Imię wiatru - Patrick Rothfuss - ebook + książka

Imię wiatru ebook

Patrick Rothfuss

4,6

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Pierwszy tom Kronik Królobójcy.

Kvothe to człowiek legenda. Wielki mag, geniusz muzyki, bohater i złoczyńca - namówiony przez Kronikarza - wspomina swe barwne życie. Od dzieciństwa spędzonego w trupie wędrownych aktorów poprzez lata chłopięce spędzone w półświatku mrocznego miasta po szaloną, ale udaną próbę wstąpienia na Uniwersytet. Powoduje nim pragnienie władania magią i zemsty na demonach, które zabiły jego rodziców i cały jego świat obróciły w perzynę.

Niezwykle żywo i naturalnie snuta opowieść na homerycką skalę. Intrygująca i poruszająca odyseja Kvothe’a doskonale harmonizuje z nienachalnym klimatem fantasy. Ten debiut literacki zdobył kilka prestiżowych nagród, m.in. Quill Award oraz Onion AV Club. Prawa do wydania sprzedano już do ponad 20 krajów.

"To niezwykle rzadka przyjemność trafić na autora piszącego z precyzją niezbędną do tworzenia nie tylko fantasy, w którego słowach brzmi prawdziwa muzyka" - Ursula K. Le Guin

"Książka ma wszystko, co lubia czytelnicy fantasy: magię, tajemnice, starożytne zło. Ale jest także zabawna i przerażająca, a na dodatek przekonująca. Wzorem najlepszych książek gatunku to nie elementy fantasy czynią ją niezwykłą, ale to, co autor ma do powiedzenia o codziennych sprawach, zwykłym życiu, ambicjach i upadkach, sztuce, miłości i stracie" - Tad Williams

Patrick Rothfuss (ur. 1973) studiował m.in. chemię, psychologię i literatureęangielską. Jest wykładowcą akademickim w Wisconsin. Gdy nie czyta (nałogowo) i nie pisze, marnuje czas na gry komputerowe i eksperymenty z formułami alchemicznymi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1097

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (210 ocen)
147
52
10
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grzeszo_allegro

Dobrze spędzony czas

Szczerzę mówiąc, sam setting, zarys fabuły itd. są dość oklepane i raczej średnio zachęcające, więc do samej książki podchodziłem dość sceptycznie, mimo naprawdę entuzjastycznych recenzji. Było warto - rzeczywiście punkt wyjścia to raczej sztampa fantasy, ale siłą 'Imienia Wiatru" jest to co autor z nią robi (żeby nie było - nie jest to nic wielce "subwersyjnego", ale z dość oklepanych tropów udaje się zrobić coś naprawdę ciekawego). Na plus na pewno jest rozwój głównego bohatera (choć niestety drugoplanowi raczej nie dotrzymują mu kroku) oraz to, że autor nie od razu odkrywa wszystkie karty i umiejętnie utrzymuje zainteresowanie czytelnik. Styl jest również bardzo przyjemny, miałem nawet jakieś dalekie skojarzenia z bardziej "przygodową" wersją ursuli k. le guin, a to chyba dobra rekomendacja. :)
30
weslayand

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00
wojcik227

Całkiem niezła

Może być , ale szału nie było.
00
lena1234

Nie oderwiesz się od lektury

Wracam do tej książki po latach i wciąż tak samo mnie zachwyca. Ciężko się od niej oderwać, wrócić do rzeczywistości. Zdecydowanie jedna z najlepszych serii jakie kiedykolwiek czytałam.
00
elonik

Nie oderwiesz się od lektury

Fascynująca opowieść , czekam na następne spotkanie z bohaterem !☺
00

Popularność




Mojej matce, która nauczyła mnie czy­tać książki

i otwo­rzyła mi drzwi do Narnii, Pernu i Śród­zie­mia

A także mojemu ojcu, który nauczył mnie,

że jeśli mam już coś zro­bić,

powi­nie­nem się przy­ło­żyć

i zro­bić to dobrze

Podziękowania

Dla…

…wszyst­kich czy­tel­ni­ków wcze­śniej­szych wer­sji książki. Jest was legion, zbyt wielu, aby wszyst­kich tutaj wymie­nić, ale nie nazbyt wielu, żeby was nie kochać. Dzięki waszym sło­wom otu­chy ukoń­czy­łem tę książkę. Wasze kry­tyczne uwagi pomo­gły mi w dosko­na­le­niu pisar­skich umie­jęt­no­ści. Gdyby nie wy, nie wygrał­bym…

…kon­kursu Wri­ters of the Future. A gdyby nie warsz­taty przez nich orga­ni­zo­wane, ni­gdy bym nie spo­tkał wspa­nia­łych kole­gów z 18. tomu ich anto­lo­gii ani…

…Kevina J. Ander­sona. Gdyby zaś nie jego rady, ni­gdy nie poznał­bym…

…Matta Bia­lera, naj­lep­szego z agen­tów lite­rac­kich. Bez któ­rego z kolei ni­gdy bym nie sprze­dał książki…

…Betsy Wol­heim, wspa­nia­łego wydawcy i pre­zesa wydaw­nic­twa DAW. To ona jest osta­tecz­nie odpo­wie­dzialna za książkę, którą trzy­ma­cie w ręku. Gdyby nie ona, byłaby to zupeł­nie inna książka. Być może podobna, ale z pew­no­ścią nie taka sama. Tej książki by nie było.

I na koniec panu Bohage’owi, mojemu nauczy­cie­lowi histo­rii z liceum. W 1989 roku obie­ca­łem mu, że wspo­mnę o nim w mojej pierw­szej powie­ści. Wła­śnie wywią­zuję się z tej obiet­nicy.

Prolog

Cisza na trzy ręce

Znów była noc. Karczmę „Osta­niec” spo­wi­jała cisza i była to cisza na trzy ręce.

Przede wszyst­kim grało w niej to puste, głu­che echo, które poja­wia się tam, gdzie milkną rze­czy, przy­roda, ludzie. Gdyby wiał wiatr, to gwiz­dałby w gałę­ziach drzew, poru­szał skrzy­pią­cym na hakach godłem gospody i wymió­tłby ciszę jak chmarę jesien­nych liści. Gdyby w gospo­dzie pano­wał tłok lub była w niej bodaj garstka klien­tów, ciszę wypeł­ni­łyby ich roz­mowy, śmiech i zgiełk, które zawsze wyle­wają się z knajp ciemną, nocną godziną. Gdyby grała muzyka… ale nie, oczy­wi­ście muzyka nie grała. Po praw­dzie nie było żad­nej z wymie­nio­nych rze­czy i dla­tego cisza trwała.

W „Ostańcu” dwoje ludzi sku­piło się przy naroż­niku baru. Pili w mil­cze­niu, uni­ka­jąc poważ­niej­szych roz­mów na temat nie­po­ko­ją­cych wie­ści. W ten spo­sób two­rzyli drobny, posępny motyw w prze­strzeni głu­chej ciszy. Swego rodzaju inklu­zję, kon­tra­punkt.

Trze­cią melo­dię ciszy wyło­wić było nie­ła­two. Gdyby posłu­chać przez jakąś godzinę, być może usły­sza­łoby się ją w deskach pod­łogi pod nogami i w szorst­kich, obłu­pa­nych klep­kach beczek za barem. W wiel­kich kamie­niach poczer­nia­łego pale­ni­ska, które zacho­wały jesz­cze cie­pło dawno wyga­słego ognia. W mia­ro­wych ruchach bia­łej lnia­nej ścierki, poru­sza­ją­cej się w tę i we w tę po usło­je­niu drew­nia­nego kon­tu­aru. I w dło­niach męż­czy­zny, który stał za nim, pole­ru­jąc maho­niową powierzch­nię, i bez tych zabie­gów już lśniącą jak lustro w świe­tle lamp.

Męż­czy­zna miał włosy rude jak pło­mień. W ciem­nych oczach cza­iło się nie­obecne spoj­rze­nie; poru­szał się z dufną swo­bodą zna­mio­nu­jącą tych, któ­rzy wiele wie­dzą o róż­nych rze­czach.

„Osta­niec” nale­żał do niego i do niego też nale­żała trze­cia melo­dia ciszy. Zresztą jak naj­bar­dziej sto­sow­nie, ponie­waż była to naj­głęb­sza par­tia ciszy, otu­la­jąca pozo­stałe. Była głę­boka i długa niczym schy­łek jesieni. I ciężka jak wielki kamień wygła­dzony przez wody rzeki. Cier­pliwy, przy­wię­dły oddech czło­wieka, który czeka na śmierć.

Rozdział 1

Miejsce dla demonów

To była noc dnia fel­ling i w gospo­dzie „Osta­niec” zebrała się zwy­cza­jowa gro­madka gości. A choć pię­ciu męż­czyzn trudno nazwać gro­madką, obe­rżę ostat­nio rzadko odwie­dzało naraz wię­cej klien­tów, ponie­waż czasy były, jakie były.

Stary Cob ze swadą grał rolę, w któ­rej czuł się naj­le­piej: baja­rza i sza­fa­rza dobrych rad. Męż­czyźni popi­jali przy barze i słu­chali. W tyl­nym pomiesz­cze­niu stał za drzwiami młody karcz­marz i z uśmie­chem przy­słu­chi­wał się kolej­nym odsło­nom zna­nej opo­wie­ści.

– Obu­dziw­szy się, Tabor­lin Wielki zro­zu­miał, że uwię­ziono go w wyso­kiej wieży. Że zabrano mu miecz i wszyst­kie instru­menty: klucz, moneta i świeca znik­nęły. Ale nie to było naj­gor­sze, rozu­mie­cie… – Cob urwał dla spo­tę­go­wa­nia efektu – …naj­gor­sze było to, że lampy na ścia­nach pło­nęły nie­bie­skim pło­mie­niem!

