Już nie pytaj - Jolanta Poźniak - ebook

Już nie pytaj ebook

Jolanta Poźniak

0,0

Opis

Dwie kobiety, dwa światy – na pozór tak od siebie różne, a jednak łączy je coś, co nie daje spokoju. Głęboka blizna na psychice tak mocno wryta w podświadomość, że nie daje oddychać. Czy pomogą sobie, gdy ich drogi się skrzyżują? Czy  ich zadawniony ból odnajdzie ukojenie? Weronika i Barbara – zajrzyjcie w ich świat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 527

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by W. L. Białe Pióro & Jolanta Poźniak

Warszawa 2024

Projekt okładki: Agnieszka Kazała

Grafika na okładkę: Hanka Gudaniec

Redakcja i korekta: Halina Kosienkowska-Ciota

Korekta: A. Kazała

Skład i łamanie: WLBP

Zdjęcie autorki na okładce: Piotr Dejneka

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie: II, Warszawa 2024

Patronat:

Pluszowa Idealistka

Czytam dla przyjemności

Patronat merytoryczny:

Centrum Psychologiczno-Seksulogiczne dr Marta Melka-Roszczyk

ISBN: 978-83-66945-87-6

Gdy chcesz opisać prawdę, elegancję pozostaw krawcom.

Albert Einstein

Książkę dedykuję bratu – śp. Zbyszkowi

oraz wszystkim dorosłym ofiarom dziecięcej traumy.

Powieść inspirowana jest prawdziwymi zdarzeniami.

Przedmowa

Miej odwagę spojrzeć prawdzie w oczy…

Powieść Już nie pytaj jest inspirowana faktami. Podejmuje temat krzywdy jako konsekwencji wykorzystania seksualnego dzieci. Krzywdy kładącej się mrocznym cieniem nierzadko na całym dalszym życiu. Pozostawiającej w psychice głęboką, trwałą bliznę, z której trudno się wyzwolić nawet po zakończeniu koszmaru, po osiągnięciu dorosłości.

Obecnie sporo mówi się o pedofilii, ale zagadnienie to jest traktowane wciąż bardzo ogólnie. Ten temat bywa przygniatający dla ludzi, jednak bardziej przygniatający jest fakt, że wielokrotnie próbuje się takie sprawy zatuszować. Książka dobitnie obrazuje długofalowe skutki przemocy seksualnej wobec dziecka, a właśnie ich temat jest wciąż mało rozpowszechniony.

Trudno jest opisać w sposób rzetelny i wiarygodny ten niezmiernie delikatny problem, jeżeli nie zna się go z autopsji. Uwrażliwienie społeczeństwa na zagadnienie wykorzystania seksualnego dzieci zależy od pogłębienia jego świadomości, a niezbędnym czynnikiem pogłębiania świadomości jest połączenie wiedzy z odczuwanymi emocjami, czego dostarcza niniejsza książka.

Upokarzające akty krzywdzenia małej niewinnej istoty przez dorosłego opisane są oczami dziecka w sposób bardzo sugestywny, niepozbawiony szczegółów. Choć drastyczne sceny przywoływane są oszczędnie, to u wrażliwego odbiorcy mogą wywołać silne emocje – emanujące z nich ból i lęk dręczonego dziecka są niezwykle przeszywające, rodzą złość i niezgodę na opisywaną sytuację. Treść utworu porusza do głębi zarówno wywoływanymi z pamięci bohaterek obrazami bezsilności, nieszczęścia małego dziecka, jak i opisem szamotania się dorosłego człowieka z upiorami dzieciństwa, oddalania się od Stwórcy i wracania doń. Dorosłego osaczonego natrętnymi wspomnieniami, bezradnego wobec ciężkich przeżyć, prowadzącego długą, trudną, często beznadziejną walkę o spokój, równowagę emocjonalną oraz pogodzenie się, zarówno ze swoim istnieniem, jak i światem.

Utwór stawia pytania, na które często nie możemy znaleźć odpowiedzi. Opowiada o rzeczywistości, którą przez lata próbowano ukryć oraz stłamsić, a o której należy mówić, by poszerzyć horyzonty społeczeństwa o zagadnienie tajemnicy, jaką niesie ze sobą człowiek, zarówno ten, który krzywdzi, jak i ten, który doznaje krzywdy. Książka mówi o niezbadanej głębi psychiki, jej potencjale do ekstremalnych zachowań i przeżywania najtrudniejszych uczuć. Porusza temat wciąż mało odkryty zarówno przez naukę, jak i literaturę. Wymaga od czytelnika odwagi, by zobaczyć to, co często dzieje się tuż obok.

Sposób prowadzenia narracji, realizm obrazów, ich szczerość oraz pewien rodzaj magiczności są nader przekonujące – odbiorca wie, że opis nie jest fikcją, że wynika z konkretnych przeżyć, doświadczeń, z osobistej traumy dorosłego człowieka. Czyni to przekaz wielce prawdziwym, pozostającym na długo w psychice czytelnika, jego myślach i wyobraźni, niedającym się wypchnąć ze świadomości. Bohaterki bowiem po pełnej załamań walce zdają się prostować wewnętrznie, rozumieć, że nawet jeśli nie miały wpływu na przeszłość, to mimo wszystko od ich wysiłków, starań i dążeń zależy ich przyszłość. Zyskują świadomość, że najważniejsze jest to, aby zmierzyć się z własnym dramatem, poznać jego istotę, nazwać go „po imieniu” i podjąć konsekwentną i żmudną walkę. I chociaż przeżytej traumy nie da się całkowicie usunąć z pamięci, to można osiągnąć stan wyciszenia, uspokojenia, równowagi wewnętrznej. I takie właśnie jest przesłanie tej książki.

Utwór może motywować do pracy nad sobą osoby po tragicznych doświadczeniach, gdyż niesie nadzieję, że po głębokiej traumie można znów otworzyć się na życie, podnieść psychicznie, wzmocnić wewnętrznie, podjąć próbę pokonania widma przeszłości. Może być niezbędną dawką praktycznej wiedzy dla terapeutów i psychologów. W USA tego typu wyznania ofiar są np. wykorzystywane w programach resocjalizacyjnych dla pedofilów.

Halina Kosienkowska-Ciota

IWeronikaDlaczego ja?

Słowa starego kościelnego hymnu,

natarczywej prośby do Ducha Bożego:

Ogrzej, co wyziębłe, zroś, co schnie w upale,

wróć zdrowiu, co chore, porusz, co zdrętwiałe.

Weronika Klauzo siedzi na ratanowej kanapie przykurczona, z głową schowaną w ramionach. Przypomina lisa w jamie, spłoszonego hukiem strzelby. Szczupłymi rękami oplata drobny tułów, kołysząc się delikatnie. Zwinięte w kłębek nogi chowa skrzętnie pod szeroką, długą do kostek spódnicą. Rozszerzone źrenice przepełnia przedwcześnie zgaszona rozpacz. Przyciąga do siebie puszysty koc, tak jakby chciała się schronić w jego miękkości. Jest trzydziestopięcioletnią kobietą, mimo to swoim wyglądem przywodzi na myśl małe, przestraszone dziecko. Zahipnotyzowanym wzrokiem zaczyna wędrować po jasnych tapetach upstrzonych dyndającymi na sznureczkach aniołkami i obrazkami. Wydaje jej się, że czas utknął w miejscu. Nagle, pod wpływem silnego powiewu, lekko uchylone okno otwiera się na oścież, zrywając kilka pasków brązowych wertykali. Weronika jednak nie reaguje na gwałtownego intruza. Wpatruje się nieporuszona w dorodne krople deszczu. Skrupulatnie analizuje wodne kształty rozpłaszczające się na szklanej tafli, próbując wyczytać jakby istotny dla siebie znak… Raptownie podnosi się i zaczyna krążyć niespokojnie po pomieszczeniu, dotykając różnych przedmiotów, to poprawiając koronkową serwetę na ławie, to przestawiając kwiatek w doniczce z komody na półkę, to zmieniając kilkakrotnie miejsce reprodukcji z jednej ściany na drugą, to zapalając pokaźnych rozmiarów świecę, nie wiedząc zupełnie po co… W tym niezdecydowaniu staje pośrodku pokoju, rozgląda się wokół badawczo, jakby od zewnętrznego ładu zależało jej dobre samopoczucie. Wiatr wpadający brawurowo do środka zachowuje się jak niezapowiedziany, nachalny gość i gasi ją natychmiast. Weronika podchodzi w końcu do futryny i zamyka skrzydło okna, po czym zakłada zerwane przez intruza podłużne paski zasłon. Nagle sztywnieje posągowo, obserwując swój ulubiony pejzaż za oknem: ścianę lasu skąpaną w wiosennej ulewie, mieszankę barw odchodzącej królowej śniegu i postępującego kolorytu przedwiośnia. Uwielbia te sielskie widoki, stare korony drzew liściastych, meandry wąskich dróżek, bliskie połacie pól uprawnych i niezagospodarowanych, dzikich łąk. Czuje swoistą harmonię z otaczającym ją krajobrazem. Tak, jeszcze dziś, gdy chmury przestaną płakać, pójdzie na spacer, by rozkoszować się świeżością wiejskiego powietrza, którego rześki powiew zacznie budzić ją do życia, a ona będzie mogła delektować serce fortunnie napotkaną na śródleśnej polanie sarenką…

Malutki, skromny domek na skraju Poleskiego Parku Narodowego pomiędzy wsiami Zawadówka i Stare Załucze jest ziszczeniem jej marzeń o zamieszkaniu na łonie natury. Wzdłuż drewnianego płotu nasadziła dużo słoneczników, których złote płatki wraz z czerwonym dachem i zielonymi ścianami budynku tworzą barwny obrazek, cieszący zmysły.

Kocha włóczyć się po zacisznej krainie wyposażonej przez naturę w liczne torfowiska, jeziora, stawy, mokradła oraz stare lasy. Uwielbia atmosferę bagien przepełnioną niewysłowioną tajemniczością oraz dziewiczość tych obszarów. Ma słabą orientację w terenie, więc dość często gubi się, spacerując ścieżkami podmokłego Polesia. Odczuwa wtedy obezwładniający lęk, bo nie wie, czy zdąży wyrwać się z labiryntu wąskich dróżek, zanim zapadnie zmrok. W takich momentach otuchy dodają jej echa „Pieśni Bagien”, zapamiętane z koncertów wybitnych grup śpiewaczych zjeżdżających się raz do roku do Woli Wereszczyńskiej z Białorusi, Ukrainy i polskiego Polesia. W zawodzeniu pieśniarzy jest jakiś smutek i tęsknota, a w sposobie wyrażania tych emocji – żywioł. Klimat przepięknej, nostalgicznej kultury muzycznej wschodniego pogranicza zapada tak głęboko w serca tubylców i turystów, że może im towarzyszyć przez resztę roku. Towarzyszy też Weronice w momentach samotności.

Kobieta często pyta siebie, czy to miejsce jest upragnionym domem. A może jest tylko przejściowym schronieniem na czas leczenia ran po ostatnim, jakże rozczarowującym związku z Mariuszem… Zakochanie minęło dość szybko, a po nim zapanowały biegunowe emocje – od oziębłości uczuciowej do porywającej namiętności. Eksploatowali się wzajemnie w kąsającej grze, nafaszerowanej wybuchami emocjonalnej zaborczości, w której z impetem przekraczali granice osobistego terytorium, atakując się raz po raz nawzajem. W tym zagorzałym, wzajemnym przywiązaniu trwali ponad dwa lata, falując od bólu do przyjemności. „Jakaż to była wikłająca znajomość… Mariusz z dnia na dzień stał się moim epicentrum” – wspomina. „Wyobrażałam sobie, że tworzymy jedność jak dwie połówki pomarańczy. W rzeczywistości zbudowaliśmy więzienie”. Weronika przymyka oczy, a w jej głowie pojawia się obraz dwojga zrośniętych ze sobą jak syjamskie niemowlęta ludzi. Każde z nich jest na swój sposób upośledzone tą spoistością. W głębi chciała się uwolnić od męczącej zależności, ale jednocześnie bała się po prostu, że straci jakąś ważną część siebie. „Druga połowa” przecież wdzierała się i zlewała z jej krwią, wypełniała pustkę, tłumiła ułomności, budowała ułudę lepszego autowizerunku.

„Była w nas jakaś potrzeba nierozwiązalności. A może powinnam mówić tylko za siebie? Mariusz potrafił być taki konkretny w przeciwieństwie do mojego niezdecydowania. Oczywiście tym mi imponował. Pragnęłam go! I to jak bardzo! A mój apetyt rósł z każdym tygodniem.

– Weronka, ja już nie daję rady wychodzić naprzeciw twoim oczekiwaniom! I jeszcze to, i jeszcze tamto! Mam dość! – wykrzyczał mi kiedyś w nerwach, a ja i tak chciałam więcej, bardziej, mocniej”. – Spogląda przez chwilę na zmoczone szyby okienne i ponownie zamyka oczy, czując się zaproszona do lenistwa przez mżysty akompaniament. – „Ale ja też nieustannie otwierałam się na niego, czujnie obserwując i reagując na męskie zmienne nastroje, tak jakbym była odpowiedzialna za jego dobre samopoczucie i wybory. Kiepska kondycja Mariusza równała się mojemu zmartwieniu. Dochodził do tego ciągły strach o przetrwanie związku.

– Wiesz, chyba przeniosę się do Warszawy. Tu nie umiem się odnaleźć zawodowo. Nie potrafię dłużej funkcjonować z tobą w jednej przestrzeni, w której przenika się zarówno praca, jak i życie, w tym moja rola partnera. Muszę się sprawdzić gdzie indziej.

– Jak to? To jak wyobrażasz sobie nasze życie na odległość?

– Będę przyjeżdżał w weekendy.

To zabrzmiało jak początek dramatu. Tak bardzo bałam się go stracić! Związek, póki był w fazie zakochania, oczywiście dawał radość i poczucie bezpieczeństwa. Byłam pełna iskry, uśmiechnięta, zaspokojona. I wypełniona taką siłą, która umożliwiłaby nam osiągać najwyższe szczyty; moglibyśmy pokusić się o Himalaje… Zmieniałam się na tym etapie nie do poznania. Odczuwałam intensywniej życie. Otrzymałam przecież nowy sens istnienia, czując się wyjątkową dla Mariusza. Bycie potrzebną i podziwianą potwierdzało moją wartość. Ileż ja wtedy chciałam z siebie dawać!!! Wydawało mi się, że jestem po prostu tak bardzo empatyczna i dobra z natury. Na dnie tej wspaniałości miałam jednak ukrytą intencję. W głębi »pracowałam« , by zasłużyć na miłość. Schowałam nieuczciwy »myk«, zakładając, że obecny »biorca« kiedyś zwróci mi dług w postaci ciepła i akceptacji. Tak naprawdę w tym niewyartykułowanym życzeniu był już zalążek »biorcy«. Kiedy Mariusz odrzucał moją »wspaniałomyślność«, wpadałam w lęk”.

Dzwoni telefon, Weronika przez moment kłóci się sama ze sobą, czy odebrać. Jednak potrzeba wycofania i pływania w wewnętrznym świecie zwycięża.

Przypomina sobie kolejną trudną rozmowę:

„– Znowu pisze do mnie ta dziewczyna… – Mariusz uśmiechnął się pod wąsem.

– Jaka dziewczyna?

– Pracowała kiedyś z tobą, taka młoda, prosto po studiach, może niezbyt piękna, ale za to z bardzo długimi nogami, Beata. Ma ustawionych rodziców, więc załatwili jej inną, lepszą fuchę. Wyciąga mnie na dyskotekę dziś wieczorem, nie mam co robić w sumie, to chyba pójdę.

– Jak to?

– A czemu miałbym nie iść? Co ty myślisz, że ja się z tobą tylko spotykam?

– Szukasz kogoś innego?

– Tak, szukam… Kogoś, kto będzie dobry dla mnie. Kogoś, kto zamieszka ze mną i będzie się o mnie troszczył. Mam profil na portalu, wiesz, na Sympatii, ale tam ciężko znaleźć kogoś normalnego. Byłem nawet ostatnio na dwóch randkach, ale były do niczego! Ty też powinnaś sobie kogoś znaleźć. Kogoś bardziej odpowiedniego dla siebie. Jesteś delikatną kobietą z klasą, po co ci taki prosty, czasami wręcz prymitywny mężczyzna jak ja?”

Nie umiała nawet się zbuntować, pozostała niema. To była jej chroniczna przypadłość – nie potrafiła zawalczyć o szacunek dla siebie. Wycofywała się. Zdrowy gniew działał ze spóźnionym zapłonem. Po dwóch tygodniach, ni z tego, ni z owego, wymierzyła mu policzek w twarz. Mariusz stanął jak wryty, zupełnie nie przewidując ataku i tylko wymamrotał: „ty nie jesteś kobietą”, po czym okręcił się na pięcie i trzasnął drzwiami. Tej nocy nie spała, przeczuwając rychły rozpad związku. Zadawała sobie pytanie, skąd ten brak stabilności między nimi. I w końcu zaczęło wybrzmiewać w jej myślach jedno słowo – symbioza, symbioza, symbioza…

„Tak, dotarło do mnie, że współuzależnienie to moja specjalność w przeróżnych związkach. Rzadziej bywałam w nich osobą dominującą, częściej podporządkowaną. Każda z ról była niełatwa, choć w każdej, bez wyjątku, czerpałam benefity. Uległość owocowała zwolnieniem od odpowiedzialności, ceną było poczucie stłamszenia. Rodziła się niechęć, zmieniająca się czasem we wrogość, z powodu coraz bardziej dojmującego poczucia słabości. Gdy z kolei ja stawałam się »górą«, miałam chwilową satysfakcję, ale męczyłam się wkrótce dźwiganiem tej słabszej »połowy«. Głębokie poczucie bezwartościowości miało być rekompensowane iluzją budowania mocniejszej wersji siebie przez uzyskiwanie albo ciągłej aprobaty, albo poczucia dominacji”.

Weronika wzdryga się, dreszcz wzdłuż kręgosłupa przeszywa jej ciało, gdy przywołuje w pamięci chwile upadku związku, który miał przecież zagłuszyć niepomierne poczucie osamotnienia.

„A ta moja ponadwymiarowa emocjonalność sprawiała, że wszystko przeżywałam tak intensywnie. Tak, związek był moim nałogiem i jego koniec działał jak odstawienie narkotyku. Euforyczny bodziec zniknął, jego miejsce zajmowała drętwota i zgnębienie. Chorowałam ze smutku. Bolało też wymierzanie wobec siebie złości, obwinianie się za to, co nie wyszło. Bo w końcu zobaczyłam, że ja także próbowałam wywierać psychiczny wpływ na mężczyznę, tak jakbym chciała odcisnąć swoje piętno na jego indywidualności… Usiłowałam przecież nim bezwiednie manipulować, wykonując swoją przemocową robotę w białych rękawiczkach. Taki był ze mnie cichy i niepozorny »terrorysta«… Zajęło mi kilka dobrych lat, by tę perspektywę dostrzec. W tamtej fazie dostrzegałam niegodziwość wyłącznie w partnerze. Jeszcze wtedy nie rozumiałam, że wydobywając na światło dzienne tak zwane zło w innym, dosięgam własnego cienia”.

Półmrok osowiale wdziera się w kąty. Weronika czuje chłód na plecach, narzuca więc sweter na ramiona i wślizguje się na powrót pod gruby koc. Rozgląda się znowu po pokoju i zerka na sielankę za oknem. Deszcz ustąpił. Bez zapału podnosi się z „legowiska” i wychodzi na ganek. Nie może uwierzyć własnym oczom. Błotnistą drogą w długich kaloszach maszeruje dziewczynka. Może ma jakieś siedem czy osiem lat. Paraduje dumnie jak na pierwszomajowym pochodzie w czasach PRL-u, w białoczerwonym płaszczu przeciwdeszczowym. Nuci sobie coś pod nosem, machając frywolnie parasolką.

– Dzień dobry, nie zgubiłaś się? – krzyczy Weronika, ale rzadki gość podskakuje żwawo pomiędzy kałużami, nie słysząc pytania. W końcu zaczyna biec przed siebie, ochoczo zmierzając prosto w błotniste bajorka i znikając z horyzontu.

Weronika, zdezorientowana niecodziennym widokiem, wraca do środka. „A może jednak to miejsce jest tylko atrapą azylu broniącego mnie przed kolejnymi życiowymi niepowodzeniami?”. Nie umie jednoznacznie odpowiedzieć sobie na to pytanie. Chciałaby wierzyć, że jest to właściwe miejsce na ten czas. Ludzie rzadko przechodzą drogą przy jej domostwie i to bardzo jej odpowiada. Dzisiejszy epizod z wdzięcznym maluchem to prawdziwy ewenement. Czasem tylko leśnik przychodzi, by ponarzekać na to, jakich niekompetentnych ludzi przysyłają mu do pracy i jakie drzewa znowu szykują do wycinki. Innym razem zabłąkany turysta zagadnie o właściwą drogę do ścieżki przyrodniczej albo pani Jagna z pobliskiej wioski zajedzie z zapytaniem, czy Weronika nie potrzebuje świeżych jajek. „Na tym etapie mojego życia to jest najlepsze z możliwych dla mnie miejsce. Moja enklawa schowana pomiędzy jeziorami, bagnami i mokradłami. Mój mikroświat, dokładnie taki, jakiego teraz potrzebuję” – dodaje sobie otuchy. „I lubię obecną pracę. Lubię patrzeć na umorusane dzieci, droczące się ze mną w sprawie pracy domowej. Uwielbiam ich zaangażowanie, podczas gdy zadają mi dociekliwe pytania, na przykład dotyczące tego, czy mają namalować zimę, gdy jest śnieg, czy wtedy, gdy go w ogóle nie ma”. Kąciki ust unoszą się pogodnie na tę retrospekcję. Pracuje w Woli Wereszczyńskiej jako nauczycielka plastyki w szkole podstawowej, do której chodzi najczęściej pieszo, a gdy nabierze ochoty, jeździ rowerem.

Ni z tego, ni z owego Weronika odwraca się nerwowym ruchem i chwyta za telefon. Nie wykręca jeszcze numeru, tylko wciska paznokcie w komórkę, walcząc z nieśmiałością. Wie, że potrzebuje tej rozmowy, rozmowy z kobietą, której nie zna osobiście, której nigdy wcześniej nie widziała, ale za to czytała jej książkę. „Taki krótki tekst, a żyje wciąż w każdej komórce mojego ciała”. Natknęła się na tę lekturę przypadkiem, choć zgadza się z Einsteinem, że „przypadek – to Bóg przechadzający się incognito”. Pamięta bardzo dokładnie tamten dzień. Spędzała krótkie wakacje na Podlasiu. W ponure przedpołudnie wybrała się na zakupy do Tykocina i tak od niechcenia, trochę dla zabicia czasu, wstąpiła do biblioteki. Chodziła bez celu między półkami, wyciągając co jakiś czas książkę, która zaciekawiła ją tytułem. Za którymś razem wyjęła egzemplarz zatytułowany Splamiona tożsamość, napisany przez Barbarę Moderską. Zaczęła czytać pierwszą stronę i w okamgnieniu poczuła, iż jest w magnetyczny wręcz sposób wciągana w bardzo osobliwy klimat fabuły. Po kilku zdaniach wiedziała już, że nie chce odłożyć tej książki. Wypożyczyła ją i w wynajętym pokoju przeczytała od razu od deski do deski. Do dziś nie potrafi przestać myśleć o wydarzeniach i atmosferze tego krótkiego dzieła.

Czy potrzebowała tej pisarki jako przewodnika? Może tak… Miała świadomość, że drugi człowiek jest w stanie tylko pomóc jej eksplorować własne wnętrze, towarzyszyć w odnajdywaniu zagubionego serca, jednak nikt niczego za nią nie zrobi. Może jej tylko wskazywać kierunek, gdy będzie się gubić w labiryncie życia. Ale w tej chwili chyba najbardziej tego potrzebowała. Tego, by odszukać siebie… I ponownie wskrzesić nadzieję. Tak! I wskrzesić nadzieję! Błysk determinacji przeszywa jej twarz. Wybiera numer do autorki, który z wielkim trudem zdobyła od koleżanki pracującej w świecie kultury i organizującej spotkania autorskie. Po niezręcznym przedstawieniu się oraz wyjaśnieniu przyczyn swojego zachowania, prosi o spotkanie.

Barbara Moderska, niezmiernie zdziwiona i zdystansowana w pierwszym odruchu, nie w pełni też przekonana do sensu ich rozmowy, ostatecznie godzi się. Wyznaczonym przez nią terminem jest następny piątek o godzinie siedemnastej w Lublinie. Kobiety mają się zobaczyć w kawiarni „Inne piękno” przy ulicy Słonecznej.

***

Przed spotkaniem Weronika otwiera książkę Barbary na chybił trafił i czyta ustęp:

W podskokach wracałam ze szkoły. Wypełniona po brzegi radością niczym puchar lodowy za trzydzieści złotych, ten wielki z bananem. Byłam rozmarzona. Nie mogłam się doczekać, by ogłosić mamie, że ukończyłam czwartą klasę z czerwonym paskiem! Zdarzyło mi się przecież wstawać wczesnym rankiem, by przed lekcjami powtórzyć materiał na klasówkę. I teraz są tego owoce! Będą też następne – oczy dumnej ze mnie mamy.

Rozentuzjazmowana zadzwoniłam do drzwi. Nie usłyszałam żadnych kroków. Zadzwoniłam raz jeszcze. Nikt nie otwiera. I raz jeszcze… I ponownie bez skutku. Zasępiona oparłam się o balustradę na schodach, tępo wpatrując się w wejście do domu.

Zaczął kropić deszcz. Ochłodziło się. Co prawda stałam pod zadaszeniem, mimo to zrobiło mi się zimno i nieprzyjemnie. Po jakichś dwóch godzinach wrócili rodzice. Ojciec, tradycyjnie, minął mnie obojętnie, tak jakby mnie w ogóle nie widział. Mama, tuż po przekroczeniu furtki do ogrodu, zaczęła krzyczeć:

– Co z ciebie za fujara, zapomniałaś kluczy do drzwi! Przecież ci powtarzałam!

– Mamo, ja dostałam same piątki na świadectwie!

– Co tam z twoich piątek, skoro taka z ciebie oferma, że nawet o kluczach nie pamiętasz!

– Mamo, ale to jest czerwony pasek! Tylko pięć dziewczynek w klasie tak zakończyło rok i jestem jedną z nich!

– Z czego ty się cieszysz? Gamoń mókł na deszczu…

Zbita z tropu, potulnie weszłam do środka. Zmarznięta uciekłam do swojego pokoiku. Tam są lalki i książki. Dobrze mi z nimi. Dziś już tu zostanę, nie wyjdę na dwór. Albo nie, pójdę do kiosku i kupię sobie coś nowego do poczytania. Mam w końcu odłożone kieszonkowe. Zresztą jakbym ich nie miała, to i tak mogłabym wziąć od ojca. Pieniędzy nigdy mi nie odmawia. Zeszłam na obiad, gdy mama rutynowo wołała na posiłek. Rodzice o coś się kłócili, więc mogłam pozostać niewidoczna. Wyfrunęłam bezszelestnie do sklepiku i wróciłam, trzymając w ręku „Lato w mieście”. Zagłębiłam się w opowieść z nadzieją, że przede mną lato pełne przygód…

Pogłębiająca się szarość za oknem przymknęła mi powieki. Schowałam się chętnie pod ciepłą pierzyną. Ciemność zadomowiła się w sypialni na dobre, gdy usłyszałam niedźwiedzia, kroczącego twardo po drewnianych schodach. Każde jego stąpnięcie pulsowało mi w uszach tak, jakby nadchodził co najmniej gigantyczny King-Kong.

Drzwi otworzyły się pomaleńku. Zazwyczaj skrzypią. Tym razem nie zachrobotały wcale. Nieuniknione zbliżało się do mojego kącika. Nasunęłam kołdrę na twarz.

Krew zlodowaciała mi w żyłach. Ręce i nogi zesztywniały natychmiast. Czułam, jak moje ciało przyobleka się w śmiertelną bladość. Mogłam z pewnością straszyć na cmentarzu w Halloween.

Był ubrany w staromodne spodnie, przepoconą koszulę i tę ohydną szorstką kamizelkę. Nie znosiłam jego kolczastej odzieży. Nie rozumiałam, dlaczego mama kupuje mu takie kłujące ubrania! Wyczułam cierpką woń alkoholu. Wsłuchałam się w bicie mojego serca, które gnało, jak koń na wyścigach. Zacisnęłam mocno oczy, żeby nic nie widzieć, bo i po co…? Przygryzłam górne wargi. Drżałam cała, jakby nagle wpadł w odwiedziny srogi mróz.

I nagle byłam już rozpłaszczona pod tłustym cielskiem. Zastygłam w przerażeniu niczym zdechła gadzina. Nie walczyłam. Nie szamotałam się. Bezwładne członki leżały sobie obok mnie jak u martwej kukły. Czułam tylko te paskudne wełniane kolce, co rusz ocierające się o moją skórę, drażniąco w górę i w dół. W górę i w dół. I coraz szybciej. I mocniej. I jeszcze raz. Jeden gryzł mnie w powiekę niczym nienasycona, złośliwa osa.

Ochrypłe jęki wbijały mi się w uszy. Już nie wiem nawet, czy to jego pot czy moje nieme łzy zrosiły mi policzki. Ja, bezgłośna, wciśnięta w rowek w wersalce, odleciałam duszą w jasne przestworza obiecujące łaskawe życie.

„Nie ma mnie, ale jest niebo za oknem. Z gwiazdami i rogalikowym księżycem – jak w bajce. Księżyc, jak to księżyc, niczemu się nie dziwi i śpiewa sobie cichutko jakąś piosnkę z powtarzającym się wersetem: Bóg jest tu i tam, teraz i tutaj… Bóg jest tu i tam, teraz i tutaj… Bóg jest i tu, i tam, teraz i tutaj… Patrzy sobie spokojnie, jak leżę półmartwa ze skamieniałą uległością na twarzy i skrytym wulkanem nienawiści”.

Dziewczęca niewinność – użądlona zdradą – naprężyła się jak łuk. Oczy zamroczone gorzką pigułką zniewagi chciałyby puścić w niepamięć to, co widziały. Serce odarte z czystości spadło gdzieś niżej i nie może sobie przypomnieć, do czego zostało stworzone. Gdyby miało moc olbrzyma, rozerwałoby kraty wstydu. Gdyby miało skrzydełka wróbelka, odleciałoby gdzieś hen daleko… Może poszybowałoby do pozaziemskich wrót…

Weronika odkłada niespiesznie książkę, jej oddech staje się niesłyszalny i płytki, oczy zawieszone. Ilekroć czyta te fragmenty, tylekroć jest poruszona. Wpada wtedy w jakiś stan otępienia, z którego najchętniej by nie wychodziła. Ale dziś nie może sobie na to pozwolić. Pora ruszać na spotkanie. Powoli ubiera się i ociężałym krokiem wychodzi z domu.

Dojeżdża sporo wcześniej w ustalone miejsce i siada przy stoliku usytuowanym vis-à-vis starego fortepianu. Kładzie przed sobą książkę Barbary i niecierpliwie czeka. Kiedy wstępuje do środka atrakcyjna, dojrzała kobieta o sportowej figurze, w lekko nonszalanckim stroju z długim sznurem korali i pewnym krokiem kieruje się w stronę Weroniki, ta patrzy na nią z niedowierzaniem. Jej kroki, ekspresyjność w ruchach pokazują zdecydowanie, zaś wyraz twarzy – łagodność. Oblicze Barbary ma w sobie coś bezsprzecznie zwracającego uwagę Weroniki i nie chodzi tu o swoistą urodę, bo jej uroda nie mieści się w standardowym kanonie piękna, czy też o widoczną dobroduszność, nie, to nie to, coś innego przyciąga wzrok w jej stronę. Weronika nie potrafi tego nazwać. Jest to jakiś rodzaj niedefiniowalnej zagadkowości.

„Niecodzienne połączenie. Ta żywiołowość i delikatność jednocześnie…” – analizuje Weronika, czując się coraz bardziej onieśmielona.

Kobiety przedstawiają się sobie dość oficjalnie i po złożeniu zamówienia zaczynają rozmowę.

– Proszę wybaczyć, że pani zawracam głowę, że tak panią zaskoczyłam… – mówi Weronka, spuszczając na chwilę wzrok ze swojej rozmówczyni.

– Pani Weroniko, chętnie dowiem się, w czym mogę pomóc? Jeśli w czymś mogę być pomocna. – Barbara unosi nieco brwi do góry, inicjując dalszą część rozmowy.

– Nie wiem, od czego zacząć… Pani książka zrobiła na mnie duże wrażenie. Przyciągała i odpychała jednocześnie. Zaciekawiała i zniechęcała. Czy to, co pani opisała, jest prawdą?

– Książka jest oparta na faktach – odpiera stanowczo, jakby chcąc szybko skończyć temat. Wpatrując się w oczy Weronice, próbuje wyczytać z nich intencje wynikające z tego pytania.

– Brzmi to enigmatycznie, tak jakby pani nie chciała powiedzieć czegoś wprost.

– Mam do tego prawo.

– Przepraszam, może zabrzmiało to obcesowo.

– Chyba tak, zwłaszcza jak na początek naszej znajomości. – uśmiecha się z lekkim grymasem. Zupełnie tak, jakby próbowała ukryć poruszenie, które wywołało w niej tak bezpośrednie pytanie.

– Za dużo chciałabym od razu wiedzieć. To wynika z mojej ciekawości i dezorientacji, co się dzieje ze mną. W trakcie lektury moje ciało reagowało bardzo mocno w niecodzienny sposób. Czułam potężny ucisk w klatce piersiowej i w gardle. Odkąd przeczytałam te opisy dziecka o… czuję się tak, jakby mój organizm zaczął żyć własnym życiem. Nie rozumiem tego, co mi się teraz przydarza… tych odczuć. Jednak od czasu, gdy przeczytałam tę książkę, nie mogę przestać myśleć… o treści. Jestem roztrzęsiona. Wciąż cała dygoczę.

– Czy pani przeszła podobną traumę?

– Nie wiem. Być może. Teraz nie pamiętam, może tak jak bohaterka pani książki. Odkąd ją przeczytałam, nie mogę się opanować. I tak się okropnie boję…

Dialog niespodziewanie przerywa kelner, przynosząc zamówione gorące napoje i proponując deser dnia – ponoć doskonały sernik na zimo z malinami. Kobiety są jednak zbyt pochłonięte tym niepowszednim spotkaniem, że poprzestają tylko na kawie i herbacie. Po odejściu kelnera Barbara kontynuuje swoją wypowiedź:

– To, co mogę pani poradzić, to raczej spotkanie z psychoterapeutą, który będzie bardziej pomocny niż ja. Potrzebuje pani fachowego wsparcia w kryzysie, który pani przeczuwa. Traumy są jak kataklizm. Sieją spustoszenie i niszczą świadomość. Im szybciej zmierzy się pani z problemem, tym prędzej zahamuje nieposkromione postępowanie tej przypadłości. Nieleczone traumy rozprzestrzeniają się. Im bardziej zajmie się teraz pani sobą, w odpowiednim towarzystwie, tym lepiej dla pani – stwierdza Barbara, która przez chwilę planuje ująć położoną płasko na stoliku rękę kobiety i pogłaskać ją w geście otuchy. Ostatecznie wycofuje się z tego zamiaru i zaczyna kartkować własną książkę, kamuflując swoje wewnętrzne poruszenie.

– Tylko że ja poczułam jakąś bratnią duszę w pani… Poza tym przeszłam już ponad pięcioletnią terapię, naprzemiennie – indywidualnie i grupowo… Sądziłam, iż tyle mi wystarczy.

– Być może poprzednia terapia była potrzebna do odzyskania pamięci, a teraz przechodzi pani na inny etap i potrzebuje dalszego wsparcia.

– Jeśli mnie się zdarzyło to, co pani bohaterce, to… – Weronika nagle wybucha płaczem i zasłania się dłońmi. Na obliczu Barbary maluje się współczucie i zmieszanie jednocześnie. Szybko wyjmuje z torebki chusteczki i podaje jedną Weronice.

– Kawiarnia nie jest odpowiednim miejscem na taką rozmowę. Nalegam, by ponownie zgłosiła się pani do specjalisty.

– Czy może mi pani kogoś polecić?

– A skąd pani jest?

– Mieszkam w tej chwili na wsi, około czterdziestu kilometrów od Lublina, mogę tu dojeżdżać.

– Polecam Marię Jankowską. Jej numer telefonu znajdzie pani w necie, pracuje w Śródmieściu.

– Będę mogła jeszcze do pani zadzwonić? – pyta, ocierając nos.

– Tak, zapraszam. Może pani liczyć na moją pomocną dłoń. To, co teraz pani rozpoczyna, może być wędrówką po najcenniejszy skarb życia. Poławiacze pereł schodzą głęboko na dno oceanu w poszukiwaniu morskiego fenomenu, ryzykując własne życie. Niektórzy je tracą, jeśli nie są zbyt ostrożni i nie zważają na granice swojej wytrzymałości. – Barbara urywa swą wypowiedź niespodziewanie, gdy przy stoliku obok siadają kobieta i mała dziewczynka z balonikiem w jednej garści i lizakiem w drugiej. Jak zahipnotyzowana wpatruje się w dziecko figlarnie wymachujące swoimi cudeńkami. Weronika podąża wzrokiem za zainteresowaniem swojej rozmówczyni.

– Zna ich pani?

– Nie, nie… coś mi się przypomniało i tak się… przepraszam… – tłumaczy się niezdarnie, przeskakując wzrokiem w okno. – O czym to ja mówiłam?

– Rozmawiałyśmy o ludziach poszukujących pereł. I o podróży w głębiny. Wiem, jak powstaje perła – wtrąca nieśmiało Weronika. – Chyba się domyślam, do czego pani zmierza. Gdy miałam kilka lat, dostałam od taty pierścionek z perłą. W tamtym czasie miałam nianię, która karmiła mnie różnymi opowieściami. Jedną z nich była ta o powstawaniu pereł. One stają się piękne dopiero w wyniku długotrwałego procesu, któremu towarzyszy ból. – Cichną obie. – Pani już pewnie zdobyła własną perłę…? – przerwała milczenie Weronika.

Barbara uśmiechnęła się, patrząc głęboko w oczy nowej znajomej.

– Nie. Schodzę wciąż coraz głębiej jak ryzykowny poławiacz. I jestem jak małż, zaprzyjaźniam się z tym, co mnie uwiera. – Zawiesza głos, zastanawiając się, czy chce kontynuować ten wątek. Po chwili namysłu podtrzymuje temat: – Pamiętam z dotychczasowej wędrówki zachwyt nad wyłaniającym się pejzażem, ale nieobce są mi też momenty osłupiającego strachu. Okres wytchnienia przeplata się z okresem wyczerpania. – Nagle podnosi dłoń do ust, jakby chciała je zamknąć. – Może warto teraz poddać się innemu nurtowi psychoterapii, na przykład pracy z ciałem według Lowena…? – Raptownie zmienia bieg rozmowy: – Tak, żeby wchodziła pani na wyższy poziom wczytywania się we własną osobowość i zdejmowania niesłużących warstw. – Milknie powtórnie, zawieszając wzrok na brykającej w pobliżu dziewczynce. Gdy się wyrywa z zamyślenia, podnosi głos ociupinę, tak jakby chciała wyraźniej dać znać, że jest obecna: – Życzę pani dużo siły i wiary, że to początek nowego, lepszego życia. Jakie jest obecnie pani marzenie? – Ton znowu stał się lżejszy.

– Nie wiem – kwituje bez zastanowienia Weronika, pocierając gorączkowo nadgarstki.

– Proszę dać sobie czas na zastanowienie. To ważne.

– Dlaczego?

– Posiadanie pragnień oraz praca nad ich realizacją, nadają sens życiu oraz przywracają poczucie sprawczości, dzięki któremu możemy przezwyciężać trudności. Na bycie Buddą wolnym od pragnień jeszcze nie pora! – Uśmiecha się pierwszy raz. – Co prawda marzenie to rodzaj dysocjacji, ucieczki od teraźniejszości. Jednak taka forma oddzielania się od rzeczywistości w określonych sytuacjach może być cennym zasobem, tak jak w przypadku Anny, bohaterki książki – nie popadła w obłęd w chwilach największego cierpienia właśnie dzięki marzeniom, w których spełnienie wierzyła i nad ukonkretnieniem których pracowała.

– I ziściły się?

– Marzenia nie spełniają się same. – Barbara nagle ucieka wzrokiem w jakąś siną dal. – Tak postawione pytanie oznacza, że ulegamy magicznemu myśleniu i oddajemy władzę w czyjeś ręce. Z kolei, gdy wierzymy tylko w swoje sprawstwo, gdy całkowicie polegamy na sobie lub wyłącznie na zewnętrznym autorytecie, to również możemy drastycznie się pomylić. Oglądała pani pewnie Dekalog Krzysztofa Kieślowskiego. Pierwsza część: Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną wspaniale obrazuje ten problem.

– Tak, znam ten film. Chodzi o balans?

– Jesteśmy częścią natury, a natura zawsze zmierza do równowagi. Pewnie, że dużo zależy od nas, ale otoczeni jesteśmy siłami potężniejszymi niż my i potrzebujemy szukać rozumienia tych sił. Rozumienia prawideł rządzących życiem na ziemi. Dla jednych to Bóg, dla innych Jezus lub Duch Święty, dla jeszcze innych Budda albo Siła Wyższa bądź Mądrość Życiowa lub Wszechogarniająca Energia.

Znów obie milkną.

– Pomyślę o swoim marzeniu… – wtrąca po chwili Weronika. – W nocy, po telefonie do pani, miałam sen. Dziwny, ale przeczuwam w nim coś dobrego.

– Proszę opowiedzieć, jeśli ma pani ochotę.

– Jestem zahibernowana w lodowcu. Nie wiem, jak dużo czasu tam spędziłam, ale lód zaczyna topnieć i ja wychodzę z pokrywy lodowej jak z trumny. Stawiam nogi na ziemi i rozglądam się, jakbym jej dotąd nie znała. Przede mną widzę drogę oświetloną promieniami słońca. Mogę pójść nią lub w drugą stronę. Tam panuje ponura szarość, gęsta mgła zasłania widok. Tajemnicza siła ciągnie mnie do przodu.

– Niezwykle symboliczne. Dosłownie obrazuje, co przeżywa człowiek w traumie: żyje pod lodowatą skorupą i wtedy sam lodowacieje. Wspaniałe jest to, że nie chce się pani cofać, tylko iść przed siebie. Proszę zwracać uwagę na kolejne sny. To mogą być dla pani cenne wskazówki, ten pokazuje początek nowego świata, innego tła dla pani życia.

– Tak, po tej nocy obudziłam się z pozytywnym nastawieniem, choć nie całkiem wolna od lęku. I pragnę oczywiście zaufać temu wewnętrznemu drżeniu, które się we mnie zrodziło pod wpływem mary sennej i które mnie pcha w jakąś nową dla mnie stronę… Boję się, ale podjęłam świadomą decyzję o wkroczeniu w tę nieznaną przestrzeń.

– Tak, ten sen może być zachętą, bo przecież przed panią fascynujący czas odkrywania nowej siebie. Nie warto wracać do lodowej skorupy.

Weronice towarzyszy niepojęta dla zmysłów wizja budowania pomostu pomiędzy nią a jej rozmówczynią. Ma wrażenie, że może zaufać Barbarze, choć faktycznie w ogóle jej nie zna. Gdy rozmowa zbliża się do końca, serce kobiety przepełnia wdzięczność. Cisną się jej na usta słowa Alberta Camusa, które skądś zapamiętała, jednak nie śmie wypowiedzieć ich na głos… – „Nie idź przede mną, bo mogę za Tobą nie nadążyć. Idź po prostu obok mnie i bądź moim przyjacielem”.

***

Wczesnym kwietniowym popołudniem Weronika spaceruje poleską ścieżką „Dąb Dominik”, rozpoczynającą się we wsi Łomnica. Słońce energicznie tańczy na jej twarzy, odrobinę rozpraszając głęboką zadumę. Kobieta zatrzymuje się na moment przed trzystuletnim dębem. Sędziwe drzewo sprawia wrażenie monumentalnego strażnika lasu na początku drogi. Strzelisty pień z okazale rozrośniętą koroną nakazuje wręcz unieść wysoko głowę. Weronika szybko przenosi wzrok na niebo, które jest dzisiaj przejrzyste i spokojne. Źrenice chłoną przestworza, szukając w oddali czegoś, co dałoby jej poczucie oparcia. Jednak krystalicznie czysta kopuła pozostaje niewzruszona. Zniechęcona obojętnością baldachimu zanurza zmysły w budzącej się naturze. Stare i młodsze drzewa czekają cierpliwie na ciepło wiosennych promieni, by za jakiś czas oczarować wędrowców świeżością tryskającej z pączków zieleni. Ale nawet teraz nie można im odmówić krasy. Weronika ponownie kieruje spojrzenie ku niebu, wypatrując jakiegoś niecodziennego znaku. Błękit pozostaje nieporuszony. Zrezygnowana idzie dalej. Z obojętnością mija sędziwe graby, dumne dęby i nobliwe olchy. Spuszcza w końcu wzrok,maszerując posępnie. Obrazy lasu odbijają się w kałużach jak w lustrach. Ona jednak nie chce zobaczyć swojego oblicza na tej lustrzanej ścieżce.

Zatapia się w trwodze i zmęczeniu. Rzeczywiście, ma za sobą wiele nieprzespanych nocy. W pracy zdarzyły się jej ostatnimi czasy niekontrolowane wybuchy „białej gorączki” wobec kolegów, a to wzmogło i tak już narastające w niej poczucie winy. Wystrzega się wszystkiego, co w jakikolwiek sposób przypominałoby jej „tamtą przeszłość”. Coraz bardziej izoluje się od świata, radykalnie unika spotkań z rodziną i dawnymi przyjaciółmi. Idąc za radą Barbary, wznowiła terapię z nadzieją, że będzie jej lżej, lecz niestety czuje się coraz gorzej. Zaczyna do niej powracać pamięć dzieciństwa, z epizodami, które wydają się prawdą niemożliwą do zaakceptowania.

„Jak przyjąć tak wstrząsającą aberrację ojca? Jak pogodzić się z faktem, że człowiek, który powinien być najbliższym opiekunem, staje się pozbawionym lojalności oprawcą? Ukochany tata… pierwszym partnerem dziewczynki w wieku pięciu lat… Przecież z tym nie da się żyć…” – gdy takie myśli krążą po jej głowie, wygląda niemalże jak obłąkany człowiek. „Boże, wolę umrzeć niż żyć z tą historią”. Echo niesie jej płacz jak jęk zwierząt ze spalonego lasu. Z otępieniem spogląda na dystroficzne jezioro Moszna; jakże chciałaby wskoczyć, zanurzyć się w jego otchłani, opaść na muliste dno i przestać już odczuwać cokolwiek! Uciec od tego koszmaru.

Sięga po telefon i dzwoni do Barbary. Tłumaczy się infantylnie, że chodzi zgodnie z jej zaleceniem na terapię, jednak ból wydaje się coraz silniejszy. Czasami nie wie, jak przeżyć do następnego dnia. Odzyskuje pamięć, która poraża ją jak prąd. Zrozumiała, że książka Barbary otworzyła drobne kanaliki do wypartych przez nią przeżyć. Dręczące wspomnienia pojawiają się znienacka. Poprzedzają je bardzo niepokojące objawy fizyczne: przyspieszone bicie serca, duszność, jakiś silny dyskomfort w całym ciele. Przychodzą nagle, czasami, gdy jakaś z pozoru błaha sytuacja przypomni jej o przeżytych zdarzeniach. Kilka dni temu, gdy była akurat w centrum Lublina, zadzwonił do niej Mariusz. Krótka wymiana zdań okazała się wystarczającym powodem, by otworzyć ranę po ojcu. Musiała szybko schować się w jakiś zakamarek, bo poczuła silny odruch wymiotny. To straszne! Nie jest w stanie zapanować nad swoim ciałem. Czasami też wspomnienia pojawiają się bez żadnego bodźca z zewnątrz, na przykład kiedy beztrosko przechadza się po kwiecistych łąkach w piękny słoneczny dzień. Gdy jest na spacerze lub czyta książkę w domu.

– Słyszę, jak pani cierpi. Przykro mi. Ma pewnie pani świadomość, że w świecie rzeczywistym jest pani teraz bezpieczna. Wspomnienia zaś pokazują działanie pani mózgu, który dąży do tego, by przepracować i uporządkować traumatyczne wydarzenia. To dobry znak. Proszę nie unikać emocji związanych z tamtym doświadczeniem – tłumaczy kobieta spokojnym głosem.

– Tylko, że ja mam tyle luk w pamięci… – Głos więźnie jej w gardle.

– To między innymi dlatego tak ciężko zrozumieć traumę. Z jednej strony wkraczają w całości sceny z przeszłości, lub ich cząstki, z drugiej zaś istotne chwile samego zdarzenia mogą być objęte amnezją. To naturalne, że obecnie wiele rzeczy przestało panią radować. Może też pojawić się rezerwa wobec ludzi, w tym bliskich i dalszych znajomych.

– Oni i tak nie są w stanie zrozumieć, czym było tamto doświadczenie! Są chwile, kiedy wszystko przestaje mieć dla mnie sens… I ten potworny strach… – jęczy.

– Pani Weroniko – szepcze Basia w pokorze ducha – to, co pani teraz przeżywa, to niezwykle męczący stan, powiedziałabym nawet, maratoński wysiłek. Ma pani prawo czuć się wyczerpana. Jak powiedział Napoleon Bonaparte, „cierpienie wymaga więcej odwagi niż śmierć”. Tak więc gratuluję niezwykłej odwagi. Życzę wytrwałości, a otuchy niech dodaje pani wizja nowego życia, nowej pani. Zapraszam kiedyś na herbatkę i dalszą pogawędkę u mnie w Lublinie, mieszkam przy ulicy Poprzecznej siedem przez dwanaście – kończy żywszym tonem.

Po tej rozmowie Weronika doznaje chwilowego ukojenia, ale też pojawia się w niej jakaś żądza sprawdzenia, kim jest Barbara, skąd u niej ta specyficzna wiedza i spokój wewnętrzny. W domu poszukuje informacji na jej temat w Internecie, ale poza tą jedną, dotyczącą książki, nie znajduje niczego. Nie ma jej nawet na Facebooku.

***

Weronika stoi pod nowoczesną, ekskluzywną kamienicą w centrum Lublina, „wbitą” pomiędzy dwa stare budynki. Wpisuje kod na domofonie i wchodzi do środka. Na pierwszym piętrze naciska dzwonek, następnie puka kurtuazyjnie do drzwi, jednak nie czekając, otwiera je i przekracza próg mieszkania. W eleganckiej kawalerce, na pościelonym łóżku siedzi brat Weroniki, zarośnięty mężczyzna po sześćdziesiątce, w brudnym i podziurawionym dresie.

– Cześć, Zenonie.

– Cześć, Weronka.

– Możesz trochę ściszyć telewizję?

– Już.

– Przyniosłam ci sałatkę z łososiem, lubisz?

Zenon krzywi się i kręci głową.

– Nie wiem.

– Jak tam twój ogródek na balkonie? Wychodzisz trochę na słońce?

– Nie.

– Czemu?

– Wychodzę zapalić papierosa.

– Zrobię sobie herbatę.

– Tak, pewnie.

Kobieta zaczyna krzątać się po stylowej czerwono-czarnej kuchni. Opowiada o odwiedzinach bliskiego kuzyna z Kuby i o rodzinnym spotkaniu na wsi. Zenek słucha, obserwując siostrę, najwyraźniej ciesząc się z jej obecności. Weronika wychodzi z kubkiem herbaty na duży taras, którego podłoże stanowi trawnik. Siada po turecku na środku, wystawia twarz do słońca i dalej prowadzi rozmowę z Zenonem przez otwarte szeroko drzwi balkonowe.

– Widzę, że tylko wasze piętro ma takie ogródki na balkonie.

– A tak… Nade mną, tam po prawej, mieszkają dwie kobiety, czasami, kiedy im pomacham, to uciekają, jak jakieś dzikuski. Muszę sobie znaleźć babę.

– Zenon, ty potrzebujesz niańki albo pielęgniarki, ciebie nie zechce normalna kobieta… Chyba że zaczniesz coś robić ze sobą – wygłasza krytykę nauczycielskim tonem.

– Ewelina zostawiła mnie jak psa – rzuca.

– Musiała ratować samą siebie. Zenonie, umyj się, uczesz! Mówisz o kobietach, a zobacz,jak ty wyglądasz!

– Co? Jak? Wczoraj się myłem – bełkocze pod nosem.

– Myć się trzeba codziennie. Może dziś też przyjdzie do ciebie syn, ogarnij się jakoś.

Weronika podchodzi do balustrady zaintrygowana dziecinnymi igraszkami. Na dziedzińcu wśród starych drzew bawi się kilkuletni chłopczyk. Coś tam sobie mruczy pod nosem, ciągnąc plastikowy pociąg dookoła piaskownicy. Wagoniki przewracają się co jakiś czas, a on wytrwale je podnosi i kieruje nimi szybciej. Śmieje się sam do siebie, kiedy biega w koło, nadając, w swoim wyobrażeniu, zawrotnej prędkości bezsilnikowej maszynie.

– Obetniesz mi paznokcie? – pyta cicho Zenon.

– No właśnie, to jest to, twoje uzależnianie się od innych. Stałeś się jak dziecko. – Nie jest w stanie ukryć oburzenia.

– No co, jak nie brałem, nie piłem, paznokcie obcinała mi żona, co w tym złego? To obetniesz mi?

– Boże, coś strasznego. No dobra, chodź do łazienki.

– Nie, tutaj!

– Nie, chodź do łazienki! – rozkazuje.

Zenon najpierw idzie do kuchni i nalewa pół szklanki wódki. Pije jednym tchem. Siostra patrzy na niego bez słowa. Zenon podaje jej nożyczki do paznokci.

– Ojej, jakie ty masz brudne te paznokcie – woła, oglądając wnikliwie dłonie brata.

– Wczoraj się myłem.

– Masz mój pilnik, wyjmuj ten brud spod paznokci.

– Nie umiem.

– A co tu umieć? Zrób to i już.

Zenon potulnie i niezdarnie posługuje się pilnikiem. Szybko oddaje go Weronce.

– Nie chcę go już, zachowaj dla siebie – odpowiada szorstko.

– Brzydzisz się po mnie brać go do ręki?

– Powinieneś mieć pilnik w domu – odpowiada zmieszana.

– Chyba mam gdzieś w łazience.

– Nawet nie wiesz.

– Muszę znaleźć sobie babę.

– Przejrzyj na oczy. Kto cię zechce, chyba tylko alkoholiczka, taka jak ty albo taka, która będzie chciała cię wykorzystać. Zrób coś w końcu ze sobą. Gnijesz tu, nie mogę na to patrzeć.

– Jestem załamany, nie chce mi się żyć. Dla kogo mam żyć?

– Dla samego siebie.

– Po co? Modlę się codziennie, by usnąć i się już nie obudzić. Zresztą czasami też sobie myślę, że jeśli Bóg jest, to nie dla mnie. Stworzył ten świat dla innych, ja tu jestem przez pomyłkę.

– Zenon, ja nie mogę tego słuchać. Zaręczam ci, że na pewno nie jesteś tu przez pomyłkę. Jesteś moim bratem i serce mi krwawi, gdy tu przychodzę. Zdegenerowałeś się i nie masz siły, by cokolwiek odmienić. Nie mogę patrzeć, jak sobie serwujesz śmierć na raty. Pragnęłabym uratować cię, pomagać ci, ale ty nie chcesz. Więc przychodzę tu na chwilę i wychodzę, bo ty nie chcesz czegokolwiek zmieniać.

Weronika nerwowo chodzi po mieszkaniu, zagląda do lodówki i szafek.

– Prawie nie masz co jeść. Pójdę i zrobię ci zakupy… Na co masz ochotę?

– Na nic.

– A gdybyś miał, to co być chciał? – nie ustępuje.

– Kup mi pieczywo.

– Jakie, chleb czy bułki?

– Wszystko mi jedno. – Mruga oczami skołowaciały.

– A gdyby ci nie było wszystko jedno, to co byś zjadł?

– Białą bułkę. I dwie wody mi kup. – Spogląda na nią z ukosa.

– Jakie, gazowane czy nie? – Weronika przyjmuje coraz bardziej wyczekującą postawę.

– Wszystko jedno. Jakie kupisz.

– A gdyby ci nie było wszystko jedno?

– Lekko gazowane.

Zenon wyjmuje z pudełka dwadzieścia złotych i daje jej do ręki. Odrobina słońca uderza prosto w jego oczy; są piwne, podszyte strachem, zmącone wyczerpaniem. Kiedyś piękne i duże jak najdorodniejsze kasztany. Gdy Weronika wychodzi, brat nalewa kolejną szklankę wódki i wypija jednym haustem. Po powrocie siostry pyta, jak tam grób ojca.

– Opiekuję się, sprzątam, zanoszę świeczki i kwiaty. Przydałoby się, żebyś i ty się wto zaangażował, ciężko mi samej. – Nie czekając na reakcję, dodaje: – Zenon, wracam do domu. Trzymaj się i dzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebował.

– Dziękuję za sałatkę.

Weronika wsiada do auta przygnębiona kondycją brata. Przez chwilę siedzi nieruchomo. Głowa bezwolnie zwisa jej jak u zepsutej marionetki. Zagryza co chwilę wargi, nie czując w ogóle tego, że je sobie rani. W końcu odpala silnik i rusza do domu w ślimaczym tempie, kurczowo trzymając oburącz kierownicę. Myśli nerwowo krążą wokół Zenka, rodzinnego dramatu i… Boga. Nie czuła wielkiego żalu do brata za to, że używał jej jako seksualnej podniety w przeszłości, bo on sam był ofiarą, i to go zdeprawowało. Tak przynajmniej sobie to tłumaczyła. Darzyła go współczuciem, zwłaszcza że on nie udźwignął swojej traumy. Zagłusza wewnętrzne katusze alkoholem i narkotykami, wzbraniając się przed przyjęciem cierpienia. Nałóg stał się szatą przykrywającą zżerający go od środka ból. Teraz jest już jak wrak człowieka. Głowa jej pęka, gdy próbuje interpretować sens przeszłości z ludzkiej perspektywy. Jej obecna wiedza jest niewystarczająca, by odpowiedzieć na pytanie, dlaczego makabryczne zdarzenia miały mieć miejsce. W tej chwili, gdyby mogła, strzelałaby do Stwórcy z karabinu maszynowego. Dlaczego do Niego? Bo dał wolną wolę. Po co? Skoro człowiek jest do tego stopnia ułomny! Czemu nie wykreował perfekcyjnej istoty, która umiałaby pielęgnować harmonię w świecie? Odżywa ból, a gdy rana krwawi, niełatwo przyjąć jej swój los. Ona, Zenon i pewnie cała masa innych dorosłych cierpi dziś, ponieważ fundament, na którym powinno się budować życie, został rozwalony w gruzy, a cały porządek życia wywrócony do góry nogami. W co wtedy wierzyć? Gdzie znaleźć oparcie, skoro nie ufa się ani sobie, ani Bogu, ani innym ludziom? Jej poczucie wartości zostało zrujnowane, mozolnie stara się je składać do kupy. Próbowała poprzez pracę i doskonalenie siebie uwolnić się w końcu od gehenny i zapewnić sobie bezpieczeństwo. Jednak ani zewnętrzne sukcesy, ani samodoskonalenie nie przywiodły jej do upragnionego celu, do kojącego stanu spokoju wewnętrznego. Wchodzenie zaś w pierwotny ból to prawdziwe piekło, od którego w nieświadomy sposób próbowała długo uciekać. Teraz w końcu mierzy się z potwornym balastem i kiedy już ma nadzieję, że jest lepiej, że się uwolniła od brzemienia, wyłania się jakiś kolejny fragment nieprzeżytego ciężaru.

Ogromne wręcz pragnienie zaufania nokautuje lęk przed oddaniem sterów w ręce Siły Wyższej. W taki sposób czuje się rozdzierana przez biegunowe siły: intensywną potrzebę zawierzenia i raz malejące, a raz rosnące zwątpienie. Popija sobie latami ten koktajl sprzeczności, co jakiś czas zniechęcając się do jego cierpkiego smaku. Tym samym odczuwa też naprzemiennie gniew i pragnienie bliskości z Bogiem Ojcem. Skoro ojciec nie spełnił roli dobrego ojca, to może Bóg? W końcu mówi się o Nim: Bóg Ojciec! Do cholery!

Po odzyskaniu fragmentów pamięci zbuntowała się przeciw zależności od Boga. Chciałaby budować życie na bazie samowystarczalności, och jakżeż ona by chciała mieć całkowity wpływ na egzystencję! Jednak nadchodzą chwile, gdy dociera do progu własnych ograniczeń i jej potencjał wykazuje niewystarczalność. Wpada na mur. Przychodzi coś całkiem nadspodziewanego, kiedy staje oko w oko z własną bezsilnością, kiedy sposób rozumowania polegający na pokładaniu wiary wyłącznie w swoją moc rozsypuje się w proch. Po raz kolejny wyłania się wtedy nieśmiało nadzieja na działanie Mądrzejszej Siły. Dociera do niej własna małość i chciałaby wierzyć, że KTOŚ WIĘKSZY od niej się nią opiekuje. Och, jaka to byłaby ulga… Czy takie pragnienie Boga jest po prostu niespełnionym pragnieniem opiekuńczego rodzica? Pewnie dojrzała wiara daje moc, by żyć w świecie wiecznej niewiadomej. Pewnie dojrzała wiara w godzinach próby nie szuka jednoznacznych odpowiedzi, potrafi milczeć w obliczu niedostępnej dla ludzkiego umysłu Tajemnicy.

Nikt nie znalazł jeszcze odpowiedzi na trawiące człowieka wątpliwości, a ona miewa od czasu do czasu nadzieję, że będzie pionierem i rozszyfruje kod Boga, gdyż dałoby jej to poczucie bezpieczeństwa, którego całe życie jej brakuje.

„Tak, trudno jest mi pozostać na progu tajemnicy… Ale może nadejdzie ten moment, że zagości we mnie cichość serca z respektem dla niewytłumaczalności, doznam łaski spokoju, przestanę się miotać. Może wtedy dopiero coś usłyszę…” – stwierdza w duchu, zaciskając wargi.

Niespodziewanie pijany rowerzysta zjeżdża na jej pas. Weronika usuwa się zręcznie na drogę pod prąd, krzycząc z przerażeniem:

– Nie!!! Nie!!! Nie!!! Nieee!

Zatrzymuje auto z piskiem opon i wysiada. Ogląda się na beztroskiego rowerzystę. Ten jedzie dalej, gwiżdżąc wesoło pod nosem, nieświadomy niedoszłego wypadku. Minął Weronkę, szczerząc do niej zęby. Szczęśliwie nikt nie jechał po przeciwnej stronie. Z rozdygotanym sercem zjeżdża na pobocze po swojej stronie jezdni, chowa twarz w dłoniach i wybucha płaczem. W tym momencie z głęboko zakorzenionych pokładów nieufności przedziera się znowu pragnienie, by zdać się na Boga i zaakceptować niepojętość świata, by wierzyć, że jej istnienie ma sens, kimkolwiek i jakakolwiek jest. Tam głęboko na dnie jej sceptycyzmu, przysypanego popiołem nielojalności rodzica, zatliła się chęć, by odnaleźć Boga w swoim sercu, by móc powiedzieć: „Tak zwane zło to tylko cząstka całości. Nie rozumieć go, nie ogarniać umysłem, jednak ufać, że z Jego perspektywy właśnie nadeszło dobro”.

Gdy dojeżdża w końcu do swojej chatki, rzuca się wykończona na łóżko. Ma świadomość, iż od jakiegoś czasu kręci się w kółko, raz mówi tak, raz inaczej.

Utrudzona, po całym dniu, zasypia.

***

Niespiesznie krąży po cmentarnych dróżkach przy ulicy Unickiej w Lublinie w poszukiwaniu grobu swojej przyjaciółki, Helenki, która zmarła na białaczkę w wieku osiemnastu lat. Nie wie nawet, dlaczego Helena okazuje się dziś dla niej tak ważna. Zastanawia się, czym zasłużyła na wielkie oddanie Helci; ma wrażenie, że została obdarzona większą życzliwością i mocniejszym przywiązaniem, niż ona darzyła koleżankę. Helena stała się dla niej w zasadzie ważniejsza po śmierci niż za życia. Może dlatego, że nie była na jej pogrzebie. Wyjechała wtedy na wakacje za granicę i o śmierci dowiedziała się dopiero po powrocie. Może dlatego, że Helenka w agonii wykrzykiwała jej imię, tak jakby właśnie ją wzywała w ostatnich minutach życia. Dowiedziała się tego od jej matki. Ciarki ją przeszywają na tę myśl i odczuwa rozsadzającą ciało nieokreśloność. Stara się co najmniej raz w roku odwiedzać jej grób, zapala świeczkę i zostawia mały bukiecik kwiatów. Smuci ją widok z roku na rok coraz bardziej zaniedbanego nagrobka, a przecież wie, że rodzice i rodzeństwo jeszcze żyją. Przy tej okazji wspomina też śmierć ojca. On także, w ogromnych boleściach – ostatecznie samotnie – umierając w szpitalu na raka, wzywał ją. Tak przynajmniej relacjonował później lekarz. Siedziała tamtego dnia przy nim do północy, cierpiała razem z nim, gdy wył z bólu tak głośno, iż miała odczucie, że pękną ściany od paraliżującego jęku. Punktualnie o dwunastej lekarz ją wyprosił, twierdząc, że nie może przebywać do tak późna w sali. Rano o siódmej otrzymała telefon, że ojciec odszedł o drugiej. Tak samo było z babcią, matką jej mamy, wykrzykiwała jej imię w agonii. Czemu umierający wzywają akurat ją? Nie potrafi tego pojąć. Niby mogłaby się czuć wyróżniona, jednak myśli o tym bardziej jej ciążą – jak kamień u szyi – niż gloryfikują.

Wznosząca się w przestworza głośno kracząca wrona przyciąga wzrok Weroniki, do tej pory wpatrzonej w alejowe kocie łby. Nagle zatrzymuje się jak wryta. W odległości około stu metrów spostrzega Barbarę stojącą przed jakąś mogiłą. Poznaje ją po charakterystycznym płaszczu w czarno-białą kratę i świetlistych, bujnych włosach bardziej niż po sylwetce. Dzisiaj bowiem, inaczej niż zwykle, głowa Barbary jest pochylona, plecy zgarbione, cała postać jest jakaś skurczona, tak jakby ktoś położył na jej grzbiecie głaz. Nie wie, co zrobić, wycofać się, pójść dalej swoją drogą czy podejść? Uszanować prywatność Barbary czy w nią wniknąć? Z zamętem w myślach i uczuciach przyspiesza kroku, podążając swoją ścieżką. Odwraca jeszcze raz głowę, by zapamiętać miejsce, w którym stoi znajoma. Rejestruje znak rozpoznawczy: trzy metalowe krzyże osadzone w równej od siebie odległości. Czuje się zawładnięta przez rosnącą ciekawość. Nie rozumie dokładnie siebie… Z reguły odnosi się z szacunkiem do tajemnic ludzkiego życia, nie lubi wścibstwa, ma na względzie intymność innych. W tym przypadku nie może zapanować nad własną dociekliwością. Gdy dociera do miejsca pochówku Helenki, dość mechanicznie odmawia modlitwę, zapala świecę i niedbale wkłada kwiaty do wazonu, nawet nie nalewając do niego wody. Wraca przyspieszonym krokiem, kierując się do tej cmentarnej strefy, w której zobaczyła Barbarę. Już odeszła. Odnajduje trzy stalowe krzyże wbite w ziemię, którą porasta trawa. Trzy małe mogiły z trzema nieosobliwymi tabliczkami: Adaś Moderski – pięć miesięcy, Zosia Moderska – dwa tygodnie, Ala Moderska – trzy miesiące. Ten ogródek śmierci otoczony jest drewnianym płotkiem, po którym wije się winorośl. Przed nim wyrastają jakieś zasadzone kłącza kwiatów. Chyba astry i jeżówki, nie wie dokładnie, bo jeszcze nie zakwitły.

Świat nagle zatrzymuje się dla Weroniki. Czas się nie liczy. W postawie milczącego poszanowania patrzy z przerażeniem, nie mogąc uwierzyć. Nie potrafi ruszyć się z tego miejsca, otacza je nagle niewysłowionym majestatem, wyobrażeniem bezkresu matczynego bólu, który pozwala jej w końcu wznieść się choć na chwilę ponad własne cierpienie.

***

Odkryty przez Weronikę sekretny fragment historii Barbary sprawia, że kobieta staje się jej jeszcze bliższa. Ona sama nie ma dzieci, nie może ich mieć. Fizycznie lekarze nie widzą przeciwwskazań, jednak ona po prostu nie zachodzi w ciążę. Próbowała raz poddawać się inseminacjom z Jurkiem, mężczyzną, z którym żyła przez prawie trzy lata w partnerskim związku, lecz było to dla niej tak duże obciążenie psychiczne, że nigdy więcej nie powtórzyłaby tego procederu. Oczywiście usiłowania okazały się bezskuteczne. Brakiem szacunku byłoby porównywanie skali cierpienia Barbary do swojego. W takich właśnie chwilach zaczynało w niej narastać oburzenie. Znowu doszły do głosu pretensje do Boga jako Zasady Życia, której ona pojąć nie może. Dlaczego zrozumienie tych Prawideł jest takie trudne? Dlaczego jej prośby okazały się porażką? Modliła się do Boga, będąc dzieckiem, by ojciec przestał pić. Chodziła samodzielnie na kółko różańcowe, a on pił więcej i więcej, a po alkoholu uprawiał coraz bardziej swawolnie chore igraszki.

W buntowniczym nastroju Weronika, korzystając z pobytu w Lublinie, telefonuje do Barbary i delikatnie wprasza się na rozmowę. Siedząc na sofie w salonie przepełnionym dziennym światłem i doniczkowymi kwiatami, myśli o mgle tajemnicy, jaka otacza tę kobietę. Dziś rozgląda się z niegasnącym zainteresowaniem po scenografii wnętrza z nadzieją, że serce domu powie jej coś specjalnego o samej gospodyni. Poszukuje w niej jakiegoś pokrzepienia, może wzniecenia zaufania, a może autorka Splamionej tożsamości ma być po prostu światłem w tunelu, które przyciąga ją jak ćmę w ciemności. Chyba nie tyle chodzi jej nawet o ukojenie cierpienia, ile o wiarę, że ból, rozdzierający jej wnętrze, minie i że po kazirodczych doświadczeniach można żyć normalnym życiem. W końcu bohaterka książki to potwierdza.

– Przepraszam, że panią niepokoję. Jednak, z jakiegoś powodu, ciągnie mnie do pani jak magnes do magnesu – wyznaje z nieukrywaną szczerością.

– Jak się pani czuje?

– Najczęściej koszmarnie. Nie wiem, jak dalej żyć z taką prawdą o sobie. – Ucina zdanie nerwowo.

– Jaką? – Barbara unosi jedną brew do góry na znak zdziwienia.

– Tak jak wspominałam już pani przez telefon, wraca do mnie pamięć. W migawkach. Mam tyle wątpliwości. Skąd mam wiedzieć, że obrazy wspomnieniowe, które pojawiają się w mojej głowie, są rzeczywistością? Może są fabrykatem zmąconego umysłu? Wspomnienia przychodzą stopniowo, w nieregularnych odstępach czasu, zawsze wtedy, gdy jestem sama. Za każdym razem pojawiają się zwiastuny nadchodzącego horroru w postaci przeszywającego ciało upiornego niepokoju, niemniej jednak obraz historii, który zjawia się jak błysk lampy, ma o wiele silniejszą moc niż jego zapowiedź. Ciało zaczyna drżeć w konwulsjach, jakbym nagle została podłączona do krzesła elektrycznego lub uderzona piorunem, z gardła wydobywa się zwierzęcy krzyk i obezwładniający szloch. I jednocześnie nie potrafię uwierzyć, że to naprawdę się zdarzyło. Wydaje mi się, że umrę z bólu. Cierpienie wkroczyło w moje życie jak żywioł.

– Wraca pani pamięć o…

– O tym, o czym pani pisała.

– Nie umie pani jeszcze tego słowa wypowiadać na głos?

– Nie. – Gasi temat błyskawicznie.

Barbara przypatruje się kobiecie intensywnie. Jej twarz wyraża skupienie i przejęcie. Milczy, celowo dodając tej chwili powagi. Potem zaczyna mówić spokojnie, przykładając dużą wagę do wypowiadanych słów. Spostrzega, że rzeczywiście jest tak, iż człowiek na początku nie jest w stanie wyartykułować słów nazywających czyn po imieniu. Potrzeba po prostu czasu, by nazwać rzeczy takimi, jakimi były. Z wielką życzliwością w głosie wyjaśnia, że odzyskiwanie pamięci to z reguły droga przez ogromne cierpienie dla każdego, kto ją stracił. Nie chcąc w żaden sposób umniejszać bólu Weroniki, mimo wszystko pozwala sobie zauważyć, iż jej przypadek nie jest odosobniony, że uniwersalnym przeżyciem na tym etapie jest poczucie koszmaru i absolutnego rozżalenia. Przygotowuje Weronikę na to, że mogą być chwile, gdy zatraci się całkowicie w beznadziei, że na jakiś czas ból stanie się częścią jej codziennej rutyny. Kobieta, słuchając tych słów, wydaje się drętwieć z przerażenia. Barbara, czujna na niewerbalne odruchy znajomej, pociesza ją szybko, że psychika i emocje mają zdolność do regeneracji tak jak ciało i że ten straszny ból kiedyś minie. Bierze ją więc za rękę i zachęca, by w tym procesie nie utraciła delikatności wobec siebie, do bycia czułą i opiekuńczą, do dawania sobie czasu. Nazywa Weronikę kobietą z blizną na duszy. Wtajemnicza ją w arkana szamańskiej wiedzy, zgodnie z którą dusza „ulatuje” w tak dramatycznych chwilach, jakich doświadczyła. Mówiąc językiem psychologów, psychika w momencie absolutnej bezsilności i bezradności „rozpada się” na kawałki i oddziela od ciała. Przemoc seksualna wobec dziecka powoduje uraz na głębokich poziomach osobowości. Nie jest łatwo dotrzeć potem do tych poranionych struktur. W końcu w tamtych momentach dziecko odczuwało skrajną samotność, było opuszczone i pozostawione w tym przeżyciu wyłącznie samo sobie, nie miało dokąd uciec, odebrano mu jego „bezpieczny port” w ramionach matki czy ojca, w którym mogłoby się schronić. W domu nie było nikogo, kto stawałby za nim murem. Jego zaufanie legło w gruzach. Teraz Weronika ma szansę wyruszyć na poszukiwanie swojej najprawdziwszej istoty. Zdaniem Barbary, człowiek z taką szramą, jeśli tylko potrafi uleczyć swoją ranę i odzyska wiarę, stanie się istotą o nowej żarliwości do życia, z otwartym sercem i unikatowymi umiejętnościami, które może wykorzystać do pomagania innym. Zna takich ludzi. W ich oczach jest jakaś tajemnica, głębia i iskra, nie wie, jak to nazwać dokładnie, jednak jest to coś, co fascynuje i przyciąga. Próbuje też zainspirować Weronikę wizją nowych marzeń. Twierdzi, że musi teraz znaleźć miejsce na nieukojony wcześniej ból, jeśli chce wyzdrowieć, ale wkrótce pojawi się też przestrzeń na świeże i miłe doznania. Cierpienie duchowe, które przeżywa Weronika, może zainicjować czas nowych dokonań i osiągnięć w jej życiu. Może otworzyć bramę do nowej jakości życia. Jak mówi Biblia: „Tylko ziarno, które obumiera, przynosi plon”.

– Czy pani zna bohaterkę? Skoro pani mówi, że książka jest oparta na faktach, to musi ją pani znać. Czy ktoś pani o niej opowiedział?

– Znam protagonistkę bardzo dobrze.

– Jak ona dała sobie radę w tych chwilach?

Barbara wstaje, podchodzi do okna i z zamyśleniem patrzy w dal. Gdy odwraca się do Weroniki, wyczytuje w jej oczach żarliwe pragnienie. Boi się, że te oczekiwania przerosną jej możliwości. Pokonuje jednak swą bojaźń, odpowiadając, iż Anna – jej bohaterka – zawierzyła, że cierpienie to zaproszenie do podróży, która przyniesie twórcze odkrycia. Nie wątpiła, że istnieją pozytywne skutki traumatycznego doświadczenia. Ufała, że jeszcze nadejdzie czas, kiedy odrodzi się psychicznie i fizycznie. Trud i gorycz życia potraktowała jako jedną z jego nieuniknionych barw. Wiedziała, że od niej zależy, czy doprowadzą ją do nowego życia czy do unicestwienia.

Weronika, wyczuwając intuicyjnie wcześniejszą obawę Barbary, zbiera się na odwagę, by wypowiedzieć swoją potrzebę wsparcia i na nowo słuchania, że jeszcze kiedyś będzie mogła być szczęśliwa. Ufa, że Basia doda jej śmiałości lub konstruktywnie ukierunkuje. Gdy tylko to wyjawia, w mig rozumie, jaką odpowiedzialnością chciała obarczyć Barbarę i wycofuje się, przepraszając. Dociera do niej, że to jej odpowiedzialność, by przemienić swoje życie w bardziej spełnione. Nie może jednak oprzeć się pokusie czerpania wsparcia z zewnątrz, dlatego próbuje je otrzymać, „zaczepiając” Barbarę z innej strony:

– Czy mogłabym się zobaczyć z bohaterką pani książki? Czy mogłaby pani zainicjować takie spotkanie? Spotkanie z kimś, kto dzielił podobny los i teraz potrafi jeszcze cieszyć się życiem. Boże mój, za wszelką cenę szukam potwierdzenia, że po takim koszmarze dobre dni są jeszcze przede mną...

– Przykro mi, to nie będzie możliwe. Musi pani wystarczyć spotkanie ze mną.

– Dlaczego? Czy wszystko w porządku u… Jak ona ma na imię? W książce Anna, a w rzeczywistości?

– Niech zostanie Anna, zależy jej na anonimowości. Anna ma się dobrze, czasami bardzo dobrze. Czasami jest jej smutno jak każdemu. Wiedzie ciekawe życie.

– Nie chciałam pani obrazić, cieszę się, że mogę się spotkać z panią i doceniam otwartość. Dziękuję za poświęcany mi czas. Jednak tak bardzo chciałabym zobaczyć kogoś z krwi i kości, kto ma podobne do moich przeżycia i mimo wszystko spokojnie chodzi po świecie. – Spuszcza wzrok na podłogę.

– Rozumiem panią. Widzi pani w lustrze kogoś z krwi i kości, kto to przeżył i dziś chodzi jeszcze po świecie. Na razie nie chodzi pani spokojnie, wierzę jednak, że taki czas nastąpi.

Barbara znowu przechodzi do sensu cierpienia jako podróży uczącej hartu i odwagi. Opowiada o niej jako o drodze w nieznane, na której nie wiadomo do końca, co człowieka spotka, ale trzeba liczyć się z tym, że będzie się odczuwać ból fizyczny i psychiczny, w tym złość, gniew i wściekłość. Będzie występował opór, sprzeciw, pytania „dlaczego ja”, agresja, być może pragnienie, by ktoś inny też cierpiał, i ochota, by zadawać cierpienie innym. Na tej drodze są okresy, gdy człowiek jest zdany wyłącznie na samego siebie. Nikt inny nie przeżyje za nią bólu. Ani psychoterapeuta, ani przyjaciel, ani członek rodziny. Jak pisze Thomas Merton, „przerażająca daremność naszych wysiłków, ażeby uprzytomnić rzeczywistość naszego bólu innym ludziom, i tragiczna nieadekwatność ich współczucia są aż nazbyt oczywistym dowodem, że cierpieniem nie można z nikim się podzielić”. Barbara wyznaje, że nie lubi dawać złudnego balsamu dla duszy, raczej woli uczciwie zapowiedzieć, że ból może na jakiś czas skupić całą uwagę człowieka, jednak nigdy nie będzie większy od niego i nie odbierze mu godności.

„Skąd ona to wszystko wie?” – myśli Weronika, ale zamiast tego wyznaje: – Mnie od dawna męczy jakiś wewnętrzny, nieokreślony ból. Coś mnie blokuje iunieszczęśliwia.

Barbara oznajmia, iż Anna, jej bohaterka, bała się bólu jak każdy. Z czasem jednak już wiedziała, że ból, który przychodzi, mija, choć na początku wydawało się, iż będzie trwał wiecznie. Rozpływa się jak ból zęba po wizycie u dentysty. Jeśli przeżyje się autentycznie swój ból, dosięga się jego granicy, za którą zaczyna się inaczej odczuwać cierpienie. Potrzeba czasu, by te trudne emocje i uczucia wypaliły się całkowicie. Kiedyś zostały stłamszone, teraz ujawniają się w przeróżnych okolicznościach, które w jakikolwiek sposób przypominają przeszłe, bolesne zdarzenia.

Weronika powraca do swoich wątpliwości. Zastanawia się, czy wspomnienia nie są jej wymysłem, czy straszne przeżycia nie są jakimś fatalnym urojeniem. Barbara włącza cichutko Muzykę ciszy, najnowszą płytę Marka Niedźwieckiego, i chwilę milczy, zanurzając się w swój własny wewnętrzny świat, następnie cierpliwie tłumaczy, że umysł może kłamać, zaś ciało i emocje – nie. Prawdopodobnie w takich sytuacjach nigdy nie będzie stuprocentowej pewności, czy migawka odbija wiernie rzeczywistość. Jeśli nawet obraz, który przychodzi jako wspomnienie, nie jest autentycznym odbiciem przeszłych zdarzeń, to najważniejsze są uczucia. Często się zdarza, że dzieci, które przeżyły traumę, tracą pamięć. Mimo że nie mają jeszcze psychiki ukształtowanej na tyle, by do końca uświadomić sobie wagę takich wydarzeń, to zamarcie i wyparcie pojawiają się jako mechanizmy obronne, ponieważ system nerwowy dziecka jest zbyt delikatny, by unieść ciężar przeżyć wynikających z nadużycia. To jest ochrona organizmu przed zbyt przytłaczającymi uczuciami.W chwili traumy zastygają, i ten mechanizm okazuje się najlepszym rozwiązaniem, ponieważ je chroni.

Weronikę te słowa poruszają do żywego. Łka, zakrywając twarz dłońmi. Barbara przytula ją do siebie.

– Mów mi Baśka.

– Weronika – szepcze przez piekące łzy.

– Myślałaś o swoim marzeniu, Weroniko?

– Tak, to szczęśliwa rodzina. Kochająca siebie. Przez wszystkie te lata szukałam miłości. Spotkałam tylko jej okruchy. A najbardziej bałam się życia bez uczucia. Właśnie takie stało się moim udziałem jako odpowiedź na „zimny chów”, „zły dotyk” ojca i wychowawczy automatyzm matki, której troska wyrażała się w dbaniu o ubiór oraz zapewnianie opiekunek. To od nich doznałam ciepła. Z poczucia porażki, własnej nieudolności i przemożnej potrzeby odpoczynku wycofałam się we własny świat z dala od prawdziwego życia.

– Masz jego obraz?

– Obraz czego?

– Swojego marzenia, szczęśliwej rodziny.

Weronika waha się.

– Marzę o trójce: on, ja i dziecko.

– Widzisz ich? Wyraźnie? Co robią?

– Ona, to znaczy ja, siedzi na plaży i patrzy w morze, od czasu do czasu spogląda na nich. Oni, czyli mój mąż i dziecko, bawią się trochę dalej w piasku. Słyszę ich śmichy-chichy. Jestem taka spokojna w swoim szczęściu.

– Stawiaj ten obraz przed oczami jak najczęściej. Pozwól sobie na wszystkie odcienie szczęścia, które temu aktowi wyobraźni towarzyszą. One dodadzą ci sił, nie będziesz się poddawać, gdy jeszcze kiedyś… – Basia na moment zawiesza głos. – A czemu się od nich oddzielasz, czemu nie bawisz się razem z nimi? Zbyt przytłaczająca bliskość dla ciebie?

Szklista tafla w oczach Weroniki jak kurtyna oddziela błogą wizję. Przykurcza ramiona i zaczyna niespokojnie przeplatać palce obu dłoni. Nie odpowiada. Powraca jednak do tu i teraz dość szybko i spogląda na Barbarę oczyma cherubinka. Wyczuwa, że ma przed sobą kobietę z tajemnicą. „A może każdy człowiek ma swój sekret, tylko na co dzień się nad tym nie zastanawiamy?”.

Przed samym wyjściem, prosi wstydliwie:

– Basiu, opowiedz mi coś o sobie. Często o tobie myślę, a tak mało o tobie wiem.

Gospodyni uśmiecha się jowialnie i odpowiada lakonicznie, że ma czterdzieści siedem lat, jest rozwiedziona od „niepamiętnych czasów” (śmieje się przy tym wyznaniu w głos), żyje na własny rachunek, prowadząc działalność gospodarczą z zakresu aranżacji wnętrz z biurem na obrzeżach miasta. Ma po prostu wolny zawód. Urządza ludziom mieszkania na zlecenia. Nie jest architektem ani plastykiem, nie potrafi zobrazować swojego pomysłu na papierze, mimo to zyskuje zaufanie i otrzymuje wciąż nowe zamówienia. Korzysta z różnych podwykonawców. Poczta pantoflowa jest bardzo pomocna. Współpracuje z koleżanką – psychologiem, która przygotowuje i diagnozuje testy dla klientów. Jest to dość drogie, ale jest też bardzo oryginalne, więc jej klienci to osoby o wysokich dochodach i nie byle jakich wymaganiach. Celem jest urządzenie domu nie tylko w zgodzie z preferencjami estetycznymi, ale także z charakterem i osobowością właściciela. Z reguły wychodzi z tego coś zaskakującego dla klienta. Poza tym w wolnych chwilach pisze. Wstaje wcześnie rano, ponieważ wtedy ma najbardziej twórczy umysł.

Weronika wtrąca:

– Poszłaś taką drogą, bo nie lubisz żyć w stadzie…

– Rzeczywiście duszę się w jakiejkolwiek hierarchii. Pracowałam w dużych firmach za młodu, ale ostatecznie odchodziłam. To zarówno moja słabość, gdyż nie odnajduję się w zespołach ze strukturą dominacji, jak i moja siła, bo potrafię żyć niezależnie.

– I bardziej samotnie?

– Tak, to prawda.– Basia zamyka rozmowę pytaniem wolnym od konfrontacji: – Czy zaspokoiłam twoją ciekawość?

Weronikę kusi oczywiście, by zadać bardziej osobiste pytania, ale na ten moment decyduje się zachować powściągliwość. Fakt, Barbara wzbudza w niej respekt, intryguje umysł, ale nade wszystko przyciąga ją ciepło bijącego serca.

***

Zenek był pierworodnym. Urodził się w czasach zatwardziałego komunizmu w Polsce, kiedy jego rodzice, Halina i Jerzy, byli na dorobku poza obowiązującym systemem. Każde z nich przyjechało z „zabitej dechami” wsi, z innego regionu kraju, z przysłowiową złotówką w garści, w poszukiwaniu lepszego życia w mieście. Oboje zaznali w dzieciństwie głodu. Mieli skończone szkoły podstawowe, w Lublinie poszli do zawodówki. Poznali się w pracy, w zakładzie krawieckim. Silnemu brunetowi od razu wpadła w brązowe oko dobrze zbudowana blondynka z błękitnymi tęczówkami. Miała ten przekorny błysk w spojrzeniu, po którym mężczyzna jeszcze bardziej chce zdobyć kobietę. Zawsze głęboki dekolt w sukience, pękaty i roztętniony biustonosz też zrobiły swoje… No i warunki do rodzenia dzieci również miała niczego sobie! Jurek już wtedy nie wylewał za kołnierz. Po szkole zawodowej poszedł na terminarz do Żydów w Jeleniej Górze. Tam podpatrywał, jak się robi prawdziwe interesy. Po powrocie z praktyki od razu oświadczył się pełnej wigoru Halince. Dąsała się i odmawiała, dufnie twierdząc, że za dużo pije. On nie ustąpił w podbojach. W końcu odbył się ślub. Następnie Jerzy wynajął mały lokal o powierzchni osiemnastu metrów kwadratowych i założył własny zakład krawiecki. W nim mieszkali, szyli i sprzedawali swoje wyroby.

Po czterech latach przyszedł na świat chłopczyk. Dołączył do aranżacji wystroju zakładu-sklepu-mieszkania. Interes szedł jak szalony. Jurek był towarzyski, umiał się dogadać z różnymi ludźmi niczym osławiony Nikodem Dyzma. Nie zawsze jednak postawieni wyżej znajomi byli w stanie mu pomóc w represjach kontrolującego wszystkich reżimu. Mimo to, po wielu perypetiach, w tym przesłuchaniach i rewizjach, spadał szczęśliwie na cztery łapy. Wkrótce młode małżeństwo stać było na własne mieszkanie. W końcu siedemdziesiąt metrów kwadratowych to nie było byle co! Sporo później urodziła się dziewczynka. Siostra Haliny wymyśliła dla niej imię: Weronika. Dziewczynka pamięta „rogate” sceny z małżeńskiego życia, kiedy matka przeganiała miotłą koleżków od kieliszka i wyrzucała im płaszcze lub marynarki na klatkę schodową.