It's Only Business - Veronica Elsen - ebook + książka

It's Only Business ebook

Elsen Veronica

4,2
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 500

Data ważności licencji: 2/9/2028

Oceny
4,2 (2536 ocen)
1366
579
369
173
49
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wiktoria1920

Nie oderwiesz się od lektury

Książką jestem zachwycona i totalnie nie rozumiem negatywnych opinii pod nią XD Ludzie piszą, że to nie erotyk. Nigdzie nie ma napisane, że to jest erotyk. Z tego co widzę, to książka znajduje się w kategorii romanse i erotyka i w pod kategorii romans, także niektórzy chyba powinni lepiej czytać. I nie kumam czepiania się głównej bohaterki i jej myśli. Każdy kto ma minimalną wiedzę o osobach, które doświadczyły czegoś podobnego, doskonale będą wiedziały, że przerysowane i skrajne myśli mogą być na porządku dziennym u takiej osoby. Jako osoba z bagażem podobnym do tego, który dźwiga główna bohaterka, mogę to potwierdzić. Także wielu oceniających ewidentnie nie rozumie pewnych rzeczy. Książka mnie urzekła. Jest powiewem świeżości pod każdym względem. - James nie jest typowym zadufanym w sobie milionerem, który stara się pokazać kobiecie, gdzie jej miejsce a po chwili widzi jej krągłości i zmienia nastawienie o 180 stopni i mówi, że ją kocha XD Tutaj po raz pierwszy od dłuższego czasu m...
371
Elzbieta1605

Z braku laku…

Tak nierealna, że mam wrażenie, jakby była napisana przez licealistkę
123
Paula010161

Z braku laku…

To mogła być wciągająca, emocjonalna i głęboka historia o podnoszeniu się dramatu, ale zmarnowano potencjał. Napisane pobieżnie i płytko. Nie zaiskrzyło między nami...
135
ArletaKoscielak

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemnie się ja czyta , jest wciągająca choć pewnie nie każdemu czytelnikowi skradnie serce . Miło jest poczytać coś co nie ocieka seksem . W tej książce znajdzie się tylko a dla mnie „ aż” cierpliwość , wyrozumiałość , szacunek jak również ukaże się trauma i silna wola by ja pokonać .
70
Anna12032

Nie oderwiesz się od lektury

Książka wgniotła mnie w fotel 🥰😘🥰😘 WOW to było super. Polecam z całego serduszka.
30

Popularność




Informacja

Książka prze­zna­czona dla czy­tel­ni­ków 18+. Może zawie­rać tematy draż­liwe dla nie­któ­rych czy­tel­ni­ków.

Prolog

Zaułek był ciemny. Jedyne źró­dło świa­tła sta­no­wiła uliczna lampa, która migo­tała tak, jakby sama znaj­do­wała się u kresu wytrzy­ma­ło­ści. Lodo­waty deszcz tylko pogar­szał już i tak słabą widocz­ność. Ulice były puste i ciche, mimo że… mimo że krzy­cza­łam.

Krzy­cza­łam, kiedy jego ciało przy­parło mnie moc­niej do zim­nej ściany.

Krzy­cza­łam, kiedy jego ukryta pod ciem­nym kap­tu­rem twarz się do mnie nachy­liła.

Krzy­cza­łam, kiedy jego usta przy­cze­piły się do mojej szyi niczym pijawki.

Krzy­cza­łam, kiedy jego zimna dłoń unie­ru­cho­miła moje nad­garstki, pod­czas gdy druga zaczęła pod­no­sić moją spód­nicę.

Bła­ga­nie i łzy nie poma­gały. Wręcz prze­ciw­nie – zachę­cały go.

Wszystko zagłu­szał deszcz.

– Rose, obudź się! To tylko sen!

Krzyk­nę­łam, kiedy czy­jeś dło­nie zła­pały mnie za ramiona. Ock­nę­łam się i zorien­to­wa­łam, że znów jestem na łóżku w sypialni. Zamru­ga­łam kilka razy, czu­jąc spły­wa­jące po policz­kach łzy. Ujrza­łam przed sobą błę­kitne oczy pełne tro­ski. Cie­płe dło­nie dalej mnie trzy­mały… ale ja na­dal czu­łam jego łap­ska. Zimne. Brudne.

Odsko­czy­łam jak naj­da­lej i spa­dłam na pod­łogę. Wyco­fa­łam się na czwo­ra­kach pod ścianę i obję­łam ramio­nami kolana, cho­wa­jąc w nich głowę.

Moim cia­łem wstrzą­snął gło­śny szloch.

Rozdział 1

Roz­dział 1

Dzia­łal­ność

Do końca zostało wam pół roku – oznaj­mił pro­fe­sor i posłał nam szczery uśmiech. – Dla­tego od teraz wykłady będą powtó­rze­niowe. Może­cie na nie przy­cho­dzić według wła­snego uzna­nia lub uczyć się gdzie indziej!

Po tych sło­wach roz­le­gły się okla­ski i okrzyki zachwytu. Ja tylko się uśmiech­nę­łam i zaczę­łam pako­wać swoje rze­czy. Szybko zarzu­ci­łam na sie­bie kurtkę, wycho­dząc z sali.

Auto­bus na szczę­ście się nie spóź­nił i już po chwili jecha­łam nim w stronę domu uli­cami San Jose. Ni­gdy nie prze­pa­da­łam za wiel­kim ruchem panu­ją­cym w tym mie­ście, ale było i tak zde­cy­do­wa­nie lep­sze i mniej zalud­nione od Nowego Jorku, gdzie moi rodzice chcieli począt­kowo prze­nieść główną sie­dzibę firmy – rodzin­nego biz­nesu zało­żo­nego przez mojego dziadka.

Moja matka była praw­ni­kiem, tak jak jej rodzice. Począt­kowo firma ofe­ro­wała tylko usługi adwo­kac­kie, ale kiedy mój ojciec, lekarz, oże­nił się z mamą, zde­cy­do­wali się połą­czyć swoje pro­fe­sje i w tym samym budynku otwo­rzyć dodat­kowo pry­watną kli­nikę. Budy­nek nosił nazwę Chan­dler’s Cli­nic & Law Com­pany, choć ja wola­łam na niego mówić „Impe­rium”. Wszystko dla­tego, że w tym jed­nym budynku ze szkła i kamie­nia mie­ścił się prak­tycz­nie cały świat moich rodzi­ców, czyli praca.

Od cza­sów dzie­ciń­stwa przy­zwy­cza­iłam się już do tego, że muszę być nie­za­leżna i nie powin­nam za bar­dzo liczyć na ich obec­ność w naszym domu. Nie było mi oczy­wi­ście łatwo, kiedy rodzice każdą wolną chwilę poświę­cali pracy, a mnie trak­to­wali jak powie­trze. Mieli jed­nak swoją hie­rar­chię spraw, któ­rymi się zaj­mo­wali: naj­pierw była praca, potem pie­nią­dze, następ­nie dom i dopiero potem ja.

Jakoś uda­wało mi się zno­sić samot­ność, ale trzy lata temu… Kiedy to się stało, zro­zu­mia­łam, jak bar­dzo ich potrze­buję. Nie­stety sta­tus firmy oka­zał się dla nich waż­niej­szy od szu­ka­nia spra­wie­dli­wo­ści za to, co mi się przy­da­rzyło. Od tam­tej pory – mimo bólu – trak­to­wa­łam ich tak samo, jak oni mnie: jak powie­trze. Jedyne, co nas łączyło, to więzy krwi i wspólny dom. Roz­ma­wia­li­śmy wyłącz­nie przy obie­dzie i tylko na temat mojej nauki lub ich pracy.

Auto­bus zatrzy­mał się nie­da­leko kawiarni, którą omi­ja­łam sze­ro­kim łukiem. Przy­spie­szy­łam kroku, aby zna­leźć się jak naj­da­lej od zaułka znaj­du­ją­cego się obok niej.

Po chwili dotar­łam do naszej willi z ogro­dem. Kiedy zna­la­złam się w środku, ode­tchnę­łam głę­boko, opa­no­wu­jąc oddech.

Uspo­kój się, pomy­śla­łam.

– Rose, to ty?

Znie­ru­cho­mia­łam, sły­sząc głos matki. Zasta­łam ich wraz z ojcem sie­dzą­cych w salo­nie. Nie ukry­wa­łam zdzi­wie­nia, które wykwi­tło na mojej twa­rzy; rzadko kiedy rodzice wra­cali do domu tak wcze­śnie. Z reguły koń­czyli pracę wie­czo­rami.

– Dla­czego nie jeste­ście w pracy? – spy­ta­łam, lekko marsz­cząc brwi.

– Usiądź – pole­cił ojciec i dło­nią, na któ­rej nad­garstku błysz­czał drogi zega­rek, wska­zał mi fotel naprze­ciwko. Nie­pew­nie zro­bi­łam to, co mi kazał. Zmie­rzy­łam ich wzro­kiem; oboje byli jak zwy­kle ubrani w swoje uni­formy, ale ich twa­rze były poważ­niej­sze niż nor­mal­nie.

– Coś się stało? – spy­ta­łam.

Matka wes­tchnęła głę­boko i przy­gła­dziła ide­al­nie upięte włosy. Miały odcień ciem­no­zło­ci­stego blondu, tak jak moje, z tą róż­nicą, że powoli zaczy­nała już przez nie prze­bi­jać siwi­zna. Mimo to, jak na swój wiek, była bar­dzo atrak­cyjną kobietą.

– Te ban­kowe szczury pod­nio­sły nam ratę – zaczął ojciec, wpa­tru­jąc się w swoje sple­cione dło­nie. – Uznali, że skoro tak dobrze nam się wie­dzie, jeste­śmy w sta­nie spła­cać kre­dyt w o wiele więk­szych sumach.

– Dzi­siaj się o tym dowie­dzie­li­ście? – spy­ta­łam.

– Nie, kilka mie­sięcy temu – odpo­wie­działa matka, sie­dząc pro­sto. Tak jak zawsze głos miała spo­kojny, ale sta­now­czy. – Myśle­li­śmy z ojcem, że damy radę i po pro­stu pod­nie­siemy nieco ceny naszych usług. Nie­stety… efekt oka­zał się odwrotny. Stra­ci­li­śmy wielu klien­tów.

– Jeste­śmy w złej sytu­acji – dodał jesz­cze ojciec, zanim zdą­ży­łam cokol­wiek powie­dzieć. Prze­łknę­łam ślinę, ner­wowo ana­li­zu­jąc wszystko w gło­wie.

– Jeste­śmy… to zna­czy wy jeste­ście… ban­kru­tami? – spy­ta­łam ostroż­nie. Na moje słowa ojciec zaci­snął dło­nie w pię­ści, a matka przy­mknęła na chwilę oczy. Oboje jed­nak poki­wali po chwili gło­wami.

Wypu­ści­łam powie­trze z ust. Nie wie­dzia­łam nawet, że je wstrzy­muję. Potar­łam dło­nią twarz.

– Co teraz? – Popa­trzy­łam na nich ze współ­czu­ciem. Wyglą­dali na wykoń­czo­nych i naprawdę wście­kłych. Nie dzi­wi­łam im się jed­nak. Nie mogłam. Ban­kruc­two to dla nich to samo, co zabra­nie uza­leż­nio­nej oso­bie jej nar­ko­tyku. Nie czu­łam żad­nej satys­fak­cji z ich porażki. Żad­nej. Może nie mie­li­śmy zbyt dobrych rodzin­nych rela­cji, ale mimo to byłam ich córką. Zna­łam ich i wie­dzia­łam, jakie to dla nich trudne… nawet jeśli oni nie wie­dzieli, jak trudno było mi.

– Bank wysta­wił już budy­nek na sprze­daż – wyja­śnił ojciec i spoj­rzał na mnie po raz pierw­szy, odkąd weszłam. Popra­wił mary­narkę i odchrząk­nął. – Zna­lazł się już kupiec.

– Macie zamiar tak po pro­stu oddać firmę? – spy­ta­łam zszo­ko­wana. – Prze­cież to całe wasze życie, rodzinny inte­res.

– Nie jeste­śmy już w sta­nie utrzy­mać firmy sami – wyja­śniła matka i wyraź­nie zmu­siła się do sła­bego uśmie­chu. – Jest jed­nak szansa, aby ją ura­to­wać.

Znie­ru­cho­mia­łam, cze­ka­jąc na dal­sze wyja­śnie­nia.

– Chęt­nym do kupna budynku oka­zał się znany biz­nes­men, a mia­no­wi­cie Mat­thew Wagner. – Ojciec spoj­rzał na mnie wycze­ku­jąco, ale ja tylko zamru­ga­łam kilka razy. Zna­łam to nazwi­sko. Znał je każdy, kto był choć odro­binę zwią­zany ze świa­tem biz­nesu lub nim zain­te­re­so­wany.

Gazety non-stop pisały o Inter­na­tio­nal Wagner Bank Group, czyli świa­to­wej sieci ban­ków, którą obec­nie zarzą­dzał Mat­thew Wagner i która sły­nęła nie tylko ze swo­ich licz­nych ofert, ale i z moż­li­wo­ści nego­cjo­wa­nia warun­ków każ­dej z usług. U Wagne­rów zapo­ży­czali się nie tylko zwy­kli ludzie, ale też roz­ma­ite przed­się­bior­stwa. Oprócz zarzą­dza­nia sie­cią ban­ków Mat­thew utrzy­my­wał się także z wyku­py­wa­nia wielu pry­wat­nych firm, które ulep­szał i otwie­rał ponow­nie, ale już pod swoim nazwi­skiem. Naj­wy­raź­niej to samo chciał zro­bić z Impe­rium moich rodzi­ców.

– Na­dal nie rozu­miem – powie­dzia­łam po dłuż­szej chwili. – Wagner chce wyku­pić waszą firmę, ale nie będzie­cie w niej już wtedy pra­co­wać.

Wąskie wargi ojca roz­sze­rzyły się w takim samym lek­kim uśmie­chu jak u matki – ale bar­dziej zło­śli­wym.

– Mia­łem z nim dzi­siaj spo­tka­nie – oznaj­mił, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać. – Wytłu­ma­czy­łem mu, że ludzie korzy­stali z naszych usług, bo byli z nas zado­wo­leni. Jeżeli nas wyrzuci, to moż­liwe, że straci wtedy wielu naszych sta­łych klien­tów. Nie­ważne, jak dobrymi i wykształ­co­nymi ludźmi nas zastąpi. Zapro­po­no­wa­łem mu, aby po wyku­pie­niu naszej firmy pozwo­lił jej zacho­wać nazwę, a nam dalej pra­co­wać za tę samą stawkę.

– Oka­zuje się, że Wagner ma bzika na punk­cie lojal­no­ści swo­ich pra­cow­ni­ków – dodała matka i zaśmiała się lodo­wato. – Bar­dzo uważ­nie ich dobiera, a już szcze­gól­nie tych, któ­rzy będą zaj­mo­wali tak wyso­kie sta­no­wi­ska w jego przed­się­bior­czym świe­cie.

– Musie­li­śmy go jakoś do sie­bie prze­ko­nać, opo­wie­dzieć o sobie i całej naszej karie­rze – kon­ty­nu­ował ojciec. – Kiedy wspo­mnie­li­śmy o tym, że mamy córkę, myśle­li­śmy, że to dla niego nie­istotne, ale jed­nak…

Oboje wymie­nili zna­czące spoj­rze­nia, które dosko­nale zna­łam; chłodne i pełne pychy, takie same, kiedy uda­wało im się dobić targu.

Prze­szedł mnie dreszcz.

– O co cho­dzi? – spy­ta­łam nie­mal szep­tem, obej­mu­jąc się ramio­nami. Oboje prze­nie­śli na mnie swój wzrok.

– Zawar­li­śmy z nim umowę – powie­dział ojciec. – Mat­thew przy­sta­nie na nasze warunki, a nawet uczyni nas wspól­ni­kami. My będziemy zarzą­dzać firmą tak, jak dotych­czas. On tylko przej­mie budżet.

– I to wszystko w zamian za co? – spy­ta­łam ostroż­nie.

– W zamian za odda­nie two­jej ręki jego synowi.

Pobla­dłam. Mia­łam wra­że­nie, że całe powie­trze gdzieś wypa­ro­wało.

Rozdział 2

Roz­dział 2

Sprze­dana

Musia­łam naprawdę być blada jak ściana, bo matka powie­działa po chwili bez­na­mięt­nym tonem:

– Wiem, że może to być dla cie­bie szok, ale po latach spon­so­ro­wa­nia two­ich bez­na­dziej­nych stu­diów i miesz­ka­nia z nami, sądzimy, że jesteś nam coś winna.

Zaci­snę­łam zęby, klnąc w środku na wszyst­kie moż­liwe spo­soby. Długo zno­si­łam ich obo­jęt­ność, ale jej słowa naprawdę mnie zra­niły. To, że nie poszłam na wybrane przez nich stu­dia eko­no­miczne lub medy­cynę, nie ozna­cza, że jestem im cokol­wiek winna. Dobry rodzic zaak­cep­to­wałby wybór swo­jego dziecka.

– Kiedy tylko ukoń­czę stu­dia i pójdę do pracy, oddam wam wszystko co do gro­sza – odpo­wie­dzia­łam ze spusz­czo­nym wzro­kiem.

– Tak czy siak, gdyby nie nasz biz­nes, skoń­czy­ła­byś naukę już po gim­na­zjum – wark­nął ojciec. – Dla­tego obo­wią­zek ura­to­wa­nia firmy doty­czy także cie­bie, Rose.

– Nie kosz­tem mojego życia – odpar­łam, patrząc mu z bólem w oczy. – Nie pozwolę, żeby­ście mnie sprze­dali.

– To mał­żeń­stwo to tylko biz­nes! – Ojciec wyrzu­cił ręce w górę.

– Nie – wyszep­ta­łam.

– Co?

– Nie – syk­nę­łam, sta­jąc na równe nogi. – Nie wyjdę za obcego czło­wieka!

– A za jakiego byś chciała wyjść? – Tym razem ojciec także wstał i popa­trzył na mnie z furią w oczach. – Za takiego, który by cię kochał? Boisz się wła­snego cie­nia! Zosta­łaś zbru­kana. Kto cię zechce?!

Zro­bi­łam chwiejny krok w tył, bo jego słowa zabo­lały jak ude­rze­nie w twarz. Wie­dzia­łam, że były niczym zia­renko, które zdą­żyło zapu­ścić pierw­sze korze­nie w moim sercu.

Nie płacz, pomy­śla­łam, czu­jąc gulę w gar­dle. Nie płacz. Nie przed nimi.

– Skoro nikt mnie nie zechce, to dla­czego miałby mnie zechcieć jego syn? – spy­ta­łam cicho, na co matka otwo­rzyła sze­roko oczy i także wstała, celu­jąc we mnie pal­cem.

– Nawet się nie waż! – wark­nęła. – Oni o niczym nie wie­dzą i tak ma pozo­stać! Niech myślą, że po pro­stu jesteś nie­śmiała.

Popa­trzy­łam na nią z nie­do­wie­rza­niem.

– Jak możesz? – wyszep­ta­łam.

– Wyj­dziesz za niego i koniec – oznaj­mił ojciec, bio­rąc głę­boki oddech, jakby chciał się uspo­koić. – Jeżeli się sprze­ci­wisz, to możesz się poże­gnać ze stu­diami i z miesz­ka­niem tutaj.

Prze­łknę­łam ślinę. Każdą czą­steczkę sil­nej woli, jaka mi pozo­stała, prze­zna­czy­łam na to, by powstrzy­mać płacz. Gula w moim gar­dle rosła, a serce biło jak osza­lałe. Sta­ra­łam się zacho­wać kamienną twarz, ale usta mimo­wol­nie wykrzy­wiły się w gry­ma­sie.

Moje mil­cze­nie naj­wy­raź­niej uznali za zgodę, bo matka rów­nież ode­tchnęła i oznaj­miła:

– Wagne­ro­wie prze­by­wają obec­nie w Mek­syku, ale już jutro wra­cają. Po dro­dze wstą­pią do nas na kilka dni, żeby omó­wić całą umowę i szcze­góły wesela. Potem wyje­dziesz z nimi do Seat­tle.

Roz­chy­li­łam lekko usta, mając wra­że­nie, że wciąż jest za mało powie­trza. Moja dolna warga zadrżała.

– Będą jutro na kola­cji. Przy­go­tuj się. – To nie była prośba. To był roz­kaz.

Bez słowa ruszy­łam w stronę scho­dów i swo­jego pokoju. A kiedy tylko zamknę­łam za sobą drzwi, osu­nę­łam się po nich na pod­łogę, cho­wa­jąc twarz w dło­niach. Wybuch­nę­łam pła­czem.

Chcia­łam krzy­czeć.

Chcia­łam, aby mój ból usły­szał cały świat. Tak jak wtedy.

Ale, jak zwy­kle, głos zdu­si­łam w sobie.

Emo­cje wypły­wały ze mnie ze łzami przez następną godzinę.

Zosta­łam sprze­dana przez wła­sną rodzinę. Tylko po to, by ochro­nić ich wize­ru­nek i firmę. Mogliby po pro­stu zatrud­nić się gdzie indziej, ale myśl, że wów­czas ich sze­fami byłby ktoś inny niż oni sami, napa­wała ich wsty­dem i obu­rze­niem.

To ja musia­łam pła­cić za ich dumę i ego­izm. Ale tym razem cena była za wysoka. Jak mia­łam spę­dzić życie u boku… męż­czy­zny?

Ostatni raz wypeł­niało mnie tak wiel­kie prze­ra­że­nie wtedy, w zaułku. Teraz mia­łam wra­że­nie, że czeka mnie dziwna powtórka. Jedyna róż­nica będzie taka, że tym razem na pewno sobie nie pora­dzę.

Rozdział 3

Roz­dział 3

Kola­cja

Kiedy obu­dzi­łam się następ­nego dnia, pierw­sze, co chcia­łam zro­bić, to zacząć pła­kać. Od razu sku­li­łam się, cho­wa­jąc głowę w poduszki.

Byłam kosz­mar­nie nie­wy­spana. Prze­pła­ka­łam pra­wie całą noc i jesz­cze nie mia­łam dość. Cały czas ota­czały mnie myśli: Co ja zro­bię? Jak to będzie? Do końca życia mam być żoną obcego czło­wieka?

Ból roz­sa­dzał mnie od środka. Jesz­cze ni­gdy nie chcia­łam krzy­czeć tak bar­dzo, jak teraz.

Spoj­rza­łam na zega­rek. Docho­dziła dwu­na­sta w połu­dnie.

Odwró­ci­łam się na drugi bok i znowu zamknę­łam oczy. Kola­cja będzie wie­czo­rem, nie wcze­śniej. Do tego czasu nie mia­łam zamiaru się ni­gdzie ruszać – łóżko zda­wało się teraz jedy­nym bez­piecz­nym miej­scem.

Wsta­łam dopiero wtedy, gdy matka zapu­kała do moich drzwi i poin­for­mo­wała mnie, że Wagne­ro­wie będą za dwie godziny. Jak zwy­kle, nawet nie siliła się na miły ton.

Zwle­kłam się z łóżka i poszłam wziąć chłodny prysz­nic. Wyszy­ko­wa­łam się; z kamienną miną zro­bi­łam sobie natu­ralny maki­jaż, który miał tylko zatu­szo­wać wory pod oczami i pod­kre­ślić rysy twa­rzy. Włosy, się­ga­jące piersi, pozwo­li­łam sobie zosta­wić roz­pusz­czone. Ubra­łam się w gładką, błę­kitną sukienkę do kolan z dłu­gimi ręka­wami, a do niej zało­ży­łam niskie obcasy w tym samym kolo­rze i deli­katną złotą biżu­te­rię.

Spoj­rza­łam w lustro. Zmie­rzy­łam wzro­kiem dziew­czynę, którą w nim zoba­czy­łam, i zatrzy­ma­łam się na jej twa­rzy – zupeł­nie bez­na­mięt­nej. Jakby już wszystko było jej obo­jętne.

Wes­tchnę­łam głę­boko, zamy­ka­jąc na chwilę oczy.

I wtedy usły­sza­łam dzwo­nek do drzwi.

– A jeżeli ona nie zechce? – spy­ta­łem, odwra­ca­jąc się w stronę ojca.

– Chan­dle­ro­wie zawarli już umowę. Nie ma odwrotu – odpo­wie­dział, nawet na mnie nie patrząc. Wyglą­dał przez okno samo­chodu, któ­rym wła­śnie jecha­li­śmy do domu mojej przy­szłej narze­czo­nej.

– Wiesz, co sądzę o tym mał­żeń­stwie – odpar­łem. Istot­nie, wie­dział. Wie­dział już od chwili, kiedy po raz pierw­szy poru­szył ze mną ten temat po jed­nej z jego waż­nych kon­fe­ren­cji.

Oczy­wi­ście nie ska­ka­łem z rado­ści na myśl, że zwiążę się z kobietą, któ­rej nie znam. Jed­nak od naj­młod­szych lat przy­go­to­wy­wano mnie na to, że biz­nes będzie odgry­wał ważną rolę rów­nież w moim życiu pry­wat­nym. Nie mogłem się sprze­ci­wić ojcu, nie odwa­żył­bym się. Pozwa­la­łem mu pla­no­wać moją przy­szłość, ale tylko do czasu, aż prze­pi­sze na mnie część swo­jego majątku po przej­ściu na eme­ry­turę za kilka lat. Po tym mia­łem zamiar sam uło­żyć sobie życie i pro­wa­dzić biz­nes po swo­jemu: nie wyko­rzy­stu­jąc ludzi do ostat­niej kro­pli krwi, ale pra­cu­jąc z nimi tylko pod warun­kiem, że też będą tego chcieli. Wła­śnie dla­tego myśl, że dziew­czyna, którą mia­łem poślu­bić, zosta­nie do tego zmu­szona, napa­wała mnie wście­kło­ścią.

Ojciec nie zaszczy­cił mnie odpo­wie­dzią. Zaraz potem samo­chód się zatrzy­mał. Wysia­dłem, wzro­kiem obej­mu­jąc białą willę z ogro­dem, a potem pełen napię­cia ruszy­łem za ojcem w stronę drzwi.

Kiedy tylko naci­snął dzwo­nek, mocno zaci­sną­łem zęby. Żyjąc przez lata w oto­cze­niu wścib­skich mediów, nauczy­łem się robić dobrą minę do złej gry. Ale tym razem emo­cje tak zże­rały mnie od środka, że przy­cho­dziło mi to z tru­dem.

Usły­sza­łem stu­ka­nie obca­sów. Już po chwili drzwi otwo­rzyły się na oścież i sta­nęła w nich para, chyba w wieku mojego ojca. Kobieta o wło­sach w kolo­rze ciem­nego blondu i siwy męż­czy­zna posłali nam uśmie­chy.

– Witamy – powie­działa kobieta, cału­jąc nas w policzki. Uśmiech­nęła się do mnie sze­roko i zmie­rzyła mnie prze­ni­kli­wym wzro­kiem. – Ty musisz być James. Jestem Lisa Chan­dler, a to mój mąż, Geo­rge. Cie­szę się, że naresz­cie możemy się poznać!

– Mnie też jest bar­dzo miło – odpo­wie­dzia­łem, siląc się na lekki uśmiech.

– Tak – przy­tak­nął męż­czy­zna i uści­snął nasze dło­nie na powi­ta­nie. Odsu­nął się, aby nas prze­pu­ścić. – Wejdź­cie, kola­cja nie­długo zosta­nie podana. Musi­cie być głodni.

Nie wie­dzia­łem dla­czego, ale wyczu­wa­łem w nich dziwny fałsz. Już na pierw­szy rzut oka wyda­wali się typo­wymi ludźmi biz­nesu, dla któ­rych świat poza pracą nie ist­nieje.

– Jedli­śmy kilka godzin temu, ale podróż była męcząca. Chęt­nie napiję się jakie­goś wina lub whi­sky – zaśmiał się ojciec i wszedł pew­nie do środka, a ja w ślad za nim.

– Spe­cjal­nie dla cie­bie kaza­łem przy­szy­ko­wać fran­cu­ski numer jeden – odpo­wie­dział Geo­rge z roz­ba­wie­niem i spoj­rzał na młodą kobietę, która wła­śnie zja­wiła się w holu. Po jej uni­for­mie pozna­łem, że jest poko­jówką. – Kate, zanieś bagaże naszych gości do ich poko­jów.

Kobieta ski­nęła głową i zabrała się do pracy. My tym­cza­sem zosta­li­śmy zapro­wa­dzeni do jadalni. Nie była duża. Mie­ściła w sobie nie­wielki komi­nek i nakryty okrą­gły stół z maho­niu dla pię­ciu osób. Pod­łogę zdo­bił per­ski dywan, a na ścia­nie wisiał duży, olejny pej­zaż. Można powie­dzieć, że dom urzą­dzono w sta­ro­świec­kim stylu, który przy­wo­dził na myśl dzie­więt­na­sty wiek. Był on wręcz prze­ci­wień­stwem nowo­cze­snego wystroju mojego miesz­ka­nia w Seat­tle.

Zasie­dli­śmy do stołu; ja obok ojca, a dalej Chan­dle­ro­wie. Miej­sce obok mnie pozo­sta­wało puste, choć wie­dzia­łem, że nie na długo.

Do jadalni weszła kolejna poko­jówka, która napeł­niła nasze kie­liszki winem. Z ulgą upi­łem łyk, mając nadzieję, że to pomoże mi się nieco roz­luź­nić.

– Rose za chwilę się zjawi – poin­for­mo­wała pani Chan­dler, patrząc na mnie zna­cząco, a ja natych­miast wyco­fa­łem poprzed­nią myśl, czu­jąc, jak moje mię­śnie znów się napi­nają. – Kiedy przyj­dzie, będziemy mogli omó­wić szcze­góły wesela. – Mówiąc to, nie­mal kla­snęła w dło­nie z rado­ści.

– A także szcze­góły umowy – dodał mój ojciec, uno­sząc kie­li­szek do ust i patrząc na nich prze­bie­gle. Pod wpły­wem jego spoj­rze­nia Chan­dle­ro­wie wręcz się skur­czyli. Wzrok pani Chan­dler pociem­niał, ale tylko na uła­mek sekundy, bo wtedy unio­sła go ponad moje ramię, w stronę drzwi. Uśmiech wró­cił na jej twarz, kiedy wska­zała przed sie­bie ręką.

– A oto i nasza Rose! – powie­działa i wszy­scy, jak jeden mąż, obró­ci­li­śmy się w stronę wej­ścia.

Potrze­bo­wa­łem kilku sekund, aby się zorien­to­wać, że wpa­truję się z roz­dzia­wio­nymi ustami w tę dziew­czynę. Ock­ną­łem się dopiero na odgłos szu­ra­nia krze­sła mojego ojca, który wstał, aby powi­tać swoją przy­szłą synową.

Na­dal nie mogąc ode­rwać od niej wzroku, obser­wo­wa­łem, jak ojciec ujmuje jej dłoń i składa na niej poca­łu­nek. Na ten gest dziew­czyna zaru­mie­niła się i szybko zabrała rękę, spusz­cza­jąc wzrok.

– Miło mi cię poznać, Rose – zaczął ojciec, ale ona posłała mu tylko prze­lotny uśmiech. Spoj­rzała na mnie, a ja poczu­łem, jak moje serce zabiło szyb­ciej.

Nie­wąt­pli­wie była piękna; miała łagodną, owalną twarz, złote włosy i orze­chowe oczy, które chwi­lami zda­wały się zie­lone. Jed­nak tym, co naj­bar­dziej mnie w niej zadzi­wiło, był… brak jakich­kol­wiek emo­cji. Z wyjąt­kiem stra­chu.

Chrząk­nię­cie ojca wyrwało mnie z otę­pie­nia. Zamru­ga­łem kilka razy. Wresz­cie wsta­łem i powoli pod­sze­dłem do dziew­czyny. Obser­wu­jąc uważ­nie jej twarz, ują­łem jej deli­katną dłoń i zło­ży­łem na niej poca­łu­nek. Nawet na mnie nie spoj­rzała – znów wpa­try­wała się w pod­łogę. Po jej minie nie­mal od razu wywnio­sko­wa­łem, że nie bie­rze udziału w tej cho­rej sytu­acji z wła­snej woli, tak samo jak ja.

– Jestem James – powie­dzia­łem, zmu­sza­jąc się do lek­kiego uśmie­chu. Dopiero wtedy dziew­czyna odwa­żyła się pod­nieść wzrok. Jej orze­chowe oczy były zaszklone od wzbie­ra­ją­cych łez. Lek­kie drże­nie jej warg zdra­dzało, jak mocno usi­ło­wała powstrzy­mać łzy.

Nie wie­dzia­łem dla­czego, ale od razu zro­biło mi się jej żal. W prze­ci­wień­stwie do swo­ich rodzi­ców nie wyglą­dała na zadu­faną w sobie snobkę. Nie. Ona wyda­wała się przede wszyst­kim… kru­cha.

– Miło mi – odpo­wie­działa w końcu cichym, zachryp­nię­tym gło­sem. Zamru­gała kilka razy i odchrząk­nęła, jakby chciała wziąć się w garść. Ruszyła w stronę stołu. Onie­miały z wra­że­nia, posze­dłem za nią, by przy­su­nąć jej krze­sło.

– Cie­szę się, że naresz­cie jeste­śmy w kom­ple­cie – powie­dział po chwili pan Chan­dler i popa­trzył na mojego ojca. – Możemy przejść do oma­wia­nia szcze­gó­łów, jak rozu­miem?

– Natu­ral­nie. – Mój ojciec kiw­nął głową, wygod­niej się roz­sia­da­jąc. Kątem oka dostrze­głem, jak Rose sie­dzi sztywno na swoim miej­scu, pod sto­łem trzy­ma­jąc dło­nie mocno sple­cione ze sobą. Z tru­dem zigno­ro­wa­łem pokusę, aby nakryć je swo­imi. Dziew­czyna wyraź­nie krę­po­wała się, gdy była przez nas doty­kana.

Nie pozo­sta­wało mi nic innego, jak wes­tchnąć ciężko i obser­wo­wać prze­bieg sytu­acji.

Krze­sło jesz­cze ni­gdy nie wyda­wało mi się tak nie­wy­godne. Sie­dzia­łam wypro­sto­wana, mocno spla­ta­jąc pod sto­łem dło­nie.

James sie­dział tak bli­sko mnie, że wystar­czyłby jeden ruch nogą, aby się z nim zetknąć. Musia­łam przy­znać, że jego dotyk, kiedy ujął moją dłoń, był przy­jem­nie cie­pły. Jed­nak moje zdra­dziec­kie ciało nie pozwo­liło, aby jego skóra miała kon­takt z moją dłu­żej niż dzie­sięć sekund. Skar­ci­łam się za to w duchu, wie­dząc, że tego wie­czora muszę wyjąt­kowo nad sobą pano­wać.

James Wagner był przy­stojny i tylko głupi by zaprze­czył. Ide­al­nie zary­so­wana szczęka, kil­ku­dniowy zarost, ciemne, nie­mal czarne włosy i nie­bie­skie oczy. Pod gar­ni­tu­rem dało się dostrzec wyspor­to­wane ramiona.

On także miał wyspor­to­wane ramiona, ode­zwała się moja pod­świa­do­mość. Pamię­tasz, jaki był silny, kiedy cię przy­parł do ściany…

Zde­ner­wo­wa­nie opa­no­wało moje ciało, nie­mal siłą wci­ska­jąc do moich oczu łzy, które reszt­kami sił sta­ra­łam się powstrzy­mać. Cały czas trzy­ma­łam opusz­czony wzrok, aby nikt nie zorien­to­wał się, w jakim jestem sta­nie.

– Powtórzmy wszystko od początku. Nie chcę, aby coś nam umknęło – powie­dział Mat­thew Wagner, obra­ca­jąc w dłoni swój kie­li­szek. – Wyku­pię Chan­dler’s Cli­nic & Law Com­pany i pozo­sta­wię jej nazwę. Prze­kształ­cimy to ze spółki part­ner­skiej na koman­dy­tową. Zgod­nie z naszą umową zosta­niemy wspól­ni­kami. Zacho­wa­cie swoje dotych­cza­sowe posady. Ja przejmę zakres obo­wiąz­ków zwią­za­nych z budże­tem. Wasze wyna­gro­dze­nie się nie zmieni.

– Oczy­wi­ście. – Moja matka kiw­nęła głową, sie­dząc pro­sto.

– Kiedy tylko wró­cimy do Seat­tle – kon­ty­nu­ował Mat­thew – każę przy­go­to­wać wszyst­kie papiery zwią­zane z udzia­łem w spółce. Pod­pi­szemy je tego samego dnia, w któ­rym odbę­dzie się wesele.

Napię­łam mię­śnie jesz­cze bar­dziej, kiedy dostrze­głam, że James także się spina.

– Pro­po­nuję, aby wesele odbyło się za trzy tygo­dnie – ode­zwał się ojciec. Na jego słowa gwał­tow­nie unio­słam wzrok. Wytrzesz­czy­łam oczy, myśląc, że się prze­sły­sza­łam. Nikt jed­nak nie zdą­żył zauwa­żyć mojej reak­cji, bo do jadalni weszły dwie poko­jówki. Zaczęły poda­wać kola­cję.

– Tak, im szyb­ciej, tym lepiej – powie­dział Mat­thew.

– Przez ten czas zdą­żymy wszystko zapla­no­wać – uśmiech­nęła się matka i posłała mi ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie. Spu­ści­łam wzrok na talerz. Wzię­łam do ręki wide­lec i zaczę­łam bawić się sałatką, nie mając naj­mniej­szej ochoty na jedze­nie.

– Myślę, że my powin­ni­śmy tylko dopil­no­wać zapro­szeń, a mło­dzi niech pla­nują resztę. – Znie­ru­cho­mia­łam. – Niech sami wybiorą kwiaty, deko­ra­cje i miej­sce.

– Tato – zaczął James, ale Mat­thew mu prze­rwał.

– No co? Dzięki temu spę­dzi­cie razem tro­chę czasu i się doga­da­cie. Może to mał­żeń­stwo to tylko biz­nes, ale pierw­szy ślub ma się tylko raz w życiu.

Prze­łknę­łam cicho ślinę. Nie odwa­ży­łam się wypo­wie­dzieć nawet słowa.

Resztę kola­cji odby­li­śmy w ciszy. Dopiero kiedy mie­li­śmy się prze­nieść do salonu, James prze­rwał mil­cze­nie:

– Wy idź­cie, a ty, Rose, może mia­ła­byś ochotę na spa­cer? Mogli­by­śmy… omó­wić pewne szcze­góły.

Popa­trzy­łam nie­pew­nie na niego, a potem na rodzi­ców. Na twa­rzy matki wid­niał wredny, poro­zu­mie­waw­czy uśmie­szek. Zaci­snę­łam zęby ze zło­ści, ale po chwili się opa­no­wa­łam, bio­rąc głę­boki wdech.

– Dobrze, chodźmy do ogrodu – zapro­po­no­wa­łam po chwili, na co James bez waha­nia poki­wał głową.

Ruszy­li­śmy razem do drzwi, które pro­wa­dziły na tyły domu. Wyszli­śmy na nie­duży ganek i zeszli­śmy po schod­kach na ścieżkę, która pro­wa­dziła wzdłuż rów­nych rzę­dów kwia­tów i przy­ozdo­bio­nego lamp­kami żywo­płotu. Był już wie­czór, więc ogród wyglą­dał naprawdę magicz­nie. Nie potra­fi­łam się jed­nak w pełni roz­luź­nić i nacie­szyć tym wido­kiem. Nie przy nim.

Pod­czas naszego powol­nego spa­ceru utrzy­my­wa­łam mię­dzy nami dystans.

– Wiem, że to trudne – ode­zwał się. Oboje mie­li­śmy spusz­czony wzrok. – Mnie też ojciec zmu­sił do tego wszyst­kiego.

Odru­chowo spoj­rza­łam na niego z zasko­cze­niem, a on zaśmiał się bez krzty weso­ło­ści.

– Myśla­łam, że… ty i twój ojciec… – zaczę­łam, ale nie potra­fi­łam odpo­wied­nio dobrać słów.

– Nie – odpo­wie­dział, wkła­da­jąc ręce do kie­szeni. – To ojciec tego chciał. Uznał to za dobry inte­res i oka­zję do zdo­by­cia nowych lojal­nych pra­cow­ni­ków. Przy­kro mi.

– Nie, prze­cież to nie twoja wina. – Pokrę­ci­łam głową. – Moi rodzice robią to z podob­nych powo­dów. Ta firma… jest całym ich życiem. Zatrud­nie­nie się w miej­scu, gdzie ktoś inny byłby sze­fem, to dla nich kata­strofa. Są gotowi poświę­cić wszystko, żeby tylko pozo­stać na szczy­cie.

– W takim razie są iden­tyczni jak mój ojciec. To oni w trójkę powinni się pobrać – powie­dział po chwili James, a ja nie potra­fi­łam powstrzy­mać lek­kiego uśmie­chu, który poja­wił się na mojej twa­rzy. James uśmiech­nął się zaś sze­roko i po raz pierw­szy, odkąd się tutaj zna­leź­li­śmy, spoj­rzał na mnie. A ja spu­ści­łam wzrok.

Ty słaba kre­tynko, skar­ci­łam się w myślach.

Tym­cza­sem doszli­śmy do nie­du­żej fon­tanny, która stała pośrodku okręgu z rabat kwia­to­wych i żywo­płotu. Skie­ro­wa­łam się w stronę jed­nej z dwóch sto­ją­cych po bokach ławek. James usiadł obok mnie i przez chwilę wpa­try­wa­li­śmy się mil­cząco w fon­tannę, a szum wody wypeł­niał ciszę mię­dzy nami.

– Uprze­dzili cię, że wyje­dziesz z nami do Seat­tle? – spy­tał w końcu.

– Tak – odpar­łam, na­dal wpa­tru­jąc się w stru­mie­nie wody.

– Będę miał mało pracy przed… przed ślu­bem. Dla­tego będziemy mieli wystar­cza­jąco dużo czasu, żeby zapla­no­wać wesele.

Poki­wa­łam głową na znak, że rozu­miem.

– Wiem, że to szybko – wes­tchnął i prze­cze­sał pal­cami włosy. – Sam myśla­łem, że wszystko odbę­dzie się dopiero za kilka mie­sięcy.

– Nie­stety – mruk­nę­łam, spusz­cza­jąc głowę i bawiąc się pal­cami. Wie­dzia­łam, że James usi­łuje nawią­zać ze mną dłuż­szą roz­mowę, ale choć napię­cie spo­wo­do­wane jego osobą powoli opa­dało, na­dal nie potra­fi­łam się zmu­sić do swo­bod­niej­szego zacho­wa­nia.

– Może… poznajmy się lepiej, co? – zapro­po­no­wał po chwili. W jego gło­sie sły­chać było lek­kie zakło­po­ta­nie. – Co ty na to?

Nie­pew­nie unio­słam wzrok i popa­trzy­łam na niego. Miał rację. Musie­li­śmy się lepiej poznać. Dla­tego poki­wa­łam głową.

– Może ja zacznę – powie­dział. – To, kim jest mój ojciec, już wiesz. Jeśli cho­dzi o matkę, zmarła na raka, kiedy mia­łem cztery lata.

– Przy­kro mi – powie­dzia­łam i nie kła­ma­łam. James odpo­wie­dział mi smut­nym uśmie­chem.

– Nie pamię­tam jej dobrze. Tylko ze zdjęć. W każ­dym razie od tam­tego czasu jestem sam z ojcem. Od małego przy­go­to­wy­wał mnie do prze­ję­cia całej jego firmy. Odkąd skoń­czy­łem stu­dia eko­no­miczne, pra­cuję u niego, pro­wa­dzę w jego imie­niu kilka przed­się­biorstw w Seat­tle. W wol­nym cza­sie lubię bie­gać, żeby wyci­szyć i zebrać myśli.

Poki­wa­łam głową, miło zasko­czona. Wła­śnie wtedy napię­cie odpu­ściło na moment, a ja poczu­łam mały przy­pływ odwagi, aby sko­men­to­wać:

– Czyli nie jesteś zako­cha­nym w sobie milio­ne­rem.

Chło­pak wybuch­nął śmie­chem, a wtedy widać było dołeczki w jego policz­kach.

– Nie, nie jestem – powie­dział, na­dal się śmie­jąc. Zawtó­ro­wa­łam mu.

Uci­chłam na chwilę i ponow­nie się ode­zwa­łam:

– Ja obec­nie stu­diuję histo­rię. Rodzice zawsze chcieli, abym poszła w ich ślady i stu­dio­wała eko­no­mię, ale… uzna­łam, że ten kawa­łek mojego życia zapla­nuję sama. Nie są zado­wo­leni, ale jakoś to idzie.

– Dla­czego aku­rat histo­ria? – spy­tał z zacie­ka­wie­niem.

– Nie jestem z tych, któ­rzy lubią uczyć się cyfe­rek lub pier­wiast­ków. Wolę teo­rię i… prze­szłość. Jedyne cyfry, które muszę spa­mię­tać, to daty, ale nie jest to trudne. Każda z nich ma jakieś zna­cze­nie. Poza tym… lubię czy­tać o tym, jak ludzie radzili sobie przez te wszyst­kie wieki. Mogę się zagłę­biać w dowolne życio­rysy lub doty­kać przed­mio­tów, które mają setki lat – wyja­śni­łam z lek­kim uśmie­chem, który on odwza­jem­nił.

– Ile ci zostało nauki?

– Pół roku, ale nie będę musiała cho­dzić teraz na wykłady, bo będą powtó­rze­niowe. Zostaje mi tylko uczyć się do koń­co­wych egza­mi­nów i przy­go­to­wać się do obrony.

– A potem?

Zasta­no­wi­łam się chwilę.

– Może zacznę pisać w jakimś cza­so­pi­śmie histo­rycz­nym lub pra­co­wać w muzeum. Nie wiem – przy­zna­łam i po chwili zda­łam sobie z cze­goś sprawę. Spoj­rza­łam na niego. – Ja wiem, że zarobki w takiej pracy nie dorów­nują… zarob­kom w biz­ne­sie, ale nie musisz się mar­twić. Pod­pi­szę inter­cyzę i będę się dokła­dała do rachun­ków za mieszka…

– Rose – prze­rwał mi i popa­trzył na mnie uspo­ka­ja­jąco. – Nie przej­muj się. Nie zależy mi na inter­cy­zie. Ja też muszę przy­znać, że nie jesteś z tych salo­no­wych mate­ria­li­stek. – Spu­ści­łam zaru­mie­niona wzrok. – Miesz­ka­nie będzie wspólne. Mają­tek też możemy złą­czyć i mieć jedno konto, jeżeli chcesz.

Poki­wa­łam głową na znak, że rozu­miem.

– To naprawdę miłe z two­jej strony, ale nie ma takiej potrzeby.

– A co lubisz robić w wol­nym cza­sie? – spy­tał James po chwili.

– Czy­tać lub spa­ce­ro­wać. – Wzru­szy­łam ramio­nami. – Nic nad­zwy­czaj­nego.

– Mnie wystar­czy. – Uśmiech­nął się, po czym wstał i nie­pew­nie podał mi rękę. Popa­trzy­łam na nią chwilę, zanim ją uję­łam, rów­nież wsta­jąc.

– Wra­cajmy. Nie wia­domo, co te kor­posz­czury jesz­cze wymy­ślą za naszymi ple­cami – powie­dzia­łam.

Ruszy­łam za nim w stronę domu. Dystans, jaki utrzy­my­wa­łam wcze­śniej, zmniej­szył się, choć moja pod­świa­do­mość i ciało krzy­czały:

Nie ufaj mu.

Nie ufaj mu.

Nie ufaj mu.

Rozdział 4

Roz­dział 4

Iskierka

Kiedy wró­ci­li­śmy do domu, z salonu dało się sły­szeć ener­giczną roz­mowę rodzi­ców, która uci­chła wraz z naszym nagłym poja­wie­niem się.

– Nie było was zale­d­wie dwa­dzie­ścia minut – powie­działa matka ze swoim wścib­skim uśmiesz­kiem, który gościł także na twa­rzy mojego ojca i pana Wagnera.

– Omó­wi­li­śmy to, co chcie­li­śmy – odpo­wie­dział obo­jęt­nie James i usiadł obok mnie na kana­pie. – Wszystko uzgod­ni­li­śmy.

– A co dokład­nie? – docie­kała matka, na co od razu się spię­łam, wbi­ja­jąc wzrok w dywan. I tak już się czu­łam jak zwie­rzę zago­nione w kąt. Nie dała­bym rady spoj­rzeć teraz w czy­je­kol­wiek cie­kaw­skie oczy.

– Szcze­góły – odpo­wie­dział James wymi­ja­jąco. Zer­k­nę­łam ukrad­kiem na jego dło­nie, któ­rych palce ner­wowo zgi­nały się tak, jakby powstrzy­my­wał się od zaci­śnię­cia ich w pięść.

– Liso – wtrą­cił mój ojciec z roz­ba­wie­niem. – Nie bądź wścib­ska.

– Dokład­nie – poparł go pan Wagner i cicho się zaśmiał. – Dwa­dzie­ścia minut to dobry począ­tek, zwa­ża­jąc na to, że będą mieli przed sobą całe życie. Powin­naś korzy­stać z wol­no­ści, Rose, póki możesz. Mój syn potrafi być nie do znie­sie­nia.

Zanim zdą­ży­łam cokol­wiek odpo­wie­dzieć, moja matka nie pozo­stała dłużna:

– Wręcz prze­ciw­nie! – powie­działa, i choć jej nie widzia­łam, to mogłam wyczuć sze­roki uśmiech na jej twa­rzy. – Niech James bie­rze ją w ryzy jak naj­szyb­ciej. Będziesz ją musiał, mój drogi, trak­to­wać twardą ręką. Potrafi być strasz­nie uparta.

Chyba jesz­cze ni­gdy w życiu nie sie­dzia­łam tak sztywno jak teraz. Zaci­snę­łam moc­niej zęby, po raz kolejny przyj­mu­jąc cios.

– Rose nie wydaje się tego potrze­bo­wać – odpo­wie­dział pan Wagner, a ja wręcz poczu­łam jego wzrok błą­dzący po moim ciele.

– Jest nie­śmiała – wytłu­ma­czył mój ojciec. – Ale jak już poczuje się pew­nie, to może­cie być pewni, że umie poka­zać cha­rak­te­rek.

Oddy­chaj, mówi­łam sobie w duchu.

– Moja droga, odpręż się! Prze­cież to także twój wie­czór! – powie­dział ener­gicz­nie pan Wagner. Nie­chęt­nie speł­ni­łam jego pole­ce­nie i spró­bo­wa­łam roz­luź­nić ramiona. Zmu­si­łam się do lek­kiego uśmie­chu, który od razu odwza­jem­nił. – Nie ma co, mój syn ma szczę­ście, że Chan­dle­ro­wie mają tak piękną córkę.

Zaru­mie­ni­łam się, prze­no­sząc wzrok na rodzi­ców, któ­rzy patrzyli na mnie uważ­nie, jakby chcieli mnie ostrzec, że wystar­czy jeden mój błąd lub nie­wła­ściwe słowo, abym poża­ło­wała tego, że się uro­dzi­łam.

Oddy­chaj, oddy­chaj, oddy­chaj…

– Kto dokład­nie będzie na ślu­bie? – Prze­czu­wa­łam, że James celowo zmie­nił temat. Byłam mu za to wdzięczna. Cała uwaga prze­nio­sła się na niego, a ja znowu mogłam spo­koj­nie opu­ścić wzrok na kilka chwil, aby móc zła­pać oddech.

– Naj­waż­niejsi part­ne­rzy, rodzina – zaczął wyli­czać pan Wagner, a moja matka kon­ty­nu­owała.

– A także kilku rywali z kon­ku­ren­cji – powie­działa, jakby to była oczy­wi­sta sprawa. – Wesele będzie wspa­niałe, będzie to dowód soju­szu. Niech widzą, jak rośniemy w siłę.

– Nie można pomi­nąć też naszych naj­waż­niej­szych sta­łych klien­tów – dodał ojciec w zamy­śle­niu. – Niech wie­dzą, że są dla nas ważni.

Wspa­niale, pomy­śla­łam. Moje i tak nie­chciane przeze mnie wesele będzie zapeł­nione sztyw­nymi sno­bami i ludźmi takimi jak moi rodzice. Już mogłam wyobra­zić sobie ich pogar­dliwe spoj­rze­nia, oce­nia­jące każdą deko­ra­cję i szcze­gół.

– A mogę zapro­sić zna­jo­mych? – spy­ta­łam nagle, kiedy poczu­łam nie­wielki przy­pływ odwagi.

– A masz jakichś? – Matka wymie­rzyła mi tymi sło­wami poli­czek. Wytrzy­ma­łam jej szy­der­cze spoj­rze­nie.

– Znaj­dzie się kilku – odpo­wie­dzia­łam po dłuż­szej chwili, ale czu­łam, jak z każdą sekundą znowu tracę odwagę.

– Rose, nie sądzę, aby stu­denci histo­rii – ojciec sta­rał się wymó­wić ostat­nie słowo tak, aby brzmiało jak naj­mniej obrzy­dli­wie – byli dobrym towa­rzy­stwem dla… takich ludzi, jak zapro­szeni przez nas goście.

Popa­trzy­łam na niego ze skry­wa­nym nie­do­wie­rza­niem. Nie odzy­wa­łam się już, tylko prze­łknę­łam ślinę, popra­wia­jąc się nieco na kana­pie.

Nie odzy­waj się już dzi­siaj, pod­po­wie­działa mi moja pod­świa­do­mość, a ja od razu się z nią zgo­dzi­łam. Nie mia­łam naj­mniej­szego zamiaru się wię­cej wtrą­cać. I tak już byłam wykoń­czona psy­chicz­nie, a moja przy­szłość – zruj­no­wana. Szcze­rze mówiąc, nie widzia­łam już sensu, aby nią jak­kol­wiek kie­ro­wać. Chcieli pla­no­wać? Droga wolna.

– Nie prze­sa­dza­cie tro­chę? – Usły­sza­łam głos pana Wagnera. Odru­chowo na niego popa­trzy­łam, nie wie­dząc, co zszo­ko­wało mnie bar­dziej: to, że mnie bro­nił, czy zdzi­wione miny rodzi­ców.

– Ten ślub nie będzie miał fun­da­mentu miło­snego, ale biz­ne­sowy, tak jak cała nasza umowa – ode­zwała się po chwili matka, a ojciec ją poparł. – Wesele ma być jak na pokaz: ide­alne, wystawne, dro­gie…

– Uzgod­ni­li­śmy prze­cież, że to ja z Rose będziemy pla­no­wać wesele – prze­rwał jej James. W jego gło­sie było sły­chać nutę roz­draż­nie­nia. – To nasz ślub, nie wasz.

Zaczął pro­wa­dzić walkę na spoj­rze­nia z moją matką. Nie powiem, poczu­łam miłe cie­pło, widząc, że James stara się wywal­czyć dla nas jakieś prawa, ale mimo to kur­czowo trzy­ma­łam się swo­jego cichego posta­no­wie­nia.

– James – powie­dzia­łam cicho, patrząc na niego. Ode­rwał wzrok od mojej matki i prze­niósł go na mnie, a wtedy jego twarde spoj­rze­nie nie­mal natych­miast zła­god­niało. – To ich umowa. Niech pla­nują to tak, jak chcą.

Nie widzia­łam jego reak­cji, bo od razu wsta­łam, wycie­ra­jąc przy tym spo­cone dło­nie o sukienkę. Zigno­ro­wa­łam zasko­czoną minę pana Wagnera, jak i napięte twa­rze moich rodzi­ców, i ruszy­łam w stronę scho­dów, mówiąc cicho:

– Prze­pra­szam, ale źle się czuję.

Po chwili byłam już na górze, kie­ru­jąc się do swo­jego pokoju, kiedy poczu­łam, jak ktoś łapie mnie za ramię.

Odsko­czy­łam jak opa­rzona, powstrzy­mu­jąc krzyk.

James uniósł dło­nie w prze­pra­sza­ją­cym geście. Ode­tchnę­łam z ulgą, przy­kła­da­jąc dło­nie do piersi, jakby to mogło uspo­koić walące serce.

– Prze­pra­szam, nie chcia­łem cię prze­stra­szyć – wytłu­ma­czył się i wes­tchnął, patrząc na mnie współ­czu­jąco. – Nawet nie wiem, co mam powie­dzieć.

Roz­ba­wiona jego zakło­po­ta­niem lekko się uśmiech­nę­łam. Wie­dzia­łam, że brak mu słów, aby opi­sać dzi­siej­szy wie­czór. Mnie także ich bra­ko­wało.

– Nie masz za co prze­pra­szać – ści­szy­łam głos, aby nie ryzy­ko­wać, że ktoś z dołu nas usły­szy. – To ja powin­nam cię prze­pro­sić za moich rodzi­ców. Jeżeli jesz­cze nie zauwa­ży­łeś, są dość… no, tacy, jak widzisz.

– Dla­czego dajesz im się tak trak­to­wać? – Zmarsz­czył brwi.

Nie odwró­ci­łam wzroku, wręcz prze­ciw­nie, patrzy­łam pro­sto w jego nie­bie­skie oczy, nie mogąc się nadzi­wić, jak ktoś może mieć tak wyra­zi­sty kolor tęczó­wek. Jak morze, w któ­rym można by uto­nąć.

Ock­nę­łam się, kiedy moje zdra­dziec­kie ciało kazało mi zro­bić krok w tył. Zamru­ga­łam kilka razy, prze­no­sząc spoj­rze­nie na pod­łogę. Zigno­ro­wa­łam jego pyta­nie i odwró­ci­łam się, rzu­ca­jąc ciche:

– Dobra­noc.

Zanim zamknę­łam za sobą drzwi, usły­sza­łam odpo­wiedź, choć brzmiało to bar­dziej tak, jakby mówił sam do sie­bie:

– Dobra­noc, Rose.

Tej nocy nie pła­ka­łam. Nie mogłam zro­zu­mieć, dla­czego w środku czuję głu­pią iskierkę nadziei, że może jesz­cze nie wszystko stra­cone… że może ten tylko biz­nes okaże się prze­pustką do cze­goś nowego… i lep­szego.

Potę­pia­łam się za to uczu­cie.

Potę­pia­łam się tak samo jak wtedy w zaułku, za cichą nadzieję, że ktoś przyj­dzie mi na ratu­nek. A nikt nie przy­szedł.

Rozdział 5

Roz­dział 5

SMS

Kiedy Rose znik­nęła za drzwiami swo­jej sypialni, nie­chęt­nie wró­ci­łem do salonu, gdzie pozo­stali na­dal sie­dzieli pogrą­żeni w ciszy.

– Jak ona się czuje? – spy­tał mój ojciec, a w jego oczach dostrze­głem coś na podo­bień­stwo tro­ski.

Dla innych jego zain­te­re­so­wa­nie moją narze­czoną mogłoby wyda­wać się dziwne, ale każdy, kto znał go dobrze, wie­dział, jak bar­dzo cenił sobie lojal­ność. Pra­cow­ni­ków wyko­rzy­sty­wał, wro­gów trak­to­wał bez­li­to­śnie, za to sojusz­ni­ków – z nie­zwy­kłą hoj­no­ścią. Chan­dle­ro­wie wła­śnie zna­leźli się na pierw­szych miej­scach jego listy „przy­ja­ciół” lojal­nych ponad życie. A Rose była praw­do­po­dob­nie na samym jej szczy­cie: nie­winna dziew­czyna, a jego przy­szła synowa, dzięki któ­rej nasza firma zyska nie­znisz­czalny sojusz.

– Poszła spać, roz­bo­lała ją głowa – skła­ma­łem i prze­su­ną­łem wzro­kiem po swo­ich przy­szłych teściach, któ­rych wręcz roz­sa­dzała wście­kłość. Zgrzy­tali zębami, trzy­ma­jąc spusz­czony wzrok. – Ja też już pójdę. Dobra­noc.

– Poko­jówka zapro­wa­dzi cię do pokoju – powie­działa pani Chan­dler.

– Pora­dzę sobie, powiedz­cie tylko, które drzwi – powie­dzia­łem i po otrzy­ma­niu instruk­cji wró­ci­łem na pię­tro.

Idąc znowu tym samym kory­ta­rzem, nie mogłem się powstrzy­mać i przy­sta­ną­łem na chwilę przed drzwiami Rose. Nie docho­dziło spod nich żadne świa­tło, więc pew­nie już spała. Wpa­try­wa­łem się w nie jesz­cze jakiś czas.

Rose była atrak­cyjna, to fakt, ale nie to mnie naj­bar­dziej zdu­miało, tylko jej oso­bo­wość; zacho­wy­wała się cicho, nie­śmiało, wręcz nie­uf­nie, ale rów­nież w spo­sób opa­no­wany. Nie mogłem zaprze­czyć, że miło zasko­czyło mnie to, że Rose nie jest, jak sam jej to wcze­śniej wyja­śni­łem, pustą lalą, która leci na pie­nią­dze. Wie­dzia­łem, że minie tro­chę czasu, zanim bar­dziej się przede mną otwo­rzy, dla­tego musia­łem uzbroić się w cier­pli­wość.

Wes­tchną­łem i ruszy­łem do swo­jego pokoju. Gdy tylko się w nim zna­la­złem, się­gną­łem po lap­topa i usa­do­wi­łem się wygod­nie na łóżku. Zaczą­łem prze­glą­dać swoją pocztę, pełną naj­róż­niej­szych wia­do­mo­ści. Odpi­sa­łem na kilka służ­bo­wych maili i zabra­łem się za usu­wa­nie spamu i reklam, kiedy jedna z nich przy­kuła moją uwagę. Zazna­czy­łem ją już, aby prze­nieść do kosza, ale roz­my­śli­łem się. Zamiast tego otwo­rzy­łem ją i klik­ną­łem link pro­wa­dzący do ofi­cjal­nej strony nadawcy – sklepu jubi­ler­skiego.

Nie­pew­nie naje­cha­łem kur­so­rem na zakładkę z pier­ścion­kami zarę­czy­no­wymi. Już mia­łem klik­nąć, gdy pośpiesz­nie zamkną­łem kom­pu­ter, odrzu­ci­łem go na bok i prze­cze­sa­łem pal­cami włosy.

Co ja robię? Co za popie­przona sytu­acja!, pomy­śla­łem. Znam tę dziew­czynę jeden wie­czór. Ow­szem, jest moją narze­czoną, ale kupie­nie jej pier­ścionka zarę­czy­no­wego tak szybko… To byłoby zbyt pośpieszne.

Posze­dłem wziąć szybki prysz­nic i prze­bra­łem się w piżamę. Tej nocy nie mogłem spać, bo moje myśli wypeł­niały obrazy uśmie­cha­ją­cej się do mnie dziew­czyny o orze­cho­wych oczach i zło­tych wło­sach.

Moja przy­szła żona.

Następ­nego ranka obu­dzi­łam się z dziw­nym uczu­ciem.

Myśla­łam, że w dzień po pozna­niu przy­szłego męża będę w jesz­cze gor­szym sta­nie, ale było zupeł­nie na odwrót; czu­łam się wypo­częta.

Spoj­rza­łam na zegar i zwle­kłam się z łóżka. Pozo­stali już pew­nie zaczy­nają śnia­da­nie. Szybko wyko­na­łam poranną toa­letę i wło­ży­łam na sie­bie pierw­sze lep­sze jeansy, luźną nie­bie­ską bluzkę i teni­sówki.

Zeszłam do jadalni, gdzie, jak się spo­dzie­wa­łam, rodzice i goście sie­dzieli już na swo­ich miej­scach i jedli.

– Dzień dobry – powie­dzia­łam cicho, sia­da­jąc obok Jamesa. Odpo­wie­dział mi, posy­ła­jąc przy oka­zji lekki uśmiech. Odwza­jem­ni­łam go i zabra­łam się za jedze­nie. Nie sie­dzia­łam już tak zde­ner­wo­wana jak wczo­raj, ale małe napię­cie na­dal mnie uwie­rało.

– Dzień dobry – odpo­wie­dział rów­nież pan Wagner, bio­rąc łyk kawy.

– Powin­naś zacząć nasta­wiać sobie budziki – burk­nęła moja matka na powi­ta­nie. – Za długo śpisz.

– Wiesz, że przez ostatni czas nie mia­łam za dużo czasu na sen. Musia­łam się uczyć do egza­mi­nów – wytłu­ma­czy­łam, nale­wa­jąc sobie kawy.

– A jakiż to trudny temat może być na histo­rii, że tak ciężko się uczy­łaś? – spy­tał ojciec, nie kry­jąc sar­ka­zmu.

Wes­tchnę­łam, naka­zu­jąc sobie spo­kój.

– Przy­glą­da­li­śmy się dokład­niej kwe­stii han­dlu nie­wol­ni­kami w sie­dem­na­stym wieku – powie­dzia­łam po krót­kiej chwili.

– Na Boga – wes­tchnął ojciec, prze­cie­ra­jąc twarz, tak jak­bym powie­działa coś nie­sto­sow­nego.

– Też coś. Co działo się w prze­szło­ści, niech tam pozo­sta­nie – syk­nęła matka.

– Liso – zwró­cił jej uwagę pan Wagner, patrząc na nią kar­cąco. – Bez prze­sady. Skoro Rose inte­re­suje się histo­rią, to niech się jej uczy. To bar­dzo cie­kawy kie­ru­nek, choć może nie­wy­star­cza­jący… aby mogła pójść w wasze ślady.

– Nie mam nawet takiego zamiaru – odpo­wie­dzia­łam, wywo­łu­jąc swo­imi sło­wami zasko­cze­nie na jego twa­rzy. – Po ukoń­cze­niu stu­diów chcę zacząć pra­co­wać w zawo­dzie.

Mój ojciec zakrztu­sił się przy kolej­nym łyku kawy, a matka znie­ru­cho­miała.

– O czym ty mówisz, do dia­bła? – wark­nął ojciec. – Myśla­łem, że idziesz potem na eko­no­mię.

– Nie, prze­cież mówi­łam, że… – zaczę­łam zdez­o­rien­to­wana, ale urwa­łam, gdy matka zerwała się na równe nogi, nie­mal prze­wra­ca­jąc przy tym krze­sło.

– Prze­cież nie utrzy­masz się z pen­sji kusto­sza w muzeum! – Pod­nio­sła głos i aż poczer­wie­niała na twa­rzy. Przy­ci­snę­łam plecy do opar­cia, chcąc się odsu­nąć.

– Ale ja mogę pra­co­wać… – ode­zwa­łam się zszo­ko­wana, ale znowu nie dane było mi dokoń­czyć.

– Nie możesz być jego utrzy­manką! – krzyk­nęła matka, robiąc krok w moją stronę. – Prze­cież to skan­dal…

– Pani Chan­dler! – James wstał i obszedł moje krze­sło, by sta­nąć obok i zasło­nić mnie swoim cia­łem. Jego głos wybrzmie­wał cichą, ale wyraź­nie ostrze­gaw­czą nutą, choć sam wyglą­dał, jakby ledwo nad sobą pano­wał. – Pro­szę zwa­żać na słowa.

– Liso, usiądź – popro­sił mój ojciec, ujmu­jąc dłoń matki, która nie­chęt­nie posłu­chała, dalej wpa­tru­jąc się w Jamesa z nie­do­wie­rza­niem.

– James, ty także – wark­nął pan Wagner. Chło­pak posłał ostat­nie spoj­rze­nie mojej matce i wró­cił na swoje miej­sce. Prze­łknę­łam ślinę, czu­jąc, jak bole­śnie wali moje serce. Gula w gar­dle rosła, ale udało mi się reszt­kami sił powstrzy­mać łzy.

– P-Prze­pra­szam – powie­dzia­łam drżą­cym gło­sem.

– Nie masz za co, Rose – odpo­wie­dział pan Wagner, posy­ła­jąc mi pokrze­pia­jące spoj­rze­nie. Po chwili jed­nak prze­niósł wzrok na moich rodzi­ców. Jego głos był pełen chłodu. – Liso, rozu­miem, że plany two­jej córki cię zasko­czyły, ale na litość boską, powin­naś nad sobą bar­dziej pano­wać. Czy na służ­bo­wych zebra­niach też się tak zacho­wu­jesz, kiedy coś nie idzie po two­jej myśli?

– Ależ ja… – zaczęła osłu­piała matka, ale do roz­mowy wtrą­cił się James.

– Rose jest doro­sła, pani Chan­dler – powie­dział, sta­ra­jąc się zacho­wać spo­kojny ton. – Ma prawo do podej­mo­wa­nia takich decy­zji, jakie uważa za roz­sądne. Wystar­czy, że wymu­szono na nas obojgu to mał­żeń­stwo. Nie­stety to, jak ono się będzie ukła­dało, tak jak całe nasze życie, nie zależy już od was.

Moja matka wpa­try­wała się w nas przez chwilę z nie­słab­ną­cym zdu­mie­niem, ale już po chwili się otrzą­snęła, a jej twarz wykrzy­wił wście­kły gry­mas.

– Ona. Nie. Może. Być. Na. Twoim. Utrzy­ma­niu – wysy­czała przez zaci­śnięte zęby.

– Nie będę – odpar­łam cicho, patrząc jej w oczy. – Obie­ca­łam, że pod­pi­szę inter­cyzę i będę się dokła­dać do mieszka…

– A ja powie­dzia­łem, że tego od cie­bie nie wyma­gam – prze­rwał mi James. Nagle poczu­łam, jak jego dłoń ujmuje moją. Wzdry­gnę­łam się, ale pozwo­li­łam mu ją unieść i poło­żyć na brzegu stołu tak, aby każdy mógł zoba­czyć ten gest. W obec­nej chwili moje myśli przy­po­mi­nały atomy, które nie potra­fiły się złą­czyć w jedną całość – w jedną kon­kretną myśl lub emo­cję. Dalej ści­ska­jąc moją dłoń, kon­ty­nu­ował ze wzro­kiem wbi­tym w naszych rodzi­ców. – Wasza umowa zawiera tylko wzmiankę o mał­żeń­stwie i nic poza tym. Sprawy, które będzie trzeba zała­twić po ślu­bie, zała­twimy sami. Nie doty­czą one was.

Minęło przy­naj­mniej pięt­na­ście sekund, ode­zwało się moje ciało, które doma­gało się zwol­nie­nia uści­sku. Nie pozwól się doty­kać, krzy­czało, kiedy na­dal zmu­sza­łam się do wytrzy­ma­nia jesz­cze kilku sekund.

Nie daj się doty­kać, jak wtedy…

Zabra­łam dłoń, bio­rąc głę­boki oddech. James nie­pew­nie odsu­nął także swoją. Nie odwa­ży­łam się nawet spoj­rzeć mu w oczy.

Jak na zawo­ła­nie roz­legł się dźwięk powia­do­mie­nia w moim tele­fo­nie. Wyję­łam go z kie­szeni i odblo­ko­wa­łam ekran. Zoba­czy­łam na nim publiczną wia­do­mość od mojego wykła­dowcy.

Dro­dzy Stu­denci,

chciał­bym poin­for­mo­wać was o bar­dzo waż­nej spra­wie, któ­rej nie zdo­ła­łem Wam prze­ka­zać na ostat­nim obo­wiąz­ko­wym wykła­dzie. Mia­no­wi­cie cho­dzi o jed­no­ty­go­dniową wycieczkę do Lon­dynu, aby zwie­dzić naj­waż­niej­sze zabytki i zapo­znać się z kil­koma pil­nie strze­żo­nymi archi­wami, które słynna Biblio­teka Bry­tyj­ska zgo­dziła się nam udo­stęp­nić. Więk­szość kosz­tów pokrywa uczel­nia, ale uczest­nicy mają obo­wią­zek doło­żyć kwotę wyno­szącą 200 dola­rów. Liczba uczest­ni­ków jest ogra­ni­czona. Zain­te­re­so­wa­nych zapra­szam na spo­tka­nie dzi­siaj o osiem­na­stej na uczelni w audy­to­rium.

Z pozdro­wie­niami Pro­fe­sor Phi­lip Mil­ler

Prze­czy­ta­łam wia­do­mość dwu­krot­nie, aby się upew­nić, że wszystko dobrze zro­zu­mia­łam. W jed­nej chwili pre­ten­sje matki i dotyk Jamesa wypa­ro­wały z mojej głowy.

Począt­kowo na mojej twa­rzy poja­wił się lekki uśmiech. Taka wycieczka byłaby wspa­niała, zawsze inte­re­so­wa­łam się histo­rią Anglii, a zaj­rze­nie do tajem­ni­czych archi­wów Biblio­teki Bry­tyj­skiej to jedno z marzeń każ­dego mło­dego histo­ryka. Wycieczka nie była droga. A ja mia­łam oszczęd­no­ści.

Nie­bez­piecz­nie, nie­bez­piecz­nie, nie­bez­piecz­nie, ode­zwała się moja pod­świa­do­mość. Uśmiech zgasł, a zastą­piło go napię­cie w całym ciele. Radość wypa­ro­wała, a w jej miej­scu poja­wił się lekki strach i tysiące czar­nych sce­na­riu­szy.

Będę poza domem. Na nie­zna­nym tere­nie. Nie będę miała dokąd uciec w razie zagro­że­nia. Sama w Lon­dy­nie.

– Rose? – Głos Jamesa wyrwał mnie z zamy­śle­nia. Zorien­to­wa­łam się, że wszy­scy na mnie patrzą. – Wszystko w porządku?

– Ja… Tak, po pro­stu… To nic. Wia­do­mość z uczelni – wytłu­ma­czy­łam pośpiesz­nie, odchrzą­ku­jąc, ale nagle wpa­dłam na pewien pomysł. Doda­łam szybko: – Jest sprawa, którą muszę zała­twić na uczelni przed jutrzej­szym wyjaz­dem do Seat­tle. Muszę poje­chać na wydział o osiem­na­stej.

Skoro i tak jutro mia­łam wyje­chać, to musia­łam zabrać ze swo­jej szafki wszyst­kie książki, żeby móc nor­mal­nie się uczyć. Przy oka­zji… nie zaszko­dzi zaj­rzeć na spo­tka­nie doty­czące wyjazdu. Wysłu­cham szcze­gó­łów choćby z czy­stej cie­ka­wo­ści.

Rozdział 6

Roz­dział 6

Panika

Po co chcesz jechać na uczel­nię? – spy­tała matka.

– Muszę zabrać wszyst­kie książki. Skoro… mam wyje­chać, to muszę się spa­ko­wać – odpo­wie­dzia­łam i unio­słam kubek, aby dopić kawę.

Na­dal nie mogłam uwie­rzyć, że zamiesz­kam w zupeł­nie obcym mie­ście. Na doda­tek w takim, które jest sto­licą biz­nesu… i jest okrop­nie zatło­czone. Moje plany na przy­szłość, w któ­rych mia­łam się wypro­wa­dzić do jak naj­mniej zalud­nio­nego mia­sta w USA, legły w gru­zach.

– Mogę cię pod­wieźć, jak chcesz – zapro­po­no­wał James. – Mam spo­tka­nie w banku o dzie­więt­na­stej, więc…

– Nie, dzięki – odpo­wie­dzia­łam pośpiesz­nie i wsta­łam.

– Nic nie zja­dłaś! – Ojciec popa­trzył na mnie z wyraź­nym zdzi­wie­niem.

– Nie jestem głodna. Idę się pako­wać.

Ruszy­łam w stronę scho­dów, zanim kto­kol­wiek zdą­żył się ode­zwać. Z cichym wes­tchnie­niem skie­ro­wa­łam się na strych po kar­to­nowe pudła. Wie­dzia­łam, że pako­wa­nie zaj­mie mi kilka godzin, a musia­łam sobie jesz­cze przy­go­to­wać dokładną roz­pi­skę, jak i kiedy się uczyć do egza­mi­nów koń­co­wych. Sam ślub miał się odbyć za trzy tygo­dnie, więc na pewno nie będę miała czasu na naukę w fer­wo­rze przy­go­to­wań.

Będę zajęta pla­no­wa­niem… wła­snego wesela, pomy­śla­łam i pokrę­ci­łam głową z nie­do­wie­rza­niem.

Trzy duże kar­tony leżały na moim łóżku, pod­czas gdy ja cho­dzi­łam w kółko i wrzu­ca­łam do nich różne bibe­loty; zdję­cia zro­bione przed trzema laty, figurki przy­wie­zione z dale­kich wycie­czek, lusterko, szka­tułka z biżu­te­rią, ozdoby, kilka ksią­żek, teczki z doku­men­tami i sta­rymi pra­cami ze stu­diów. Nic nad­zwy­czaj­nego. W walizkę upcha­łam tyle ubrań, butów, toreb i kosme­ty­ków, ile tylko zdo­ła­łam.

Kiedy owi­ja­łam jedną z ostat­nich ramek na zdję­cia folią bąbel­kową, roz­le­gło się puka­nie do drzwi pokoju. Ze zmarsz­czo­nymi brwiami pode­szłam i je otwo­rzy­łam. Za pro­giem stał James. Na mój widok uśmiech­nął się lekko.

– Hej – powie­dział i popra­wił pod­wi­nięty rękaw swo­jej koszuli, jakby się spe­szył.

– Hej – odpo­wie­dzia­łam zasko­czona dopiero po chwili. Co James miałby u mnie robić? Rozu­miem, gdyby poszedł do moich rodzi­ców, swo­jego ojca… ale do mnie? – Coś się stało?

– Yyy… chcia­łem tylko zapy­tać, czy nie…– odchrząk­nął i resztę zda­nia wypo­wie­dział już pew­niej, choć na jed­nym wyde­chu – nie potrze­bo­wa­ła­byś pomocy przy pako­wa­niu.

Jego zakło­po­ta­nie ujaw­niało się także w ner­wo­wym dra­pa­niu po gło­wie. Wyglą­dało to dość zabaw­nie; twardy biz­nes­men, który nor­mal­nie zacho­wuje kamienną twarz w publicz­nych wystą­pie­niach, jąka się, roz­ma­wia­jąc ze mną. Nie mogłam powstrzy­mać lek­kiego uśmie­chu, który poja­wił się na mojej twa­rzy. Spu­ści­łam na chwilę wzrok, nie potra­fiąc wytrzy­mać spoj­rze­nia jego nie­bie­skich oczu.

– Pakuję wła­śnie ostat­nie rze­czy – powie­dzia­łam w końcu i na dowód odsu­nę­łam się nieco, aby mógł zer­k­nąć do środka. Zro­bił krok do przodu i nachy­lił się, aby spoj­rzeć. Dzie­liło nas może pół metra, co dla mojego ciała było zbyt małą odle­gło­ścią. Odru­chowo się cof­nę­łam, ale James chyba tego nie zauwa­żył.

– Rozu­miem – mruk­nął i scho­wał dło­nie do kie­szeni. Rów­nież spu­ścił wzrok, jakby nie wie­dział, co powie­dzieć. Minęło kilka sekund, zanim ponow­nie na mnie spoj­rzał. – Mogę wejść? Mogli­by­śmy… poroz­ma­wiać chwilę o weselu.

Moje serce zabiło szyb­ciej, gdy usły­sza­łam jego prośbę.

To nic takiego, to tylko roz­mowa…

Prze­łknę­łam ner­wowo ślinę i wpu­ści­łam go. Zosta­wi­łam otwarte drzwi i wró­ci­łam do kar­to­nów. James usiadł na stołku przy toa­letce, a ja kon­ty­nu­owa­łam pako­wa­nie zdjęć, czu­jąc na sobie czujne spoj­rze­nie jego nie­bie­skich oczu.

– Po tym, jak poszłaś się pako­wać, prze­ko­na­łem ich, aby wesele odbyło się za mie­siąc, nie za trzy tygo­dnie – powie­dział w końcu. Spoj­rza­łam na niego, nie kry­jąc zasko­cze­nia, i zoba­czy­łam, że kąciki jego ust drgnęły.

– Dzię­kuję – szep­nę­łam. Wło­ży­łam ostat­nie zdję­cie do kar­tonu i zamknę­łam go. Ucie­szy­łam się, że będę miała cho­ciaż jeden tydzień wię­cej na przy­go­to­wa­nie się. Samo myśle­nie o dniu, w któ­rym… stanę przed ołta­rzem, wywo­ły­wało u mnie dusz­no­ści. Naj­gor­sze było jed­nak wyobra­ża­nie sobie tego, co będzie potem.

Będzie źle, powie­działo do mnie moje ciało, a ja zadrża­łam. Będzie bar­dzo źle… Będzie cię doty­kał… Jest męż­czy­zną… Pamię­tasz, co tam­ten ci zro­bił?

Zaci­snę­łam zęby, chcąc odpę­dzić myśli nawie­dza­jące mnie za każ­dym razem, gdy znaj­do­wa­łam się za bli­sko płci prze­ciw­nej. Sam na sam.

Zaczę­łam szyb­ciej oddy­chać, mając wra­że­nie, że powie­trze gdzieś ucieka.

Uspo­kój się… Uspo­kój się… Uspo­kój się…

Ale obrazy z tam­tej nocy znowu powra­cały. Powra­cało wszystko. Każdy dotyk. Każdy oddech. Każdy ból. Każdy dźwięk. Każdy mój krzyk.

– Rose, wszystko dobrze?

Opar­łam się o sto­lik, przy­ci­ska­jąc dłoń do walą­cego serca. Kątem oka dostrze­głam zanie­po­ko­joną twarz Jamesa, kiedy wstał, żeby do mnie podejść. Cof­nę­łam się w stronę ściany, ale nim się zorien­to­wa­łam, zna­la­złam się w jego ramio­nach. To tylko pogor­szyło sprawę.

Odru­chowo mu się wyrwa­łam i odsu­nę­łam się jak naj­da­lej. Kiedy panika i strach opa­no­wały moje ciało, upa­dłam w kącie, nie potra­fiąc powstrzy­mać łez. Łap­czy­wie chwy­ta­łam każdy oddech, wciąż mając wra­że­nie, że się duszę.

– Rose! – James nie odpusz­czał. Kuc­nął obok mnie, wycią­ga­jąc ręce. Cof­nę­łam się z prze­ra­że­niem, przed oczami mając tylko ciemny zaułek i zakap­tu­rzoną postać.

Brak powie­trza…

Brak powie­trza…

Nie mogę oddy­chać…

Wtedy poczu­łam cie­płe dło­nie, ujmu­jące deli­kat­nie, ale sta­now­czo moją twarz. Kciuki kojąco gła­dzące moje policzki.

Zamru­ga­łam kilka razy, gdy znowu zna­la­złam się w swoim pokoju. Przed moimi oczami widzia­łam inne – cie­płe i nie­bie­skie. Nie zimne. Nie mor­der­cze. Nie pożą­da­jące. Ale pełne tro­ski. Zmar­twione.

– Spo­koj­nie, głę­boki oddech – naka­zał jego głos. Zaczął mi poka­zy­wać, co robić, a ja słu­cha­łam i robi­łam to, o co pro­sił. Udało mi się zła­pać pierw­szy oddech. – Bar­dzo dobrze, a teraz kolejny. Spo­koj­nie.

Wdech…

Wydech…

Wdech…

Moje serce zaczęło się stop­niowo uspo­ka­jać, aż w końcu oddy­cha­łam nor­mal­nie. Popa­trzy­łam zmę­czo­nym wzro­kiem na zmar­twioną twarz chło­paka.

– James – wyszep­ta­łam i spu­ści­łam wzrok, nie mogąc uwie­rzyć, że mia­łam atak paniki w jego obec­no­ści. Moje ciało wprost ze mnie drwiło.

Ty słaba, bez­na­dziejna kre­tynko.

– James – wyszep­tała ledwo sły­szal­nie i spu­ściła wzrok. Była tak blada, że przez chwilę myśla­łem, że zemdleje. Dalej gła­dzi­łem jej policzki, ście­ra­jąc z nich przy oka­zji cie­płe łzy.

Popa­trzy­łem na nią dokład­nie, dzi­wiąc się, że wygląda na tak kru­chą i bez­bronną. I tak… pustą. Jakby była czymś wykoń­czona. Jej atak paniki tylko utwier­dził mnie w prze­ko­na­niu, że coś było nie tak. Nie mogłem wyrzu­cić z głowy widoku jej prze­stra­szo­nych oczu, gdy jesz­cze przed chwilą ucie­kała przede mną.

– Popatrz na mnie, Różyczko – naka­za­łem cicho. Dziew­czyna powoli zro­biła to, co powie­dzia­łem; jej piwne, zaszklone oczy spoj­rzały na mnie pełne nie­pew­no­ści i zdez­o­rien­to­wa­nia. Przy popo­łu­dnio­wym świe­tle zda­wały się zie­lone. Zmie­rzy­łem wzro­kiem jej twarz, odgar­nia­jąc jej włosy z czoła. – Spo­koj­nie – szep­ną­łem, ale po kilku sekun­dach Rose odsu­nęła się ode mnie i sta­nęła na równe nogi. Zachwiała się. Chcia­łem jej pomóc, ale unio­sła dłoń w geście pro­te­stu. Nie byłem pewien, jak zare­ago­wać ani co powie­dzieć. Ni­gdy wcze­śniej nie byłem świad­kiem ataku paniki. Chcia­łem coś zro­bić, coś powie­dzieć, aby jej pomóc. Ale nie wie­dzia­łem co.

Rose ode­tchnęła po chwili głę­boko i zanim zdą­ży­łem cokol­wiek zro­bić, się­gnęła po torebkę wiszącą obok toa­letki i wybie­gła z pokoju.

Bez waha­nia rzu­ci­łem się za nią. Dogo­ni­łem ją, gdy już pra­wie dotarła do scho­dów. Zła­pa­łem ją za ramię, ale odsko­czyła jak popa­rzona i spu­ściła wzrok.

– Rose…

– Prze­pra­szam… ja… Muszę iść – powie­działa, na­dal na mnie nie patrząc. Zbie­gła po scho­dach i szybko wyszła z domu.

Dalej nie będąc w sta­nie zro­zu­mieć tego, co się wła­śnie stało, usia­dłem na drew­nia­nym stop­niu. Przez następne minuty sta­ra­łem się wyrzu­cić z głowy wspo­mnie­nie jej stra­chu, dusz­no­ści… i gład­kiej skóry twa­rzy. Jej oczu. Piw­nych, pięk­nych oczu. Sta­ra­łem się to odrzu­cić.

Na próżno.

Bo nawet teraz mia­łem ochotę wstać i pobiec za nią, aby się upew­nić, że nic jej nie jest, zwłasz­cza że te cudowne tęczówki były zasnute prze­ra­że­niem.

Rozdział 7

Roz­dział 7

Pod­pis

Jak mogłam sobie na to pozwo­lić, pomy­śla­łam. Jak mogłam tego nie powstrzy­mać?

Jadąc auto­bu­sem w stronę uni­wer­sy­tetu, czu­łam, że chce mi się pła­kać. Prze­łknę­łam jed­nak gulę w gar­dle, naka­zu­jąc sobie – jak zwy­kle – spo­kój. Nie mia­łam poję­cia, jak spoj­rzę Jame­sowi w oczy po powro­cie.

Różyczko. Na samo wspo­mnie­nie tego słowa poczu­łam motylki w brzu­chu.

Nie­na­wi­dzi­łam ata­ków paniki. Wtedy każdy mógł zoba­czyć mój strach i to, co skry­wam w środku. Czu­łam się wtedy jak otwarta księga. Jak­bym była naga.

Po tam­tej nocy w zaułku zaczę­łam mie­wać tę okropną przy­pa­dłość, która dopa­dała mnie za każ­dym razem, gdy pozwo­li­łam lękom i myślom prze­jąć kon­trolę nad cia­łem. Wła­śnie dla­tego sta­ra­łam się trzy­mać swoje uczu­cia na wodzy, mimo że wyma­gało to ode mnie ogrom­nej siły na co dzień.

Wyglą­da­łam przez okno, obej­mu­jąc się ramio­nami. Zasta­na­wia­łam się, co ze mną będzie, gdy jutro wyjadę do Seat­tle. W końcu to nowe miej­sce, któ­rego pra­wie nie znam.

Będzie źle…

Będzie źle…

Będzie źle…

Przy­naj­mniej tak powta­rzała moja pod­świa­do­mość, mimo że pró­bo­wa­łam ją uci­szyć.

Gdy tylko auto­bus zatrzy­mał się na moim przy­stanku, uda­łam się na uczel­nię. O tej porze więk­szość stu­den­tów koń­czyła zaję­cia, przez co uni­wer­sy­tet był pełen ludzi. Z tru­dem przedar­łam się przez ten tłum. Wresz­cie dotar­łam do swo­jej szafki i całą jej zawar­tość prze­nio­słam do torby.

Spraw­dzi­łam godzinę. Zostało mi jesz­cze pięć­dzie­siąt minut do spo­tka­nia w spra­wie wyjazdu. Wie­dząc, że i tak nie ode­rwę się wcze­śniej od natręt­nych myśli, usia­dłam w uczel­nia­nej kafejce i zamó­wi­łam dużą kawę. Opie­ra­jąc głowę na jed­nej ręce, wpa­try­wa­łam się w ulicę za oknem.

Naprawdę żało­wa­łam, że men­tal­nie nie jestem w sta­nie poje­chać do Lon­dynu. Tak naprawdę wszystko mogłoby być dobrze, wszystko tak dobrze się skła­dało, łącz­nie z ter­mi­nem. Jedyną barierą był mój lęk.

– Rose! – Piskliwy głos wyrwał mnie z zamy­śle­nia. Tak jak się spo­dzie­wa­łam, nale­żał do mojej naj­bliż­szej – i jedy­nej – kole­żanki, Susan. Była pełną ener­gii osobą, która musiała wyła­do­wy­wać na kimś swój entu­zjazm. Dzia­łała na mnie pozy­tyw­nie, więc już pod­czas naszego pierw­szego spo­tka­nia dwa lata temu wie­dzia­łam, że zaczniemy spę­dzać ze sobą wię­cej czasu. Nie prze­szka­dzało jej to, że byłam cicha, wręcz prze­ciw­nie, dawało jej to upra­gnioną moż­li­wość wyga­da­nia się. A ja lubi­łam słu­chać jej weso­łego papla­nia.

– Hej, Susan – odpo­wie­dzia­łam, siląc się na uśmiech.

– Też przy­szłaś zapi­sać się na wyjazd do Lon­dynu? – Kla­snęła cicho z rado­ści.

– Nie, ja… tylko chcę posłu­chać szcze­gó­łów. Z cie­ka­wo­ści.

– No co ty?! Rose, daj spo­kój! Taka oka­zja zda­rza się raz w życiu, no weź! Pojedź, będzie faj­nie! Muszę mieć tam kogoś zna­jo­mego, bo się zała­mię!

– Masz mnó­stwo zna­jo­mych. – Przy­po­mnia­łam jej.

– Ale tylko cie­bie na wydziale histo­rii. Jak sądzisz, czy ktoś, kto stu­diuje eko­no­mię, będzie chciał poje­chać do Anglii, żeby zwie­dzać stare archiwa?

– Nie mogę, Susan. – Pokrę­ci­łam głową, ści­ska­jąc kubek kawy w dło­niach. – Mam… plany.

– Niby jakie? O ile się nie mylę, to twoim życiem są książki i dom! – Zaśmiała się, ale widząc moją minę, spo­chmur­niała. Oto­czyła moje dło­nie swo­imi i popa­trzyła na mnie bła­gal­nie. – Prze­pra­szam, wiem, że z natury jesteś… doma­torką – zaczęła cicho. – Ale to wspa­niała oka­zja. Będziemy cho­dzić razem, nie będziesz sama. To tylko jeden tydzień, Rose.

Nie potra­fiąc wytrzy­mać inten­syw­nego spoj­rze­nia ciem­nych oczu, spu­ści­łam wzrok. Duża część mnie pra­gnęła jej powie­dzieć, że naprawdę chcę jechać… ale ta druga, ta, która mnie zawsze kon­tro­luje, zapie­rała się i krzy­czała:

Nie­bez­pie­czeń­stwo…

Nie­znany teren…

Sama…

Prze­łknę­łam ślinę. Była to jedyna oznaka zde­ner­wo­wa­nia i wyczer­pa­nia wewnętrzną wojną, jaką ze sobą pro­wa­dzi­łam.

– Cho­ciaż to prze­myśl – popro­siła.

– Prze­my­ślę, ale niczego nie obie­cuję – odpar­łam w końcu. Sły­sząc to, Susan ponow­nie się uśmiech­nęła.

Pro­fe­sor Mil­ler roz­dał kse­rówki z infor­ma­cjami, a potem prze­szedł do oma­wia­nia planu wyjazdu.

– Wycieczka odbę­dzie się w sobotę. Zatrzy­mamy się w hotelu w samym cen­trum Lon­dynu – wyja­śnił. – Potrzebne wam wizy zgo­dziła się oczy­wi­ście zała­twić amba­sada. Spe­cjal­nie dla was obie­cali je przy­go­to­wać już na wyjazd, jeżeli tylko poje­dzie­cie tam jutro i powie­cie, że jeste­ście uczest­ni­kami naszej wycieczki.

– Co z płat­no­ścią? – spy­tała jedna dziew­czyna.

– Jeżeli zde­cy­du­je­cie się na wyjazd, to sumę, o którą prosi uczel­nia, pro­szę prze­lać na konto naj­póź­niej w pią­tek. Wszyst­kie infor­ma­cje macie na kart­kach. Gdy tylko uczel­nia zaksię­guje płat­ność, dosta­nie­cie swoje bilety mailowo. Jest środa, więc macie jesz­cze tro­chę czasu. Razem z wami polecę ja. Będę tam waszym prze­wod­ni­kiem. – Posłał nam miły uśmiech, po czym uniósł jakiś arkusz papieru. – Jeżeli decy­du­je­cie się na wyjazd, to pro­szę się tu pod­pi­sać. – Odszedł na bok, pozo­sta­wia­jąc papier na stole. – Wylot będzie z Seat­tle, tak jest taniej – zaśmiał się.

Ludzie zaczęli zada­wać pyta­nia, ale nie byłam w sta­nie się już na nich sku­piać. Roz­wa­ża­łam wszyst­kie za i prze­ciw. Sam fakt, że wylot miał być z Seat­tle, wyda­wał mi się zna­kiem od losu. Z zamy­śle­nia wyrwało mnie kla­śnię­cie pro­fe­sora.

– To wszystko – powie­dział.

Z miejsc zerwali się nie­mal wszy­scy. Susan była chyba pierw­sza. Tylko trzy osoby wyszły bez słowa, a ja jako jedyna na­dal tkwi­łam w miej­scu. Nie­pew­nie popa­trzy­łam na grupę stu­den­tów ota­cza­ją­cych stół. Pod­pi­sy­wali się jeden po dru­gim.

Zostaw, wyjdź, roz­ka­zał mój wewnętrzny głos. Powoli się pod­nio­słam. Odwró­ci­łam się do wyj­ścia, ale nie mogłam się ruszyć. Coś mi to unie­moż­li­wiało. Obró­ci­łam się nie­pew­nie w stronę sto­lika z kartką, gdzie z każdą chwilą uby­wało osób.

Może ten jeden raz… Może powin­nam zro­bić w końcu krok naprzód? Może…

NIE!, wark­nęło moje ciało.

Ale ja już mia­łam tego dość. Gdzie­kol­wiek bym nie była, i tak czu­łam zagro­że­nie. I tak się bałam. Może ten wyjazd pozwoli mi jakoś bar­dziej nad sobą zapa­no­wać.

Mimo pro­te­stów pod­świa­do­mo­ści skie­ro­wa­łam się powoli do sto­lika. Pocze­ka­łam, aż dziew­czyna przede mną się pod­pi­sze, po czym wzię­łam od niej dłu­go­pis. Drżącą ręką… pod­pi­sa­łam się. Choć czu­łam, jak­bym wła­śnie pod­pi­sała wyrok na sie­bie.

Rozdział 8

Roz­dział 8

Ulica

Idąc w kie­runku wyj­ścia, widzia­łam sze­roko uśmiech­niętą Susan przy drzwiach. Od razu do mnie pod­bie­gła i mnie uści­snęła.

– Nie mogę się docze­kać! – Zaczęła, gdy ruszy­ły­śmy w wzdłuż kory­ta­rza. – Będziemy miały wspólny pokój!

– Super – mruk­nę­łam, zmu­sza­jąc się do uśmie­chu. Moje serce na­dal waliło jak po szyb­kim biegu. Nie mogłam uwie­rzyć, że to zro­bi­łam. Czu­łam, że wyko­na­łam ogromny krok.

– Muszę iść, bo spóź­nię się na pociąg, ale i tak się nie­długo widzimy, prawda? – Uca­ło­wała mnie w poli­czek na poże­gna­nie i tanecz­nym kro­kiem ruszyła ku wyj­ściu. Na moje nie­szczę­ście zorien­to­wa­łam się, że było już ciemno. Zegar poka­zy­wał dzie­więt­na­stą.

Spo­koj­nie, pomy­śla­łam, otu­la­jąc się ramio­nami. Prze­cież to nie tak późno, jest tu jesz­cze dużo ludzi, prawda?

Na zewnątrz powi­tał mnie chłodny wiatr. Zadrża­łam i od razu poszłam w stronę przy­stanku auto­bu­so­wego, po dro­dze co chwilę roz­glą­da­jąc się na boki. Moje serce zda­wało się cały czas przy­śpie­szać, a ja nie mia­łam na to żad­nego wpływu.

Spo­koj­nie…

Uspo­kój się…

Pod­sko­czy­łam wystra­szona, gdy grupka dziew­czyn prze­bie­gła obok mnie. Strach wypeł­nił moje ciało, ale po chwili stop­niowo opadł. Prze­łknę­łam ślinę, kar­cąc się w myślach. Już po kilku minu­tach dotar­łam do pustego, oświe­tlo­nego przy­stanku. Auto­bus miał przy­je­chać za jakieś dzie­sięć minut, dla­tego usia­dłam na ławce. Rozej­rza­łam się, ale w pobliżu nie było nikogo. Tylko ulice czę­ściowo oświe­tlone przez lampy.

Wsią­dziesz, wysią­dziesz i pój­dziesz do domu. Omi­niesz zaułek. Omi­niesz zaułek. Omi­niesz go i wszystko będzie dobrze.

Ock­nę­łam się na dźwięk dzwonka tele­fonu. Wyję­łam go szybko i zoba­czy­łam wyświe­tla­jący się na ekra­nie nie­znany numer.

– Tak, słu­cham?

– Rose? – Znie­ru­cho­mia­łam na dźwięk jego głosu. – Halo?

– James? Skąd masz mój numer?

– Popro­si­łem o niego two­ich rodzi­ców, mam nadzieję, że nie jesteś zła – wyja­śnił. W tle sły­sza­łam szum, jakby jechał samo­cho­dem. – Gdzie jesteś? Wła­śnie jecha­łem na to spo­tka­nie, ale oka­zało się, że kilku człon­ków będzie nie­obec­nych i odwo­łali wszystko w ostat­niej chwili. Jest już ciemno i wolał­bym, żebyś nie wra­cała sama. Pomy­śla­łem, że cię zabiorę. Na­dal jesteś na uni­wer­sy­te­cie?

Nie wie­dzia­łam, co powie­dzieć. Nasze ostat­nie spo­tka­nie skoń­czyło się tak, że ucie­kłam z domu po ataku paniki. A on zacho­wy­wał się, jakby tego nie pamię­tał. Nie powiem, to było miłe z jego strony, tak samo jak fakt, że się mar­twił.

– Ja… za chwilę mam auto­bus. Naprawdę nie musisz – wydu­ka­łam w końcu.

– Jest zimno, będę za trzy minuty – powie­dział i roz­łą­czył się, zanim zdą­ży­łam cokol­wiek powie­dzieć. W tam­tej chwili nie wie­dzia­łam, co jest gor­sze: wra­ca­nie auto­bu­sem i omi­ja­nie zaułka czy wra­ca­nie samo­cho­dem sam na sam z Jame­sem.

Nie­pew­nie wsta­łam i pode­szłam bli­żej kra­węż­nika, aby być lepiej widoczna. Na­dal obej­mu­jąc się ramio­nami, rozej­rza­łam się ponow­nie, bada­jąc wzro­kiem te same budynki i ulice. Pusto. Ciemno. Cicho.

I wtedy usły­sza­łam roz­le­ga­jące się męskie śmie­chy. Odru­chowo spoj­rza­łam w bok, gdzie zza jed­nego z oko­licz­nych skle­pów wycho­dziła grupka mło­dych chło­pa­ków. Na oko mieli po dwa­dzie­ścia lat. Szybko spu­ści­łam wzrok, oddy­cha­jąc głę­boko przez nos.

Ucie­kaj, ucie­kaj, ucie­kaj! Nie­bez­pie­czeń­stwo!, krzy­czało moje ciało.

Bła­gam, idź­cie, nie patrz­cie na mnie, bła­gam, tylko mnie omiń­cie, myśla­łam ner­wowo, gdy zaczęli iść w moją stronę. Byli z rodzaju tych, co uwiel­biają nosić luźne ubra­nia i roz­ra­biać, ale nie wyglą­dali na pija­nych. Minęli mnie. Odcho­dzili, a ja powoli wypusz­cza­łam powie­trze z ust.

– Hej, hej! – krzyk­nął nagle jeden z nich. Byli kilka metrów od szkla­nego przy­stanku, przy któ­rym sta­łam. Na­dal trzy­ma­jąc wzrok wbity w zie­mię, zigno­ro­wa­łam ich w nadziei, że może to nie mnie zacze­piają. – A co pani tu robi taka samotna, co?

Usły­sza­łam ich zbli­ża­jące się kroki. Moje oczy odru­chowo wypeł­niły się łzami.

– N-nic – odpo­wie­dzia­łam drżą­cym gło­sem, nawet na nich nie patrząc i wywo­łu­jąc tym ponowną falę śmie­chu.

– To może my panią odpro­wa­dzimy? – Poczu­łam, jak dłoń chło­paka ląduje na moim ramie­niu. Odsko­czy­łam, czu­jąc wzbie­ra­jący we mnie strach. Moje serce waliło tak mocno, że czu­łam ból w klatce pier­sio­wej.

Są kamery, na pewno ktoś to widzi, myśla­łam gorącz­kowo.

– Maleńka – powie­dział roz­ba­wiony chło­pak i znowu do mnie pod­szedł. Widzia­łam tylko jego zbli­ża­jące się buty. Nie odwa­ży­łam się spoj­rzeć w jego twarz. – No dalej, na pewno masz tro­chę wol­nego czasu, hmm?

Ponow­nie wycią­gnął dłoń w moją stronę, ale się odsu­nę­łam. Pozwo­li­łam mojemu instynk­towi prze­jąć kon­trolę i ści­ska­jąc torebkę, zaczę­łam ucie­kać. Mia­łam cichą nadzieję, że zre­zy­gnują. Że mnie zigno­rują.

Nadzieja matką głu­pich, tak samo jak w zaułku.

Roz­le­gły się za mną gło­śne śmie­chy i lawina drwią­cych komen­ta­rzy. Z jed­nej strony wie­dzia­łam, że mnie nie gonią, ale z dru­giej wewnętrzny głos naka­zy­wał mi dalej ucie­kać. Łzy już pły­nęły mi po policz­kach.

I wtedy przede mną roz­bły­sły reflek­tory samo­chodu. Auto z piskiem zatrzy­mało się tuż obok mnie.

Bez­wład­nie upa­dłam na kolana, nie potra­fiąc poha­mo­wać gło­śnego pła­czu. Nie mogłam zła­pać odde­chu. Zaczę­łam się trząść jak gala­reta. Może oni znik­nęli, ale strach nie chciał mnie opu­ścić.

Zaraz mia­łem doje­chać pod uni­wer­sy­tet Rose. Dener­wo­wa­łem się na myśl, że będę musiał jej spoj­rzeć w oczy po tym, jak ucie­kła. Nie mogli­śmy się jed­nak wiecz­nie uni­kać. Jutro mie­li­śmy jechać do Seat­tle do mojego miesz­ka­nia, które wkrótce miało stać się naszym wspól­nym.

Waha­łem się, ale w końcu zde­cy­do­wa­łem, że zadzwo­nię. Było chłodno i ciemno. Czu­łem, że powi­nie­nem poje­chać po nią i odwieźć ją bez­piecz­nie do domu.

Skrę­ci­łem, wjeż­dża­jąc na ulicę, na któ­rej znaj­do­wała się uczel­nia. Wtedy zoba­czy­łem scenę, która spra­wiła, że zamar­łem. Widząc grupę chło­pa­ków zacze­pia­ją­cych Rose, przed któ­rymi nagle zaczęła ucie­kać, poczu­łem wypeł­nia­jącą mnie furię. Przy­śpie­szy­łem i zatrzy­ma­łem samo­chód tuż obok. Gdy tylko mnie zauwa­żyli, ucie­kli. Wysko­czy­łem z samo­chodu w tej samej chwili, kiedy Rose całym cia­łem oparła się o ścianę budynku. Była spa­ni­ko­wana. Na widok jej zapła­ka­nej, prze­ra­żo­nej twa­rzy poja­wił się we mnie jakiś dziwny instynkt, przez który odru­chowo rzu­ci­łem się w jej stronę. Wystra­szyła się, gdy dotkną­łem dłońmi jej ramion, chcąc ją objąć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki