Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
27 osób interesuje się tą książką
Niczego nie żałuję…
Okej, może kilku rzeczy jednak tak.
Na swoją obronę powiem, że byłam pewna, że nikt mnie nie przyłapie.
A poza tym skąd miałam wiedzieć, że tamten „incydent” stanie się viralem?
Ale najgorsze w tym wszystkim jest to, że wkurzyłam Adriena Cloutiera – najbardziej bezwzględnego miliardera w Toronto. Faceta, który nie zna pojęcia „wyrozumiałość” i zdecydowanie nie chce słuchać moich wymówek.
Zwłaszcza że przez mój wybryk stracił największy kontrakt w swojej karierze.
On nie chce przeprosin. Chce zemsty.
I tak właśnie trafiam w sam środek układu z diabłem o zielonych oczach.
Muszę być na każde jego skinienie – dwadzieścia cztery godziny na dobę mam spełniać każde jego polecenie, każdą zachciankę.
Tyle że im częściej Adrien daje mi się we znaki, tym bardziej mam ochotę się odgryźć. Bo kobiety takie jak ja nie boją się diabła, a piekło może być całkiem przyjemne.
W książce znajdziecie:
• enemies to lovers
• forced proximity
• fake relationship
• billionaire romance
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: A Deal with the Bossy Devil
Redaktorka inicjująca: Agnieszka Mazurkiewicz
Redakcja: Olga Gorczyca-Popławska
Korekta: Sandra Popławska, Kornelia Dąbrowska
Konsultacja językowa: Paulina Sobolak
Projekt okładki: Chloe Quinn Astound US Inc
Przygotowanie polskiej wersji okładki: Maciej Trzebiecki
Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf
Redaktor prowadzący: Marcin Kicki
Producent: Agora Książka i Muzyka sp. z o.o.
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
www.wydawnictwoagora.pl
Copyright © by 20TK 2641198 Alberta Ltd., 2023. All rights reserved
Copyright for the Polish translation © by Danuta Fryzowska, 2025
Copyright for this edition © by Agora Książka i Muzyka sp. z o.o., 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA)
Niniejsza publikacja jest chroniona prawem autorskim. Publikacja może być zwielokrotniona i wykorzystywana wyłączenie w zakresie dozwolonym przez prawo lub umowę zawartą z Wydawcą. Zwielokrotnianie i wykorzystywanie treści publikacji w jakiejkolwiek formie do eksploracji tekstów i danych (text and data mining) lub do trenowania modeli sztucznej inteligencji, bez uprzedniej, wyraźnej zgody Wydawcy jest zabronione.
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-8380-291-6
Wydanie pierwsze
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
O s t r z e ż e n i e d o t y c z ą c e t r e ś c i
Proszę mieć na uwadze, że niniejsza książka może być
nieodpowiednia dla niektórych osób. Zawiera wulgarny język,
wzmianki o piciu alkoholu, stalkingu i śmierci rodziców,
a także sceny erotyczne z elementami praktyk BDSM.
Pełną listę uwag dotyczących treści moich książek można
znaleźć na mojej stronie internetowej: kyraparsi.com.
TO BYŁO wszędzie.
W social mediach, telewizji, na moich grupach chatowych. Filmik, na którym tajemniczy Wally wali Adriena Cloutiera laską w klejnoty, trafił – jak można się było spodziewać – do ogólnokrajowych wiadomości szybciej niż wyniki ostatnich wyborów parlamentarnych.
I ludzie mieli z tego niezłe używanie.
Przejrzałam komentarze pod ostatnim postem, który podesłała mi Jamie, dość hojnie je lajkując.
KLUBMINECIARZY: Właśnie dla takich treści płacę za internet.
SZUKAMPIEKNEGOLOLO: Kim ona jest?
ENPECET: Ktoś przewidział, że po 2020 wszyscy będą się głowić „Gdzie jest Wally”? Bo ja też nie.
BEZWSTYDNAKOKOSZKA: Obłąkany Wally biegający po Toronto i walący uprzywilejowanych miliarderów w jaja przypadkowymi rekwizytami to moja nowa perwersja.
Podniosły się też głosy zatroskanych obywateli...
SSIJMIWORA69: Wkrótce tego pożałuje. Już czuję ten smrodek ciągnący się za prawnikami Cloutiera. Facet rozerwie ją na strzępy. Niech spoczywa w pokoju.
MLECZNATRASA39: Jeśli znacie tę dziewczynę, trzymajcie gębę na kłódkę. Nie wiemy, gdzie jest Wally. Nigdy nawet o niej nie słyszeliśmy.
Ostatni użytkownik właśnie zamieścił nową, skróconą wersję filmiku i podlinkował ją do swojego komentarza. To było trzysekundowe ujęcie, na którym widać drewnianą laskę trafiającą w cel i słychać zaszokowane westchnienie oraz rechot osoby, która to nagrywa, a także niski jęk Adriena, kiedy upadł przede mną na kolana z twarzą wykrzywioną z bólu.
Tyle że ten trzysekundowy klip został zapętlony, tak że całość trwała dziesięć godzin, a filmik otrzymał jakże stosowny tytuł: ASMR | Relaksujące dźwięki na niespokojny sen i bezsenność.
Zachichotałam i przesłałam link Jamie, akurat gdy pociąg wjechał na stację. To była najzabawniejsza podróż do pracy, jaką odbyłam od dawna. Jeśli w ogóle nie najzabawniejsza w moim życiu.
I pewnie za dziesięć minut przyjdzie ci za to zapłacić...
Zignorowałam cichy wewnętrzny głos, który to szeptał, nie pozwalając, żeby popsuł mi humor.
Nie było sensu stresować się czymś, co się jeszcze nie wydarzyło.
Ludzie nie wiedzieli, że osoba na tym nagraniu to ja. Widać było tylko tył mojej głowy, poza tym miałam perukę, czapkę i okulary. Byłam nie do rozpoznania, a użytkownicy internetu skupiają się na czymś tylko na krótko. Istniały spore szanse, że sprawa szybko ucichnie i najpóźniej do końca tygodnia nikt już nie będzie o tym pamiętał.
Wyłowiłam z torby kartę dostępu i wjechałam na piąte piętro biurowca, w którym pracowałam, nie mogąc się powstrzymać od złośliwego uśmieszku. Przed oczami wciąż pojawiała mi się wykrzywiona twarz Adriena, co raz za razem wywoływało kolejny cudowny wyrzut oksytocyny do krwi.
SsijMiWora69 nie miał racji. Żałowałam jedynie tego, że zbyt szybko wybiegłam z lobby i nie nasyciłam się wystarczająco poczuciem sprawiedliwości, którą właśnie wymierzyłam. Adrien w pełni na to zasłużył za to, co...
Podskoczyłam przestraszona, kiedy z pokoju po lewej wystrzeliła czyjaś ręka, zacisnęła się na moim ramieniu i wciągnęła mnie do małej sali konferencyjnej na drugim końcu korytarza.
– O mój Boże – syknęła Alba, wbijając mi paznokcie w ramię, kiedy zatrzasnęły się za mną drzwi. – O mój Boże.
Uśmiechnęłam się szeroko.
– No nie?
– Nie. Bynajmniej – warknęła w odpowiedzi, ściągając świeżo wyregulowane brwi. – To nie jest śmieszne, Ria. On wkroczył na wojenną ścieżkę. Do licha, co ty sobie myślałaś?
– Zasłużył na to – stwierdziłam z przekonaniem, wyszarpując rękę z żelaznego uścisku siostry. – Ten facet to skończony dupek. Ty wiesz o tym najlepiej.
– To masz na swoje usprawiedliwienie? – sarknęła. Koniuszek nosa zaczerwienił jej się ze złości. – Walnęłaś Adriena Cloutiera laską w fiuta, bo według ciebie to dupek?
– Nie, zrobiłam to, bo jest oblechem, który klepnął mnie w tyłek bez mojej zgody. To, że jest dupkiem, było tylko dodatkowym powodem.
Zamrugała bez zrozumienia.
– Co?
– Otóż to, Alba. Pewnie teraz jest ci głupio, że na mnie nawrzeszczałaś, choć nie znałaś wszystkich faktów.
Powoli zmrużyła oczy.
– Chwila... Zacznij od początku. Twierdzisz, że klepnął cię w tyłek... i to pośrodku lobby naszego flagowego hotelu?
No cóż, jeśli tak to ująć, to rzeczywiście brzmi niedorzecznie.
– W sumie tak – potwierdziłam. – Tak jakby.
Niemal słyszałam te trybiki obracające się w jej ogromnej, hiperanalitycznej głowie.
– Szef największej sieci hoteli w Ameryce Północnej „tak jakby” molestował cię seksualnie w miejscu publicznym?
– Tak – odparłam. – Chyba.
Skrzyżowała ręce na piersiach.
Przestąpiłam nerwowo z nogi na nogę, zbierając się w sobie.
– To znaczy... istnieje niewielka szansa, że to nie był on.
Jej oczy zwęziły się w budzące grozę szparki.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Ta rozmowa nie mogła się dla mnie skończyć dobrze.
– Na swoją obronę dodam, że byłam bardzo pijana.
– Ria.
– No co? Tak było! – Cofnęłam się o krok, bo Alba wyglądała tak, jakby miała zaraz wybuchnąć... Bynajmniej nie dlatego, że była w siódmym miesiącu ciąży i spodziewała się bliźniąt. – To było w Halloween! Wszyscy byliśmy nawaleni.
Wyraz jej twarzy zdradzał, że ta wymówka na niewiele się zdała.
– Wyjaśnij mi, co się stało – zażądała. – Od początku do końca.
– Okej, ale czy możemy najpierw wziąć kilka głębokich wdechów? – zaproponowałam łagodniejszym tonem. – Jeśli mamy kontynuować tę rozmowę, to chyba przyda nam się odrobina zen.
Sądząc po tym, jak zaciskała usta, raczej nie podzielała mojego zdania. Ale i tak wzięłam głęboki wdech, wstrzymując powietrze, dopóki i ona – niechętnie – nie poszła za moim przykładem. Po chwili je wypuściłyśmy – ona co prawda szybko i gwałtownie, niecierpliwie stukając stopą o podłogę, ale dobre i to.
– W porządku. Miejmy to z głowy. – Spojrzałam przez szybę w salce konferencyjnej, żeby się upewnić, że żadna z biurowych plotkar nas nie widzi i nie podsłuchuje, po czym ponownie ściszyłam głos i dodałam: – Okej, no więc ja, Arman i Jamie poszliśmy w piątek wieczorem na paradę z okazji Halloween, która szczerze mówiąc, była nie tyle paradą, ile wielką uliczną popijawą z udziałem całej masy flejowatych kolesiów przebranych za Dwighta Schrute’a z The Office, obściskujących się z jeszcze bardziej flejowatymi laskami odstawionymi à la Harley Quinn. To było naprawdę obrzydliwe, ale też trochę fajowe. Polecam, żebyś wpadła w przyszłym roku.
Nie wyglądała na przekonaną.
– Tak czy inaczej – ciągnęłam, opierając się ramieniem o ścianę – w którymś momencie przechodziliśmy obok hotelu, a ja koniecznie musiałam skoczyć do kibelka, więc wbiegłam do środka.
Tyle że to wcale nie było takie proste. Przed wejściem stało od groma ochroniarzy pilnujących, żeby przypadkowi imprezowicze nie wchodzili do budynku – co zresztą miało sens. Goście hotelowi raczej nie po to płacili czterocyfrowe kwoty za pokój, żeby mieć do czynienia z hałaśliwą bandą pijanych idiotów w debilnych przebraniach.
– Pozwolili ci skorzystać z toalety? – spytała sceptycznie. – Myślałam, że dostęp do budynku był ograniczony.
– Yyy, tak, to znaczy... możliwe, że użyłam twojej przepustki. – Pod koniec tego wyznania tchórzliwie zniżyłam głos do szeptu, widząc, jak gniew malujący się na twarzy mojej siostry ustępuje miejsca żądzy krwi.
– Co?!
Nie wiedziałam, że jedno słowo może mieć aż tak ostry wydźwięk.
– Wiem, wiem! Nawaliłam. – Uniosłam dłonie w pojednawczym geście. – Ale naprawdę mnie przypiliło, Alba! To była sytuacja awaryjna!
– Czyli użyłaś mojej przepustki... tej, której mogę używać tylko ja... żeby dostać się do budynku, a potem zdzieliłaś mojego szefa laską będącą częścią twojego przebrania? Czy zdajesz sobie sprawę, jak źle to się może skończyć dla nas obu?
– Po pierwsze, tak na dobrą sprawę nie wiedziałam, że to on. A po drugie, on na pewno nie ma pojęcia, kim jestem.
Dolna powieka pod jej lewym okiem zaczęła drgać.
– Wyjaśnij mi to.
– Z początku myślałam, że to jakiś palant w naprawdę przekonującym przebraniu – przyznałam. – To nie był pierwszy Adrien Cloutier, na którego wpadłam tamtego wieczoru, tylko akurat ten okazał się tym prawdziwym. I powtórzę, że byłam bardzo pijana. Na tyle, że to istny cud, że nie spudłowałam.
– To ma mnie niby pocieszyć?
– No... tak jakby.
– Riiiaaa – powiedziała, przeciągając moje imię. Zrozumiałam, że muszę uważnie słuchać każdego kolejnego słowa. – Pracuję dla tego gościa od czterech lat i jeszcze nigdy nie widziałam go tak wkurzonego. Najpierw cię zamorduje, a potem każe mi zakopać twoje durne zwłoki.
– To bardzo mroczna wizja. Zupełnie nie w twoim stylu.
– Wiesz, co jeszcze jest mroczne? Trumny.
– A wiesz, co jest nawet mroczniejsze? To, że ignorujesz fakt, że on pierwszy mnie napadł.
To ją uciszyło na całe pięć sekund.
– Przepraszam – wymamrotała wreszcie z nutą poczucia winy. – Po prostu... powiedz, co się dokładnie wydarzyło, żebyśmy wymyśliły, jak to naprostować.
Westchnęłam ciężko.
– Okej, w skrócie: kiedy wyszłam z toalety, jakiś koleś za mną złapał mnie za tyłek, a właściwie to porządnie mnie klepnął i powiedział coś w stylu: „Niezła dupcia, do wyruchania”, po czym odszedł. To się wydarzyło na korytarzu i... szczerze mówiąc, na chwilę zamarłam w szoku.
Alba ponownie ściągnęła brwi. Ale tym razem jej złość nie była wymierzona we mnie.
– Sęk w tym, że kiedy tak stałam zdębiała, zdążyłam zobaczyć tylko tył jego głowy, zanim zniknął za rogiem w lobby. Widziałam, że jest wysokim brunetem i ma na sobie niebieski garnitur.
Pamiętałam też intensywny, duszący zapach jego wody kolońskiej. Pachniał tak, jakby wykąpał się w piżmie – w ubraniu i w ogóle. Aż mnie zemdliło.
– I co stało się potem? – Alba objęła swój krągły brzuch i przestąpiła z nogi na nogę.
Odsunęłam krzesło stojące przy małym stole konferencyjnym i zachęciłam ją gestem, żeby usiadła.
– Potem wpadłam w złość. Pobiegłam za nim do lobby i zobaczyłam, jak gada z jakimiś typkami... Przynajmniej tak mi się zdawało, że to on. Wysoki, ciemne włosy, niebieski garnitur. Pamiętam też, że pomyślałam, że jest bardzo podobny do Adriena Cloutiera... ale mój odurzony alkoholem umysł uznał, że to pewnie tylko jakiś frajer przebrany za niego.
Gdyby frajerzy mieli własny magazyn, look à la Cloutier całkiem poważnie zostałby okrzyknięty idealnym przebraniem, dającym największe szanse, żeby zaliczyć na randce. Czy coś równie odpychającego.
W Halloween fanatycy Cloutiera rzucali się w oczy na kilometr. Wszyscy byli w garniturach, z zaczesanymi na bok idealnie wygładzonymi włosami, i każdy z nich nosił na nadgarstku replikę jednego z tych przesadnie drogich zegarków, z którymi zwykle afiszował się Adrien.
Ludzie mieli dziwną obsesję na punkcie tego kolesia. Naprawdę ich nie rozumiałam.
– No więc kiedy do niego podeszłam, wkurzona, niewiele myśląc, po prostu nazwałam go bezmózgą łajzą i zdzieliłam w klejnoty. Dopiero po dwóch sekundach dotarło do mnie, że to prawdziwy Adrien Cloutier.
Tak, Adrien Cloutier miał reputację uprzywilejowanego, bezwzględnego dupka. Tak, zamienił życie Alby w istne piekło. Ale był też przerażająco bogaty i wpływowy i żadna ilość alkoholu nie zaćmiłaby mi umysłu do tego stopnia, żebym nie zdała sobie natychmiast sprawy, że napaść na niego była okropnym błędem, który mógł mi zniszczyć życie.
Dlatego uciekłam.
– Jakim cudem ochroniarze nie rzucili się za tobą w pościg? – spytała Alba, nieprzerwanie masując się po brzuchu.
Nie byłam pewna, czy robi to, żeby uspokoić maluchy, czy siebie.
– Owszem, pobiegli za mną. Ale od razu wmieszałam się w tłum i najwyraźniej stracili mnie z oczu.
Głównie dlatego, że Arman był na tyle cwany i trzeźwy, żeby ściągnąć mi z głowy czapkę, perukę i okulary, a potem narzucić na ramiona swoją kurtkę.
Później szybko się stamtąd zmyliśmy.
Tego ranka całe to zajście wydawało się znacznie zabawniejsze, zwłaszcza że tamten filmik stał się viralem. Bo kiedy to wszystko się wydarzyło, szczęśliwym trafem ktoś nagrywał akurat telefonem słynną fontannę Cloutiera i wiszący nad nią wspaniały żyrandol.
To było naprawdę piękne, artystyczne ujęcie, z oprawą muzyczną w postaci pianina grającego cicho w tle... dopóki w kadr nie wlazł Wally, który – według internetu – „jak obłąkany” zaczął obrzucać niedorzecznymi bluzgami samego Adriena Cloutiera. I po chwili bach! Facet leżał już na ziemi, a fikcyjna postać zbiegła z miejsca zdarzenia.
– Przestań się szczerzyć! – warknęła Alba, kopiąc mnie lekko w piszczel. – To nie jest śmieszne, Ria! Ile jeszcze razy mam ci to powtarzać? Adrienowi kompletnie przez to odbiło. Jest tu od rana i zasuwa jak wściekły, napędzany żądzą krwi. Jeszcze przed wschodem słońca dostałam od niego trzydzieści cztery maile.
Szczerze mówiąc, teraz to było jeszcze śmieszniejsze.
– Przestań. – Kolejny kopniak. – Się śmiać. – I jeszcze jeden.
– Auć! – syknęłam, masując goleń. – Wyluzuj! Nikt nie wie, że to byłam ja.
– Jeszcze! – zripostowała. – Nikt j e s z c z e nie wie, że to byłaś ty. Okrągłe okulary i peruka to niezbyt dobra przykrywka. Na pewno nie tak dobra, jak ci się wydaje.
– I tu się nie zgodzę. Sądząc po każdym filmie, jaki kiedykolwiek nakręcono, wystarczą już same okulary – zaoponowałam. – Słyszałaś o Clarku Kencie? Nie twierdzę, że jestem bohaterką jak Superman... Auć! Przestań mnie kopać!
– To nie jest śmieszne!
– Cóż, miało takie być, gdybym doszła do puenty, że Adrien Cloutier to taki Lex Luthor, ale wszystko zepsułaś – powiedziałam, opierając się pokusie, żeby jej oddać. – I mówię poważnie. Nie rozpoznałby mnie bez przebrania. Ten koleś nie ma bladego pojęcia, kim jestem. Kropka.
– Nie możesz mieć pewności – zaoponowała, choć widziałam, że jej ramiona trochę się rozluźniły.
– Alba, pracuję tu od dwóch lat i w tym czasie spotkałam go tylko raz. Tak to wygląda.
Rok temu jechaliśmy tą samą windą razem z dwojgiem innych osób, a on nawet nie spojrzał w moją stronę.
– Być może, ale jesteś też moją siostrą.
Posłałam jej sceptyczne spojrzenie.
– Czy on w ogóle wie, że masz siostrę? Kiedykolwiek cię o to zapytał?
Zacisnęła usta i odwróciła wzrok, co wystarczyło mi jako odpowiedź. No jasne, że nigdy jej o to nie zapytał. Na co mu wiedza, czy jego przepracowana asystentka, która haruje dla niego od czterech lat, ma jakieś rodzeństwo? Dlaczego miałby chcieć wiedzieć o niej cokolwiek? Dlaczego miałby się interesować kimkolwiek innym niż sobą?
To oficjalnie najgorszy szef na tej zakichanej planecie.
– No więc właśnie... Raczej nie mamy się o co martwić, no nie? – skwitowałam.
Alba otworzyła usta – pewnie znów chciała zaoponować – ale przerwała jej seria cichych piknięć dobiegających jedno za drugim z telefonu.
– O Boże – jęknęła, spoglądając na wyświetlacz. – Znowu mnie wzywa.
Ścisnęłam jej dłoń dla otuchy i pomogłam jej wstać.
– Przestań się tak stresować – powiedziałam, szturchając ją lekko palcem w wydatny ciążowy brzuch. – Ciasto wtedy kiepsko rośnie.
– Przestanę się stresować, jeśli ty zaczniesz nieco poważniej podchodzić do życia – zripostowała, przytrzymując moje palce. Jej twarz była teraz zmarszczona nie tyle z irytacji, ile ze zmartwienia. – To znaczy... Ria, on może wnieść oskarżenie. Zdajesz sobie sprawę, jak...
Drzwi otworzyły się gwałtownie, zanim zdążyła dokończyć myśl, i obie aż podskoczyłyśmy, przestraszone.
– Boże, tu jesteś! – krzyknął Hassan. Tak mocno ściskał w dłoni telefon, że kostki palców aż mu pobielały. – Dlaczego nie odbierasz? Adrien wysłał już za tobą swoich ludzi.
Cholera, ten typ nie miał za grosz cierpliwości. Nie minęło nawet trzydzieści sekund od ostatniej wiadomości, którą jej wysłał.
– Przepraszam. Już wracam na górę. – Alba puściła moją dłoń z głębokim westchnieniem, ale najpierw posłała mi wymowne spojrzenie, żebym wiedziała, że jeszcze nie skończyła mnie pouczać.
– Nie chodzi o ciebie – powiedział Hassan, wskazując na mnie brodą. – Tylko o Rię. Jego ochroniarze wszędzie jej szukają.
Przysięgam, że widziałam, jak dusza mojej siostry opuszcza jej stężałe ciało, kiedy wreszcie dotarły do niej jego słowa.
O... cholera.
PO CZYM POZNAĆ, że chyba trochę sobie nagrabiłaś? Po tym, że jeden z najbogatszych ludzi w kraju każe cię szukać całej ekipie ochroniarzy.
O tak. Według Hassana Adrien Cloutier wysłał za mną całą ekipę ochroniarzy, co nie tylko zdawało się lekką przesadą, lecz także było trochę dziwne.
Bo wcale się nie ukrywałam.
– Mam ją! – krzyknął Peter Gladwell, gdy tylko wyszliśmy z pokoju. Jakbym była co najmniej jakimś zbiegiem i w końcu mnie dopadł. – Chowała się w sali konferencyjnej!
Po pierwsze, to nijak nie przystawało do prawdy. Po drugie, wow. Ten koleś naprawdę nie potrafił się pogodzić z odmową!
– Ria Sanchez? – Wielki, łysy facet w czarnym garniturze podszedł do nas i zmierzył mnie wzrokiem, jakby próbował oszacować, jak duże zagrożenie stanowi moje sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu dla tej dwumetrowej kupy mięśni, które wybrzuszały się pod jego przyciasną marynarką.
Na pewno nie było mu w niej wygodnie.
– Winna – odpowiedziałam zadziornie.
Alba tak mocno uszczypnęła mnie w ramię, że aż się szarpnęłam do tyłu.
– Aua!
Zignorowała mnie.
– Hej, Frankie. O co chodzi?
Frankie pokręcił głową.
– Nie wolno mi o tym rozmawiać. Przepraszam, Albs. Dostaliśmy polecenie, żeby odprowadzić ją jak najszybciej do gabinetu pana Cloutiera. Tylko tyle mogę powiedzieć.
– Sama bym się odprowadziła – rzuciłam, nieprzerwanie masując ramię. – Ale w porządku, chodźmy.
Ja i Alba ruszyłyśmy za nim holem do wind, nie zważając na spojrzenia i szepty naszych kolegów i koleżanek, kiedy ni stąd, ni zowąd dołączyło do nas jeszcze trzech pracowników ochrony. Chyba na wypadek, gdybym była na tyle głupia, żeby próbować uciec.
Jeden z nich mamrotał coś do swojego ramienia, a ja naoglądałam się w życiu wystarczająco dużo filmów akcji (całe dwa), żeby wiedzieć, że pewnie ma tam gdzieś przypięty mikrofon.
Cała ta eskorta była bardzo melodramatyczna i niepotrzebna. Totalna przesada. Zwłaszcza że można to było załatwić jednym mailem.
„Przyjdź do mojego gabinetu”. I już. Tyle by wystarczyło. Jeden mail, jedno zdanie.
Zanotowałam sobie w pamięci, żeby mu to powiedzieć.
Alba odwróciła się do mnie, kiedy wsiedliśmy do windy.
– Przysięgnij, że będziesz się zachowywać. Żadnych niedwuznacznych obelg, żadnego pyskowania i absolutnie żadnego sarkazmu.
– Dlaczego? On nie kuma sarkazmu? – spytałam stosownie niskim, zmartwionym głosem, przykładając dłoń do piersi. – Mój Boże, biedactwo.
Blondyn po mojej prawej parsknął śmiechem, a potem próbował to zamaskować kaszlnięciem.
– Co przed chwilą powiedziałam? – warknęła z irytacją Alba.
Musiałam się naprawdę bardzo pilnować, żeby nie przewrócić oczami.
– Przysięgam, postaram się zachowywać.
Alba wypuściła przeciągle powietrze z płuc, uciskając grzbiet nosa.
– On cię pożre żywcem – szepnęła.
Dwóch ochroniarzy przytaknęło zgodnie ruchem głowy.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, rozległ się dwukrotny dźwięk windy i cała nasza szóstka wysiadła.
Wielkie rozczarowanie.
Tyle zamieszania z tymi ochroniarzami i złowieszczymi ostrzeżeniami Alby, a kiedy wreszcie dotarliśmy do gabinetu Adriena, okazało się, że nikogo tam nie ma. Ani wściekłego szefa, ani przedstawiciela kadr, ani groźnych prawników, ani policjantów czekających, żeby spisać zeznania.
Kazano mi zająć miejsce na brązowej skórzanej kanapie i czekać.
– Wkrótce się zjawi – powiedział Frankie, po czym wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
A potem musiałam udawać, że wcale nie słyszę, jak przekręca klucz w zamku.
To było godzinę temu.
Przez pierwsze trzy kwadranse nic sobie z tego nie robiłam... ale potem padł mi telefon i zostałam sama z myślami w wielkim, bogato urządzonym gabinecie.
Wytrzymałam trzy minuty.
– Hej, Frankie? – krzyknęłam, upewniwszy się, że drzwi rzeczywiście są zamknięte na klucz. – Wiesz, ile jeszcze to może potrwać?
Brak odzewu.
– Okej... a możesz chociaż pożyczyć ładowarkę do telefonu?
Cisza.
– Alba? – rzuciłam przez drzwi. Jej biurko stało niecałe trzy metry dalej. Jeśli tam była, na pewno mnie słyszała. – Jesteś tam?
Nadal brak odpowiedzi.
Technicznie rzecz biorąc, można by to uznać za bezprawne uwięzienie. A to znaczy, że jeśli Adrien zamierzał grozić mi pozwem, to teoretycznie mogłabym mu odpłacić pięknym za nadobne.
Teoretycznie.
Nie jestem prawniczką, ale to na pewno lepsze niż nic.
– Żeby było jasne: jestem tu przetrzymywana wbrew mojej woli! – krzyknęłam.
Nagle przyszło mi na myśl, że dowody w postaci zdjęcia i nagrania wideo zapewne uprawdopodobniłyby wysuwany przeze mnie zarzut, dlatego zaczęłam żałować, że ostatnie dziesięć procent baterii zmarnowałam na oglądanie filmików z kotami strącającymi z półek różne rzeczy bez przerywania kontaktu wzrokowego z rozdrażnionymi właścicielami.
No, nie do końca, bo niektóre z tych filmików były naprawdę zabawne.
Adrien pewnie ma tu gdzieś kilka zapasowych ładowarek...
Rozejrzałam się po gabinecie w poszukiwaniu kabli sterczących z gniazdek albo schludnie zwiniętych na biurku lub regałach.
Co wcale nie było takie proste. Olbrzymi gabinet Adriena był bowiem zastawiony oszałamiającą liczbą doniczek z roślinami. Było ich tyle, że powietrze wydawało się tu inne niż w pozostałej części biura – mniej stęchłe.
Zaczęłam krążyć po pokoju, sprawdzając każde gniazdko, ale nie znalazłam ładowarki. Postanowiłam więc poszperać w biurku.
Na mahoniowym blacie panował idealny porządek – ani grama kurzu, żadnych rupieci i śladów ludzkiej bytności, z wyjątkiem rzucającego się w oczy czarnego pudła, które stało obok bezprzewodowej klawiatury.
Zignorowałam je i pociągnęłam górną szufladę, ale okazało się, że jest zamknięta na klucz. Podobnie jak druga i trzecia... Wszystkie były zamknięte.
Westchnęłam i osunęłam się na fotel, który – jak stwierdziłam z rozżaleniem – był znacznie wygodniejszy niż ten, który miałam na dole. Założę się, że Adriena nie bolały plecy, jeśli zbyt długo w nim siedział. Wyglądał na cholernie ergonomiczny.
Zaczęłam się kręcić w kółko, potem postukałam przez chwilę stopą i palcami, sprawdziłam, czy przypadkiem nie rozdwajają mi się końcówki włosów, i próbowałam jak najdłużej wstrzymać oddech, żeby chociaż trochę zabić nudę. Bezskutecznie.
Minęło kolejnych dziesięć minut. Potem piętnaście. Dwadzieścia. Do tego czasu byłam już tak znudzona, że rozważałam, czy nie zacząć liczyć liści paprotki stojącej najbliżej mnie, lecz wtedy mój wzrok znów padł na czarne pudło.
A jeśli tam właśnie jest ładowarka? – pomyślałam.
Wiedziałam, że to mało prawdopodobne. To pudło nie wyglądało na takie, w którym przechowuje się przybory biurowe. Wyglądało zbyt ładnie i kosztownie.
Co więc było w środku? Jakiś prezent? Żywa gotówka? Dziewicze dusze?
„Otwórz mnie – szeptało kusząco. – Nawet nie wiesz, jak dużo skrywam ładowarek. Wręcz trudno mi je pomieścić. Przysięgam na samą Pandorę”.
Dwie rzeczy były pewne. Po pierwsze, pudło łgało jak pies. A po drugie, mój umysł zwijał się z nudów w chińskie osiem, dlatego wymyślał niestworzone teorie na temat tego, co znajduje się w środku.
A jeśli, na przykład, to jeden z tych psychologicznych eksperymentów? Takich, podczas których zostawia się dziecko samo w pokoju i mówi się mu, że ma nie naciskać znajdującego się tam guzika, więc wiadomo, że musi go nacisnąć. Co, jeśli jest tu ukryta kamera i Adrien przez cały czas mnie obserwuje, sprawdzając, po ilu godzinach wreszcie pęknę?
Bo to było naprawdę dziwne, no nie? Dziwne, że w całym jego gabinecie panował maniakalny porządek w stylu American Psycho, a na samym środku biurka stało to czarne, złowieszcze pudło, które pasowało tu jak pięść do nosa i prosiło – wręcz błagało – żeby je otworzyć.
A może to taka lampa Alladyna? Adrien Cloutier siedział zamknięty w środku i dlatego tak długo się nie zjawiał. Jeśli je otworzę, uwolnię go, a on niczym wdzięczny dżin zapomni o tym, że zdzieliłam go laską w jaja, i spełni moje trzy życzenia.
Albo – co bardziej prawdopodobne – pudło zawierało całą masę zgromadzonych przez niego dowodów na to, że Wally to ja. Na przykład wykadrowane ujęcia mojej twarzy z nagrań z monitoringu i takie tam.
Niewykluczone też, że była tam tylko ozdobna, wysadzana brylantami zatyczka analna. Bogacze są, yyy, bardzo ekscentryczni. Z nimi nigdy nic nie wiadomo.
Albo ładowarka. Więc dla pewności może jednak warto rzucić okiem...
Zanim pomyślałam, sięgnęłam ręką do gładkiego czarnego wieka, żeby...
BUUUM!
Aż podskoczyłam, kiedy wszystko wybuchło. Ledwo podważyłam wieko palcem, doszło do głośnej eksplozji złotego konfetti i czerwonego brokatu.
Tego brokatu było od cholery.
I teraz leżał dosłownie wszędzie. Na kwiatach, na biurku, na fotelu, na podłodze, na klawiaturze. Cała masa wpadła też do moich otwartych ust.
Stałam tam, zaszokowana, z uniesionymi rękami, jakby ktoś trzymał mnie na muszce. Bo właśnie taki huk towarzyszył tej eksplozji. Podobny do strzału z broni. I, ja pierdolę, omal nie dostałam zawału.
Tętno mi skoczyło, a adrenalina popłynęła do żył. Ledwo mogłam oddychać, kiedy mój mózg powoli zaczął rejestrować, co jeszcze wypadło z pudła. Byłam tak...
– Co, do jasnej cholery?
Podskoczyłam, przestraszona, a serce podeszło mi do gardła.
Wybuch był tak głośny i otumaniający, że nie usłyszałam, jak ktoś otwiera drzwi.
Stał tam mężczyzna i mrugał z niedowierzaniem, patrząc to na mnie, całą w brokacie, to na leżącą na podłodze kartkę z trzema słowami zapisanymi wielkimi, złotymi literami:
WAL SIĘ, ADRIEN
ADRIEN CLOUTIER stał w progu swojego gabinetu i wpatrywał się w mieniące się miejsce zbrodni. Przyłapał mnie na gorącym uczynku. I to bardzo gorącym, bo moje dłonie, oblepione czerwonym brokatem, wyglądały tak, jakby były poparzone.
A jako że wciąż tkwiłam bez ruchu, miałam przyjemność patrzeć, jak malujące się na jego twarzy zmieszanie ustępuje miejsca irytacji, która następnie przeobraziła się w dziką furię.
Facet wręcz kipiał ze złości.
Raczej nie będzie mi do śmiechu. Byłam tego pewna na dziewięćdziesiąt dziewięć procent.
Przekroczył próg.
– Co, do jasnej cholery?! – powtórzył ostro, a raczej chrapliwie, jakby gardło wypełniał mu żwir.
Jeden ruch nadgarstkiem i drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem.
– Myślisz, że to zabawne? – warknął, ruszając ze złością w moim kierunku.
Zatrzymał się tuż przed fragmentem podłogi upstrzonym brokatem; wściekłość wzbierała w nim falami i była tak namacalna, że przysięgam, iż pewnie poczułabym jej smak, gdyby mój język nie był pokryty mieniącymi się płatkami skruchy.
Hmm, na żywo wygląda zupełnie inaczej...
Nie wiem, dlaczego akurat to przyszło mi na myśl, kiedy przeszył mnie spojrzeniem, ale tak właśnie było.
Prawdę mówiąc, jeszcze nigdy nie widziałam go z tak bliska. Na pewno nie w realu. Owszem, widziałam całą masę jego zdjęć w internecie (zupełnie wbrew mojej woli), no i kilka razy mignął mi w budynku oraz na imprezach firmowych, ale zawsze w pewnej odległości. W piątek z kolei byłam zbyt pijana i zbyt skupiona na odegraniu się na zboczeńcu, który klepnął mnie w tyłek, żeby przyjrzeć się jego twarzy.
Chcę przez to powiedzieć, że nie wiedziałam, że ma zielone oczy.
Głupie, no nie? Byłam pokryta od stóp do głów czerwonym brokatem, zdemolowałam facetowi gabinet zaledwie dwa dni po tym, jak zmiażdżyłam mu fiuta laską za coś, czego być może wcale nie zrobił, a myślałam tylko o tym, jakie ciemne i złowieszczo zielone ma oczy.
Były niczym las deszczowy nocą. Miały taki sam odcień i tak samo paraliżowały strachem. Nic więc dziwnego, że mój mózg się zawiesił.
– Panno Sanchez. – Wymówił moje nazwisko tak, jakby rymowało się z każdym możliwym przekleństwem. – Zadałem pytanie.
A, tak, racja. Zapytał, czy uważam, że to zabawne.
– Hmm, nie – odpowiedziałam. Dopiero gdy poruszyłam językiem, zdałam sobie sprawę, ile brokatu dostało się do moich ust. Sypkie, suche drobinki... bardzo nieprzyjemne uczucie. – To znaczy, ktoś na pewno uznał, że to będzie zabawne. Ale to nie byłam ja.
Zaczęłam otrzepywać dłonie i bluzkę, a Adrien nieprzerwanie mi się przyglądał. Chyba mi nie uwierzył, ale przecież sama pewnie też bym sobie nie uwierzyła.
– Tak w ogóle to jestem Ria – rzuciłam, wyciągając do niego połyskującą rękę.
Moje starania pozbycia się lepkich, błyszczących ścinków okazały się daremne. Ten, kto to zaplanował, musiał go szczerze nienawidzić. Jeszcze przez dziesięć najbliższych lat Adrien będzie znajdował w gabinecie drobinki brokatu. Będą się kleić do jego drogich garniturów, a ludzie będą wytykać go palcami na ważnych spotkaniach, pozwalając sobie na niewybredne żarty o striptizerkach i tym podobne.
Robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby się nie roześmiać. Bo może jednak skłamałam i to było ociupinkę zabawne.
– Wiem, kim jesteś – warknął, ignorując moją wyciągniętą dłoń.
– Świetnie. – Pokiwałam głową i rozciągnęłam usta w uprzejmym uśmiechu. – A ty to...
Wiem, że obiecałam Albie, że będę grzeczna, ale – na wszystkich świętych bufonów! – jego reakcja była tego warta. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby w jednej sekundzie twarz komuś tak znieruchomiała.
Za to, że zdołałam utrzymać z nim kontakt wzrokowy i zachować powagę, zasłużyłam na Oscara.
– Masz dokładnie dziesięć sekund, żeby się wytłumaczyć.
Bo co?
Cichutki głosik rozsądku dobiegający z rzadko przeze mnie odwiedzanego, zarośniętego pajęczynami zakamarka w głowie powstrzymał mnie przed tym, żebym wypowiedziała to na głos.
– Szukałam ładowarki – rzuciłam zamiast tego. – Rozładował mi się telefon.
Cisza.
Poważnie, jego oczy miały absurdalnie onieśmielający odcień ciemnej zieleni. Byłam niemal pewna, że to soczewki kontaktowe. Albo że zmienił kolor oczu chirurgicznie.
– No i...? – drążył, jeszcze bardziej marszcząc brwi, tak że teraz niemal się stykały.
– I nie znalazłam żadnej w gniazdkach, a ponieważ wszystkie szuflady były zamknięte na klucz, postanowiłam sprawdzić, czy nie ma jej w pudle – powiedziałam i wskazałam palcem na leżące w strzępach czarne pudło. Celowo zwróciłam uwagę właśnie na nie, a nie na to, co z niego wyleciało. – I nagle wszystko wybuchło... akurat wtedy, kiedy wszedłeś.
– Szperałaś mi w szufladach?
– Nie. Były zamknięte. – Słuchał mnie czy nie?
– Chciałaś przeszukać moje szuflady – powiedział bardzo wolno, żebym na pewno pojęła, co mu właśnie wyznałam. – I przyznałaś się do tego. Na głos.
– Tak. Potrzebowałam ładowarki, bo, jak już mówiłam, padł mi telefon.
Przyglądał mi się przez kilka sekund, próbując ocenić, jak bardzo jestem szurnięta. I najwyraźniej szybko doszedł do wniosku, że nawet bardziej niż bardzo.
– Zdajesz sobie sprawę, że to podstawa do zwolnienia? Nie mówiąc już o tym, że to nielegalne?
W jego głosie pobrzmiewało zaskoczenie. Zupełnie jakby się nie spodziewał, że jestem aż tak głupia.
Ten facet uważał mnie za kompletną kretynkę, która ma najwyżej dwie sprawnie działające komórki mózgowe. Wyczytałam to z jego twarzy, kiedy malująca się na niej wściekłość zaczęła przechodzić w sceptyczne zakłopotanie.
To trwało całe trzy sekundy. Dopóki znów nie otworzyłam ust.
– Tak, wiem. Tak samo jak zamykanie pracownika w gabinecie bez jego zgody. Nie jestem prawniczką, ale to też raczej nielegalne. Chyba nawet bardziej niż grzebanie w czyichś rzeczach. To bezprawne uwięzienie i takie tam.
Ponownie próbowałam usunąć lepki brokat ze skóry, ale zupełnie nie chciał współpracować. Trochę lipa. Nie znosiłam czuć między palcami piasku, kredy czy czegokolwiek innego o suchej, ziarnistej strukturze. Mierziło mnie to tak samo jak zgrzyt paznokci przesuwanych po tablicy, więc najchętniej przycisnęłabym sobie od razu ramiona do uszu i jak najszybciej opłukała ręce wodą.
– Nikt nie był tu przetrzymywany siłą, panno Sanchez – powiedział tym swoim miękkim głosem.
O co chodziło z tą całą „panną Sanchez”? Który właściwie mamy wiek?
– Akurat! – odparłam, krzyżując na piersiach połyskujące ramiona. – Drzwi były zamknięte na klucz, a po drugiej stronie nikt nie odpowiadał. Co, swoją drogą, jest bardzo lekkomyślne. A gdyby nagle wybuchł pożar?
– Na zewnątrz czekała ochrona. Zostałabyś wypuszczona z chwilą włączenia się alarmu.
– A skąd miałam to niby wiedzieć?
Znowu zrobił dwa kroki naprzód, najwyraźniej mając gdzieś to, czy wdepnie w wymiociny czerwonego jednorożca.
– Twoim zdaniem to usprawiedliwia grzebanie w moich rzeczach i obrócenie gabinetu w ruinę? Zdajesz sobie sprawę, ile czasu zajmie sprzątanie tego wszystkiego?
To już nie mój problem.
– Skąd, do licha, miałam wiedzieć, że pudło na twoim biurku to tak naprawdę brokatowa bomba? Co takiego zrobiłeś? Wkurzyłeś któregoś z Troskliwych Misiów?
W sumie to nie miałam pojęcia, czy Troskliwe Misie strzelają brokatem, ale na nic lepszego nie wpadłam. W głowie wciąż mi szumiało po tej eksplozji.
Adrien zbliżył się jeszcze o krok i...
Chwila, dlaczego w ogóle liczę jego kroki? Normalnie raczej tego nie robię, prawda?
– Nie twoja sprawa – odparował. – Nie powinnaś go w ogóle dotykać. Dostałaś jasne polecenie, żeby usiąść na kanapie i czekać.
– Taa, i powiedziano mi, że zjawisz się „wkrótce” – zripostowałam.
Zabrzmiało to trochę opryskliwiej, niż zamierzałam, i nagle zdałam sobie sprawę, że przyciskam pięści do piersi.
– To było dwie godziny temu, panie Cloutier.
Nie miałam pojęcia, dlaczego tak się do niego zwróciłam, z takim... zjadliwym sarkazmem. Ani dlaczego nagle tak się zirytowałam.
To na pewno nie wyjdzie mi na dobre.
– Musiałem najpierw załatwić pewną sprawę.
Kolejny krok.
Jeszcze cztery i zetkniemy się nosami. Nie żebym liczyła.
– A skąd miałam wiedzieć, że naprawdę się zjawisz? I kiedy? Ile miałam jeszcze siedzieć bezczynnie i czekać?
W jego policzku nerwowo drgnął mięsień.
– Radzę zważać na słowa, panno Sanchez. Przez ostatnie dwa dni sprzątałem bajzel, którego narobiłaś w Halloween, a teraz to. Nie wiem, jaki masz, kurwa, problem, ale nie zamierzam tego dłużej znosić.
A ja przez cały wtorek pocieszałam sześcioletnią siostrzenicę, bo – do cholery – nie chciałeś dać jej mamie jednego dnia wolnego, żeby mogła spędzić z nią urodziny! Taki mam, kurwa, problem, samolubny kutafonie!
Zmrużyłam oczy, piorunując go wzrokiem i kuląc ramiona.
Okej, może jednak wiedziałam, dlaczego jest taki wkurzony. Może to wszystko nie wzięło się znikąd. Bo może miałam już dość siedzenia i przyglądania się, jak pomiata moją siostrą. I pocieszania jej, kiedy próbowała wyładować frustrację, przytłoczona ogromem pracy i niedorzecznymi wymaganiami Adriena.
Może nie chciałam już patrzeć na to, jak bardzo te wszystkie nadgodziny odbijają się na małżeństwie Alby. Na te wszystkie świąteczne uroczystości i urodziny, na które się spóźniała – lub w ogóle nie docierała – bo, cytuję: „Adrien chce, żebym została jeszcze godzinę, góra dwie” albo „W ostatniej chwili wypadło spotkanie i Adrien chce, żebym w nim uczestniczyła. Nie zdążę na kolację. Naprawdę mi przykro. Ucałuj ode mnie Olive i przekaż Benowi, że mu to wynagrodzę. Obiecuję”.
Mnie nie było przykro. Ani z powodu Halloween, ani z powodu brokatu i mojego lekceważącego tonu.
Przez cztery lata słuchałam, jak Alba opowiada o tym facecie, począwszy od czasów, kiedy pracował jeszcze w zespole operacyjnym, zanim jego tatuś podał mu stanowisko prezesa na tacy. Wiedziałam, jaki jest, i nie żałowałam niczego, co zrobiłam.
– To byłaś ty, prawda? – rzucił Adrien, robiąc kolejny krok w moją stronę. Był już tak blisko, że musiałam zadrzeć głowę, aby utrzymać z nim kontakt wzrokowy. – W Halloween. To byłaś ty.
Wzruszyłam ramionami.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
Jakaś część mnie wiedziała, że nie ma sensu zaprzeczać, ale inna, większa i znacznie bardziej uparta, nie zamierzała mu tego ułatwiać.
Wyjął z kieszeni telefon, odblokował go i prawie wepchnął mi w twarz.
Nie zdziwiłam się, gdy zobaczyłam na wyświetlaczu swoje zdjęcie w przebraniu Wally’ego. Ujęcie było inne niż na fotkach, które krążyły w internecie – jakby pochodziło z kamery monitoringu – i przedstawiało zbliżenie mojej rozwrzeszczanej twarzy chwilę przed tym, jak zamachnęłam się laską.
Musiałam przygryźć dolną wargę, żeby nie parsknąć śmiechem. Niestety na próżno.
– Twoim zdaniem to zabawne? – warknął Adrien, a wysoko na jego policzkach pojawiły się różowe plamy. Rzucił telefon na biurko i zrobił jeszcze jeden krok naprzód, wyraźnie naruszając moją przestrzeń osobistą.
– Zdajesz sobie sprawę, co zrobiłaś? Ile kosztowała mnie twoja rozpaczliwa próba zwrócenia na siebie uwagi?
Że co?
– Słucham?
– Siedemset milionów.
Mina od razu mi zrzedła. Zamrugałam.
– Chwila... co?
– Siedemset. Milionów. Dolarów – wycedził każde słowo, żeby łatwiej mi było zrozumieć. – Kojarzysz tych mężczyzn, z którymi rozmawiałem, zanim wmaszerowałaś do lobby i mnie uderzyłaś? To byli inwestorzy. Z Japonii.
Och.
No tak, tego akurat nie wiedziałam.
– Wiesz, co się stało po twoim małym wybryku? Zrezygnowali. A miesiącami próbowałem dobić z nimi targu. Przyjechali, żeby podpisać dokumenty. Wszystko było już, kurwa, dopięte!
Jeśli Adrien już wcześniej był wściekły, to teraz wręcz płonął gniewem. Jego oczy gorzały niczym lasy stojące w ogniu.
Jakaś część mnie chciała zauważyć, że jedno niekoniecznie ma związek z drugim, i zapytać, czy jest pewny, że nie wycofali się z umowy z innego powodu. Ale w tej sytuacji chyba lepiej było siedzieć cicho, i tak też zrobiłam.
– Przez cały weekend użerałem się z konsekwencjami utraty tej inwestycji, próbując jakoś ukrócić szum medialny i gasząc wzniecone przez ciebie pożary. A ty jeszcze grzebiesz mi w rzeczach, zamieniasz mój gabinet w pobojowisko i pyskujesz, zamiast przeprosić? Śmiejesz się, jakby to było cholernie zabawne? Jaki masz, kurwa, problem?
Przełknęłam ślinę. Szczerze mówiąc, jeśli tak na to spojrzeć, to wcale nie było zabawne.
Przechylił głowę na bok.
– O co ci chodzi? Czego właściwie chcesz? – Kiedy przysunął się bliżej, wyczułam subtelną, przyjemnie korzenną woń wody kolońskiej. Kompletne przeciwieństwo drażniącego odoru, który bił od tamtego zboka. – Pieniędzy? Uwagi? Czy to wszystko było tylko wymyślnym planem, żeby znaleźć się ze mną w tym samym pokoju?
Chwila... moment, co?
– To dlatego szperałaś w moich rzeczach? Próbowałaś znaleźć na mnie jakiegoś haka, żeby móc mnie szantażować? A może jesteś jedną z tych stalkerek, którym się wydaje, że są we mnie zakochane?
Szczęka opadła mi do samej ziemi.
No bo... że co?!
– Nie! Chwila. Co to za pokrętna logi...
– Nie waż się kłamać, Sanchez.
No dobra, to chyba tyle w kwestii „panny”.
– Hej, ja tylko szukałam ładowarki. Przysięgam, że nie... nie jestem w tobie zakochana.
Jasna cholera. Nie wierzę, że musiałam to powiedzieć na głos.
Czy na pewno wszystko z nim okej?
Cofnęłam się o krok, żeby zwiększyć dystans między nami, ale wtedy on zrobił krok naprzód.
– No to o co ci, kurwa, chodzi? – warknął.
Napierał na mnie, dopóki nie doszłam do ściany. Stał nade mną, pałając gniewem i prężąc mięśnie.
Może Alba wcale nie przesadzała, kiedy powiedziała, że Adrien mnie zabije, a potem każe jej gdzieś zakopać moje durne zwłoki, bo właśnie patrzył na mnie tak, jakby niczego tak bardzo nie pragnął jak mojej śmierci. Jakby chciał mnie udusić, tu i teraz.
– Okej, posłuchaj – powiedziałam, siląc się na spokojny ton, i podniosłam spocone dłonie w geście kapitulacji. – Daję słowo, że nic z tego nie miało na celu... zwrócenia twojej uwagi czy czegoś w tym stylu. To, co się wydarzyło w Halloween, było zwykłym nieporozumieniem.
Teraz byłam już niemal pewna, że to nie on klepnął mnie wtedy w tyłek. Miał znacznie niższy głos, pachniał o niebo lepiej i wyglądał... na postawniejszego niż tamten koleś. Wiem, że widziałam go tylko od tyłu, ale z całą pewnością tamten typ nie był tak barczysty. Postura Adriena była prawie tak samo onieśmielająca jak jego oczy.
– To zdjęcie, które masz w telefonie, pochodzi z kamery monitoringu, prawda? – spytałam. – Zakładam więc, że widziałeś, gdzie byłam, zanim weszłam do lobby. Widziałeś, co zaszło.
Drgnęła mu szczęka, ale nic nie odpowiedział. Uznałam to za potwierdzenie.
– To byłeś ty? – spytałam, idąc za ciosem. – Bo tak właśnie myślałam i...
– Nie – odparł krótko i stanowczo.
– Okej, cóż, tamten facet był ubrany tak samo jak ty... z tego, co pamiętam. Miał ciemne włosy i w ogóle, i widziałam go tylko od tyłu. Więc... jeśli to nie byłeś ty, w takim razie to tylko nieporozumienie.
Adrien wciąż milczał, jakby czekał na coś innego. Może na przeprosiny.
– I naprawdę szukałam ładowarki – powiedziałam zamiast tego, na dowód wyjmując telefon z tylnej kieszeni spodni. – Rozładował się. Widzisz? Nie kłamię.
– I co? Nie mogłaś wytrzymać pięciu cholernych minut bez telefonu?
Raczej dwóch godzin. Kazałeś mi czekać dwie godziny, nie pięć minut, buraku!
Chętnie bym mu to wygarnęła, ale ugryzłam się w język, bo w oczach miał obłęd, a ja obiecałam Olive, że pójdę z nią do parku rozrywki, jeśli dostanie szóstkę z testu z matematyki, który miała pisać w przyszłym miesiącu. Więc przynajmniej do tego czasu musiałam pozostać przy życiu.
– Coś jeszcze? – rzucił. – Masz dla mnie jeszcze jakąś durną wymówkę czy skończyły ci się pomysły?
Zamrugałam, żeby powstrzymać się od przewracania oczami.
– Nie – zapewniłam go. – To wszystko, co miałam do powiedzenia.
Nastawiłam się na najgorsze. Bo spodziewałam się, że zaraz mi powie, że wnosi przeciwko mnie oskarżenie. I że za drzwiami czekają jego prawnicy, którzy chcą ze mną porozmawiać.
Właśnie w tym momencie Adrien Cloutier miał dokładnie naświetlić, jak zamierza zniszczyć mi życie. A następnie zażądać przeprosin, po czym wręczyć mi pozew.
– Jesteś zwolniona. Wynoś się.
Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że nic już nie doda.
– Jak to? To tyle? – spytałam głupio.
Bo to nie mogło się skończyć tylko na zwolnieniu. Z pewnością czekały mnie jeszcze jakieś reperkusje.
Zanim odpowiedział, w szczęce – jak gdyby w proteście – zapulsował mu mięsień.
– Tyle.
Chwila. Zaatakowałam go, zaprzepaściłam jego szansę na inwestycję wartą siedemset milionów dolarów, myszkowałam w jego rzeczach, zniszczyłam mu gabinet, narobiłam mu syfu w mediach, nie chciałam go za to przeprosić i co? To tyle? Po prostu mnie zwolnił?
Coś mi tu nie grało.
Adrien Cloutier to bezwzględny, bezlitosny drapieżnik, który niszczy ludziom życie dla rozrywki (jak zakładam), więc gdzie tu logika?
– C...
– Wynoś się.
Stłumiłam milion pytań, które cisnęły mi się na usta, i zwyczajnie przeszłam obok niego, poniekąd oczekując, że przed gabinetem będzie na mnie czekać zgraja prawników, którzy zagrożą mi pozwem.
Ale nie, nic z tych rzeczy. Był tam tylko Frankie z pustym kartonowym pudłem w ręce.
Hmm...
[...]
