Każda z nich - Charlotte Wood - ebook + książka

Każda z nich ebook

Charlotte Wood

3,4
32,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Trzy nietuzinkowe kobiety po siedemdziesiątce, błękitne morze i weekend, który odmieni ich życie.

Jude, apodyktyczna perfekcjonistka, była kiedyś bardzo znaną restauratorką. Wendy to pisarka i zarazem sławna feministka, a o narcystycznej Adele artystyczny świat zapomniał już wieki temu.

Wszystkie trzy kobiety spotykają się w domu zmarłej przyjaciółki Sylvie, który mają razem przygotować do sprzedaży. Od razu pokazują się ich prawdziwe charaktery, odżywają bolesne wspomnienia, wcześniej ukryte dzięki kruchej równowadze, jaką do ich relacji wprowadzała nieżyjąca już koleżanka. Nieproszeni goście i nadmiar wina prowadzą do burzliwego – dosłownie i w przenośni – wieczoru, który okazuje się prawdziwą kulminacją tej tragikomicznej psychodramy.

"Każda z nich" opowiada o starzeniu, ale też o dojrzewaniu. O tym, co dzieje się, gdy wychodzą na jaw kłamstwa, którymi karmimy siebie i innych. A także o tym, co w życiu ważne, a co drugorzędne. Jest pełną celnych obserwacji, drapieżnie zabawną i czułą, lecz nie czułostkową, opowieścią o prawdziwej – mimo wszystko – przyjaźni.

"Każda z nich" przedstawia starość jako okres buntu, a nie zastoju, okres ciągłej walki ze światem i ze sobą (…). Mamy tu nawiązania do "Kto się boi Virginii Woolf?" Albeego – na przykład w przypomnieniu, że starzenie się jest bolesne również dlatego, że pogłębia się przepaść pomiędzy tym, jak postrzegamy siebie, a jak widzą nas inni (…). Powieść zyskuje wspaniały, ożywczy, szczery charakter dzięki temu, że postaci są tak stanowczo (czasem katastrofalnie) żywe i bardziej niż śmierci boją się obojętności świata.

Sara Collins, "The Guardian"

Wood obrazowo opisuje przeszłość tych trzech dziarskich kobiet, jej powieść zachwyca głębokim symbolizmem, zgrabnymi zmianami punktów widzenia, bystrze zaobserwowanymi szczegółami (…). Te kobiety pokazują nam, że zmiana i rozwój są możliwe w każdym wieku (…). "Każda z nich" to pełne współczucia przesłanie o konieczności akceptowania odmiennej natury innych ludzi (…). Ta mądra, zabawna powieść pomoże wam zrozumieć siebie.

Martin Chilton, "The Independent"

Wood odnajduje piękną równowagę pomiędzy swymi trzema bohaterkami, pokazując z ich różnych punktów widzenia teraźniejszość i wspólną przeszłość. Różnica pomiędzy postrzeganiem siebie przez każdą z postaci a widzeniem jej przez przyjaciółki jest zręcznie odmalowana. Jest to boleśnie komiczne, ale często też wzruszające (…). Wood należy się pochwała za poważne podejście do kobiecej przyjaźni i za bycie zjadliwie uczciwą – w tej przenikliwej psychologicznie książce nie ma ani jednego ckliwego zdania.

Holly Williams, "The Observer"

Charlotte Wood jest autorką sześciu powieści i dwóch książek niebeletrystycznych. Jej bestseller "Naturalna kolej rzeczy" otrzymał w 2016 roku Stella Prize i Indie Book Award for Fiction, został też wydany w Europie i USA. Na co dzień pisarka mieszka z mężem w australijskim Sidney.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 242

Oceny
3,4 (30 ocen)
6
8
12
1
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
makalonka2000

Dobrze spędzony czas

starsze panie, dużo doświadczenia, ciekawe...
00



 

 

Tytuł oryginału

THE WEEKEND

 

Copyright © Charlotte Wood, 2019

All rights reserved

 

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

 

Zdjęcie na okładce

© Jean Ladzinski-Saxon/Trevillion.com

 

Redaktor inicjująca

Magdalena Gołdanowska

 

Redakcja

Małgorzata Grudnik-Zwolińska

 

Korekta

Katarzyna Kusojć

Bożena Hulewicz

 

ISBN 978-83-8234-897-2

 

Warszawa 2021

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Dla Seana i moich przyjaciół

 

Dzięki marzeniom i zwierzętom

odkrywamy sekrety własnej natury.

RALF WALDO EMERSON

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

To zdarzyło się nie po raz pierwszy: przebudzenie bladym świtem i cicha, lecz nagląca potrzeba pójścia do kościoła.

Bez wątpienia pogorszenie funkcji poznawczych. Uszkodzenie płata czołowego, religia, lęk przed śmiercią, wszystko to samo. Jude nie miała żadnych złudzeń.

Ta tęsknota – czy to była tęsknota? W każdym razie tajemnicze, uporczywe doznanie, coś w rodzaju przychodzącego i odchodzącego bólu, znajomego, a jednak mocnego i zaskakującego. Jak artretyzm, który rozsadzał nagle podstawę jej kciuka. To uczucie nie miało nic wspólnego z Bożym Narodzeniem ani czymkolwiek w jej życiu na jawie. Przybywało ze świata snów, pochodziło od jej śniącego ja.

Z początku, gdy się pojawiało, wzbudzało w niej niepokój, ale teraz Jude całkowicie się mu poddawała. Leżała w swoim białym łóżku w poranek przed Bożym Narodzeniem i wyobrażała sobie chłodną ciemną przestrzeń katedry, w której mogłaby być sama, powitana przez jakąś niewidzialną aksamitną siłę. Wyobrażała sobie, że klęczy, z głową opartą o wysłużone drewno ławki przed nią, z zamkniętymi oczami. Spokojnie tam było, w tej cichej przestrzeni jej wyobraźni.

Bez wątpienia kurczenie się płata czołowego. W tym wieku nieuniknione.

Wyobraziła sobie miękką szarą kulę swego mózgu i przypomniała móżdżki jagnięce na talerzu. Kiedyś lubiła je jadać, to było jedno z dań, które często zamawiali z Danielem. Jednak ostatnim razem trzy delikatne maleństwa ułożone w rządku na prostokątnym talerzu wzbudziły w niej odrazę. Każdy móżdżek był tak maleńki, że zmieściłby się na łyżeczce deserowej, a w tej modnej tureckiej restauracji podano je nagie, nieokryte panierką ani przybraniem: po prostu trzy łyse ugotowane kleksy na zieleninie. Oczywiście zabrała się do jedzenia, to należało do jej zasad: nie odmawia się poczęstunku. Ani – jak w tym wypadku – nie rezygnuje z tego, co się samemu wybrało. Jednak już po pierwszym kęsie to coś rozmamłało się jej w ustach zbyt obficie, jak rozmiękłe masło; było ciepławe i jasnoszare, miało smak i barwę moli albo śmierci. W tej chwili zaatakowała ją wizja trzech jagniąt, z których każde było obecne w swojej jaźni, miało zmysły, intymne przyjemności i cierpienia. Po tym jednym kęsie nie mogła jeść dalej i Daniel dokończył resztę. Miała wtedy ochotę powiedzieć: Nie chcę umierać.

Oczywiście tak nie powiedziała. Zamiast tego zapytała Daniela o powieść, którą właśnie czytał. Williama Max­wella albo Williama Trevora, często ich ze sobą myliła. Daniel był dobrym czytelnikiem. Prawdziwym czytelnikiem. Naśmiewał się z mężczyzn, którzy nie czytywali beletrystyki, czyli niemal ze wszystkich, których znał. Mówił, że obawiają się czegoś w sobie. Bali się, że to zostanie ujawnione, a oni nic nie zrozumieją – albo może wręcz przeciwnie: literatura piękna doprowadzi ich do zrozumienia samych siebie, a na myśl o tym srali w gacie. Daniel prychnął. Mówili, że nie mają na to czasu, co było najzabawniejsze.

Jude podciągnęła prześcieradło pod brodę. Już zrobiło się parno; prześcieradło choć trochę chłodziło jej lepkie ciało.

A co by było, gdyby któregoś ranka się nie przebudziła? Gdyby pewnej nocy umarła w swoim łóżku? Nikt by o tym nie wiedział. Mijałby dzień za dniem. W końcu zadzwoniłby Daniel, nikt by nie odebrał. I co wtedy? Nigdy wcześniej tego nie omówili: co zrobić, jeśli ona umrze w swoim łóżku.

W ostatnie święta Bożego Narodzenia Sylvie jeszcze tu była, a w te już jej nie ma – a one mają uprzątnąć dom w Bittoes. Bierzcie, co chcecie, poleciła Gail w mejlu przesłanym z Dublina. Zróbcie sobie wakacje. Jak można pomyśleć, że sprzątanie domu po zmarłej przyjaciółce to wakacje… ale było Boże Narodzenie, a Gail miała poczucie winy, że wróciła cichaczem do Irlandii i im to zostawiła. Więc. Bierzcie, co chcecie.

Jude nic nie chciała. Ale nie mogła się wypowiadać za pozostałe.

Sylvie leżała w ziemi od jedenastu miesięcy.

Stypa odbyła się w restauracji (zupełnie niepodobnej do tej z dawnych czasów – zniknęło wszystko poza nazwą), było pyszne jedzenie i wyborny szampan; dobre mowy.

Wendy przemawiała błyskotliwie, szczerze, poetycko. Gail wstrząsał okropny, cichy szloch, a siedzący obok biedny, smutny brat Sylvie, Colin, nie był w stanie jej dotknąć dla pocieszenia. Miał osiemdziesiąt jeden lat i zajmował się pielęgnacją zieleni na polu golfowym w ich rodzinnym mieście; został jeszcze długo po tym, jak reszta rodziny wyszła. Nie zdołał nigdy pogodzić się z tym, że siostra była lesbijką.

W końcu Sylvie wylądowała tam, gdzie nikt by się nie spodziewał: obok swoich rodziców w Mona Vale, po staroświeckim pochówku. Wówczas Colinowi i Gail towarzyszyli już tylko Jude, Wendy, Adele oraz Andy i Elektra, znajomi z dawnych czasów. Stali w upale na cmentarzu z sympatycznym księdzem (księdzem! Dla Sylvie!), a Jude podniosła garść ziemi i wrzuciła do dołu. Dziwne, ale zrobiła to po raz pierwszy w życiu, a wcześniej nawet nigdy nie widziała, by ktoś to robił, chyba że na ekranie filmowym. Czuła się głupio, kucając i drapiąc suchy żwir wypolerowanymi paznokciami, ale gdy się wyprostowała i sypnęła garść chrzęszczącej ziemi na trumnę Sylvie, zachłysnęła się strasznym żalem, który wypuściła w ogłuszającą, roziskrzoną, białą wrzawę cykad.

Sylvie była martwa i nie czuła bólu. Pożegnały się. Żal się wyczerpał, ale ona nadal tam tkwi. W tym pudle, pod ciężarem całej tej ziemi, jej zimne ciałko się rozkłada.

Gail powiedziała, że na koniec Sylvie wyglądała spokojnie. Ale to nie był spokój, tylko brak napięcia mięśniowego, brak życia. Po śmierci wygląda się młodziej, to fakt. Jak dotąd Jude widziała sześć czy siedem twarzy zmarłych osób, a wszystkie w chwili, gdy życie uszło z ciała, wygładziły się i wyglądały, jakby należały do o wiele młodszych wersji tych ludzi. A raz czy dwa przypominały nawet twarze niemowląt.

Ile czasu trwa rozkład ciała? Sylvie wrzasnęłaby na nią, słysząc to pytanie. Jesteś makabryczna, Jude!

Wiatrak podsufitowy w sypialni obracał się wolno, z cichym terkotem. Jej życie jest czyste i nagie jak kość, gołe jak to białe śmigło, które wędruje po dobrze znanej ścieżce, w niestawiającym oporu powietrzu, i nigdy z niej nie zbacza. To powinno być pocieszające. I jest. Pokoje w jej mieszkaniu nie są zagracone przeszłością. U Jude nikt nie będzie musiał przedzierać się przez zakurzone pudła i szafy pełne śmieci.

Leżała w swoim łóżku i myślała o katedrach. Oraz o zwierzętach: szczurach pod deskami podłogowymi; karaluchach jeżących się pod skrzyżowanymi kostkami i krwawiącymi stopami gipsowych Chrystusów. Myślała o ciemnych złośliwych ptaszkach, o stłumionych, cichych odgłosach wydawanych przez istoty umierające w przestrzeni pomiędzy cegłami a gipsem, pomiędzy sufitami a belkami dachu. Myślała o ich gównach, które wysychają i twardnieją, o tym, co dzieje się z ich skórą, sierścią i organami wewnętrznymi, które gniją niepoświęcone w szparach pod dachem.

Oczywiście nie pójdzie do żadnego tam kościoła, bo nie jest ani głupia, ani tchórzliwa.

Zamiast tego wybierze się do rzeźnika, do sklepu spożywczego, a potem do przemysłowego po parę brakujących rzeczy do sprzątania, po czym bez pośpiechu pojedzie autostradą na wybrzeże, gdzie po południu przybędą pozostałe.

To nie wakacje, ostrzegały się wzajemnie trzy kobiety, ale tak naprawdę chodziło o Adele, która ulotni się przy pierwszym sygnale do rozpoczęcia pracy. Będzie bezużyteczna, ale nie mogły jej z tego wyłączyć.

To tylko trzy dni. Tak naprawdę dwa, wziąwszy pod uwagę, że większość dzisiejszego zabiorą zakupy, jazda i rozpakowywanie. A dzień po Bożym Narodzeniu tamte dwie wyjadą, a przyjedzie Daniel. Obserwowała posuwisty ślizg wiatraka. Zrobi to samo: będzie niespiesznie i spokojnie prześlizgiwać się przez kolejne godziny, dopóki Adele i Wendy nie wyjadą. Nie dopuści do głosu tego co zwykle: wszystkie są już na to za stare.

Przyszło jej do głowy, że któraś z nich jest następna w kolejce. Zabawne, że dotąd o tym nie myślała. Odrzuciła prześcieradło, zwijając je w czysty biały kłąb.

Jednak po prysznicu, gdy ścieliła łóżko, pojawiły się drobiny irytacji związanej z Wendy. Jak wtedy, gdy człowiek zanurza rękę w kieszeni i przesuwa palcami po szwie: zawsze znajdą się tam małe irytujące okruchy, jeśli tylko ktoś chce je znaleźć. No bo czemu na przykład Wendy odmówiła podwózki, upierając się, że pojedzie tym swoim strasznym gruchotem? Jude strząsnęła prześcieradło, odpierając afront, który by się pojawił, gdyby mu na to pozwoliła, związany z tajemniczą odmową wyjaśnień ze strony Wendy. Jude nie tylko w dawno minionych czasach restauracyjnych, ale ogólnie była znana z gościnności. Ludzie tak o niej mówili, od zawsze. Ona zaś tym bardziej strzegła swej szczodrości, gdy wszyscy wokół się starzeli i widziała, jak inne kobiety zaczynają się irracjonalnie trząść nad pieniędzmi, stają się skąpe. Wygrzebują monety z torebek w kawiarni, targują się w sklepach z używanymi rzeczami. Wyciągały ręce po dwadzieścia centów reszty. To było straszne. Poniżej ich godności.

Jednak teraz, gdy starannie zawijała rogi prześcieradła pod materac – a jej dysk groził wypadnięciem, lecz manewrując ostrożnie, uspokoiła go – rozważała możliwość, że za komplementami na temat jej hojności kryły się igiełki sarkazmu. Kiedyś jej szwagierka mruknęła pod nosem: „Co to za hojność, skoro ją wciąż wypominasz”, a Jude zapłonęła cichym gniewem. Ten gniew wciąż w niej gorzał.

Gdyby napomknęła o tym Danielowi, gdyby poskarżyła się na Wendy i samochód, on tylko pokręciłby głową i stwierdziłby, że Jude ma za dużo czasu.

Szarpnęła kolejny róg prześcieradła.

Gdyby Sylvie tu była, Jude mogłaby do niej zadzwonić i dowiedzieć się, o co Wendy chodzi, obie by się na nią wkurzyły, a potem uznały wspólnie, że rzecz jest bez znaczenia, a Jude byłaby w stanie odpowiednio się nastroić na jej przyjazd, więc gdy Wendy parkowałaby swój brudny, poobijany samochód na podjeździe Bittoes, Jude byłaby spokojna, serdeczna i pozbawiona żalu. Teraz będzie musiała sama sobie z tym poradzić.

Jest coś, o czym się nie mówi: że śmierć może czynić człowieka małostkowym. I że trzeba na nowo zaaranżować krąg przyjaciół, przetasować ich z uwzględnieniem luki po tym utraconym, a wszyscy są nagle zakłopotani, nie wiedząc, jak ze sobą obcować.

W pewnych kręgach przyjaciół śmierć oznaczała, że można spokojnie obrać osobne ścieżki. Po pierwszych szokujących zdarzeniach, które nastąpiły po czterdziestce i pięćdziesiątce – wypadki i samobójstwa, dziwne choroby, osierocone dzieci, całe miasto wstrząśnięte – jeśli dotarło się do siedemdziesiątki i rozpad zaczął się na dobre, stało się jasne, choć nigdy o tym nie mówiono, że te najnowsze wieści – o kolejnym udarze, niespodziewanej śmierci, guzie albo zdiagnozowanym alzheimerze – nie będą ostatnimi. Zamknięcie się w sobie, w pewnym zakresie, było akceptowalne. W granicach rozsądku człowiek robił to, co musiał, by siebie chronić. Przed czym? Jude stała, patrząc na białą płaszczyznę łóżka. Przed całym tym… wzruszeniem. Odwróciła się i wyszła z pokoju.

Prawdą było też to, że czas stopniowo przyjmował inną formę. Zdawało się, że teraz nie biegnie w przód i w tył, lecz w górę i w dół. Przeszłość żłobiła cię, pokrywała rysami ciało, ługowała teraźniejszość i przyszłość. Żłobkowanie było bardzo widoczne, te pasiaste warstwy wspomnień, doświadczeń – ale człowiek wciąż był jestestwem, zawierał to wszystko w sobie. Gdy spojrzał za lub przed siebie, napotykał pustkę.

Kiedy powiedziała Danielowi – szlochając gorzko, paląc papierosa – co mówiła Sylvie w szpitalu o Wendy i Adele, spojrzał na nią z łagodnym wyrzutem i odrzekł: „Jude, oczywiście, że będziesz, ponieważ naprawdę je kochasz. Bo są twoimi ukochanymi przyjaciółkami”.

Tak naprawdę Daniel był dość sentymentalny. U mężczyzn to bywa dziwnie pociągające. Niby czemu, skoro u kobiet jest tak obrzydliwe?

Usiadła przy stole w jadalni, by wypić kawę. Była siódma trzydzieści cztery. Jeśli dotrze do sklepu spożywczego przed ósmą piętnaście, to może znajdzie szybko miejsce do parkowania, potem jeszcze wpadnie szybko do rzeźnika i sklepu przemysłowego, wróci do domu, spakuje się, a przed dziewiątą trzydzieści będzie już w drodze. Najpóźniej o dziesiątej. Sięgnęła po bloczek papieru z listą zakupów, przysunęła go do siebie.

Wszyscy powtarzają w kółko, że śmierć zbliża ludzi, ale to nieprawda. Cmentarz, skamieniała ziemia – tak to teraz jest. Warstwa urodzajnej gleby została już zwiana, pozostało tylko podłoże skalne. Nieco żenujące było udawanie, że potrafią powrócić do miękkości, która kiedyś wyściełała ich wzajemne relacje. Chociaż trzy kobiety znały siebie lepiej niż własne rodzeństwo, śmierć Sylvie rozwarła między nimi dziwne jaskinie dystansu.

Dopisała: druciaki.

Ta śmierć rozwarła również w Jude wielkie oceany gniewu, co ją zszokowało. Teraz wzmianki o śmierci innych ludzi uważała za chamstwo. To Sylvie umarła, to ją należało opłakiwać. Czyiś sąsiedzi i siostry nie mieli znaczenia; dlaczego ludzie wciąż jej o nich mówili? Nawet Daniel! Pewnego wieczoru, trzymając ją za rękę, powiedział, że jego kuzyn Andrew zmarł, miał atak serca na łodzi. Czekała, aż Daniel dojdzie do sedna sprawy, zanim dotarło do niej, że on oczekuje współczucia. Od niej. Jedyne, co była w stanie zrobić, to powstrzymać się od splunięcia na podłogę. Musiała zakryć sobie dłonią usta, tak wielka była potrzeba splunięcia. Miała ochotę wrzasnąć: No i co z tego, że Andrew umarł, jasne, że umarł, a czego Daniel się spodziewał? Wszyscy muszą umrzeć. Ale nie Sylvie.

Znów zerknęła na listę zakupów. Adele domagała się tortu pavlova. Tak, wie, że to nie wakacje, ale jednak Boże Narodzenie, Jude, taka jest tradycja. Adele zawsze była czułostkowa, ruszały ją takie rzeczy. Jednak Jude wiedziała z doświadczenia, że aktorzy są sentymentalni, i pewnie muszą tacy być. Muszą być w stanie wierzyć w różne rzeczy.

Jednak w parnym powietrzu beza by oklapła, zapowiadał się koszmarny upał. Zresztą i tak wszystkie były za grube, zwłaszcza Wendy. Do diabła z Bożym Narodzeniem, mogą zjeść owoce z jogurtem. Przekreśliła jajka.

Nie splunęła wówczas na podłogę i nie wyrwała dłoni z uścisku Daniela. Powiedziała, że jest jej przykro, chociaż było jej tylko wstyd za zmarłego kuzyna, że próbował podłączyć się pod to, co spotkało Sylvie.

Ponownie spojrzała na listę. Nie traktuj ludzi tak surowo, Jude. Dodała na powrót jajka.

Czasem Jude zakradała się do katedry i wkurzało ją, że inne świeczki palą się obok tej, którą w skrytości ducha przypisała Sylvie. Zdarzało się, że gasiła te inne.

Jednak o tych rzeczach nie mogła mówić. Kłamała więc, zgodnie z wszelkimi oczekiwaniami.

 

Wendy przesunęła dłoń po zgrzanym wąskim grzbiecie Finna.

– Już dobrze, mały, już dobrze – mówiła cicho i śpiewnie do psa, który najpierw wgramolił się na przednie siedzenie samochodu, a teraz usiłował wdrapać się na jej kolana.

W poobijanej czerwonej hondzie zaparkowanej na poboczu autostrady, pod gorącym niebieskim niebem, ledwie starczało miejsca, by Wendy mogła się przechylić na bok, ale udało jej się jakoś zwolnić dźwignię: fotel odsunął się z klekotem do tyłu, a Finn wylądował ciężko w poprzek jej ciała. W dusznym samochodzie było strasznie gorąco.

Siedziała z głową przyciśniętą do zagłówka, słuchając rytmicznego klikania świateł awaryjnych i nerwowego skomlenia psa, patrzyła przez okno. W bocznym lusterku mogła dostrzec jedynie wyłaniające się w pędzie, a potem przemykające samochody widma, zieleń zarośli i szarość szosy. Na chwilę wzbiła się spiralnie w górę, oddalając od siebie, Finna i samochodu, spojrzała z powietrza na busz i drogę. Zobaczyła swój samochód, czerwoną kropkę przytuloną do ogromnego kamiennego klifu, przy autostradzie łączącej miasto z wybrzeżem. A potem gwałtownie opadła w dół i poczuła panikę, lądując w obecnych okolicznościach.

Finn zaskomlał, oblizał się i zamiast się położyć, próbował obrócić swoje wielkie kudłate ciało w ciasnej przestrzeni. Deptał po udach Wendy, przenosząc ciężar z jednego na drugie, a jego pazury zaczepiały się o cienki materiał spodni. Ponieważ nie mógł swobodnie się obrócić, był coraz bardziej poruszony. Miała nadzieję, że Finn prześpi całą drogę, ale samochód się zepsuł, pies był wystraszony, a do Bittoes mieli jeszcze godzinę drogi, i było tak parno, że ledwie mogła oddychać.

Nie pozostawało nic innego, jak tylko czekać. Odszukała numer pomocy drogowej, zadzwoniła; i choć jej umowa już wygasła, mogła po prostu uiścić dodatkową opłatę, chwalmy Panaza telefony komórkowe, chwalmy za karty kredytowe. Czasami współczesny świat był pełen cudownych, dobrych rzeczy. Bateria w jej telefonie była naładowana. Przynajmniej do połowy. Wydobyła ten zbawienny fakt z wewnętrznego chaosu przepełnionego poczuciem winy. Nie jest aż tak beznadziejna, żeby jeszcze do tego wszystkiego mieć rozładowany telefon.

Adrenalina nadal buzowała w ciele Wendy, a jej echo było i gorące, i zimne, chemiczne jak dżin albo środek znieczulający płynący w żyłach, przenikający rdzeń kości. Zapomniała już, jakie to uczucie, a teraz właśnie go zaznała. Pot zalał ją ze strachu, bo pojazd nagle stracił całą moc, gdy wjeżdżała pod górkę z prędkością stu piętnastu kilometrów na godzinę, a za nią pruł sznur samochodów. Ogarnęło ją niedowierzanie, gdy samochód nagle nawalił, zaskoczyło brzmienie własnego głosu wołającego: Nie, nie, proszę, no dalej, samochodziku, wytrzymaj, gdy na próżno naciskała pedał gazu, skręcając na pobocze, a samochody jadące za nią musiały nagle hamować, po czym mijały ją z rykiem silników, niebezpiecznie, gwałtownie skręcając, trąbiąc, kierowcy wykrzykiwali obelgi, a Wendy przez cały czas wołała: „W porządku, Finny, w porządku”, do stareńkiego psa skulonego na cuchnącym posłaniu w kratkę umieszczonym na tylnym siedzeniu.

Jednak on już podniósł brudną głowę i zaczął skomleć, rozglądając się z niepokojem, podczas gdy serce Wendy waliło jak młotem, gdy zjeżdżała na pas awaryjny, parkując jak najbliżej wielkiej kamiennej ściany ciemnego klifu.

A teraz musieli po prostu czekać. Nie było już powodów do paniki. Tylko proszę, błagam, żeby Finn się nie zsiusiał w samochodzie.

Było potwornie lepko. Mimo błękitnego nieba w najbliższych dniach zapowiadano burze. Wendy zepchnęła ten fakt na dno umysłu, w bagno pełne rzeczy, o których nie należy myśleć. Finn znów zaskomlał. Będzie musiała wypuścić go z samochodu, żeby się załatwił, jeśli pomoc drogowa szybko się nie zjawi. Jednak dziewczyna, z którą Wendy rozmawiała przez telefon, uprzedziła, że dojazd zajmie co najmniej półtorej godziny. Kiedy Wendy krzyknęła, słysząc to, dziewczyna powiedziała – cierpliwie, jakby Wendy była upośledzona umysłowo – „Bo widzi pani, zbliża się Boże Narodzenie. Wszyscy są teraz na drogach”.

Samochód znów się zatrząsł, gdy kolejny pociąg drogowy przejechał z łoskotem. Gdy wyjeżdżali z domu, było trzydzieści stopni, teraz jest pewnie jeszcze cieplej. Bez klimatyzacji zrobiło się nieznośnie duszno. Wilgoć wciskała się przez szpary w karoserii, powlekając Wendy i Finna. Pot, męka.

Będzie musiał się wysiusiać, ale jak wydobyć go z samochodu? Od strony kierowcy to niemożliwe, bo co chwila przejeżdża z rykiem jakiś samochód: oczami wyobraźni ujrzała ich dwa kruche ciała rozjechane przez ciężarówkę. Kawałki kończyn i zad psa spadające z nieba. Jednak od strony pasażera była stroma kamienna ściana, zbyt blisko, by Wendy zdołała się przecisnąć przez uchylone drzwi, a nie mogła wypuścić psa samego.

Włączyła radio. Melodyjne brzdąkanie gitary, The Pretenders śpiewający o Bożym Narodzeniu. Bujała się delikatnie, a Finn oklapł teraz na jej kolanach, ciężki, nieznośnie ciężki, ale spokojny. Tak więc siedziała.

Kiedyś umiała otworzyć maskę samochodu i uruchomić alternator, grzmocąc w niego łyżką do opon. Robiła tak, jadąc z Lithgow do Dubbo, i to po ciemku. Co czterdzieści pięć kilometrów wysiadała, otwierała maskę i grzmociła w alternator. Wcale się nie bała. Zdarzyło się to jeszcze w czasach sprzed telefonów komórkowych. Kobiety były wtedy odważniejsze.

Technologia i kobiece lęki: interesujące. Pasowałaby do innych rzeczy, które napisała o zależności. Albo można by to umieścić we wcześniejszym rozdziale. Gdzieś. Gdyby zdołała teraz wysiąść z samochodu, chętnie by sprawdziła, jak łyżka do opon leży w jej dłoni. Od lat nie czuła w ręku ciężaru czegoś takiego. Ludzie używają tych łyżek do bicia: to też interesujący temat.

– Finny, przesuń się trochę.

Podniosła wielkie przednie łapy psa i starała się przepchnąć go na miejsce pasażera. Pod jego ciężarem zaczęła drętwieć jej noga, a poza tym potrzebowała więcej powietrza. Jednak pies zaparł się artretycznymi łapami o jej kolana, wił się i cofał, kiereszował ją pazurami. Znów zaczął skomleć, piskliwiej i z większym przerażeniem.

Kiedy to było, gdy musiała grzmocić w alternator? Cofnęła się w czasie, odliczając lata na podstawie swoich ksiąg rachunkowych, czyli wieku dzieci i kolejnych prac Lance’a – by odkryć, że musiała mieć wtedy trzydzieści dwa albo trzy lata. Jechała subaru, z tyłu wiozła rowerki dzieci. A Claire ma teraz pięćdziesiąt cztery lata. Tak więc to było bardzo dawno temu. Czy samochody mają jeszcze w ogóle alternatory? Wendy nie mogła wysiąść, więc nigdy się nie dowie.

Poczuła cuchnący oddech Finna. Kiedy był szczeniakiem, mogła utrzymać go na jednej ręce, nosiła jak białą wełnistą rękawicę. Teraz był ogromnym, gorącym, nieruchomym ciężarem na jej kolanach. Beznadziejna sprawa. Odwróciła twarz, by nie czuć smrodu, i opuściła nieco szybę. By pocieszyć psa, klepała go mocno i miarowo.

Telefony komórkowe dają poczucie, że zawsze można zostać uratowanym. Oczywiście to mylne przeświadczenie. Dopiszę tę uwagę do rozdziału. Nie może zadzwonić do Claire, ponieważ ta od lat domagała się, by Wendy kupiła nowy samochód. A zresztą co mogłaby teraz zrobić? Wendy peszyło wiele cech Claire, ale najbardziej szokujące były jej zimne jak lód, doskonałe maniery. Gdzie człowiek uczy się rozmawiać z własną matką w gładkim stylu typowym dla kierownictwa korporacji? Kiedy Wendy rozmawiała z Claire przez telefon, odnosiła wrażenie, że dzwoni na gorącą linię przeznaczoną do składania reklamacji; trening asertywności robił swoje. Niestety nie jestem w stanie zaoferować. Proponuję natomiast. Gdy Wendy musiała w jakimś formularzu podać kontakt do osoby, którą należy zawiadomić w razie wypadku, podała telefon Claire, ale siedząc teraz w samochodzie, pomyślała, że to był błąd, ponieważ Claire mogłaby wcale nie przyjechać, gdyby jej matkę znaleziono, powiedzmy, w krwawych strzępach na drodze. Zadzwoniłaby w parę miejsc, po czym wróciłaby do pracy. Przysłałaby kwiaty na pogrzeb. Co się stało z córczanym poczuciem winy? Świat się zmienił. A co ze zwykłymi obowiązkami rodzinnymi…

Ale to jest złe, to sposób myślenia jej własnej matki. Lubiącej sobie dogadzać i małostkowej. Wendy nie znosiła konserwatyzmu. Teraz wszyscy nienawidzą starych ludzi; to akceptowalne, a nawet dobrze widziane, przez te ich spłacone hipoteki, darmową edukację i zniszczenie planety. Wendy się z tym zgadzała. Nie cierpiała nostalgii, przeszłość ją nudziła. A najbardziej ze wszystkiego nie cierpiała użalania się nad sobą. A oni rzeczywiście byli szczęściarzami i utracjuszami. Nie zadbali o przyszłość. Ale przecież ona i Lance nie mieli niczego, kiedy byli młodzi. Niczego! Wszystkie Claire tego świata zdają się o tym zapominać, mając te swoje podróże po Europie, ekspresy do kawy, klimatyzację i trzy łazienki w każdym domu. A zresztą wielu ludzi, wiele kobiet – Wendy poczuła, jak wzbiera w niej satysfakcjonująca feministyczna prawość – nie ma spłaconych hipotek, wcale nie ma fajnie. Spójrzcie na Adele, żyjącą powietrzem.

Co za szczęście, że Adele urządziła się u Liz, pomyślała Wendy.

Więc to prawda, że Wendy nie ma na co narzekać. Poza tym że tkwi teraz ze starym, cierpiącym na demencję psem w zepsutym samochodzie na poboczu drogi przy trzydziestu trzech stopniach.

Gdy dzwoniła po pomoc drogową, zawahała się, ale potem dodała spokojnie, z nadzieją i godnością: „Mam siedemdziesiąt pięć lat”. Potem była za to na siebie wściekła, bo dziewczyna w ogóle nie zareagowała, tylko dalej powtarzała śpiewne zapewnienia o pierwszym-dostępnym-i-proszę-uważać-wesołych-świąt.

Teraz zrobiło się naprawdę gorąco.

A gdyby tak zadzwonić do Jude, która może jeszcze nie wyprzedziła jej na drodze, więc mogłaby teraz gładko zaparkować obok swym eleganckim ciemnym audi. Jednak Jude miała w sobie coś z przedsiębiorcy pogrzebowego. Promieniała ponurym zadowoleniem, kiedy innym ludziom się nie wiodło. Poza tym zareagowała opryskliwie, gdy Wendy oznajmiła, że nie skorzysta z podwózki. Samochód Jude był serwisowany co sześć miesięcy, bez względu na to, czy nim jeździła. I choć trzymała go w garażu, był myty – profesjonalnie – raz na dwa tygodnie. Raz na dwatygodnie! W czasach dramatycznych zmian klimatycznych! Ubezpieczenie i dokumenty rejestracyjne Jude trzyma zapewne w specjalnej teczce i wie, gdzie ta teczka jest, i pewnie nigdy w życiu nie korzystała z pomocy drogowej, bo odkąd związała się z Danielem, miała wyłącznie nowiutkie samochody, a więc nie, nie można jej prosić o pomoc.

Wendy pogłaskała łeb Finna i powiedziała:

– Nie możemy jej poprosić, prawda, Finny? Nie starą Jude.

Nic dziwnego, że Jude nie została matką. To urągałoby jej zamiłowaniu do porządku.

Sylvie by pomogła. Wrzasnęłaby ze złością do słuchawki – kurrrwa, ten jebany samochód, mówiłam ci przecież – ale potem by pomogła. To byłby ich wspólny problem. Sylvie nie przyszłoby do głowy, że nadarza się szansa do pouczania albo wyrzutów. Albo do upokarzania. Wendy coraz bardziej za nią tęskniła.

Poza tym Wendy nie powiedziała jeszcze Jude, że przywozi Finna. Pomacała z boku siedzenia w poszukiwaniu plastikowej butelki z wodą – ciepłej, ale w trzech czwartych pełnej – a szturchnięcie psa spowodowało, że się skulił i dziwnie jęknął. Jak ona może wciąż tak się bać Jude i jej milczącej przygany? Znów spróbowała zepchnąć Finna z kolan, ale nadaremnie.

Przyjaźnienie się jest bardzo męczące. Czy kiedykolwiek potrafiły mówić sobie prawdę?

Nagle Finn zaczął się trząść.

– Ciiii, och, Finny, Fin, Fin – nuciła Wendy, trącając jego kościsty włochaty grzbiet. Zostało już na nim niewiele ciała.

Z trudnością odkręciła butelkę i wypiła łyk ciepłej wody o smaku plastiku. Była ohydna, skażona, ale ważne, by się nie odwodnić. Delikatnie nalała odrobinę wody do nakrętki i przysunęła do pyska Finna. Jego wielki miękki jęzor wychylił się z paszczy i wytrącił jej nakrętkę, która spadła na podłogę. Trzęsionka psa się wzmogła. Wendy wylewała stopniowo resztę wody na dłoń, a Finn delikatnie ją chłeptał i zlizywał, po czym zaczął się uspokajać, a drżenie ustało.

Kolejny pociąg drogowy przejechał obok, a samochód gwałtownie się zakołysał.

Wendy podskoczyła, słysząc nagle świergot telefonu, który zawibrował pod jej udem. Finn znów się szarpnął, drapiąc ją po nogach. Spojrzał na Wendy i głośno zaskomlał. Usiłowała wydobyć telefon spod uda, odpychając jednocześnie jego łeb. Dzwoniła Adele.

Kiedy Wendy powiedziała „cześć”, zatykając palcem drugie ucho, by odciąć się od hałasu panującego na autostradzie, Adele, nawet się nie przywitawszy, spytała:

– Gdzie jesteś?

– Och, na drodze – odparła Wendy najweselej, jak potrafiła. – Zjechałam na pobocze, by odebrać.

– Co to za hałas? – zainteresowała się Adele.

Wendy, przytrzymując telefon ramieniem w zagłębieniu szyi, chwyciła Finna za pysk i głaskała go, błagając wzrokiem, by był cicho.

– Nic takiego! – zawołała, wdzięczna, że kolejna wielka ciężarówka minęła ją z rykiem. – Nie wolno mi tu parkować.

Adele czekała na pociąg. Brzmiała jakoś dziwnie.

– Jak to czekasz? Mówiłaś, że pierwsza dotrzesz na miejsce, wiele godzin temu! – zdziwiła się Wendy. To nie miało znaczenia, ale Jude będzie zła. – Co się stało?

Adele zignorowała pytanie. Za to spytała szybko, czy Wendy mogłaby jej pożyczyć trochę forsy. Tylko do przyszłego tygodnia.

Wendy chwyciła Finna za nos.

– Ile?

Czuła, że wzbiera w niej podejrzliwość. Adele mówiła beztroskim tonem, jakby to była zwykła rzecz, że prosi Wendy o pieniądze. Bądź co bądź jest aktorką. Nigdy nie wiadomo, kiedy mówi prawdę. Czemu nie zwróciła się z tym do Liz?

Adele odpowiedziała, na co Wendy krzyknęła:

– Pięćset!

Finn wysunął nos z jej uścisku i jęknął. Po drugiej stronie linii Adele zawołała triumfalnie:

– Czy to Finn? O Boże, czy Jude wie, że go przywozisz?

Wendy musiała natychmiast zakończyć rozmowę. Powiedziała Adele, że owszem, może pożyczyć jej pieniądze, ale teraz musi już jechać.

– Do zobaczenia na miejscu – rzuciła wesoło Adele.

Wendy opadła na oparcie fotela i zamknęła oczy, bo nie miała nic innego do roboty. Wsunęła znów telefon pod nogi, a Finn podjął na nowo udeptywanie jej ud, próbując zatoczyć kółko. Żałowała, że w ogóle wsiadła do samochodu. Dlaczego po prostu nie została w domu?

– Daj spokój, Finny, już dobrze – przemawiała kojąco, a pies w końcu znów usiadł na jej kolanach, cuchnący, ciężki. Wciąż go głaskała, a jednocześnie zaczęła liczyć oddechy, jak nauczył ją mężczyzna z aplikacji medytacyjnej, i poczuła, że Finn się odpręża.

Pod koniec Sylvie powiedziała jej, że musi pamiętać o opiece nad innymi, nikogo nie zaniedbywać. Przez chwilę Wendy czuła się urażona, nie wiedząc, co to ma znaczyć, lecz Sylvie dostawała już wtedy dużo morfiny. Wendy zapłakała, trzymając kremową dłoń Sylvie, i złożyła obietnicę.

Ale co z Gail, która od razu wróciła do Irlandii? Prawie od razu po. Dom w Paddington opróżniony za jednym zamachem, oczyszczony jak miseczka na wymioty. Biedna Gail, mówili ludzie. Stracić miłość swego życia. Wendy musiała wtedy za każdym razem odwracać wzrok, czyścić w wielkim skupieniu paznokieć, żeby nie krzyknąć: Ale to ja straciłam. Ja straciłam miłość życia.

Najpierw Lance’a, a teraz Sylvie.

Lance umarł – dawno temu, upomniała siebie surowo – teraz zaś zmarła Sylvie, a tylko Wendy wie, że Sylvie była jak bogini. Tak właśnie uważała Wendy w skrytości ducha. To było śmieszne, niemożliwe do wypowiedzenia, ale dla Wendy pod sam koniec Sylvie była jak bogini w złocistej sukni, która wznosi się, wyzbywając siebie, swego ciała, roniąc miłość, lęk, chorobę i smutek. Biedna Sylvie musiała się pozbyć również Gail i to była ta ostatnia, najgorsza rzecz. Musiała bardzo ciężko pracować nad porzuceniem Gail, przypominało to spychanie wielkiego głazu ze ścieżki. Biedna Gail – Wendy wiedziała, że patrzenie na umieranie Sylvie było jak patrzenie na konanie Lance’a. Jak patrzenie na czyjeś narodziny: pierwotny instynkt, wyczerpanie, dyszenie, zwierzęcy wysiłek. Patrzenie i pragnienie, by to się wreszcie skończyło, bo już nie można dłużej znieść, że to wciąż trwa.

A potem, kiedy to się wreszcie skończyło, straszliwa nowa lawina: on naprawdę odszedł.

Wendy chciała to wszystko powiedzieć na stypie, ale oczywiście nie wypadało. Tak więc mówiła o korespondencji prowadzonej od czasów, gdy się poznały w Oksfordzie, o tym, jaka Sylvia była wspaniałomyślna, koleżanka Australijka, taka inteligentna i pełna godności. A potem powiedziała po prostu, że będzie za nią tęsknić (tęsknić, miałkie słowo, jak z pocztówki: żałosne, groteskowe), po czym odeszła od mikrofonu. Godna przemowa, owszem, choć niewiele miała wspólnego z tym, w co Wendy wierzyła, z siłą, która cały czas teraz w niej tkwiła, z tą rozmigotaną złocistą kolumną, którą była Sylvie, teraz martwa.

No i Wendy złożyła przyrzeczenie. Tak więc musi pojechać i wysprzątać dom przy plaży, i musi dać Adele pieniądze, a Jude będzie musiała jakoś wytrzymać z cholernym psem.

Zrobiła długi i wolny wydech, zaczął ogarniać ją spokój, ale nagle, o zgrozo, poczuła, że niepowstrzymany potok gorących psich sików zalewa jej kolana, moczy spodnie.

– Ach, Finn…

Wstrzymała oddech, podczas gdy siki jej biednego psa spływały strumyczkiem i wsiąkały w tapicerkę, a jego gorąca udręka mieszała się z solą łez na jej skórze i lepkim nieznośnym upałem tego niemożliwego dnia. Poklepała biednego Finna, opuściła jeszcze trochę szybę i powróciła do liczenia oddechów.

 

Obudziło ją szturchnięcie w ramię. Szarpnęła się, a Finn szczeknął ze strachu. Wreszcie udało jej się zepchnąć z siebie psa, choć nadwerężyła sobie przy tym ramię; i kometa bólu rozbłysła w jej czaszce, podczas gdy człowiek z pomocy drogowej otworzył szarpnięciem drzwi.

Dzięki Bogu! – miała ochotę krzyknąć i pokłonić się do ziemi. Zamiast tego zawołała: „Witam!”, a przybyły powiedział jednocześnie: „O rany, myślałem, że pani nie żyje”.

Jednak Wendy tak ulżyło na jego widok, że wyskoczyła z pojazdu prosto w gorący i oślizgły powiew wiatru, zmuszając mężczyznę, by rozpłaszczył się na masce samochodu, i nic jej nie obchodziło, że gapił się na jej przemoczone spodnie, sądząc, że się w nie zlała.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI