciałem go dla siebie.

– Musi kosztować majątek – wyszeptała.

– Meilin, to dla nas na przyszłość. Kiedy wrócę po skończonej wojnie, otworzymy nasz własny sklep.

– A co z Niebiańskimi Antykami?

Potrząsnął głową i uśmiechnął się.

– Stary Hongze sobie poradzi dzięki Longweiowi i wtykaniu nosa Wenling. Pomarzmy o czymś innym. Chiny się zmieniają. Nie musimy trwać przy każdej tradycji. Wyobraź sobie wyspecjalizowany sklep z antykami, tyko twój i mój.

Meilin objęła męża, zachwycona faktem, że poślubiła mężczyznę, który potrafi snuć takie plany na przyszłość. Coś ich własnego. Wspólnie zbudują coś własnego.

– Meilin, musisz mi obiecać dwie rzeczy: uważaj na siebie i Renshu i przechowaj bezpiecznie ten zwój na naszą przyszłość.

– Obiecuję.

Siedzieli przytuleni do późna w nocy, chłonąc poezję każdej sceny ze zwoju. Kiedy go odłożyli, położyli się do łóżka i w ciemności podążali dotykiem za krzywiznami swoich ramion, nóg i twarzy. Godziny dzielące ich od świtu spędzili, ucząc się siebie na pamięć.

Meilin siedzi przy oknie w sklepie na piętrze i czeka. Oddział Xiaowena ma dzisiaj dotrzeć do miasta.

Minęło już prawie pięć lat, kiedy wszedł do sklepu z antykami należącego do jej rodziny w zachodnim mieście Yichang ze wspaniałą tangowską figurką wielbłąda z porcelany sancai. Pomimo upływu czasu glazura – zielona, brązowa i kremowa – miała nasycone kolory i zero szczerb. Na grzbiecie zwierzęcia siedział muzyk. Całość była niezwykle dopracowana. Meilin natychmiast zapragnęła dołączyć figurkę do ich kolekcji. Podczas targowania się z przyjemnością odkryła, że młody mężczyzna nie tylko kocha starożytne skarby, ale też gorąco popiera idee nowych Chin.

Rodzice Meilin, od początku zwolennicy Ruchu 4 Maja, wierzyli w prawa kobiet i inne reformy młodej republiki. Wszystkim swoim dzieciom wpoili świadomość wagi wykształcenia, ciężkiej pracy i finansowej niezależności. Tylko czasem rozpaczali, że Mei­lin, ich najmłodsza córka, jest zbyt niezależna – wystraszyła już kilku potencjalnych kandydatów na męża, a kilku odrzuciła.

Jednak Dao Xiaowen, nowy kupiec z Changshy, ciągle wracał. Czasem coś kupował, czasem sprzedawał, ale zawsze pytał o Mei­lin. Targowanie się o drobiazgi zmieniło się w gorące dyskusje o zastępowaniu dawnych tradycji zasadami Pana Nauki i Pana Demokracji i analizy ważniejszych punktów trzech zasad ludowych doktora Sun Jat-sena.

Nikt się nie zdziwił, gdy po kilku miesiącach Xiaowen i Meilin się w sobie zakochali. Ku radości rodziców przyjęła oświadczyny mężczyzny starszego od niej o dwa lata, ale równego jej inteligencją i dzielącego z nią poglądy.

W nowym domu Meilin szybko zaaklimatyzowała się w sklepie na piętrze. Hongze był zdumiony, jak łatwo zapamiętała miejsce przechowywania i pochodzenie każdego przedmiotu w inwentarzu. Szybko zauważył, że bezbłędne rachunki w księgach zawsze wychodzą spod jej ręki. Hongze z czułością żartuje, że Meilin bez wątpienia jest największym skarbem, jaki znalazł Xiaowen.

Czy to dzięki kupieckiej intuicji, czy z przezorności zrodzonej z obserwacji silnego charakteru synowej Hongze pozwolił młodej parze zamieszkać w pokojach leżących za sklepem z antykami. W ten sposób, pozostając w rezydencji rodu Dao, Meilin i Ren­shu mieszkali osobno, oddzieleni dziedzińcem od reszty krewnych. Meilin mogła się wymykać z domostwa pełnego teściowych, bratowych, bratanków i bratanic oraz ciągle zmieniających się zestawów wujów, ciotek i innych dalekich krewnych, którzy stale pojawiali się pełni nadziei, że Hongze podzieli się z nimi fortuną.

Teraz nadstawia uszu – zza zakrętu nadjeżdża wojskowy jeep i zwalnia przy bramie. Meilin krzyczy z radości i biegnie po schodach, żeby go przywitać, tak szybko, że zjawia się pierwsza.

Kiedy otwierają się drzwi, z auta wysiada Longwei. Ma na sobie oliwkowy mundur z lśniącymi miedzianymi guzikami i sięgające kolan czarne skórzane buty. W talii ściska go ciemnobrązowy pas, na głowie siedzi wojskowa czapka z przypinką republiki – białe słońce na niebieskim tle. Chwyta płócienną torbę i prostuje się, trzymając wysoko głowę. Salutuje kierowcy i jeep odjeżdża.

– Ale… gdzie jest…?

Zazwyczaj władcze oczy Longweia są teraz zasmucone.

– Został bohaterem – mówi w końcu Longwei. – Został bohaterem pod Taierzhuang.

– Gdzie on jest?

– Został bohaterem – powtarza Longwei.

To musi być jakieś nieporozumienie. Meilin obraca się, wyglądając kolejnego jeepa. Droga jest pusta. Gdzie się podział Xiaowen? Czekano na obu braci. Hongze mówił o obu. Pewnie zaraz przyjedzie.

– Został bohaterem pod Taierzhuang – powtarza Longwei głosem, w którym wybrzmiewa duma, niedowierzanie, ale przede wszystkim smutek.

– Przestań tak mówić. Bohater to nic nie znaczy. – Jej głos zamienia się w krzyk. – Czy on umarł? Mów!

Longwei tylko opuszcza wzrok i kiwa głową.

Meilin rzuca się na niego i wali pięściami w jego pierś.

– Nie! Nie!

On chwyta ją za ramiona i mocno trzyma. A ona łka, łka. Czuje, że się na niego osuwa. Jej policzki ocierają się o jego szorstki płaszcz.

– Nie wiem – mówi cicho. – Już go nie zobaczyłem.

Z tyłu dobiega ich zimny kaszel. Meilin z trudem podnosi głowę, żeby sprawdzić, kto to. To Wenling. Longwei delikatnie odsuwa szwagierkę, żeby uściskać żonę.

Cała rodzina wychodzi przywitać Longweia. Meilin patrzy na ich spotkanie tak, jakby oglądała aktorów na scenie. Każda jej cząstka jest osłupiała, w głowie huczy pytanie: „Gdzie jest Xiaowen?” i niewyobrażalna odpowiedź: „Nikt nie wie”. Przez resztę popołudnia wszystko jest przytłumione i odrętwiałe. „Gdzie jest Xiaowen?”

Rodzina Hongze świętuje w ponurym nastroju powrót Longweia. Zwycięstwo nie przyszło łatwo – wiele rodzin straciło synów. Im przynajmniej został choć jeden.

W jakiś sposób Meilin przetrwała cały dzień aż do kolacji. Rutyna pomaga jej funkcjonować, pomaga przy przynoszeniu niezliczonych półmisków na stół, przy którym zbierają się żony i dzieci. Słyszy, jak Wenling woła swoje córki.

Ma głos jak porcelana. Prześlizguje się po uchu słuchaczy i pozostawia ich świadomych własnych szorstkich powierzchni. Gdy idzie korytarzem, przy każdym kroku brzęczą nefrytowe bransoletki, obwieszczając jej nadejście. Kiedy wchodzi do jadalni, przestępując wysoki próg, kiwa głową w kierunku Meilin bez nawiązania z nią kontaktu wzrokowego, taksuje stół, sprawdzając liczbę miejsc, licząc dania i rozdając zebranym uśmiechy lub reprymendy.

Longwei zajmuje się biznesem naftowym ojca i spędził lata, podróżując Jangcy od Wuhanu do Szanghaju i z powrotem, odbierając zamówienia i nadzorując dystrybucję pomiędzy miastami i miasteczkami leżącymi wzdłuż rzeki. Podczas jednej z takich podróży znalazł Wenling. Elegancja i pochodzenie córki znanego i majętnego nankińskiego kupca oczarowały Longweia. Zabiegał o nią z zachłanną i ambitną pasją. Wkrótce odbyło się wesele, zorganizowane z przepychem na kilkuset gości. Gdy starzejąca się teściowa zaczęła się wycofywać z życia rodzinnego, Wenling została taitai, władczą i leniwą. To jej odpowiada.

Wszystkie kobiety i dzieci są już przy stole z wyjątkiem córek Wenling – Lifen i Liling. Ponownie je woła, już niecierpliwie. Wenling zdaje się idealnie gładka, ale gdy mówi do córek, pojawiają się rysy. Lifen wślizguje się do jadalni, spuszcza wzrok, ale w jej oczach nie widać przeprosin. Dziewczynka ma wszystkie narowy matki, ale nie jej olśniewającą urodę. Odziedziczyła wygląd po ojcu, wydatny nos i grube brwi, które u mężczyzny budzą respekt, ale sprawią, że pewnego dnia ludzie będą opisywać Lifen jako „charakterystyczną”. Ma szerokie ramiona i krótkie plecy. Jej płatki uszu są za długie, a ręce i nogi za krótkie, aby mogła poruszać się z gracją matki, ale nosi już w sobie ten wyraz oczekiwania na więcej, niż zostało jej podarowane. Dwa kroki za nią idzie Liling, z potarganymi warkoczykami i plamami atramentu na buzi. Po mamie ma delikatną budowę ciała, jej gładką skórę i lśniące oczy, ale cały jej urok wydaje się rozmyty, jakby dziecko zdawało sobie sprawę z nieustannego rozczarowania, jakim jest dla ojca, bo nie jest synem, i dla matki, niezadowolonej z jej roztargnienia i zbyt miękkiego serca.

Przez cały posiłek Wenling nadskakuje mężowi, od czasu do czasu rzucając okiem na czerwone insygnia z trzema złotymi trójkątami na klapie jego munduru. Córki siedzą przyklejone do jego boków. Dao Hongze obdarza syna rzadkimi i niechętnymi skinieniami aprobaty. Meilin usiłuje być szczęśliwa – cieszy się przecież powrotem Longweia – ale co z Xiaowenem? Kiedy Renshu pyta o tatę, Meilin przytula go i szepce mu, że jego tata jest bohaterem. I może wróci do domu z następną grupą żołnierzy. Meilin zauważa, że Dao Hongze jej słucha. Kiedy ich spojrzenia się spotykają, widzi, że jego oczy wypełnia troska i strach o zaginionego syna.

Meilin przez cały wieczór nie traci panowania nad sobą. Ale tej nocy, w ciszy jej pokojów, gdy Renshu już zasnął, wyjmuje zwój Xiaowena i płacze do świtu.

Lato mija w atmosferze smutku i niedowierzania. Xiaowen nie wraca z następnym konwojem ani z żadnym innym. Pełne dobrych intencji żony i siostry namawiają Meilin, żeby przeprowadziła się do głównego domu, ale ona odmawia. Chce zostać tam, gdzie z Xiaowenem ułożyli sobie wspólne życie. Może pewnego dnia wróci. Hongze, załamany stratą najmłodszego syna, pozwala jej robić, co chce.

Liście stają się czerwone i złote, ale Xiaowen nadal się nie pojawia. Bez niego Changsha nie jest już domem. Meilin pisze do rodziny w Yichangu i błaga, żeby pozwolili jej wrócić do domu i przywieźć ze sobą Renshu. Jednak pomimo ich postępowych poglądów na temat Ruchu Nowej Kultury rodzice tym razem podążają za tradycją, uważają, że córka jest teraz członkiem rodziny Dao. Ona i jej syn muszą zostać.

Ponadto zamierzają zamknąć sklep i przenieść się w góry za Yichangiem. Biorąc pod uwagę chaos na wschodzie, jest to konieczny środek ostrożności.

Góry Yuelu, prowincja Hunan,Chiny, październik 1938 roku

Meilin zapala zapałkę. Drewienko migoce w wilgotnej mżawce. Meilin wzdycha.

– Może nie powinniśmy palić dla Xiaowena ofiarnych pieniędzy? A jeśli wcale nie zginął? Co będzie, jeśli wszystkie te bogactwa pojawią się dla niego w zaświatach, a jego tam nie ma?

– Nie wierzę w to wszystko.

Longwei przygląda się rodzinom idącym ścieżką na górę Yuelu, żeby pokłonić się tam przed grobami przodków i upamiętnić tych, którzy odeszli. Nawet podczas wojny ludzie nadal obchodzą święto Podwójnej Dziewiątki. Być może w niespokojnych czasach kultywowanie zwyczajów staje się jeszcze ważniejsze niż normalnie. Longwei zdaje się kogoś szukać. Meilin zastanawia się kogo. Na pewno nie żony ani córek. Weiling szybko miała wymówkę, kiedy poranek zjawił się razem z ciemnymi chmurami plującymi deszczem. Nagle pełna matczynej troski stwierdziła, że Lifen jest słabego zdrowia, Liling wciąż kaszle, a zimne powietrze źle im zrobi. Powiedziała, że zostanie w domu i przypilnuje pieczenia świątecznych ciast. Ponadto, żachnęła się Wenling, to nie jej mąż prawdopodobnie zginął.

Wiatr podnosi ich płaszcze i łopocze połami. Meilin próbuje ponownie. Zapałka łamie się wpół, nawet się nie zapalając. Upuszcza ją na kupę butwiejących żółtych i brązowych liści u jej stóp.

W pobliżu Hongze i Renshu puszczają bambusowe łódki na niewielki staw. Dziadek obiecał wnukowi złotą monetę za łódkę, która uniesie najwięcej kamieni i nie utonie. Spędzili cały ranek na ustaleniach, która łódka zdoła połączyć szybkość i zdolność do żeglugi z ładownością. Dzieci z innych rodzin przyłączyły się do zabawy i klecą prymitywne łódki z gałązek i suchych liści.

– Z drugiej strony – zastanawia się Meilin – może to jest jak z wpłacaniem pieniędzy na konto bankowe. Kiedy Xiaowen znajdzie się w zaświatach, odkryje, że jest już bogatym człowiekiem.

Gdy Longwei nie odpowiada, Meilin rzuca na niego okiem. Przygląda się krańcom cmentarza, obserwuje, kto wchodzi i wychodzi. Od powrotu spod Taierzhuang Longwei nie włożył munduru. Mówi, że dostał awans. Niezależnie od nowej funkcji szwagier nie jest już wyłącznie wojskowym. Większość czasu spędza w sklepie z naftą ojca. Jacyś mężczyźni przychodzą i wychodzą. Czasem noszą mundury Kuomintangu. Czasem zachodnie garnitury albo tradycyjne szaty uczonych. To nie są zwyczajowi klienci Hongze. Są bardziej szorstcy, syczą nazwy miast i skrzyżowań dróg. Wydaje się, że kłócą się o coś więcej niż cena nafty. Z krzesła w kącie Hongze krzywi się i mruczy coś o synowskiej pobożności, ale Longwei go ignoruje. W końcu Hongze cichnie i przysłuchuje się szorstkim, szybkim słowom, które fruwają pomiędzy Longweiem a tymi mężczyznami. Longwei nazywa ich braćmi. Chociaż nimi nie są, żaden z nich.

Przygląda się profilowi Longweia. Mógłby być młodszą, bardziej bezwzględną wersją Hongze. Obaj są wysocy, mają około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, ale szersze ramiona Longweia sugerują dominację, moc, której brakuje staremu człowiekowi. Jest muskularny, podczas gdy jego ojciec szczupły. Na lewym przedramieniu ma długą bliznę. Czy to pozostałość jakiejś walki? Meilin mruży oczy, żeby zauważyć w nim jakiekolwiek podobieństwo do Xiaowena. Nie. Nic nie wskazuje na to, że mają tego samego ojca.

Jakby słysząc jej myśli, Longwei patrzy na nią, błyszczą mu oczy. Kiedy wyjmuje z paczki papierosa i wkłada go do ust, odsłania swoje poplamione herbatą i nikotyną zęby. Gdy pociera zapałkę o draskę, natychmiast pojawia się płomyk. Zaciąga się i zdmuchuje ogień.

– Mój brat był głupcem.

Meilin jest zdumiona. Czy mówiła na głos?

– Xiaowen był dobrym człowiekiem – oponuje. – Nie grywał w madżonga i nie uganiał się za dziewczynami lekkich obyczajów w herbaciarniach. Nie zadawałby się z tymi twoimi zbirami, którzy cały dzień się kręcą po sklepie z naftą. – Przerywa.

Longwei dalej wpatruje się w ziemię, ale zacisnął szczęki. Chociaż jest zazwyczaj ostrożna, ruch w sklepie przez ostatnie tygodnie i dzisiejsze zaaferowanie Longweia dodają jej odwagi.

– Nie oszukiwałby ojca na ładunkach i nie fałszowałby ksiąg.

Meilin spodziewa się ostrej reprymendy, zaprzeczenia albo chociaż jakiejś próby usprawiedliwienia.

Zamiast tego Longwei upuszcza papierosa na ziemię i przydeptuje go stopą. Głęboko wciąga powietrze, wypuszcza je przez zęby i wbija wzrok w Meilin. Przybliża się do niej. Ona się nie cofa i odwzajemnia spojrzenie.

– Dobry człowiek – szydzi. – Nie zauważyłaś, że dobrzy ludzie umierają albo znikają?

Chce mówić dalej, ale nadbiega Renshu ze zwycięską łódką w jednej rączce i złotą monetą w drugiej. Wyraz twarzy Longweia zmienia się ze złośliwego na przyjazny. Bierze chłopca na ręce, a Renshu piszczy, kopie nogami i się śmieje. Meilin czuje falę niepokoju przepływającą przez jej brzuch.

– Wkrótce ziarno pozbędzie się łusek i wzejdzie – mówi Longwei do Renshu, stawiając go na ziemi.

Chłopiec ignoruje słowa wujka i pędzi z powrotem do Hongze. Longwei odwraca się do Meilin.

– Nadchodzą zmiany. Kanton padł zaledwie dziesięć dni temu, a teraz klęska w Wuhanie. Mieliśmy szczęście, że do tej pory nie było bombardowań, ale w Changshy już nie jest bezpiecznie.

Chwyta Meilin za ramiona i patrzy jej prosto w twarz.

Siła jego uścisku jest nieprzyjemna, zadufanie zniknęło. Dlaczego nie zareagował, kiedy rzuciła mu wyzwanie?

– Bądź gotowa. Na wszystko. Rozumiesz?

Emanuje od niego ciepło podbite zapachem papierosów. Podnosi głowę i patrzy za Meilin. Czegokolwiek wyglądał, w końcu to zobaczył. Znów ściska jej ramiona, opuszcza głowę i odchodzi.

Meilin przełyka ślinę i masuje jedno z ramion.

Trzyosobowa rodzina stoi nad pobliskim grobem – rodzice i mała dziewczynka. Mają ze sobą wiklinowy koszyk wypełniony kwiatami, kadzidełkami i innymi ofiarnymi przedmiotami. Ojciec osłania swoim płaszczem rodzinę przed wiatrem, matka klęka i ustawia ołtarzyk. Dziewczynka kładzie na ziemi wieniec z gałązek derenia, czerwone jagody są jasnym punktem w ten ponury dzień. Matka z córką wspólnie układają piramidkę z pomarańczy i stawiają przy niej małą butelkę z nalewką chryzantemową. Idealna piramida oddania. Za pomocą ostro zakończonego pędzelka i pojemniczka z czerwoną farbą matka odświeża wyblakłą inskrypcję, podczas gdy ojciec puszcza oko do córki. W końcu zapalają kadzidełka, wszyscy stają prosto i kłaniają się. W niebo wzbija się cienka smużka dymu i po chwili rozwiewa się na wietrze.

Nagły podmuch wyrywa z dłoni Meilin plik ofiarnych pieniędzy. Biegnie za nimi i zbiera zamoczone skrawki, teraz pogniecione i brudne.

Changsha, prowincja Hunan,Chiny, listopad 1938 roku

Dzisiaj Renshu czuje, że wszystko dzieje się inaczej niż zwykle. Głosy w sklepie na dole są głośniejsze niż zazwyczaj. Drzwi otwierają się i zamykają co kilka minut. Nieustannie słychać odgłosy ciężkich kroków.

Chłopiec siada do zabawy – kiedy mama szyje, on wyjmuje trzy poziomy szufladek z jej przybornika do szycia i grzebie w poszukiwaniu ulubionych szpulek. Zielononiebieska, purpura cesarska, złota jak filiżanka herbaty oolong. Skupiony przygryza wargi, na podłodze układa szpulki jedna obok drugiej i uderza je równocześnie długą listewką. Kolorowe nitki rozwijają się jak chybotliwa tęcza. Czasami zwycięzcą jest najszybsza szpulka. W inne dni ta, z której rozwinęła się najdłuższa nić. Nawija nitki z powrotem na szpulki i do wyścigu wystawia inne kolory, zmienia zestawy i szuka zwycięzcy.

Kiedy nudzi go ta zabawa, grzebie w stojącej przy boku matki rzeźbionej cynobrowej szkatułce pełnej nefrytowych zawieszek, złotych dzwoneczków i srebrnych monet. Co jakiś czas matka bierze jedną monetę i szyje dalej. Zdaje się to robić od tygodni. Chłopiec lubi oglądać wisiorki – śliwkę, węża, Buddę. Zanosi je do okna i patrzy, jak prześwietla je zachodzące słońce, odsłaniając białe żyłki w zielonkawym kamieniu. Jego ulubiona to ropucha o trzech nogach ze złotą monetą w pysku. Najlepsze jest to, że moneta się obraca. Renshu uderza w nią kciukiem i przygląda się, jak nierówno się kręci i wiruje, a gdy staje, wtedy znów ją wprawia w ruch.

Kiedy słyszą skrzypienie schodów, Meilin marszczy brwi. Ucisza Renshu, zabiera precjoza z jego rączek, wrzuca je do pudełka, zamyka pokrywkę i wkłada do dolnej części przybornika. Następnie kładzie na nim szycie. Czując jej pośpiech, chłopiec poprawia środkową część i mocno ją dociska. Meilin stawia na samej górze ostatni pojemnik ze szpulkami, igłami, guzikami i nożyczkami. W końcu bierze do ręki robótkę i oddycha z ulgą, a jej czoło się wygładza. Renshu bierze garście guzików, żeby pokazać je stryjkowi albo yeye, albo komukolwiek, kto zbliża się korytarzem.

To stryjek z dwoma rosłymi mężczyznami. Chociaż Renshu zazwyczaj skacze mu w ramiona, dwaj nieznajomi go onieśmielają i chłopiec zachowuje się cicho. Mężczyźni wnoszą wielką drewnianą skrzynię. Pachną dymem i skórą, chłopiec nie zna tego zapachu. Jeden z nich ma wysokie buty, a drugi brodę i wąsy. Stryjek i jego mama zaczynają się kłócić.

Stryjek wskazuje ręką na niektóre antyki, a przybysze otwierają skrzynię i ładują do niej lampy, obrazy, niewielkie rzeźby; mama mówi coś ostro i sięga za kontuar po stos złożonych miękkich kawałków tkanin. Stryjek warczy na nich i wyjmują wszystko ze skrzyni, sztuka po sztuce, by zacząć od nowa. Tym razem owijają każdy przedmiot. Stryjek podchodzi do stojącego w rogu pojemnika ze zwojami, chwyta ich naręcz i pyta o coś mamę. Nie jest zadowolona. Krzyczy i daje mu szkatułkę z precjozami, ale nie tę z przybornika. Mężczyźni zapełnili skrzynię skarbami. Teraz wbijają gwoździe, żeby ją zamknąć. Potem zarzucają ją na ramiona i odchodzą. Mama wzdycha głośno i ześlizguje się na podłogę, przyklejona plecami do drzwi.

Po kilku chwilach podnosi się i idzie do sypialni. Renshu słyszy, jak przesuwa meble. Wraca z wąską drewnianą skrzynką. Woła go, żeby usiadł obok niej przy niskim stoliku, na którym jeszcze moment temu stały lampy w kształcie smoków i rzeźbione feniksy. Zaprasza go do otwarcia skrzynki. W środku leży zwój. Renshu bierze go do rąk. Rozwiązuje tasiemkę. Meilin pochyla się, żeby pomóc mu rozwinąć zwój na stoliku. Kiedy pojawia się pierwsza scena, kładzie synkowi na rączce dłoń, aby nie rozwijał dalej. Drugą dłoń przesuwa nad kolumną znaków i czyta ją na głos. To, mówi, historia podróżujących uczonych. Tu zaczynają wędrówkę, z silnymi nogami i ostrym wzrokiem. Będą szli za rzeką i słońcem.

Pod nimi sklep z naftą huczy od kłótni i donośnego śmiechu, w którym nie słychać radości. W powietrzu unoszą się zmartwione słowa: „Japończycy zbliżają się od północy i od południa. Jak nożyce”.

Renshu szturcha Meilin. Chce zobaczyć więcej. Kiedy on rozwija kolejny fragment, ona zwija ten właśnie obejrzany. Znów zatrzymuje jego rączkę, kiedy przed nimi rozciąga się cała scena. Ponownie czyta wiersz, oddając jego melodię i tłumacząc znaczenie. Przez resztę popołudnia podróżują przez zwój scena po scenie, odkrywając szczegóły i wymyślając własne historie. Meilin pokazuje Renshu jej ulubione detale: śpiącego tygrysa, którego podróżny wymija bez szwanku; najsprytniejszego uczonego, który na targu wygrywa rywalizację dzięki szczęśliwemu trafowi i rozumowi; podróżnych stojących na wąskich mostach i kontemplujących nurt górskich strumieni.

– Renshu – szepce mama – zauważyłeś, że żaden z podróżnych nie ma twarzy skierowanej do tyłu? Przemieszczają się na obrazie zawsze do przodu i nigdy się oglądają się za siebie.

Ze sklepu pod nimi dociera do nich dym papierosów i stukot butelek z naftą. Po ścianach pełzną rozmowy o mostach, liniach kolejowych i rzekach.„Nie zostawiajcie niczego cennego”.

Pamiętaj, mówi do syna, ci podróżni niosą na plecach wszystko, czego im potrzeba. Zostawiają wszystko, co ich obciąża. Pamiętaj, powtarza, żal to ciężkie brzemię. Obejmuje Renshu ramieniem i wskazując na podróżnego odpoczywającego pod drzewem wiśni na końcu swojej podróży, szepce:

– Pamiętaj, że posiadanie sadu to dowód szacunku wobec wcześniejszych pokoleń i tych przyszłych.

Kiwa głową. Będzie pamiętał.

Tej nocy Meilin nie jest zaskoczona, kiedy ktoś łapie ją za ramię i mocno potrząsa. Głos Longweia jest cichy, ale naglący.

– Musimy wyjeżdżać. Teraz. Wyjdź tyłem.

Meilin mruga w ciemnościach i widzi jego sylwetkę znikającą w drzwiach.

Chociaż jest ciemno i cicho, kiedy się skupi, słyszy szmer dobiegający z dziedzińca.

Meilin przyciąga do siebie przybornik do szycia, rozpakowuje szufladki, sprawdza, czy pudełko z monetami i precjozami jest nadal na dnie. Spod łóżka wyciąga dwie jedwabne kurtki, małą i dużą, te, w które od tygodni zaszywała banknoty i monety. Twarde wybrzuszenia pod rękami dają jej chłodne i miękkie ukojenie. Odkłada je na bok, włożą je. Na podłodze leży pudełko ze zwojem. Owija je w kawałek tkaniny i wkłada do przybornika. Jej serce łomoce, a łzy napływają do oczu. Ciszę domu zakłóca coraz więcej pośpiesznych i tłumionych odgłosów. Meilin składa przybornik, związuje uchwyty. Jest ciężki, ale w środku nie ma niczego, co chciałaby zostawić.

Nadjeżdża wóz. Na zewnątrz mrugają światła w domach i na ulicach. Stoi i patrzy na Renshu, na jego zamknięte oczy, na równy i spokojny oddech. Zatrzymuje się kolejny wóz i słyszy ostre szepty. Czeka kolejne pół minuty w absolutnym bezruchu, a potem obejmuje dłonią jego drobne ramię.

W wozie Renshu prostuje nogi, napierając na przybornik krawiecki. Chwilę po tym, kiedy wyjechali z ich ulicy i zbliżyli się do placu targowego, eksplozja wstrząsa powietrzem. Renshu przekręca się i wygina w łuk, żeby zobaczyć wybuch, ale Meilin mocno go przytrzymuje. Daje mu drewniane puzzle i każe liczyć małpki. Pochłonięty zabawką, synek nie ogląda się już za siebie.

Ciepło i ogień rozświetlają noc. Płomienie strzelają, wiatr niesie krzyki. Meilin szczypią oczy od dymu i łomoce jej serce. Kiedy odwraca się i spogląda za siebie, wstrzymuje oddech – płonie sklep Hongze.

– Mamo, co się stało? – pyta Renshu, wiercąc się niespokojnie.

– Ćśśś, wszystko w porządku – mówi mu, przełykając strach i biorąc się w garść.

Ciągnący wózek służący Han skręca w alejkę.

– Gdzie jedziemy? Co z resztą? – pyta Meilin.

– Wielki ogień, proszę pani, wielki ogień! Do miejsca zbiórki – odpowiada i ciągnie dalej.

Biją dzwony na alarm. Mijają płonące budynki, kolejny i kolejny.

To nie tylko sklep Hongze.

Miasto zmienia się w morze płomieni. Ulice są pełne uciekających przed ogniem. Niektórzy w wózkach, inni w wozach wypełnionych meblami, garnkami, workami z ziarnem. Wielu ludzi ucieka na piechotę, balansując nosidłami z pośpiesznie zapakowanymi koszami. Są też tacy, którzy uciekli w nocnych koszulach, z tym, co złapali w ręce. Wojskowe jeepy suną przez tłum, jadą pod prąd w kierunku płonącego miasta. Kilka samochodów uwięzionych w tłoku trąbi i warczy silnikiem. Dzwony alarmowe biją nieprzerwanie nad dymem i płomieniami.

Wózek podskakuje na wybojach, aż Meilin szczękają zęby. Han bierze szybko zakręt i Renshu wypada z jej ramion ku krawędzi wózka.

– Mamo! – krzyczy przerażony.

Meilin wciąga go ponownie na kolana i pochyla się nad nim, żeby go ochronić. Zasłania mu oczy i uszy.

Kolejna eksplozja, jak piorun w ich płucach. Skrzynie spadają z tyłu wózka, ale Han się nie zatrzymuje. Owiewa ich podmuch gorącego wiatru niosący dym i popiół prosto w noc.

Meilin patrzy jeszcze raz przez ramię. Chociaż płomienie sprawiają, że powietrze drży z gorąca, czuje dreszcze biegnące przez jej ramiona. Nie spojrzy już za siebie.

Rozdział 2

Podróż do środka kraju,Chiny, listopad 1938 roku

Na stacji kolejowej Han mówi im, żeby poczekali, a sam idzie szukać pozostałych. Dopiero kiedy klepie ją, a potem potrząsa za ramiona, Meilin zdaje sobie sprawę, jak jest spięta – ma mocno zaciśnięte szczęki i pięści. Pomimo fal ciepła i ognia drży. Han owiją ją kocem.

Zanim Meilin zdąży zadać jakiekolwiek pytanie, sługa znika. Oszołomiona, rozgląda się wokoło. Dworzec jest już zatłoczony innymi rodzinami. Dostrzega pustą wnękę i prowadzi tam Renshu.

– Mamo, co się dzieje? – pyta synek.

– Czekamy na wszystkich. Tutaj – mówi, podnosząc go na murek, żeby widział ponad tłumem. – Jest tam może stryjek albo yeye? – Stara się mówić spokojnym i miłym głosem.

Chłopiec wyciąga szyję i rozgląda się. Co chwila mówi, że nikogo nie widzi, i dalej kręci głową.

Kiedy Renshu na nią nie patrzy, z twarzy Meilin znika uśmiech. Ma w głowie gonitwę myśli. Czy Longwei wiedział, że wybuchnie pożar? Czy to przed tym ją ostrzegał? Skąd tak wiele pożarów? Wokół niej huczą plotki. „Japończycy podłożyli ogień pod Changshą. Nie, to był Kuomintang, to wszystko po to, żeby zatrzymać wroga. Nie, to bandyci, którzy po prostu kochają chaos. To był rozkaz generalissimusa. Nie, on nigdy by nas tak nie zdradził”.

Renshu patrzy w dół na Meilin i potrząsa głową, bliski płaczu.

– Nie widzę ich, mamo.

– To nic, zaraz tu będą.

Pomaga mu zejść z murka. Renshu siada jej na kolanach i tuli się, czubek jego głowy znajduje się tuż pod jej brodą.

– Mamo, gdzie jest yeye?

– Nie martw się, już jedzie.

Kilka minut później pyta:

– Mamo, dlaczego musieliśmy wyjechać z domu?

– Ćśśś… – szepce.

– Chcę do domu. – Ześlizguje się jej z kolan. – Czemu tu jest tyle ludzi? Jest mi zimno. Chcę do yeye, mamo! – Zbliża buzię do jej twarzy. – Chcę do domu.

– Przestań! – wybucha.

Jest zdumiony. Łzy napłynęły mu do oczu, wybucha płaczem.

Meilin przeklina się w duchu. Nie chciała tak na niego krzyknąć. Przyciąga go na kolana i głaszcze po plecach, uciszając go znacznie łagodniej. Jego płacz cichnie.

Gdzie oni są? Co, jeśli się nie zjawią? Czy powinna iść z powrotem? Z powrotem do czego? Dokąd jadą ci wszyscy ludzie? Czy powinna iść za nimi? Nie, poczeka. Jeśli Longwei powiedział Hanowi, żeby zostawił ich na dworcu, to musi mieć jakiś plan. Dotyka rąbka kurtki, namierzając ukryte monety. A jeśli reszta rodziny się nie zjawi? Alarm pożarowy przebija się przez krzyki i zgiełk.

– Meilin! – Głos Longweia niesie się ponad hałasem.

Longwei, Wenling i dziewczynki w końcu dotarli. Wychodząc z wózka, Wenling wygląda na poruszoną, a jej córki mają szeroko otwarte oczy i są nadzwyczaj spokojne. Longwei rozładowuje walizki.

– Jesteście bezpieczni! Jesteście bezpieczni! – Meilin zsuwa Renshu z kolan i skacze na równe nogi. Synek chwyta ją za rękę i przykleja się do jej boku. Obejmuje go ramieniem. – A pozostali? Gdzie oni są? – pyta Meilin.

Longwei się zatrzymuje.

– Nie ma ich tu? Han miał ich przywieźć.

– Nie wrócił. – Meilin kręci głową.

Longwei się rozgląda. Zdaje się, że dopiero teraz zauważył cały ten tłum, hałas, rozpacz.

– Han… on… – Przerywa zdanie i przeszukuje wzrokiem tłum. – Zaraz tu będą.

Longwei zaczyna do kogoś machać. Wbiega między ludzi. To musi być Han. Jednak nie, biegnie do oficera stojącego przy wojskowym jeepie. Oficer coś mówi i wręcza mu jakieś papiery. Longwei przegląda je, odpowiada i wskazuje na miasto. Naradzają się, patrzą na tory, skanują wzrokiem tłum. Longwei kilka razy wyciąga się i kiwa głową.

Wraca, machając papierami. Coś się w nim zmieniło po rozmowie z oficerem.

– Bilety na pociąg – mówi ostrym tonem. – Zaraz przyjedzie. Musimy iść.

– Ale co z pozostałymi? Nie powinniśmy poczekać? – pyta Meilin.

Longwei ją ignoruje. Wskazuje na bagaże i każe się przepakować. Jedna walizka na osobę. Resztę mają zostawić z Xu, mówi, pokazując na kierowcę. Zastraszone niezwykłością sytuacji i ostrym tonem jego głosu Wenling i dziewczynki zaczynają sortować rzeczy, kłócąc się i zastanawiając, co zatrzymać. Renshu stoi przy Liling i Lifen, podnosi i odkłada przedmioty – książki, lalki, drewniane grzebienie, jedwabne sukienki – które muszą zostać.

– Wiedziałeś o pożarach? – Meilin konfrontuje się z Longweiem.

– Powiedziałem ci, żebyś była gotowa na wszystko.

– Co z resztą rodziny? – nalega Meilin.

– Xu ich poszuka. Mój kolega zapakuje ich do następnego pociągu. Nie możemy czekać, musimy ruszać.

– Dokąd?

– Japońska armia naciera od strony Wuhanu. Mówią, że są już przy jeziorze Dongting. Kolejne oddziały nadchodzą z południa, z Kantonu. Nożyce się zamykają. – Podnosi rękę, żeby pokazać schodzące się kciuk i palec wskazujący. – Nie ma czasu. Musimy wyjeżdżać.

Meilin patrzy na niego z niedowierzaniem.

– Ale twój ojciec, zostawiasz…

– Nie zostawiam go, już ci powiedziałem, Xu ich poszuka.

Rozlega się gwizd i stukot nadjeżdżającego pociągu. Wenling i dziewczynki stoją w milczeniu, każda z walizką w ręce. Renshu wraca do boku matki.

– Właśnie że zostawiasz – upiera się Meilin.

– Dlaczego się kłócisz?! – krzyczy Longwei. Rzuca okiem na tłum ludzi, potem na pociąg. – Mój ojciec… – mówi wolno, patrząc najpierw na Meilin, potem na Renshu i znów na Meilin – …mój ojciec chciałby wiedzieć, że nazwisko rodu jest bezpieczne.

Ludzie zbierają dobytek i przesuwają się na peron.

– Dokąd jedziemy? – pyta ponownie Meilin.

– Do Chongqingu, nowej stolicy. Pociąg zawiezie nas nad Jang­cy, gdzie przesiądziemy się na statek parowy płynący na zachód, w głąb kraju. Rząd się przenosi. My jedziemy za nim.

Meilin patrzy znów na tłum z nadzieją, że dostrzeże Hongze albo innych krewnych.

– Na co czekasz? – rzuca Longwei. – Miasto jest spalone, sklep spłonął. To jest nasza szansa. Jego szansa.

Podnosi Renshu jedną ręką, drugą zabiera jego walizkę i odchodzi.

Z niedowierzaniem i przerażeniem Meilin chwyta swój przybornik i biegnie za nim.

W zatłoczonym pociągu Renshu siedzi na kolanach Meilin. Pomimo początkowych wątpliwości Meilin widzi, że mieli szczęście z biletami. Longwei ma odpowiednich przyjaciół, z odpowiednimi wpływami.

Pociąg toczy się na północ. Na stacjach nikt nie wysiada, coraz więcej ludzi wciska się do środka, obładowanych sfatygowanymi walizkami i tobołkami o dziwnych kształtach. Do uciekających przed ogniem dołączają ludzie, którzy porzucili swoje domy i miasta, by wymknąć się Japończykom. Powietrze w przedziale jest zatęchłe, przesiąknięte odorem zbyt wielu ciał, kamfory i smażonego oleju. Twarz Renshu jest pokryta czerwonymi plamami. Musi być spocony pod tymi wszystkimi ubraniami i pewnie swędzi go skóra. W końcu zapada w niespokojną, przerywaną drzemkę. Pociąg jest nabity ludźmi, nowi pasażerowie wspinają się na dach, chroniąc się przed przenikliwym listopadowym wiatrem.

Tej nocy, w jej najczarniejszych godzinach, pociąg nagle się zatrzymuje w środku pól, wyrywając ludzi ze snu. „Co się dzieje? Gdzie jesteśmy?”Meilin usiłuje się wybudzić. Delikatnie budzi Renshu.

– Obudź się – szepce.

Jego głowa stacza się na Wenling, która sztywnieje i wstaje. Ciężki od snu chłopiec opada na ciepłe miejsce po ciotce.

– Renshu. – Meilin łaskocze go po ramieniu i usiłuje go podnieść. – Renshu, musimy iść.

– Mama? – Chłopiec mruga.

Gdy w końcu Meilin udaje się postawić syna na nogi, chwyta swój przybornik. Zaspany Renshu potyka się w przejściu i Meilin musi mu pomagać przy wysiadaniu z pociągu.

Ludzie opuszczają wagony i idą na północ, mijając cichą lokomotywę. Renshu zostaje z tyłu. Meilin usiłuje nie stracić z oczu sylwetek Longweia, Wenling i dziewczynek idących przed nimi.

Ogląda się za siebie. Aż do horyzontu ciągną się dwie równoległe linie, lśniące w blasku księżyca. Patrzy na wprost. Nic nie lśni. Tory zniknęły. Podczas tej dziwacznej nocy ma wrażenie, że za każdym razem, gdy się obejrzy, coś jest zniszczone, coś znika.

– Co się stało z torami? – pyta ktoś i Meilin się pochyla, usiłując nie uronić odpowiedzi.

– Przeklęci Japończycy je zabrali! – odpowiada jakiś mężczyzna.

– Nie, to było wojsko – zaprzecza ktoś inny. – Rozebrali je, żeby spowolnić natarcie wroga.

– Ale co z nami? – pyta pierwszy.

Odpowiedź jest niewyraźna.

Przez całą noc idą i idą. Kiedy dzieci są już zbyt zmęczone, chronią się na kilka godzin pod kępą drzew. Meilin nie może spać, martwi się o Hongze i resztę rodziny, martwi się niepewną przyszłością. Renshu kręci się niespokojnie, szukając pociechy w jej ramionach. W końcu zasypia i Meilin też łapie trochę snu, choć jest czujna na dźwięki dobiegające od innych rodzin w pobliżu.

O świcie się budzi i odkrywa, że Longwei zniknął. Dokąd on poszedł? Za polami widzi małą wioskę. W ciemnościach nie zdawali sobie sprawy, że tak blisko jest osada. Wenling i dziewczynki nadal śpią wtulone w siebie. Meilin się porusza, na co budzi się Renshu. Matka rozciera jego zimne rączki, żeby je ogrzać.

– Gdzie jest stryjek? – pyta chłopiec, przypatrując się grupkom ludzi wędrujących drogą. Niektórzy idą, część jedzie na wózkach czy rykszach.

– Nie wiem, ale zaraz wróci – mówi Meilin.

Chłopiec jednak znów zarzuca ją pytaniami. „Gdzie jest yeye? Dlaczego go zostawiliśmy? Co się stało z pociągiem? Dlaczego śpimy na dworze? Czy możemy jechać do domu?”

Meilin nie wie, jak mu to wszystko wytłumaczyć. Jak sobie wytłumaczyć. Chłopiec uspokoił się na moment. I nagle: „Gdzie są moje puzzle z małpkami?”.

W końcu pytanie, na które zna odpowiedź. Znajduje zabawkę w przyborniku i daje ją synkowi.

Kiedy Renshu doliczył się sześćdziesięciu siedmiu małpek, Meilin widzi wracającego Longweia. Jedzie z jakimś chłopem na niebieskim wozie zaprzężonym w osła. Renshu rzuca puzzle i biegnie.

– Stryjku!

Jego krzyk budzi Wenling i dziewczynki. W ostrym świetle poranka Meilin widzi rozmazany makijaż na twarzy szwagierki. Wenling sięga do walizki, wyjmuje małe lusterko i kosmetyczkę i ściera brud poprzedniego dnia.

Longwei wyjaśnia, że Hu i jego osioł im pomogą. Na wózku leży kilka koców, mata bambusowa i torba z batatami i kapustą.

Jedzą, a potem wkładają na wózek bagaże. Dzieci jadą i idą na zmianę. I tak to się toczy. Idą i jadą, i znów idą, bez przerwy suną z powolną procesją wozów, ciężarówek, konwojów i pieszych, usiłując dotrzeć nad Jangcy. W nocy chronią się przy wózku albo pod drzewami. Kiedy przechodzą przez wieś, idą na targ i kupują coś do jedzenia. Z każdym dniem ich stopy i nastroje są w coraz gorszym stanie. Z każdą nocą maleje nadzieja na odnalezienie Hongze i innych. Nawet jeśli przeżyli pożar, jak mieliby ich znaleźć?

Minął tydzień, odkąd opuścili Changshę. Znajdują się w pobliżu miasta Yueyang, kiedy nadjeżdża wojskowy jeep i wysiada z niego oficer, żeby porozmawiać z Longweiem. Obaj są zbyt daleko, żeby dało się usłyszeć, o czym mówią, ale Meilin ich obserwuje. Longwei zachowuje dystans, jakby szacował mężczyznę i wiadomość od niego. Nagle podnosi brwi i otwiera szeroko oczy. Meilin wyłapuje słowo „generalissimus”. Longwei żywiołowo kiwa głową i gestykuluje, wskazując na nią, Wenling i dzieci. Oficer rzuca na nich okiem i potrząsa głową. Longwei marszczy brwi. Oficer salutuje, wraca do jeepa i czeka.

Longwei podchodzi i mówi, że musi jechać na południe, jest potrzebny na ważnym spotkaniu w Hengyangu. Dalej muszą jechać bez niego.

– Zostawiasz nas?! – wykrzykuje Wenling.

Jego oczy wędrują w stronę czekającego jeepa.

– To zbyt niebezpieczne, żebyście jechali ze mną. Ty i Meilin pójdziecie do Yueyangu i tam zaczekacie. Wyślę kogoś, żeby zabrał was do Yichangu. Dołączę po spotkaniu.

– Ale co będzie, jeśli miasto padnie? – Meilin bez zastanowienia mówi to, czego wszyscy się boją.

– Och! – krzyczy Wenling. – Japońscy bandyci będą nas torturować i nas zabiją! Jesteś egoistyczną świnią, zostawiasz żonę i dzieci. – Z rozpaczy mówi coraz głośniej. – Zabierz nas albo zostań. Potrzebujemy cię!

Longwei prostuje się i mówi opanowanym głosem:

– Mój kraj mnie potrzebuje.

Małżonkowie patrzą sobie w oczy.

– Idź – mówi w końcu lodowatym głosem Wenling.

Ma potargane włosy i ziemistą cerę. W ostatnich dniach już nawet nie próbuje robić porannego makijażu.

– Idź i daj się zabić, zostań martwym i bezużytecznym bohaterem, tak jak twój brat!

Odchodzi, a za nią idzie Lifen.

– Nie mam czasu na twoje bzdury, kobieto! – krzyczy za nią Longwei.

Nie zważając na jej wybuch gniewu, ściąga z wózka swoją walizkę. Szuka czegoś w środku, a potem rozmawia z Hu.

Renshu i Liling wybuchają płaczem, Meilin stara się ich pocieszyć. Sadza ich na bambusowej macie i daje po bułce, które schowała na dzisiejszą podróż. Dzieci mają brudne i zapłakane buzie.

– Jedźcie wolno – mówi. – Porozmawiam ze stryjkiem. Cokolwiek by się zdarzyło, ochronię was. Obiecuję.

Kiedy podchodzi do niego, Longwei się odwraca i patrzy na nią tak, że Meilin dostaje gęsiej skórki na ramionach. W ręce trzyma grubą kopertę z gotówką.

– Meilin, po moim odjeździe Hu zabierze was na drogę, która będzie wyglądać jak porzucony ośli trakt. Pokaże wam ścieżkę przez pola i odjedzie. O świcie pójdziecie tym skrótem do Yue­yang i do tego domu. – Longwei kładzie kopertę na walizce, rysuje prostą mapkę miasta i zapisuje „X” na jednej z bocznych ulic. Obok pisze nazwisko i adres. – Czekajcie tam na posłańca.

Wręcza kopertę Meilin.

– Liu Shufan – czyta na głos Meilin.

– Zaufaj mi. Shufan się wami zajmie. – Longwei wypowiada to imię miękko.

Meilin zerka na Wenling, która stoi nadąsana przy zaroślach.

– Wenling ma rację. To szaleństwo. Wiesz, co japońscy żołnierze zrobili w Nankinie. Jak możesz myśleć, że to bezpieczne?

– Nigdy tak nie powiedziałem. – Kręci głową. – Ale to wciąż najlepsze wyjście. Jeśli nie pojadę do Hengyangu, stracę szansę dla nas wszystkich.

– I wyruszysz do Changshy i poszukasz Hongze? Zostawisz wiadomość dla Xiaowena na wypadek, gdyby wrócił i nie mógł nas znaleźć?

Twarz Longweia łagodnieje.

– Meilin – mówi delikatnie. – Mój ojciec… mój brat… – Jego głos cichnie.

Meilin nie chce nawet myśleć, czego nie dopowiedział.

– To zbyt ryzykowne, żeby się rozdzielać. A jeśli coś pójdzie nie tak? Jak cię znajdziemy w Yichangu?

Longwei przygląda się jej i dokłada gotówki do koperty.

– Zawsze przezorna, prawda? Będzie dobrze, po prostu czekajcie w Yueyangu na posłańca. A jeśli się nie spotkamy, to wystarczy na podróż do Yichangu, tam zobaczymy się w świątyni Huangling.

– Kiedy?

– Za dwa, trzy tygodnie? Jeśli dotrę pierwszy, będę na was czekał. Jeśli wy dojedziecie pierwsi, poczekajcie na mnie.

Wręcza jej kopertę, kiedy zbliżają się Wenling i Lifen. Gruby plik gotówki w ręce uspokaja Meilin. Poświadcza umowę, porozumienie między nią a Longweiem. Wenling milczy. Longwei próbuje ją objąć, ale ona się odsuwa i nie pozwala się dotknąć. Longwei tuli szybko córki i ściska Renshu.

– Trzymajcie się razem. Zgoda? – Czeka, aż Wenling i Meilin skiną głowami. – Zobaczymy się w Yichangu.

Podnosi walizkę i odchodzi w stronę jeepa.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Część II 1941–1948

Dostępne w wersji pełnej

Część III1948–1960

Dostępne w wersji pełnej

Część IV 1960–1968

Dostępne w wersji pełnej

Część V1968–1989

Dostępne w wersji pełnej

Część VI1989–2000

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

O autorce

Melissa Fu dorastała w północnym Nowym Meksyku, obecnie mieszka w pobliżu Cambridge, w Wielkiej Brytanii, z mężem i dziećmi. Ma wykształcenie w dziedzinie fizyki i języka angielskiego, pracowała jako nauczycielka i konsultantka edukacyjna. Na przełomie lat 2018 i 2019 była uczestniczką programu stypendialnego w obszarze kreatywnego pisania (David TK Wong Fellowship) na Uniwersytecie Anglii Wschodniej. Kiedy zakwitną brzoskwinie to jej debiut.