Gra­ham, Jake i Shep poki­wali gło­wami. Trzem przy­ja­cio­łom dzie­ciń­stwo upły­nęło na słu­cha­niu opo­wie­ści Coba i igno­ro­wa­niu jego rad.

Gawę­dziarz wbił spoj­rze­nie w naj­now­szego, naj­bar­dziej pochło­nię­tego opo­wie­ścią słu­cha­cza: cze­lad­nika kowal­skiego.

– Czy wiesz, co to zna­czy, chłop­cze?

Nikt nie zwra­cał się do cze­lad­nika ina­czej niż „chłop­cze”, mimo iż był o dłoń wyż­szy od wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych. Ponie­waż małe mia­steczka były, jakie były, zapewne pozo­sta­nie „chłop­cem”, póki nie wyro­śnie mu gęsta broda lub wresz­cie, zde­ner­wo­wany prze­zwi­skiem, nie roz­kwasi czy­je­goś nosa.

Chło­piec powoli poki­wał głową.

– Chan­dria­nie.

– Racja – skwa­pli­wie przy­znał Cob. – Chan­dria­nie. Wszy­scy wie­dzą, że nie­bie­ski pło­mień świad­czy o ich obec­no­ści. A więc był…

– Ale jak go zna­leźli? – wtrą­cił chło­piec. – I dla­czego go nie zabili, kiedy mieli szansę?

– Cicho, w końcu dowiesz się wszyst­kiego – skar­cił go Jake. – Tylko daj mu opo­wie­dzieć.

– Nie trak­tuj go tak ostro, Jake – wtrą­cił się Gra­ham. – Chło­piec jest po pro­stu cie­kawy. Pij, co masz nalane.

– Już wypi­łem – odciął się Jake. – Mógłby mi ktoś nalać następ­nego, ale karcz­marz wciąż patro­szy szczury w kuchni. – Uniósł głos i postu­kał w kra­wędź kufla sto­ją­cego na kon­tu­arze. Kufel odpo­wie­dział głu­chym echem. – Hej! Pić się chce!

Poja­wił się karcz­marz, nio­sąc pięć misek gula­szu i dwa okrą­głe, jesz­cze cie­płe bochny chleba. Z osten­ta­cyjną spraw­no­ścią napeł­nił kufle Jake’a, Shepa i Sta­rego Coba.

Opo­wieść musiała zacze­kać, póki męż­czyźni nie skoń­czą posiłku. Stary Cob pierw­szy z dra­pieżną zręcz­no­ścią sta­rego kawa­lera upo­rał się ze swą por­cją i odsu­nął pustą miskę. Pozo­stali wciąż dmu­chali na paru­jący posi­łek, gdy on tym­cza­sem prze­łknął ostatni kęs chleba i dalej snuł swoją histo­rię.

– Tabor­lin wie­dział, że musi jak naj­szyb­ciej uciec z wieży, ale kiedy się rozej­rzał, zoba­czył, że kom­nata, w któ­rej go uwię­ziono, nie ma drzwi. Ani okien. Wokół widział tylko gładki, lity kamień. Gdyż trzeba wam wie­dzieć, że zamknięto go w celi, z któ­rej nikt jesz­cze ni­gdy nie uciekł. Wsze­lako Tabor­lin znał imiona wszyst­kich rze­czy i istot, a tym samym wszyst­kie rze­czy i istoty musiały słu­chać jego roz­ka­zów. Rzekł więc do kamie­nia: „Pęk­nij!”, a kamień pękł. Ściana roz­stą­piła się jak roz­darta kartka papieru, w szcze­li­nie Tabor­lin zoba­czył niebo, a twarz owio­nęło mu świeże powie­trze wio­sny. Pod­szedł do kra­wę­dzi otworu, spoj­rzał w dół i nie waha­jąc się, dał krok w pustkę…

Oczy chłopca roz­sze­rzyły się.

– Nie!

Cob z powagą poki­wał głową.

– Tak, Tabor­lin dał krok w pustkę i runął w dół, ale bez lęku. Ponie­waż znał imię wia­tru i tym samym wiatr musiał mu być posłuszny. Prze­mó­wił więc do wia­tru, a ten uko­ły­sał i utu­lił go. I wresz­cie zniósł go na zie­mię deli­kat­nie niczym puch dmu­chawca i posta­wił tak miękko, jakby cho­dziło o poca­łu­nek matki. A kiedy stał już na ziemi i macał bok, w który otrzy­mał pchnię­cie, prze­ko­nał się, że rana nie jest poważna. Więc może po pro­stu tym razem dopi­sało mu szczę­ście. – Cob wszyst­ko­wie­dzą­cym gestem postu­kał się w nos. – A może miało to coś wspól­nego z amu­le­tem, który nosił pod koszulą.

– Jakim amu­le­tem? – zapy­tał nie­cier­pli­wie chło­piec z ustami peł­nymi gula­szu.

Stary Cob roz­parł się na stołku, zado­wo­lony z oka­zji do kolej­nej dygre­sji.

– Kilka dni wcze­śniej Tabor­lin spo­tkał na dro­dze dru­cia­rza. I choć sam nie miał wiele poży­wie­nia, podzie­lił się ze star­cem.

– I dobrze zro­bił – cicho rzekł Gra­ham do chłopca. – Wszy­scy wie­dzą: „Za przy­sługę dru­ciarz odpłaca po dwa­kroć”.

– Nie, nie – zapro­te­sto­wał Jake. – Dokład­nie to brzmi tak: „Za przy­sługę rada dru­cia­rza odpłaci po dwa­kroć”.

Po raz pierw­szy tego wie­czora ode­zwał się karcz­marz:

– Tak naprawdę, to nawet połowy nie zapa­mię­ta­li­ście – powie­dział, sta­jąc w drzwiach za barem.

Dru­ciarz zawsze spłaca długi:

W zwy­kły spo­sób, gdy cho­dzi o gażę,

Po dwa­kroć za wyświad­czone przy­sługi,

Po trzy­kroć za doznaną obrazę.

Męż­czyźni przy barze wyda­wali się nie­omal zasko­czeni na widok sto­ją­cego za barem Kote’a. Od mie­sięcy poja­wiali się w „Ostańcu” każ­dej nocy dnia fel­ling, a Kote ni­gdy wcze­śniej sam z sie­bie się nie odzy­wał. Z dru­giej strony, nikt tego po nim nie ocze­ki­wał. W mia­steczku był dopiero od jakie­goś roku. Wciąż trak­to­wano go jak obcego. Cze­lad­nik kowala miesz­kał tu, odkąd skoń­czył jede­na­ście lat, a wciąż mówiono o nim „ten chło­piec z Ran­nish”, jakby mia­steczko leżało gdzieś za gra­nicą, a nie w odle­gło­ści nie­ca­łych trzy­dzie­stu mil.

– Po pro­stu gdzieś mi to kie­dyś wpa­dło w ucho – powie­dział Kote w prze­dłu­ża­ją­cej się ciszy, wyraź­nie zakło­po­tany.

Stary Cob poki­wał głową, odkaszl­nął i pod­jął prze­rwaną opo­wieść.

– Trzeba wam wie­dzieć, że amu­let ten był wart peł­nego kosza zło­tych nobli, ale ze względu na przy­sługę, jaką mu Tabor­lin wyświad­czył, dru­ciarz sprze­dał mu go za nie wię­cej niż trzy gro­sze: jeden żela­zny, jeden mie­dziany i jeden srebrny. Amu­let był czarny jak zimowa noc i w dotyku chłodny niczym lód, póki jed­nak wisiał na szyi Tabor­lina, żadne złe istoty nie mogły mu nic zro­bić. Ani demony, ani żadne inne.

– W cza­sach, jakie nastały, dużo dał­bym za taki amu­let – ponuro wtrą­cił Shep.

Przez cały wie­czór pił naj­wię­cej ze wszyst­kich, a mówił naj­mniej. Wszy­scy wie­dzieli, że nocą ostat­niego dnia cen­dling coś złego zda­rzyło się na jego far­mie, ale ponie­waż byli jego przy­ja­ciółmi, wie­dzieli, że nie należy wycią­gać z niego szcze­gó­łów. Przynaj­mniej nie od razu, nie na trzeźwo.

– No, któżby nie dał? – zauwa­żył zna­cząco Stary Cob, a potem upił długi łyk.

– Nie wie­dzia­łem, że Chan­dria­nie to demony – zauwa­żył chło­piec. – Sły­sza­łem, że…

– To nie są demony – zde­cy­do­wa­nie oznaj­mił Jake. – To było pierw­szych sze­ściu ludzi, któ­rzy odmó­wili wej­ścia na drogę wska­zaną przez Tehlu, za co on prze­klął ich i roz­pro­szył na wszyst­kie strony…

– Ty opo­wia­dasz tę histo­rię, Jaco­bie Wal­ker? – ostro zapy­tał Cob. – Bo jeśli tak, pozwa­lam ci ją skoń­czyć.

Przez dłuż­szą chwilę dwaj męż­czyźni patrzyli na sie­bie ze zło­ścią. W końcu Jake odwró­cił wzrok, mruk­nąw­szy coś, co praw­do­po­dob­nie mogło być prze­pro­si­nami.

Cob znów zwró­cił się do chłopca.

– Na tym polega tajem­nica Chan­drian – wyja­śnił. – Skąd przy­cho­dzą? Dokąd odcho­dzą, gdy już wyko­nają krwawe dzieło? Czy są ludźmi, któ­rzy zaprze­dali swe dusze? Demo­nami? Duchami? Tego nie wie nikt. – Cob obrzu­cił Jake’a do szpiku pogar­dli­wym spoj­rze­niem. – Choć każdy pół­głó­wek wyobraża sobie, że to on wła­śnie wie…

W tym momen­cie opo­wieść prze­szła w sprzeczkę na temat natury Chan­drian, zna­ków, z któ­rych uważni obser­wa­to­rzy mogli wno­sić o ich obec­no­ści, oraz kwe­stii tego, czy amu­let ochro­niłby Tabor­lina także przed ban­dy­tami, wście­kłymi psami tudzież upad­kiem z konia. Utarczka powoli sta­wała się coraz bar­dziej gorącz­kowa, gdy nagle z łosko­tem otwo­rzyły się fron­towe drzwi.

Jake spoj­rzał w tamtą stronę.

– Aku­rat na cie­bie czas, Car­ter. Wyja­śnij temu prze­klę­temu głup­cowi róż­nicę mię­dzy demo­nem a psem. Każdy wi… – Jake urwał w pół słowa, pode­rwał się i pobiegł ku drzwiom. – Na miłość boską, co ci się stało?

Car­ter wszedł w świa­tło, twarz miał bladą i zakrwa­wioną. Do piersi przy­ci­skał starą derkę. Miała dziwny, nie­fo­remny kształt, jakby zawi­nięto w nią wiązkę chru­stu.

Na jego widok pozo­stali przy­ja­ciele też zesko­czyli ze stoł­ków i pode­szli bli­żej.

– Nic mi nie jest – powie­dział, wlo­kąc się na śro­dek wspól­nej sali. Oczy miał roz­bie­gane i dzi­kie jak ner­wowy koń. – Nic mi nie jest. Nic mi nie jest.

Poło­żył zawi­niątko z derki na bla­cie naj­bliż­szego stołu i roz­legł się gło­śny stuk, jakby w środku były kamie­nie. Jego ubra­nie zna­czyły dłu­gie, pro­ste roz­cię­cia. Szara koszula wisiała w strzę­pach; wyjąt­kiem były miej­sca, gdzie przy­kle­iła się do ciała ciem­nymi, ponu­rymi pla­mami krwi.

Gra­ham pró­bo­wał posa­dzić go na krze­śle.

– Rany boskie. Sia­daj, Car­ter. Co się stało? Sia­daj.

Car­ter z upo­rem pokrę­cił głową.

– Mówię ci, że nic mi nie jest. To są wła­ści­wie dra­śnię­cia.

– Ilu ich było? – zapy­tał Gra­ham.

– Jeden – odrzekł Car­ter. – Ale to nie tak, jak myślisz…

– Do dia­ska. Mówi­łem ci, Car­ter – wybuch­nął Stary Cob, a w jego gło­sie pobrzmie­wał ten rodzaj prze­ra­że­nia pomie­sza­nego z gnie­wem, na które stać tylko krew­nych lub naj­bliż­szych przy­ja­ciół. – Od mie­sięcy ci powta­rzam. Nie możesz włó­czyć się sam po oko­licy. Nawet jeśli tylko do Baedn. To nie­bez­pieczne.

Jake uspo­ka­ja­ją­cym gestem poło­żył dłoń na ramie­niu sta­rego.

– Usiądź cho­ciaż – powie­dział Gra­ham, wciąż pró­bu­jąc zacią­gnąć Car­tera w kie­runku krze­sła. – Zdej­miemy ci koszulę, umy­jesz się tro­chę.

Car­ter pokrę­cił głową.

– Nic mi nie jest. Tro­chę mnie poha­ra­tało, ale ta krew to głów­nie od Nelly. Sko­czył na nią. Zabił ją jakieś dwie mile od mia­sta, za Mostem Sta­ro­ka­mie­nia.

Po tych sło­wach zapa­dła pełna prze­ję­cia cisza. Cze­lad­nik kowal­ski poło­żył ze współ­czu­ciem dłoń na ramie­niu Car­tera.

– Cho­lera. To straszne. Była prze­cież łagodna jak owieczka. Pod­czas pod­ku­wa­nia ni­gdy nie pró­bo­wała gryźć ani wierz­gać. Naj­lep­szy koń we wsi. Cho­lera. Ja… – Urwał. – Cho­lera. Nie wiem, co powie­dzieć. – Bez­rad­nie rozej­rzał się po zebra­nych.

Cobowi w końcu udało się uwol­nić od Jake’a.

– Mówi­łem ci – powtó­rzył, wyma­chu­jąc pal­cem przed nosem Car­tera. – Ostat­nimi czasy kręcą się tu ludzie, któ­rzy zabi­liby za parę gro­szy, nie mówiąc już o koniu i wozie. Co teraz zro­bisz? Sam się zaprzę­gniesz?

W peł­nym napię­cia mil­cze­niu Jake i Cob mie­rzyli się wście­kłymi spoj­rze­niami, pod­czas gdy pozo­sta­łym naj­wy­raź­niej zabra­kło słów – stali, nie wie­dząc, jak mity­go­wać przy­ja­ciół.

Po mil­czą­cej sce­nie zasty­głych postaci poru­szał się tylko karcz­marz. Mimo iż ręce miał pełne, zręcz­nie wymi­nął Shepa i na naj­bliż­szym stole zaczął roz­kła­dać przy­nie­sione przed­mioty: miskę z gorącą wodą, szar­pie, tro­chę czy­stego lnia­nego płótna, kilka szkla­nych bute­lek, igłę i kat­gut.

– To by się ni­gdy nie wyda­rzyło, gdy­byś chciał mnie posłu­chać – mru­czał Stary Cob. Jake pró­bo­wał go uci­szyć, ale Cob nie zwra­cał na niego uwagi. – Mówię tylko, jak jest. To wstyd, co przez niego spo­tkało Nelly, ale teraz lepiej niech mnie posłu­cha, bo ina­czej sam skoń­czy mar­twy. Z takimi ludźmi nie ma co liczyć, że dwa razy dopi­sze szczę­ście.

Usta Car­tera zaci­snęły się w wąską kre­skę. Wycią­gnął rękę i odsu­nął kraj zakrwa­wio­nego koca. Cokol­wiek znaj­do­wało się w środku, drgnęło, szarp­nięte przez mate­riał. Car­ter pocią­gnął moc­niej i wtedy roz­legł się gło­śny stuk, jakby na blat stołu posy­pały się kamie­nie.

W środku znaj­do­wał się pająk wielki jak koło wozu i czarny jak łupek.

Cze­lad­nik kowala odsko­czył, ude­rzył ple­cami o stół, prze­wró­cił go i omalże sam nie upadł na pod­łogę. Twarz Coba pobla­dła. Z gar­deł Gra­hama, Shepa i Jake’a wydo­były się nie­ar­ty­ku­ło­wane odgłosy, cof­nęli się jak jeden mąż, zasła­nia­jąc rękoma twa­rze. Sam Car­ter też drgnął lekko, jakby zdjęty ner­wo­wym tikiem, cof­nął się o krok. Cisza wypeł­niła salę niczym wil­gotna mgła.

Karcz­marz zmarsz­czył brwi.

– Wcze­śniej nie docie­rały tak daleko na zachód – powie­dział cicho.

Gdyby nie gro­bowa cisza, zapewne nikt by go nie usły­szał. Nie­mniej usły­szeli. Sześć par oczu ode­rwało się od spo­czy­wa­ją­cej na stole istoty i wpa­trzyło niemo w rudo­wło­sego męż­czy­znę.

Jake pierw­szy odzy­skał głos.

– Wiesz, co to jest?

Karcz­marz patrzył przed sie­bie nie­obec­nym wzro­kiem

– To scrael – powie­dział z roz­tar­gnie­niem. – Myśla­łem, że w górach…

– Scrael? – wszedł mu w słowo Jake. – Na poczer­niałe ciało Boga, Kote. Widzia­łeś już takie stwory?

– Co? – Rudo­włosy karcz­marz spoj­rzał na niego nie cał­kiem przy­tom­nie, jakby dopiero w tej chwili przy­po­mniał sobie, gdzie jest. – Och. Nie. Nie, oczy­wi­ście, że nie. – Nagle zorien­to­wał się, że jako jedyny stoi w zasięgu ręki ciem­nego stwora, i spo­koj­nie odsu­nął się o krok. – Tylko o nich sły­sza­łem.

Pozo­stali wciąż nie odry­wali odeń wzroku.

– Pamię­ta­cie tego han­dla­rza, który prze­jeż­dżał tędy jakieś dwa cykle temu? – spy­tał.

Wszy­scy poki­wali gło­wami.

– Drań pró­bo­wał zedrzeć ze mnie dzie­sięć gro­szy za pół funta soli – zauwa­żył odru­chowo Cob, powta­rza­jąc już pew­nie po raz setny tę samą skargę.

– Teraz żałuję, że od niego nie kupi­łem – mruk­nął Jake.

Gra­ham poki­wał głową.

– To był praw­dziwy zły sze­ląg. – Cob splu­nął, naj­wy­raź­niej odnaj­du­jąc rezon w zna­jo­mych sło­wach. – Mógł­bym zapła­cić dwa, bo czasy są cięż­kie, ale dzie­sięć to zdzier­stwo.

– Nie w sytu­acji, gdy na dro­gach gra­suje tego wię­cej – ponuro zauwa­żył Shep.

Wszy­scy spoj­rzeli na stwora leżą­cego na stole.

– Mówił mi, że nie­da­leko Mel­combe mu o nich opo­wia­dano – szybko pod­jął Kote, przy­glą­da­jąc się obli­czom męż­czyzn. – Uzna­łem, że po pro­stu chce w ten spo­sób wyśru­bo­wać ceny.

– Co jesz­cze powie­dział? – zapy­tał Car­ter.

Karcz­marz jakby się zasta­na­wiał, ale po chwili wzru­szył ramio­nami.

– Nie wycią­gną­łem z niego całej histo­rii. Był w mia­steczku tylko parę godzin.

– Nie lubię pają­ków – oznaj­mił cze­lad­nik kowala. Trzy­mał się po prze­ciw­nej stro­nie stołu, jakieś pięt­na­ście stóp od stwora. – Zakryj­cie go.

– To nie jest pająk – powie­dział Jake. – Nie ma oczu.

– Pyska też nie ma – zauwa­żył Cob. – Czym je?

– Co je? – ponuro zapy­tał Shep.

Karcz­marz wciąż z cie­ka­wo­ścią przy­glą­dał się poczwa­rze. Pochy­lił się, wycią­gnął rękę. I znów pozo­stali jak jeden mąż odsu­nęli się od stołu.

– Ostroż­nie – ostrzegł Car­ter. – Łapy ma ostre jak noże.

– Bar­dziej jak brzy­twy – popra­wił go Kote. Smu­kłymi pal­cami musnął czarne, pozba­wione cech ana­to­micz­nych ciało scra­ela. – Jest gładki i twardy jak cera­mika.

– Nie ryzy­kuj – powie­dział cze­lad­nik kowala.

Karcz­marz ostroż­nie ujął jedną z dłu­gich, gład­kich łap, a potem spró­bo­wał uła­mać ją dwoma rękoma, jakby to była gałąź.

– Z pew­no­ścią nie jest to cera­mika – spro­sto­wał. Oparł łapę na kra­wę­dzi stołu, naci­snął na nią całym cię­ża­rem ciała. Zła­mała się z gło­śnym trza­skiem. – Bar­dziej coś jak kamień. – Spoj­rzał na Car­tera. – Skąd się wzięły wszyst­kie te pęk­nię­cia? – Wska­zał pal­cem cie­niut­kie rysy pokry­wa­jące gładką powierzch­nię kor­pusu.

– Nelly upa­dła na niego – odrzekł Car­ter. – Sko­czył z drzewa i zaczął wdra­py­wać się po niej, tnąc łapami. Poru­szał się tak szybko. Nie zdą­ży­łem się nawet zorien­to­wać, co się dzieje. – W końcu usiadł na krze­śle, pod­su­nię­tym mu przez Gra­hama. – Zaplą­tała się w uprzęży i zwa­liła na niego, łamiąc kilka łap. Potem rzu­cił się na mnie, dopadł mnie, bie­gał po mnie całym. – Skrzy­żo­wał ramiona na zakrwa­wio­nych pier­siach, zadrżał. – Udało mi się go strą­cić i dep­ta­łem po nim co sił w nogach. Potem znowu wlazł na mnie… – Urwał, jego twarz przy­brała barwę popiołu.

Karcz­marz poki­wał głową do jakichś swo­ich myśli, nie zaprze­sta­jąc oglę­dzin poczwary.

– Nie ma krwi. Żad­nych orga­nów. W środku jest po pro­stu szary. – Dźgnął kor­pus stwora pal­cem. – Jak grzyb.

– Wielki Tehlu, zostaw go w spo­koju – bła­gał cze­lad­nik kowala. – Pająki cza­sami jesz­cze się ruszają po tym, jak je zabi­jesz.

– Sami nie wie­cie, co mówi­cie – zru­gał go Cob. – Pająki nie są wiel­kie jak świ­nie. Wie­cie, co to jest. – Rozej­rzał się wokół, patrząc każ­demu po kolei w oczy. – To demon.

Znowu spoj­rzeli na pokie­re­szo­waną istotę.

– Och, daj spo­kój – powie­dział Jake, pro­te­stu­jąc raczej już tylko z przy­zwy­cza­je­nia. – Nie jest jak… – Wyko­nał nie­wy­raźny gest dło­nią. – Nie może być sobie…

Wszy­scy wie­dzieli, co mu cho­dzi po gło­wie. Rzecz jasna, demony żyły na świe­cie. Ale były jak anioły Tehlu. Były jak herosi i kró­lo­wie. Nale­żały do legend. Żyły w jakichś innych miej­scach. Tabor­lin Wielki przy­zy­wał ogień i bły­ska­wicę, żeby zabi­jać demony. Tehlu kładł na nich swą karzącą dłoń i odsy­łał, wyjące, do bez­i­mien­nej pustki. Przy­ja­ciel z dzie­ciń­stwa nie dep­tał ich na śmierć na dro­dze do Baedn-Bryt. To było zupeł­nie bez sensu.

Kote prze­cze­sał dło­nią rude włosy. Wresz­cie ode­zwał się, prze­ry­wa­jąc mil­cze­nie.

– Jest jeden spo­sób, żeby się upew­nić – powie­dział, się­ga­jąc do kie­szeni. – Żelazo lub ogień. – Wycią­gnął pękatą skó­rzaną sakiewkę.

– I imię Boga – wska­zał Gra­ham. – Demony boją się trzech rze­czy: chłod­nego żelaza, czy­stego ognia i świę­tego imie­nia bożego.

Usta karcz­ma­rza zaci­snęły się w cienką linię, któ­rej wszak nie spo­sób było do końca uznać za gry­mas otwar­tej nie­chęci.

– Oczy­wi­ście – powie­dział i wysy­pał zawar­tość sakiewki na stół. Od razu zaczął roz­gar­niać sto­sik monet. Cięż­kie srebrne talenty, cien­kie sztuki sre­bra, mie­dziane joty, ukru­szone pół­gro­szówki i żela­zne denary. – Ma ktoś sze­ląga?

– Weź denara – pora­dził Jake. – To dobre żelazo.

– Nie potrze­buję dobrego żelaza – odparł karcz­marz. – Denar ma za dużo węgla. To pra­wie stal.

– Ma rację – oznaj­mił cze­lad­nik kowala. – Z tym że nie cho­dzi o węgiel. Do wyrobu stali używa się koksu. Koksu i wapna.

Karcz­marz z uzna­niem ski­nął chło­pa­kowi głową.

– Ty wiesz naj­le­piej, młody panie. W końcu to twój zawód. – Jego smu­kłe palce odna­la­zły w końcu sze­ląga w sto­siku monet. Uniósł go na wyso­kość oczu. – Pro­szę, oto mamy.

– Po co to? – zapy­tał Jake.

– Żelazo zabija demony – głos Coba leciutko drżał – ale ten już jest mar­twy. Więc może nic się nie sta­nie.

– Jest jeden spo­sób, żeby się prze­ko­nać. – Karcz­marz powiódł wzro­kiem po obec­nych, przy­glą­da­jąc się każ­demu po kolei, jakby ich mie­rzył i ważył. Potem zde­cy­do­wa­nie odwró­cił się do stołu, a oni cof­nęli się jesz­cze o krok.

Kote przy­ci­snął żela­zny sze­ląg do czar­nego boku poczwary i wszy­scy usły­szeli krótki, ostry odgłos niczym trzask sosno­wego polana w pło­mie­niach. Drgnęli, ale po chwili uspo­ko­ili się, widząc, że czarny stwór pozo­stał bez ruchu. Cob uśmiech­nął się do towa­rzy­szy, oni odpo­wie­dzieli uśmie­chami, jak chłopcy, któ­rych na moment prze­ra­ziła histo­ria o duchach. Uśmie­chy jed­nak zaraz znik­nęły z ich twa­rzy, gdy pomiesz­cze­nie wypeł­nił słodko-kwa­śny odór gni­ją­cych kwia­tów i spa­lo­nych wło­sów.

Karcz­marz ude­rzył sze­lą­giem w blat stołu z gło­śnym brzę­kiem.

– No, tak – powie­dział, wycie­ra­jąc ręce w far­tuch. – Myślę, że sprawa jest jasna. Co robimy?

Wiele godzin póź­niej karcz­marz stał w drzwiach „Ostańca”, pozwa­la­jąc swym oczom odpo­czy­wać w ciem­no­ściach. Plamy świa­tła wyle­wa­ją­cego się z okien gospody kła­dły się na zabło­co­nej dro­dze i drzwiach kuźni po dru­giej stro­nie. Droga nie była szcze­gól­nie sze­roka ani też zbyt­nio uczęsz­czana. W prze­ci­wień­stwie do wielu innych dróg nie wyglą­dała na taką, która dokąd­kol­wiek pro­wa­dzi. W pew­nej chwili karcz­marz wcią­gnął głę­boko w płuca jesienne powie­trze i nie­spo­koj­nie rozej­rzał się dookoła, jakby naszło go prze­czu­cie bli­skich wyda­rzeń.

Kazał nazy­wać się Kote. Sta­ran­nie wybrał sobie takie imię, gdy przy­był do mia­steczka. O brzmie­niu imie­nia zde­cy­do­wała więk­szość zwy­kłych w takich wypad­kach wzglę­dów, jak i też kilka niezwy­kłych, wśród któ­rych nie naj­mniej waż­nym było to, że doce­niał wagę imion.

Uniósł wzrok i zoba­czył tysiąc gwiazd migo­czą­cych na głę­bo­kim aksa­mi­cie bez­k­się­ży­co­wej nocy. Znał je wszyst­kie – towa­rzy­szące im opo­wie­ści i nazwy. Znał je w spo­sób intymny, jak wła­sne dło­nie.

Wresz­cie Kote opu­ścił wzrok, mimo­wol­nie wes­tchnął i wró­cił do środka. Zary­glo­wał drzwi i zawarł okien­nice sze­ro­kich okien, jakby chciał odgro­dzić się od gwiazd i bez­liku ich nazw.

Meto­dycz­nie zamiótł pod­łogę, nie omi­ja­jąc żad­nego kąta. Umył blaty sto­łów i powierzch­nię kon­tu­aru, a wszystko z cier­pliwą sta­ran­no­ścią. Po godzi­nie sprzą­ta­nia woda w jego wia­drze wciąż była tak czy­sta, że każda szla­chet­nie uro­dzona dama mogłaby w niej umyć ręce.

Na koniec wsta­wił sobie sto­łek za bar i zabrał się do pole­ro­wa­nia potęż­nej bate­rii bute­lek, usta­wio­nych mię­dzy dwiema wiel­kimi becz­kami. Zaję­ciu temu nie odda­wał się nawet w poło­wie tak ener­gicz­nie i meto­dycz­nie jak wcze­śniej­szym obo­wiąz­kom, wkrótce więc dla każ­dego ewen­tu­al­nego obser­wa­tora sta­łoby się jasne, że sta­nowi ono tylko wymówkę, aby móc brać w dło­nie i przez chwilę trzy­mać szkło o fan­ta­zyj­nych kształ­tach. Nawet nucił przy tym cicho pod nosem, choć nie zda­wał sobie z tego sprawy i prze­stałby, gdyby się zorien­to­wał.

Kiedy tak brał w smu­kłe, deli­katne dło­nie kolejne butelki i mia­rowo wycie­rał, tak dobrze znane ruchy spra­wiły, że z jego twa­rzy znik­nęło parę zmarsz­czek, czy­niąc ją młod­szą – z pew­no­ścią nie było to obli­cze trzy­dzie­sto­latka – raczej czło­wieka, któ­remu do trzy­dziestki jesz­cze daleko. Wyglą­dał teraz zbyt młodo jak na karcz­ma­rza. I jak na czło­wieka, któ­rego twarz mimo wszystko wciąż jesz­cze zna­czyły bruzdy zmę­cze­nia.

Kote wszedł po scho­dach i otwo­rzył znaj­du­jące się na ich szczy­cie drzwi. Jego pokój był urzą­dzony surowo, omal jak mni­sia cela. W środku znaj­do­wał się komi­nek z czar­nego kamie­nia, dwa fotele, małe biurko. Ume­blo­wa­nia dopeł­niało wąskie łóżko i wielki, czarny kufer w jego nogach. Ściany były pozba­wione jakich­kol­wiek ozdób. Pod­łoga naga.

W kory­ta­rzu roz­le­gły się kroki i do pokoju wszedł młody czło­wiek z miską paru­ją­cego gula­szu mocno pach­ną­cego pie­przem. Mło­dzie­niec był sma­gło­skóry i cza­ru­jący, łatwo się uśmie­chał, chy­trze patrzyło mu z oczu.

– Od wielu tygo­dni nie zosta­wa­łeś w karcz­mie do tak póź­niej pory – powie­dział, poda­jąc karcz­ma­rzowi miskę. – Zapewne dzi­siej­szego wie­czora musia­łeś usły­szeć jakieś inte­re­su­jące histo­rie, Reshi.

Reshi było to kolejne imię karcz­ma­rza, wła­ści­wie coś w rodzaju przy­domku. Na jego dźwięk kącik jego ust wygiął iro­niczny uśmiech, po chwili jed­nak męż­czy­zna zapadł się w głę­boki fotel przed komin­kiem.

– A więc czego się dzi­siaj nauczy­łeś, Bast?

– Dzi­siaj, mistrzu, nauczy­łem się, że wielcy kochan­ko­wie mają lep­szy wzrok niż wielcy uczeni.

– A dla­cze­góż mia­łoby tak być, Bast? – zapy­tał Kote gło­sem, w któ­rym dźwię­czały nutki roz­ba­wie­nia.

Bast pod­szedł do drzwi, zamknął je, a potem wró­cił, by zasiąść w dru­gim fotelu, wcze­śniej usta­wiw­szy go tak, żeby stał przo­dem do ognia i nauczy­ciela. Poru­szał się z zadzi­wia­jącą lek­ko­ścią i gra­cją, pra­wie jakby tań­czył.

– Cóż, Reshi, wszyst­kie war­to­ściowe książki prze­cho­wy­wane są w miej­scach kiep­sko oświe­tlo­nych. Nato­miast piękne dziew­częta wolą dla sie­bie blask słońca, zatem przy­glą­da­jąc im się, nie ryzy­ku­jemy osła­bie­nia wzroku.

Kote poki­wał głową.

– Ale inte­li­gentny stu­dent może zabrać książkę na zewnątrz, uwal­nia­jąc się od lęku przed osła­bie­niem tak dlań cen­nych narzą­dów pozna­nia, jakimi są oczy.

– O tym samym sobie pomy­śla­łem, Reshi. Ponie­waż jestem, rzecz jasna, inte­li­gent­nym stu­den­tem.

– Rzecz jasna.

– Ale kiedy zna­la­złem sobie miej­sce w słońcu, odpo­wied­nie dla lek­tury, poja­wiła się piękna dziew­czyna i unie­moż­li­wiła mi odda­nie się pier­wot­nemu zamia­rowi – odrzekł Bast, pod­kre­śla­jąc ostat­nie słowa cere­mo­nial­nym gestem.

Kote wes­tchnął.

– Czy słusz­nie się domnie­my­wam, że dziś nie udało ci się prze­czy­tać ani jed­nego frag­mentu z Celum Tin­ture?

Bast zdo­łał udać lek­kie zawsty­dze­nie.

Patrząc w ogień, Kote spró­bo­wał przy­brać srogi wyraz twa­rzy, ale osta­tecz­nie zre­zy­gno­wał.

– Ach, Bast, mam nadzieję, że jej widok był rów­nie słodki jak podmuch cie­płego wia­tru w ponu­rym cie­niu. Mówiąc to, z pew­no­ścią oka­zuję się kiep­skim nauczy­cie­lem, ale jestem zado­wo­lony. Teraz nie mam szcze­gól­nej ochoty na dłuż­sze lek­cje. – Przez chwilę mil­czał. – Car­tera zaata­ko­wał dzi­siaj scra­eling.

Swo­bodny uśmiech spełzł z twa­rzy Basta jak spę­kana gli­niana maska, ujaw­nia­jąc obli­cze wstrzą­śnięte i blade.

– Scrael? – Na poły pode­rwał się z fotela, jakby miał zamiar uciec z pokoju, po chwili jed­nak zmarsz­czył ze wsty­dem czoło i usiadł znowu. – Skąd wiesz? Kto zna­lazł ciało?

– Car­ter prze­żył, Bast. To on przy­wiózł scra­ela. Był tylko jeden.

– Nie ma cze­goś takiego jak poje­dyn­czy scra­eling – odrzekł bez­na­mięt­nie Bast. – Sam dobrze wiesz.

– Wiem – rzekł Kote. – A jed­nak był tylko jeden.

– I on go zabił? – dopy­ty­wał się Bast. – To nie mógł być scra­eling. Może…

– Bast, to był scrael. Widzia­łem na wła­sne oczy. – Kote spoj­rzał na tam­tego z cał­ko­witą powagą. – Miał szczę­ście, to wszystko. Mimo to porząd­nie obe­rwał. Czter­dzie­ści osiem szwów. Zuży­łem pra­wie cały zapas kat­gutu. – Kote wziął do rąk miskę z gula­szem. – Jeśli będą pytać, powiedz im, że mój ojciec był straż­ni­kiem kara­wan i nauczył mnie, jak oczy­ścić i zszyć ranę. Dziś wie­czo­rem byli zbyt wstrzą­śnięci, żeby o to zapy­tać, ale jutro może się w nich obu­dzić cie­ka­wość. A tego nie chcę. – Podmu­chał w miskę, przed jego twa­rzą uniósł się w powie­trze kłąb pary.

– Co zro­bi­łeś z tru­chłem?

– Ja nic z nim nie zro­bi­łem – zna­cząco odrzekł Kote. – Ja jestem pro­stym karcz­ma­rzem. Te rze­czy są mi cał­ko­wi­cie obce.

– Reshi, nie możesz ich sta­wiać w sytu­acji, w któ­rej sami będą musieli sobie z tym radzić.

Kote wes­tchnął.

– Zabrali je do kapłana. Zro­bił wszystko co nale­żało, kie­ru­jąc się jak naj­bar­dziej nie­wła­ści­wymi prze­słan­kami.

Bast otwo­rzył usta, chcąc coś powie­dzieć, ale Kote nie dopu­ścił go do głosu.

– Tak, zadba­łem, aby dziura w ziemi była odpo­wied­nio głę­boka. Tak, zadba­łem, aby w sto­sie zna­la­zło się drewno jarzę­biny. Tak, zadba­łem, aby paliło się długo i gorą­cym pło­mie­niem, zanim zagrze­bali dziurę. Tak, zadba­łem, aby nikt nie zacho­wał bodaj frag­mentu na pamiątkę. – Nachmu­rzył czoło, ścią­gnął brwi. – Nie jestem idiotą, prze­cież wiesz.

Bast roz­luź­nił się, wygod­niej roz­parł w fotelu.

– Wiem, że nie jesteś, Reshi. Ale połowa tych ludzi nie potrafi sikać z wia­trem bez pomocy. – Przez chwilę wyglą­dał, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. – Nie potra­fię pojąć, dla­czego był tylko jeden.

– Może reszta zgi­nęła pod­czas poko­ny­wa­nia gór – pod­su­nął Kote. – Wszyst­kie prócz tego jed­nego.

– To moż­liwe – nie­chęt­nie zgo­dził się Bast.

– Może to ta burza sprzed paru dni – pod­dał myśl Kote. – Praw­dziwa huś­tawka wozów, jak mawia­li­śmy ongiś w wędrow­nej tru­pie. Ten deszcz i wiatr mogły odłą­czyć jed­nego od stada.

– Twoja pierw­sza hipo­teza znacz­nie bar­dziej mi się podoba, Reshi – nie­pew­nie zauwa­żył Bast. – Trzy lub cztery scra­ele prze­szłyby przez to mia­steczko jak… jak…

– Jak roz­grzany nóż na maśle?

– Bar­dziej jak kilka roz­grza­nych do czer­wo­no­ści ostrzy przez ciała kilku chło­pów – sucho rzekł Bast. – Ci ludzie nie umieją się bro­nić. Założę się, że na całe mia­steczko nie przy­pada wię­cej jak sześć mie­czy. Choć oczy­wi­ście mie­cze na nic się nie przy­da­dzą prze­ciwko scra­elom.

Przed dłuż­szą chwilę sie­dzieli w mil­cze­niu, każdy pogrą­żony we wła­snych myślach. W końcu Bast zaczął się nie­spo­koj­nie wier­cić.

– Jakieś wie­ści?

Kote pokrę­cił głową.

– Dzi­siej­szego wie­czora nie doszli­śmy do momentu, gdy zaczy­nają się wymie­niać plot­kami. Car­ter poja­wił się w cza­sie, gdy jesz­cze opo­wia­dali sobie bajki. Ale przy­pusz­czam, że coś wisi w powie­trzu. Wrócą jutro wie­czo­rem. Dzięki temu będę miał coś do roboty. – Machi­nal­nie obra­cał łyżką w gula­szu. – Powi­nie­nem kupić scra­ela od Car­tera – pomy­ślał na głos. – Przy­da­łyby mu się pie­nią­dze na nowego konia. Ludzie scho­dzi­liby się ze wszyst­kich stron, żeby go obej­rzeć. Dla odmiany byłby jakiś ruch w inte­re­sie.

Bast obrzu­cił go peł­nym grozy spoj­rze­niem, widać było, że na samą myśl zaparło mu dech w pier­siach.

Kote uspo­koił go gestem dłoni, w któ­rej trzy­mał łyżkę.

– Żar­tuję, Bast. – Uśmiech­nął się słabo. – Nie­mniej, byłoby miło.

– Nie, Reshi, z całą pew­no­ścią nie byłoby miło – gorąco sprze­ci­wił się Bast. – Ludzie scho­dzi­liby się ze wszyst­kich stron, żeby go obej­rzeć – powtó­rzył szy­der­czo. – Też coś.

– Mówiąc, że byłoby miło, mia­łem na myśli wyłącz­nie inte­res – wyja­śnił Kote. – Miło byłoby mieć coś do roboty. – Znowu zanu­rzył łyżkę w gula­szu. – Cokol­wiek… byłoby miłe.

Potem znowu przez dłuż­szą chwilę sie­dzieli w mil­cze­niu. Kote marsz­czył czoło, wbi­ja­jąc spoj­rze­nie nie­wi­dzą­cych oczu w miskę z gula­szem w dło­niach.

– Musisz strasz­nie się tutaj czuć, Bast – powie­dział na koniec. – Pew­nie umie­rasz z nudów.

Bast wzru­szył ramio­nami.

– W mia­steczku jest kilka mło­dych męża­tek. Stadko córe­czek. – Uśmiech­nął się nie­win­nie jak dziecko. – Sta­ram się jakoś zaba­wić.

– To dobrze, Bast. – I znowu kolejna chwila mil­cze­nia. Kote wziął do ust łyżkę gula­szu, prze­żuł, połknął. – Uznali, że to demon, sam rozu­miesz.

Bast wzru­szył ramio­nami.

– No i bar­dzo dobrze. Naj­le­piej będzie, jak tak sobie pomy­ślą.

– Wiem. Po praw­dzie, to sam im pod­su­ną­łem tę myśl. Ale zda­jesz sobie sprawę, co to ozna­cza. – Spoj­rzał Bastowi pro­sto w oczy. – Przez następ­nych kilka dni inte­res kowala będzie się krę­cił zna­ko­mi­cie.

Bast zadbał, by jego obli­cze pozo­stało cał­ko­wi­cie bez wyrazu.

– Och.

Kote poki­wał głową.

– Nie będę cię winił, jeżeli zechcesz wyje­chać. Jest wiele miejsc, w któ­rych ci będzie lepiej niż tu.

Tym razem na twa­rzy Basta odbiła się nie­kła­mana groza.

– Nie mogę wyje­chać, Reshi. – Kilka razy otwo­rzył usta, chcąc coś powie­dzieć, ale zamy­kał je, nie znaj­du­jąc słów. – Kto inny zechce mnie uczyć?

Kote uśmiech­nął się sze­roko i przez chwilę wyglą­dał tak młodo, na tyle lat, ile miał w rze­czy­wi­sto­ści. Pod zmarszcz­kami i opa­no­wa­niem karcz­ma­rza krył się czło­wiek równy wie­kiem swemu ciem­no­wło­semu towa­rzy­szowi.

– No wła­śnie, kto? – Mach­nął łyżką w kie­runku drzwi. – A więc wra­caj do swej lek­tury lub idź się naprzy­krzać czy­jejś córce. Z pew­no­ścią masz lep­sze rze­czy do roboty, niż patrzeć, jak jem.

– Prawdę mówiąc…

– Precz, demo­nie! – rzekł Kote, prze­cho­dząc na mocno akcen­to­wany temicki, któ­rego wymowę dodat­kowo znie­kształ­cały usta pełne gula­szu. – Tehus antausa eha!

Zasko­czony Bast roze­śmiał się w głos, a potem wyko­nał ręką obsce­niczny gest.

Kote prze­łknął i prze­szedł na kolejny język:

– Aroi te denna-leyan!

– Och, daj spo­kój – skar­cił go Bast, już się nie śmie­jąc. – To już jest naprawdę obraź­liwe.

– Na zie­mię i kamień, wykli­nam cię! – Kote zanu­rzył palce w kubku sto­ją­cym obok jego fotela, a potem skro­pił Basta kil­koma kro­plami płynu. – Niech prze­klęta będzie uroda!

– Cydrem? – Ocie­ra­jąc kro­plę wil­goci ze swej koszuli, Bast wyglą­dał zara­zem na roz­ba­wio­nego i nieco roz­draż­nio­nego. – Lepiej dla cie­bie, żeby nie została plama.

Kote wró­cił do swej kola­cji.

– Idź, namocz. Jeśli stan koszuli okaże się bez­na­dziejny, zale­cam ci sko­rzy­sta­nie z któ­rejś z licz­nych for­muł na roz­pusz­czal­nik, zawar­tych w Celum Tin­ture. Jeżeli dobrze pamię­tam, roz­dział trzy­na­sty.

– Świet­nie. – Bast wstał i pod­szedł do drzwi, stą­pa­jąc z tą swoją dziwną, nie­dbałą gra­cją. – Zawo­łaj mnie, jeśli będziesz cze­goś potrze­bo­wał. – Zamknął drzwi za sobą.

Kote jadł powoli, w końcu wytarł talerz resztką chleba. Jedząc, popa­trzył w okno, a przy­naj­mniej pró­bo­wał, ponie­waż w świe­tle lamp ciem­ność panu­jąca za nim zmie­niała szybę w lustro.

Jego spoj­rze­nie bez ustanku wędro­wało po pomiesz­cze­niu. Komi­nek zro­biony był z czar­nego kamie­nia, jak ten znaj­du­jący się we wspól­nej sali na dole. Zaj­mo­wał śro­dek pokoju, co sta­no­wiło mały triumf sztuki inży­nier­skiej, z któ­rego Kote był dość dumny. Łóżko było nie­wiel­kie, wła­ści­wie nie­wiele lep­sze od pry­czy, a kła­dąc się na nim, można było od razu stwier­dzić, że mate­raca wła­ści­wie nie ma.

Uważny obser­wa­tor mógłby też zauwa­żyć, że w pokoju było coś, przed czym spoj­rze­nie Kote’a się wzbra­niało. Tak jak unika się wzroku byłej kochanki pod­czas ofi­cjal­nego przy­ję­cia albo oczu sta­rego wroga sie­dzą­cego pod prze­ciw­le­głą ścianą zatło­czo­nej piwiarni późną nocą.

Kote spró­bo­wał się roz­luź­nić, ale nie udało mu się, więc sie­dział jak na szpil­kach, wciąż zmie­nia­jąc pozy­cję. Wresz­cie, chcąc nie chcąc, jego spoj­rze­nie spo­częło na kufrze sto­ją­cym w nogach łóżka.

Kufer wyko­nany był z roah, rzad­kiego, cięż­kiego drewna, czar­nego niczym węgiel i gład­kiego jak szkło. Cenione było tak bar­dzo przez wytwór­ców per­fum i alche­mi­ków, że za kawa­łek wiel­ko­ści kciuka już pła­cono zło­tem. Zro­bie­nie zeń całej skrzyni dalece prze­kra­czało naj­śmiel­szą eks­tra­wa­gan­cję.

Kufer był po trzy­kroć zamknięty. Na zamek z żelaza, na zamek z mie­dzi i na zamek, który był nie­wi­dzialny. Tego wie­czora drewno wypeł­niało pokój pra­wie nie­wy­czu­walną wonią cytru­sów i har­to­wa­nego żelaza.

Kiedy spoj­rze­nie Kote’a już spo­częło na kufrze, nie potra­fiło się odeń ode­rwać. Widząc go, nie mógł uda­wać, że nie ist­nieje. Ale w tym samym momen­cie na jego twarz powró­ciły wszyst­kie zmarszczki, które wcze­śniej wygła­dziły pro­ste przy­jem­no­ści dnia. W oka­mgnie­niu znik­nął spo­kój, jaki ofia­ro­wały mu jego flaszki i książki, w oczach pozo­stała tylko pustka i ból. Potem, na ulotny moment, przez jego twarz prze­mknęły tęsk­nota i żal.

Ale i one zaraz znik­nęły i została zmę­czona twarz karcz­ma­rza, czło­wieka, który kazał nazy­wać się Kote. Znów mimo­wol­nie wes­tchnął i wstał.

Minęło jesz­cze dużo czasu, zanim prze­szedł obok kufra i poło­żył się do łóżka. Leżał, długo nie mogąc zasnąć.

Zgod­nie z przy­pusz­cze­niem Kote’a, następ­nego wie­czora wszy­scy wró­cili do „Ostańca” spra­gnieni jadła i napoju. Po kilku nie­zde­cy­do­wa­nych pró­bach zaba­wie­nia towa­rzy­stwa opo­wie­ściami oka­zało się, że nikt nie ma do nich serca. Nikt nie był w nastroju.

Sto­sun­kowo wcze­śnie więc dys­ku­sja dotknęła spraw bar­dziej donio­słych. Oma­wiano plotki, jakie dotarły do mia­steczka, z któ­rych więk­szość była dość nie­po­ko­jąca. Król Pokut­nik miał kło­poty z bun­tow­ni­kami w Resa­vek. Wie­ści o tym wzbu­dziły wpraw­dzie nie­po­kój, ale jego źró­dło wyda­wało się dość odle­głe. Resa­vek było gdzieś daleko i nawet Cob, najbar­dziej obyty w świe­cie z nich wszyst­kich, miałby kło­poty ze wska­za­niem go na mapie.

Roz­mowa o woj­nie toczyła się w per­spek­ty­wie lokal­nych spraw. Cob prze­wi­dy­wał trzeci poda­tek na zaciąg woj­ska po zbio­rach. Nikt się z nim nie kłó­cił, choć w niczy­jej też pamięci nie zacho­wał się rok potrój­nej taksy.

Jake uwa­żał, że zbiory w tym roku będą wystar­cza­jąco dobre, aby trzeci poda­tek nie zruj­no­wał więk­szo­ści rodzin. Wyjąt­kiem mogli być Ben­tley­owie, któ­rym tak czy siak było nie­lekko. I Oris­so­no­wie, któ­rym wciąż zni­kały owce. Oraz Sza­lony Mar­tin, który tego roku posiał wyłącz­nie jęcz­mień. Każdy rol­nik, który miał choć połowę mózgu, siał fasolę. To była jedyna dobra rzecz zwią­zana z wojną – żoł­nie­rze jedzą fasolę, więc ceny będą wyso­kie.

Po kilku kolej­kach do głosu doszły poważ­niej­sze tro­ski. Na dro­gach pełno było dezer­te­rów i innych łow­ców oka­zji, przez co nawet nie­da­le­kie podróże wią­zały się ze spo­rym ryzy­kiem. Rzecz jasna drogi zawsze były nie­bez­pieczne, podob­nie jak zimy zawsze były sro­gie. Skar­żono się, podej­mo­wano odpo­wied­nie środki ostroż­no­ści, a potem wszy­scy na wła­sną rękę sta­rali się radzić sobie z kło­po­tami przy­no­szo­nymi przez życie.

Tym razem jed­nak chyba było nieco ina­czej. W ciągu ostat­nich dwóch mie­sięcy sytu­acja na dro­gach stała się tak zła, że ludzie prze­stali się uskar­żać. Ostat­nia kara­wana kupiecka liczyła dwa wozy i czte­rech straż­ni­ków. Kupiec żądał dzie­się­ciu gro­szy za pół funta soli, pięt­na­stu za głowę cukru. Pie­przu, cyna­monu czy cze­ko­lady w ogóle nie miał. Nato­miast miał mały wore­czek kawy, za który poli­czył sobie dwa srebrne talenty. Z początku ludzie się śmiali. Potem, kiedy oka­zało się, że nie ma naj­mniej­szego zamiaru spu­ścić z ceny, splu­wali i prze­kli­nali go.

Było to dwa cykle temu – dwa­dzie­ścia dwa dni. Od tego czasu do mia­steczka nie zawi­tał ani jeden poważ­niej­szy han­dlarz, mimo iż przy­pa­dała wła­śnie pora roku na han­del ide­alna. Tak więc, choć we wszyst­kich gło­wach tłu­kły się myśli o trze­cim podatku, ludzie zer­kali do sakie­wek i żało­wali, że nie kupili tro­chę tego czy tam­tego, na wypa­dek gdyby śnieg miał spaść wcze­śnie.

Nikt ani sło­wem nie wspo­mniał o wyda­rze­niach ubie­głej nocy ani o isto­cie, którą spa­lili i pogrze­bali. Inni, rzecz jasna, gadali. Mia­steczko trzę­sło się od plo­tek. Z powodu ran Car­tera wszyst­kie opo­wie­ści trak­to­wano dość poważ­nie, ale nie cał­kiem. Słowo „demon” też prze­wi­jało się w roz­mo­wach, ale towa­rzy­szyły mu uśmie­chy, skry­wane czę­ściowo za unie­sio­nymi do ust dłońmi.

Tylko szóstka przy­ja­ciół widziała tę istotę, zanim została spa­lona. Jeden z nich był ranny, pozo­stali pili. Kapłan rów­nież widział, ale w końcu jego praca pole­gała na kon­tak­tach z demo­nami. Demony napę­dzały jego inte­res.

Rze­komo karcz­marz rów­nież go widział. Ale on nie był stąd. Nie był w sta­nie dostrzec prawdy, tak oczy­wi­stej dla wszyst­kich uro­dzo­nych i wycho­wa­nych tutaj: wpraw­dzie opo­wia­dano tu sobie legendy i roz­ma­ite histo­rie, ale ich akcja zawsze działa się gdzie indziej. To nie było miej­sce dla demo­nów.

Poza tym rze­czy miały się już i tak dosta­tecz­nie źle, żeby jesz­cze brać sobie na barki dal­sze kło­poty. Cob i pozo­stali wie­dzieli, że nie ma sensu o niczym gadać. Gdyby nawet ze wszyst­kich sił pró­bo­wali prze­ko­nać pozo­sta­łych miesz­kań­ców, zro­bi­liby tylko z sie­bie pośmie­wi­sko, jak Sza­lony Mar­tin, który już od lat pró­bo­wał wyko­pać stud­nię wewnątrz wła­snego domu.

Mimo to każdy z nich kupił u kowala pręt z kutego na zimno żelaza, na tyle ciężki, żeby można wziąć nim porządny zamach – i żaden nie mówił, co naprawdę myśli. Zamiast tego uskar­żali się na złą i pogar­sza­jącą się sytu­ację na dro­gach. Roz­ma­wiali o kup­cach, dezer­te­rach, podat­kach i kło­po­tach z solą, któ­rej nie star­czy do wio­sny. Wspo­mi­nali, że trzy lata temu nikt nawet nie pomy­ślałby o zamknię­ciu drzwi na noc, nie wspo­mi­na­jąc już o zawar­ciu ich.

Od tego momentu roz­mowa coraz bar­dziej kulała i choć nikt nie zdra­dził się ze swo­imi myślami, wie­czór dobiegł końca w ponu­rych nastro­jach. Jak więk­szość wie­czo­rów ostat­nio, ponie­waż czasy były, jakie były.

Rozdział 2

Piękny dzień

To był jeden z tych nie­do­ści­gnio­nych jesien­nych dni, tak czę­sto opie­wa­nych w opo­wie­ściach i tak rzadko przy­da­rza­ją­cych się w codzien­nym życiu. Było cie­pło i sucho, a więc pogoda ide­alna dla doj­rze­wa­ją­cej psze­nicy czy kuku­ry­dzy. Po obu stro­nach drogi drzewa powoli zmie­niały barwy. Wyso­kie topole przy­brały szatę koloru maśla­nej żółci, a krza­cza­sty sumak wci­ska­jący się na drogę powle­kły cętki wście­kłej czer­wieni. I tylko stare dęby wyraź­nie nie­chęt­nie roz­sta­wały się z latem, a ich liście na równi malo­wały złoto i zie­leń.

Krótko mówiąc, trudno było sobie wyobra­zić pięk­niej­szy dzień na to, żeby sze­ściu maru­de­rów uzbro­jo­nych w łuki pozba­wiło czło­wieka cało­ści posia­da­nego majątku.

– Klacz wła­ści­wie nie zasłu­guje na miano konia – pro­te­sto­wał Kro­ni­karz. – Nie­wiele wię­cej niż zwie­rzę pocią­gowe, a kiedy pada deszcz…

Męż­czy­zna prze­rwał mu zde­cy­do­wa­nym gestem.

– Posłu­chaj, przy­ja­cielu, armia kró­lew­ska dobrze płaci za wszystko, co ma cztery nogi i choćby jedno oko. Nawet gdy­byś był sza­leń­cem i wybrał się w drogę na koniu na bie­gu­nach, też bym ci go zare­kwi­ro­wał.

Przy­wódca bandy roz­ta­czał wokół sie­bie aurę wład­czo­ści. Kro­ni­karz domy­ślał się, że jesz­cze nie­dawno musiał być młod­szym ofi­ce­rem.

– Nie marudź, wyska­kuj z sio­dła – rzekł tam­ten, już cał­kiem poważ­nie. – Zała­twmy tę sprawę i możesz ruszać swoją drogą.

Kro­ni­karz zsiadł z konia. Parę razy w życiu zda­rzyło mu się zostać obra­bo­wa­nym i wie­dział, że tym razem nic nie zyska, wykłó­ca­jąc się. Ci ludzie znali się na swo­jej robo­cie. Nie mar­no­wali ener­gii na pokaz czy próżne groźby. Teraz jeden z nich obej­rzał konia: spraw­dził kopyta, zęby, uprząż. Dwaj następni z woj­skową spraw­no­ścią prze­trzą­snęli juki, roz­kła­da­jąc na ziemi cały jego mate­rialny doby­tek. Dwa koce, płaszcz z kap­tu­rem, oklap­nięta skó­rzana torba i ciężki, nabity worek podróżny.

– To wszystko, dowódco – powie­dział jeden z nich. – Oprócz jakichś dwu­dzie­stu fun­tów owsa.

Dowódca przy­klęk­nął, otwo­rzył skó­rzaną torbę, zaj­rzał do środka.

– Tam są tylko papiery i pióra – wyja­śnił Kro­ni­karz.

Dowódca obej­rzał się na niego przez ramię.

– Więc jesteś skrybą?

Kro­ni­karz ski­nął głową.

– Tym zara­biam na utrzy­ma­nie. Wam na nic się nie przy­da­dzą.

Tam­ten prze­trzą­snął zawar­tość torby, prze­ko­nał się, że wyja­śnie­nia Kro­ni­ka­rza są praw­dziwe, i odło­żył ją na bok. Potem wysy­pał zawar­tość worka podróż­nego na roz­ło­żony na ziemi płaszcz Kro­ni­ka­rza i zaczął grze­bać w sto­sie rze­czy.

Przy­własz­czył sobie więk­szość soli i parę sznu­ro­wa­deł. W końcu, ku roz­go­ry­cze­niu skryby, wybrał sobie koszulę, którą Kro­ni­karz nabył w Lin­wood. Koszula była z deli­kat­nego lnu, ufar­bo­wa­nego na głę­boki, pra­wie fio­le­towy gra­nat, zbyt ładna, aby wkła­dać ją na drogę. Prawdę mówiąc, Kro­ni­karz jesz­cze ani razu nie miał oka­zji jej wło­żyć. Wes­tchnął.

Pozo­stałe rze­czy dowódca zosta­wił w takim sta­nie, w jakim je wcze­śniej roz­rzu­cił na płasz­czu, i wstał. Teraz pozo­stali przy­stą­pili do szpe­ra­nia w dobytku Kro­ni­ka­rza.

Dowódca powie­dział:

– Masz tylko jeden koc, no nie, Janns?

Jeden z maru­de­rów ski­nął głową.

– Weź ten, będziesz potrze­bo­wał dru­giego, zanim zima dobie­gnie końca – pole­cił dowódca.

– Jego płaszcz jest w znacz­nie lep­szym sta­nie niż mój, dowódco – ode­zwał się inny.

– Weź go sobie, ale zostaw mu swój. To samo doty­czy cie­bie, Wit­kins. Jeżeli zabie­rasz jego krze­siwo, musisz mu zosta­wić swoje stare.

– Gdzieś je zgu­bi­łem, dowódco – tłu­ma­czył Wit­kins. – Ina­czej bym tak zro­bił.

Cały pro­ce­der prze­bie­gał w zaska­ku­jąco cywi­li­zo­wany spo­sób. Kro­ni­karz stra­cił wszyst­kie swoje igły prócz jed­nej, obie pary poń­czoch, garść suszo­nych owo­ców, głowę cukru, pół flaszki alko­holu oraz dwie kości do gry wyko­nane z kości sło­nio­wej. Zosta­wili mu resztę jego ubrań, suszone mięso oraz na poły skon­su­mo­wany boche­nek zupeł­nie czer­stwego żyt­niego chleba. Zawar­to­ści pła­skiej skó­rza­nej torby nikt nawet nie tknął.

Pod­czas gdy maru­de­rzy wrzu­cali jego doby­tek z powro­tem do podróż­nego worka, dowódca zwró­cił się do Kro­ni­ka­rza:

– Teraz sakiewka.

Kro­ni­karz podał mu.

– I pier­ścień.

– Tyle w nim sre­bra co kot napła­kał – wymam­ro­tał Kro­ni­karz, ścią­ga­jąc pier­ścień z palca.

– Co masz na szyi?

Kro­ni­karz roz­piął koszulę; z roz­cię­cia wyło­nił się matowy meta­lowy pier­ścień zawie­szony na skó­rza­nym rze­myku.

– To tylko żelazo.

Dowódca pod­szedł bli­żej i się­gnąw­szy ręką, potarł metal mię­dzy pal­cami, a wresz­cie pozwo­lił mu opaść na pierś Kro­ni­ka­rza.

– Wobec tego możesz go zatrzy­mać – rzekł łaska­wie, wysy­pu­jąc na dłoń zawar­tość sakiewki. Kiedy prze­bie­rał pal­cami w mone­tach, z jego gar­dła wydo­był się pełen zasko­cze­nia i satys­fak­cji odgłos. – Skry­bom płaci się lepiej, niż można byłoby sądzić – skwi­to­wał, odli­cza­jąc przy­pa­da­jącą na jego ludzi część.

– Mnie­mam, że nie jesteś gotów zosta­wić mi pensa lub dwóch? – zapy­tał Kro­ni­karz. – Choć tyle, żeby mi wystar­czyło na parę gorą­cych posił­ków?

Sze­ściu męż­czyzn zapa­trzyło się na Kro­ni­ka­rza, jakby nie do końca potra­fili uwie­rzyć, że sły­szą wła­śnie te słowa.

Dowódca pokrę­cił głową.

– Na Boga, naprawdę masz jaja, co? – W jego gło­sie pobrzmie­wały tony nie­po­zba­wio­nego nie­chęci sza­cunku.

– Wyda­jesz się roz­sąd­nym czło­wie­kiem – wyja­śnił Kro­ni­karz, wzru­sza­jąc ramio­nami. – A jeść trzeba.

Po raz pierw­szy od początku całej przy­gody dowódca uśmiech­nął się.

– Z tym aku­rat mogę się zgo­dzić. – Z gar­ści monet wybrał dwa gro­sze, uniósł w pal­cach, a potem wsu­nął z powro­tem do sakiewki Kro­ni­ka­rza. – Oto para monet za twoją parę jaj. – Rzu­cił Kro­ni­ka­rzowi sakiewkę, pod­szedł do swo­jego konia i upchnął piękną ciem­no­gra­na­tową koszulę w jukach.

– Dzię­kuję, panie ofi­ce­rze – rzekł Kro­ni­karz. – Zapewne wolał­byś wie­dzieć, że we flaszce przy­własz­czo­nej sobie przez jed­nego z two­ich ludzi jest alko­hol mety­lowy, któ­rego uży­wam do czysz­cze­nia piór. Źle by się dla niego skoń­czyło, gdyby go wypił.

Dowódca uśmiech­nął się i poki­wał głową.

– Widzi­cie, ile można sko­rzy­stać na tym, jak się ludzi dobrze trak­tuje? – rzekł do swo­jej świty, wska­ku­jąc na sio­dło. – Spo­tka­nie z tobą było dla mnie praw­dziwą przy­jem­no­ścią, panie skrybo. Jeżeli zaraz ruszysz w drogę, może przed zmierz­chem zdą­żysz do Brodu Abbotta.

Kiedy tętent kopyt bandy ucichł w oddali, Kro­ni­karz prze­pa­ko­wał worek podróżny, ukła­da­jąc rze­czy we wła­ści­wym porządku. Zzuł jeden z butów, wycią­gnął wkładkę i cia­sne zawi­niątko z mone­tami, wci­śnięte mocno w czu­bek buta. Prze­ło­żył kilka do sakiewki. Potem roz­wią­zał spodnie, spod kilku warstw odzieży wydo­był kolejne zawi­niątko z mone­tami i z nich też odli­czył kilka do sakiewki.

Cały dow­cip pole­gał na tym, aby w sakiewce znaj­do­wała się odpo­wied­nia suma. Gdyby pie­nię­dzy było zbyt mało, roz­cza­ro­wani rabu­sie z pew­no­ścią szu­ka­liby dalej. Gdyby było ich zbyt dużo, pod­nie­ci­liby się i zaśle­pieni żądzą złota rów­nież szu­ka­liby dalej.

W bochenku czer­stwego chleba, któ­rym zain­te­re­so­wa­liby się tylko naj­bar­dziej zde­spe­ro­wani prze­stępcy, zapie­czone było kolejne zawi­niątko monet. Kro­ni­karz zosta­wił rze­czy tak, jak się miały, nie tknął też całego talentu sre­bra, ukry­tego w wypeł­nio­nym atra­men­tem kała­ma­rzu. W trak­cie prze­ży­tych w dro­dze lat powoli zaczął go trak­to­wać jako swój szczę­śliwy tali­zman. Nikt ni­gdy go nie zna­lazł.

Po chwili zasta­no­wie­nia musiał przy­znać, że był to praw­do­po­dob­nie naj­bar­dziej cywi­li­zo­wany rabu­nek, przez jaki w życiu prze­szedł. Maru­de­rzy oka­zali się przy­zwo­ici, sprawni i nie­zbyt roz­gar­nięci. Utrata konia i uprzęży była bole­sna, ale swo­bod­nie mógł kupić jedno i dru­gie w Bro­dzie Abbotta, i wciąż zosta­nie mu dość pie­nię­dzy na wygodne życie do czasu, póki nie zała­twi tych głu­pot tutaj i nie spo­tka się ze Skar­pim w Trei.

Reagu­jąc na naglący zew natury, Kro­ni­karz przedarł się przez krwi­sto­czer­wone zaro­śla sumaka rosną­cego na skraju drogi. Kiedy zapi­nał spodnie, w poszy­ciu coś się gwał­tow­nie zasza­mo­tało i spod pobli­skich zaro­śli wysko­czył ciemny kształt.

Kro­ni­karz szarp­nął się do tyłu prze­stra­szony i krzyk­nął, dopiero po chwili zro­zu­miał, że to tylko wrona z łopo­tem skrzy­deł pod­ry­wa­jąca się do lotu. Pośmiał się nad wła­sną stra­chli­wo­ścią, wygła­dził ubra­nie i poprzez zaro­śla sumaka wró­cił na drogę, gdzie stał jesz­cze przez chwilę i ocie­rał twarz z paję­czych nici.

Zarzu­cił na ramię worek podróżny oraz skó­rzaną torbę i jakoś tak nagle zro­biło mu się wyjąt­kowo lekko na sercu. Naj­gor­sze miał już za sobą i wcale nie poszło tak źle. Wiatr zaigrał w gałę­ziach drzew, strą­ca­jąc liście topoli, które niczym złote monety spły­nęły na porytą kole­inami błot­ni­stą drogę. Dzień był istot­nie piękny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The King­kil­ler Chro­nic­les: Day One. The Name of The Wind

Copy­ri­ght © 2007 by Patrick Roth­fuss

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2012, 2018, 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Foto­gra­fie na okładce

© Col­la­bo­ra­tion JS / Arcan­gel

© Tomas­Sko­pal / iStock

Mapy: Nathan Tay­lor

Wyda­nie III e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Imię wia­tru, wyd. II, Poznań 2017)

ISBN 978-83-8062-795-6

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer