Strach mędrca. Tom 2 - Patrick Rothfuss - ebook

Strach mędrca. Tom 2 ebook

Patrick Rothfuss

4,5

Opis

„Kroniki królobójcy”, akt drugi, scena druga!

Dzień drugi chyli się ku zachodowi. Kvothe powoli ujawnia, jak rodziła się jego legenda. Czy możliwe jest, by rozmawiał z istotą, która dzięki swojemu jasnowidzeniu doprowadza ludzi do obłędu? Ile zaś prawdy może być w tym, że w tak młodym wieku spędził wiele nocy z Felurianą, której sztuka miłosna pozbawiła już życia rzesze mężczyzn?

Utalentowany arkanista i bard nie ustaje w staraniach pozyskania mecenasa, którego opieka pozwoliłaby mu na dostatnie życie. Przy tym bez wytchnienia poszukuje śladów Chandrian, choć w powodzenie tego zadania wątpi coraz bardziej. Jego ostatnią nadzieją okazuje się przemierzenie odległych ziem Ademre. Pomocne w podróży okazują się lekceważone dotychczas zajęcia z Elodinem, dzięki którym rozbudził uśpioną dotąd część swojego umysłu.

Podczas gdy bohater dzieli się z Kronikarzem swoją przeszłością, ponura przyszłość nabiera kształtu tuż za drzwiami jego karczmy.

„Niezwykle płynna i liryczna, niczym pieśń grającego na lutni poszukiwacza przygód i arkanisty Kvothe’a, kontynuacja debiutu z 2007 roku zatytułowanego Imię wiatru to szczytowe osiągnięcie gatunku fantasy. W tej zapierającej dech w piersi epickiej historii, zdolnej w najczulszych momentach rozdzierać serca, autor osiąga narracyjne mistrzostwo. Fani jak na szpilkach będą oczekiwali ostatniego fragmentu opowieści”.

„Publishers Weekly”

Patrick Rothfuss (ur. 1973) studiował . chemię, psychologię i literaturę angielską. Jest wykładowcą akademickim w Wisconsin. Gdy nie czyta (nałogowo) i nie pisze, marnuje czas na gry komputerowe i eksperymenty z formułami alchemicznymi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 785

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (125 ocen)
83
29
10
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Podziękowania

Dla:

– cier­pli­wych fanów za czy­ta­nie mojego blogu i zapew­nia­nie mnie, że tym, czego naprawdę ocze­kują, jest zna­ko­mita książka, nawet jeśli jej napi­sa­nie potrwa nieco dłu­żej;

– moich bystrych recen­zen­tów wewnętrz­nych za nie­oce­nioną pomoc i wyro­zu­mia­łość wobec mojej obse­syj­nej skry­to­ści;

– wspa­nia­łego agenta za utrzy­my­wa­nie wil­ków – na wszel­kie moż­liwe spo­soby – z dala od mojego progu;

– mądrego wydawcy za danie mi czasu i prze­strzeni na napi­sa­nie książki, która napawa mnie dumą;

– kocha­ją­cej rodziny za wspar­cie i przy­po­mi­na­nie mi, że warto co jakiś czas wyjść z domu;

– mojej wyro­zu­mia­łej dziew­czyny za to, że nie ode­szła ode mnie, kiedy stres wywo­łany nie­koń­czą­cymi się popraw­kami czy­nił mnie nie­zno­śnym i szorst­kim w oby­ciu;

– mojego kocha­nego dziecka za miłość do ojca, cho­ciaż wciąż muszę odcho­dzić i pisać. Nawet wtedy, gdy naprawdę wspa­niale się bawimy. Nawet wtedy, gdy roz­ma­wiamy o kacz­kach.

Rozdział 75

Uczestnicy

W cza­sie kilku następ­nych godzin wędrówki zro­bi­łem co mogłem, by poznać dra­go­nów, któ­rymi Alve­ron obar­czył mój grzbiet. Mówię w prze­no­śni, rzecz pro­sta, gdyż wśród nich była kobieta, a wszy­scy szli­śmy pie­szo.

Tempi pierw­szy zwró­cił na sie­bie moje spoj­rze­nie i naj­dłu­żej je zatrzy­mał, gdyż był pierw­szym adem­skim najem­ni­kiem, jakiego kie­dy­kol­wiek spo­tka­łem. W ogóle nie przy­po­mi­nał impo­nu­ją­cego zabójcy o twar­dym wzroku, jakiego się spo­dzie­wa­łem. Tempi był raczej nijaki – ani szcze­gól­nie wysoki, ani mocno zbu­do­wany. Miał jasną skórę, jasne włosy i bla­do­szare oczy. Obli­cze puste jak nie­za­pi­sana karta papieru. Dziw­nie puste. Wystu­dio­wa­nie puste.

Wie­dzia­łem, że adem­scy najem­nicy noszą krwi­sto­czer­wone szaty jako swego rodzaju oznakę, ale strój Tem­piego był inny od tego, jakiego się spo­dzie­wa­łem.

Koszulę miał cia­sno opiętą na tuło­wiu za sprawą mnó­stwa mięk­kich skó­rza­nych pasków; także jego spodnie były ścią­gnięte cia­sno na udach, łyd­kach i w kola­nach. Wszystko było ufar­bo­wane na tę samą jaskra­wo­kr­wi­stą czer­wień i paso­wało na niego jak ulał.

Kiedy zro­biło się cie­plej, zauwa­ży­łem, że zaczął się pocić. Po chłod­nym, roz­rze­dzo­nym powie­trzu Storm­wal tutej­szy kli­mat musiał być dla niego nad­zwy­czaj gorący. Godzinę przed połu­dniem Adem roz­luź­nił skó­rzane paski koszuli i zdjął ją, po czym użył jej do wytar­cia twa­rzy i bar­ków. Wyglą­dało na to, że w naj­mniej­szym stop­niu nie jest skrę­po­wany wędro­wa­niem pół­nago kró­lew­skim trak­tem.

Kar­na­cję Tempi miał tak jasną, że nie­mal barwy śmie­tany, a ciało chude i szczu­płe jak psa goń­czego; mię­śnie poru­szały się pod skórą ze zwie­rzęcą gra­cją. Pró­bo­wa­łem nie gapić się na niego, ale nie mogłem się powstrzy­mać od zer­ka­nia na cien­kie, blade bli­zny zna­czące jego ramiona, klatkę pier­siową i plecy.

Ani jed­nym sło­wem nie poskar­żył się na panu­jący upał. W ogóle słowa z jego strony nale­żały do rzad­ko­ści, a na więk­szość pytań odpo­wia­dał ski­nie­niem lub krę­ce­niem głowy. Niósł worek podróżny podobny do mojego, a jego miecz wyda­wał się krótki i nie­zbyt impo­nu­jący.

Dedan róż­nił się od Tem­piego tak bar­dzo, jak tylko jeden czło­wiek może się róż­nić od dru­giego. Był wysoki, sze­roki w barach, o byczym karku. Niósł ciężki miecz, długi nóż i ubrany był w nie­pa­su­jące do sie­bie ele­menty czę­sto napra­wia­nej skó­rza­nej zbroi tak twar­dej, że dało się w nią postu­kać. Wyglą­dał wypisz, wyma­luj jak straż­nik kara­wany.

Jadł naj­wię­cej, narze­kał naj­wię­cej i klął naj­wię­cej, a oporny był bar­dziej niż gruba dębowa decha. Żeby być jed­nak szcze­rym, miał przy­ja­zną naturę i był skory do śmie­chu. Skła­nia­łem się do tego, by ze względu na maniery i roz­miary uwa­żać go za głupca, ale Dedan miał bystry rozum, kiedy chciało mu się go uży­wać.

Hespe była najem­niczką. Nie takie znowu rzad­kie stwo­rze­nie, jak nie­któ­rzy ludzi­ska uwa­żają. Gdy cho­dzi o wygląd i ekwi­pu­nek, była nie­mal zwier­cia­dla­nym odbi­ciem Dedana. Skóra, ciężki miecz, aura wska­zu­jąca na prze­byte życiowe burze i postawa znaw­czyni świata. Hespe była sze­roka w ramio­nach, miała silne ręce i dumną twarz o szczęce jak pustak. Deli­katne blond włosy, ale obcięte krótko, po męsku.

Jed­nak postrze­ga­nie jej jako kobie­cej wer­sji Dedana było błę­dem. Hespe oka­zy­wała powścią­gli­wość w takim samym stop­niu, w jakim Dedan się popi­sy­wał. I pod­czas gdy ten ostatni był dobro­duszny, kiedy się nie zło­ścił, Hespe miała w sobie pewną ostrość, jakby nie­ustan­nie spo­dzie­wała się kło­po­tów.

Tro­pi­ciel Mar­ten był naj­star­szy z nas wszyst­kich. Nosił nie­wiele skór, za to bar­dziej mięk­kich i zadba­nych niż Dedana i Hespe. Miał długi nóż, krótki nóż i łuk myśliw­ski.

Pra­co­wał jako łow­czy, zanim wypadł z łask barona, któ­rego lasami się opie­ko­wał. W porów­na­niu z tym zaję­cie najem­nika było kiep­ską robotą, ale pozwa­lało mu zaro­bić na chleb. Jego łucz­ni­cze umie­jęt­no­ści mogły się przy­dać, choć fizycz­nie daleko mu było do Dedana czy Hespe.

Cała trójka weszła kilka mie­sięcy temu w luźną spółkę i od tam­tej pory Mar­ten pro­po­no­wał ich usługi jako grupy. Powie­dział mi, że wyko­ny­wali już różne zada­nia dla maera, z któ­rych ostat­nim był roz­po­znaw­czy wypad na tereny ota­cza­jące Tinuë.

Dzie­sięć minut zajęło mi zro­zu­mie­nie, że to Mar­ten powi­nien dowo­dzić wyprawą. Miał wię­cej leśnego doświad­cze­nia od nas wszyst­kich, a raz czy dwa tro­pił nawet ludzi, za któ­rych schwy­ta­nie wyzna­czono nagrody. Kiedy o tym wspo­mnia­łem, pokrę­cił głową, uśmiech­nął się i powie­dział, że być zdol­nym do zro­bie­nia cze­goś a chcieć to zro­bić, to dwie zupeł­nie różne rze­czy.

Ostatni byłem ja, ich nie­ustra­szony przy­wódca. Pole­ca­jący list maera przed­sta­wiał mnie jako: „wyróż­nia­ją­cego się mło­dego czło­wieka o porząd­nym wykształ­ce­niu i roz­ma­itych uży­tecz­nych cechach”. Cho­ciaż wszystko to było abso­lut­nie praw­dziwe, jed­no­cze­śnie odma­lo­wy­wało mnie jako naj­ża­ło­śniej bez­u­ży­tecz­nego dwor­skiego fir­cyka na świe­cie. W dodatku byłem młod­szy od nich wszyst­kich i nosi­łem strój bar­dziej odpo­wiedni na pro­szony obiad niż do podróży. Nio­słem lut­nię i sakiewkę maera. Nie mia­łem zbroi, mie­cza ani noża.

Nie wąt­pię, że nie bar­dzo wie­dzieli, co ze mną począć.

Pozo­stała jakaś godzina do zachodu słońca, kiedy spo­tka­li­śmy na dro­dze dru­cia­rza. Miał na sobie tra­dy­cyjną brą­zową szatę zwią­zaną w pasie kawał­kiem sznura. Nie miał wózka, ale pro­wa­dził osła tak obła­do­wa­nego toboł­kami rupieci, że zwie­rzę wyglą­dało jak grzyb.

Dru­ciarz szedł ku nam wolno i śpie­wał:

Jeśli nie chcesz nic napra­wić i nie trza zro­bić nic,

To mądry czło­wiek wciąż widzi oka­zję,

by wydać pie­niądz w mig.

Ciesz się bla­skiem słońca

I cho­ciaż możesz dobrze się czuć,

to poża­łu­jesz, jeśli teraz nie sta­niesz.

Lepiej po pro­stu zapła­cić,

Na desz­czowy dzień goto­wym być,

Niźli wspo­mi­nać dru­cia­rza, gdy leje ci się na łeb.

Roze­śmia­łem się i zakla­ska­łem. Praw­dziwi wędrowni dru­cia­rze to rzad­kie ptaki i zawsze z przy­jem­no­ścią witam takiego. Matka mówiła mi, że przy­no­szą szczę­ście, a ojciec cenił ich za roz­no­sze­nie wie­ści. A ponie­waż roz­pacz­li­wie potrze­bo­wa­łem kilku przed­mio­tów, spo­tka­nie mia­łem za po trzy­kroć bło­go­sła­wione.

– Hej, dru­cia­rzu! – powi­tał go Dedan, uśmie­cha­jąc się. – Potrzeba mi miej­sca przy ogniu i napitku. Jak daleko do naj­bliż­szej gospody?

Dru­ciarz wska­zał w stronę, z któ­rej nad­szedł.

– Nie ma nawet dwu­dzie­stu minut. – Zer­k­nął na Dedana. – Nie możesz mi jed­nak powie­dzieć, że nie potrze­bu­jesz niczego wię­cej – upo­mniał go. – Każ­demu cze­goś bra­kuje.

Dedan zaprze­czył uprzej­mym ruchem głowy.

– Musisz mi wyba­czyć, dru­cia­rzu. Moja sakiewka świeci pust­kami.

– A co z tobą? – Dru­ciarz obrzu­cił mnie spoj­rze­niem od stóp do głów. – Ty wyglą­dasz na chło­paka, który cze­goś potrze­buje.

– Istot­nie – przy­zna­łem, a widząc, że inni spo­glą­dają tęsk­nie przed sie­bie, ski­ną­łem im ręką. – Idź­cie – powie­dzia­łem. – Dogo­nię was za kilka minut.

Kiedy ode­szli, dru­ciarz zatarł dło­nie i uśmiech­nął się.

– Dobra, czego potrze­bu­jesz?

– Na począ­tek nieco soli.

– I pojem­nik na nią – powie­dział i zaczął prze­trzą­sać juki osła.

– Przy­dałby mi się także nóż, jeśli masz jakiś nie­zbyt drogi.

– Zwłasz­cza jeśli zmie­rzasz na pół­noc – rzekł bez waha­nia. – W tam­tych stro­nach jest nie­bez­piecz­nie. Nie byłoby dobrze zostać bez noża.

– Mia­łeś jakieś kło­poty? – zapy­ta­łem z nadzieją, że wie coś, co pomoże zna­leźć ban­dy­tów.

– Och, nie – odparł, kopiąc w baga­żach. – Nie jest jesz­cze tak źle, żeby komu­kol­wiek przy­cho­dziło do głowy pory­wać się na dru­cia­rza. Ale i tak to nie­przy­jemny odci­nek drogi. – Zna­lazł długi, wąski nóż w skó­rza­nej pochwie i wrę­czył mi go. – Ram­stoń­ska stal.

Wyją­łem nóż z pochwy i przyj­rza­łem mu się dokład­nie. Rze­czy­wi­ście – ram­stoń­ska stal.

– Nie potrze­buję niczego tak wspa­nia­łego – powie­dzia­łem, odda­jąc mu go. – Będę go uży­wał do wszyst­kiego, głów­nie do jedze­nia.

– Ram­stoń­ska stal jest bar­dzo dobra do codzien­nego użytku – odparł dru­ciarz, wpy­cha­jąc nóż z powro­tem w moje dło­nie. – Możesz łupać nim drewno na roz­pałkę, a potem się ogo­lić, jeśli chcesz. Ni­gdy nie traci ostro­ści.

– Mogę go pod­dać cięż­kim pró­bom – spre­cy­zo­wa­łem. – A ram­stoń­ska stal jest kru­cha.

– To prawda – przy­znał dru­ciarz swo­bod­nie. – Jak mawiał mój ojciec, „to naj­lep­szy nóż, jaki możesz mieć, póki nie pęk­nie”. To samo można jed­nak powie­dzieć o każ­dym nożu. A żeby być szcze­rym, to jedyny nóż, jaki mam.

Wes­tchną­łem. Wiem, kiedy się zdziera ze mnie skórę.

– Krze­siwo i hubkę.

Trzy­mał je już w dłoni, zanim skoń­czy­łem mówić.

– Nie mogłem nie zauwa­żyć, że masz palce popla­mione inkau­stem. – Wyko­nał gest w stronę moich dłoni. – Mam ze sobą tro­chę papieru dobrej jako­ści. Także pióro i atra­ment. Nie ma nic gor­szego, jak wpaść na pomysł pie­śni i nie mieć na czym go zapi­sać. – Wycią­gnął skó­rzaną teczkę z papie­rem, pió­rami i kała­ma­rzem.

Pokrę­ci­łem głową, mając świa­do­mość, że sakiewka maera nie jest bez dna.

– Sądzę, że na jakiś czas skoń­czy­łem z pisa­niem pie­śni, dru­cia­rzu.

Wzru­szył ramio­nami, na­dal trzy­ma­jąc przy­bory.

– Do pisa­nia listów. Znam faceta, który otwo­rzył sobie kie­dyś żyły, by napi­sać list do uko­cha­nej. Prawda, dra­ma­tyczne. Z pew­no­ścią sym­bo­liczne. Ale także bole­sne, nie­hi­gie­niczne i dosyć maka­bryczne. Teraz zawsze nosi ze sobą atra­ment i pióro.

Poczu­łem, że blednę, gdyż słowa dru­cia­rza przy­wio­dły mi na myśl jesz­cze jedną sprawę, o jakiej zapo­mnia­łem, pośpiesz­nie opusz­cza­jąc Seve­ren: o Den­nie. Wszyst­kie myśli o niej wyparło mi z głowy gada­nie maera o ban­dy­tach, dwie butelki moc­nego wina i nie­prze­spana noc. Po kłótni z dziew­czyną odsze­dłem bez słowa. Co sobie pomy­śli, skoro prze­mó­wi­łem do niej tak szorstko, a potem znik­ną­łem?

Byłem już cały dzień drogi od Seve­ren. Nie mogłem wró­cić, żeby powie­dzieć Den­nie, że wyjeż­dżam. A może mogłem? Zasta­na­wia­łem się nad tym przez chwilę. Nie. Poza tym ona sama zni­kała na całe dnie bez słowa. Zro­zu­mia­łaby z pew­no­ścią, gdy­bym postą­pił tak samo…

Głupi. Głupi. Głupi. Myśli wiro­wały mi w gło­wie, kiedy pró­bo­wa­łem roz­wa­żyć kilka nie­przy­jem­nych opcji.

Chra­pliwe iiiiha osła przy­wio­dło mi coś na myśl.

– Zmie­rzasz do Seve­ren, dru­cia­rzu?

– Bar­dziej przez mia­sto niźli do niego – odparł. – Ale tak.

– Wła­śnie sobie przy­po­mnia­łem, że muszę wysłać list. Jeśli ci go dam, dostar­czysz go do wska­za­nej gospody?

Ski­nął wolno głową.

– Mógł­bym – przy­stał. – Zakła­da­jąc, że będziesz potrze­bo­wał papieru i inkau­stu… – Uśmiech­nął się i poma­chał swoją teczką.

Skrzy­wi­łem się.

– Ow­szem, dru­cia­rzu – przy­zna­łem. – Ale ile to wszystko będzie kosz­to­wało?

Spoj­rzał na zgro­ma­dzone przed­mioty.

– Sól i pojem­nik… cztery sztuki. Nóż… pięt­na­ście. Papier, pióra i atra­ment… osiem­na­ście sztuk. Krze­siwo i hubka… trzy.

– I dostar­cze­nie listu – pod­po­wie­dzia­łem.

– Pilne dostar­cze­nie – spro­sto­wał dru­ciarz z nie­znacz­nym uśmie­chem. – Damie, jeśli nie myli mnie wyraz two­jej twa­rzy.

Ski­ną­łem głową.

– Dobra – rzekł i poma­so­wał sobie pod­bró­dek. – Zwy­kle doszedł­bym do trzy­dzie­stu pię­ciu, a potem nie­śpiesz­nie bym się tar­go­wał, aż zbił­byś cenę do trzy­dzie­stu.

Kwota brzmiała roz­sąd­nie, jeśli zwa­żyć, jak trudno było o dobry papier. Nie­mniej sta­no­wiło to nie­mal jedną trze­cią pie­nię­dzy otrzy­ma­nych od maera. Będziemy potrze­bo­wali tej forsy na spa­nie i jedze­nie.

Zanim zdą­ży­łem zare­ago­wać, dru­ciarz mówił dalej:

– Mogę jed­nak powie­dzieć, że to zbyt wiele, żeby ci odpo­wia­dało – stwier­dził. – I mam nadzieję, że nie okażę się zbyt bez­po­średni, mówiąc, iż nosisz wspa­niałą opoń­czę. Zawsze jestem gotów się wymie­nić.

Zakło­po­tany otu­li­łem się cia­śniej moją cudowną bor­dową opoń­czą.

– Sądzę, że był­bym gotów ją oddać – rze­kłem, nie musząc wcale uda­wać żalu brzmią­cego w gło­sie – ale zostanę bez jakie­go­kol­wiek okry­cia. Co zro­bię na wypa­dek desz­czu?

– Nie ma pro­blemu – odparł dru­ciarz. Wyjął z bagażu zmiętą szatę i wycią­gnął, bym się jej przyj­rzał. Kie­dyś była czarna, ale na sku­tek dłu­giego uży­wa­nia i wie­lo­krot­nego pra­nia spło­wiała do ciem­no­zie­lon­ka­wej barwy.

– Jest tro­chę zno­szona – powie­dzia­łem i wycią­gną­łem palec, by wska­zać pru­jący się szew.

– Tylko prze­tarty, to wszystko – powie­dział lekko i roz­po­starł okry­cie na moich bar­kach. – Dobrze pasuje. Odpo­wiedni kolor dla cie­bie, pod­kre­śla barwę oczu. Poza tym w związku z ban­dy­tami na dro­gach nie chciał­byś wyglą­dać zbyt zamoż­nie.

Wes­tchną­łem.

– Co mi dasz w zamian? – zapy­ta­łem, wrę­cza­jąc mu moją piękną opoń­czę. – Ten strój nie ma nawet mie­siąca, uwa­żasz, i ni­gdy nie widział kro­pli desz­czu.

Dru­ciarz prze­cią­gnął dło­nią po okry­ciu.

– Ma mnó­stwo małych kie­szeni! – pochwa­lił z podzi­wem. – To wręcz cudowne!

Potar­łem w pal­cach cienką tka­ninę opoń­czy dru­cia­rza.

– Jeśli dorzu­cisz igłę z nitką, wymie­nię moją opoń­czę za resztę rze­czy – powie­dzia­łem tknięty nagłym impul­sem. – Poza tym dam ci żela­zny grosz, mie­dziany grosz i srebrny grosz.

Uśmiech­ną­łem się. Były to psie pie­nią­dze, ale o to pro­szą w opo­wie­ściach wszy­scy dru­cia­rze, kiedy prze­ka­zują legen­darny magiczny arte­fakt nie­podej­rze­wa­ją­cemu niczego synowi wdowy, kiedy ten odcho­dzi, by szu­kać szczę­ścia w świe­cie.

Dru­ciarz odrzu­cił do tyłu głowę i wybuch­nął śmie­chem.

– Mia­łem zapro­po­no­wać dokład­nie to samo – powie­dział. Potem prze­rzu­cił sobie moją opoń­czę przez ramię i mocno uści­snął mi dłoń.

Pogrze­ba­łem w sakiewce i wrę­czy­łem mu żela­znego denara i dwa vin­tań­skie pół­gro­sze, po czym zna­la­złem, ku memu miłemu zasko­cze­niu, twardy atu­rań­ski grosz. Z tym ostat­nim poszczę­ściło mi się, gdyż był wart jedy­nie uła­mek vin­tań­skiego srebr­nego randa. Opróż­ni­łem tuzin kie­szeni bor­do­wej opoń­czy, prze­ło­ży­łem wszystko do podróż­nego worka i ode­bra­łem od dru­cia­rza nowe nabytki.

Doko­naw­szy tego, napi­sa­łem do Denny krótki list, w któ­rym wyja­śni­łem, że mój mece­nas wysłał mnie nie­ocze­ki­wa­nie w podróż. Prze­pro­si­łem za nie­roz­ważne opi­nie, jakie wyra­zi­łem, i obie­ca­łem, że spo­tkam się z nią, gdy tylko wrócę do Seve­ren. Chciał­bym mieć wię­cej czasu na napi­sa­nie tego listu. Chciał­bym móc prze­pro­sić ją w sub­tel­niej­szych sło­wach, wyja­śnić wszystko bar­dziej szcze­gó­łowo, ale dru­ciarz skoń­czył pako­wać moją cudowną opoń­czę i wyraź­nie się palił do drogi.

Nie mając wosku, by zapie­czę­to­wać list, posłu­ży­łem się sztuczką, którą wymy­śli­łem pod­czas pisa­nia liści­ków w imie­niu maera. Zło­ży­łem papier na pół, a potem pod­wi­ną­łem jego końce w taki spo­sób, że ponowne roz­ło­że­nie wyma­ga­łoby roze­rwa­nia go.

Wrę­czy­łem list dru­cia­rzowi.

– To jest dla pięk­nej, ciem­no­wło­sej kobiety imie­niem Denna. Mieszka pod „Czte­rema Ogar­kami” w Dol­nym Seve­ren.

– Przy­po­mnia­łeś mi! – wykrzyk­nął dru­ciarz, wsu­wa­jąc pismo do kie­szeni. – Świece! – Się­gnął do torby przy sio­dle, skąd wyjął garść gru­bych, łojo­wych świe­czek. – Wszy­scy potrze­bują świec.

Zabawne było, że mogłem ich użyć, cho­ciaż nie z powo­dów, o jakich myślał.

– Mam także wosk do pole­ro­wa­nia butów – cią­gnął, grze­biąc w toboł­kach. – Sporo pada o tej porze roku.

Śmie­jąc się, pod­nio­słem dło­nie.

– Dam ci sztukę sre­bra za cztery świece, ale nie mogę sobie pozwo­lić na nic wię­cej. Jeśli dalej tak pój­dzie, będę musiał kupić od cie­bie osła, żeby niósł moje nabytki.

– Rób, jak uwa­żasz – powie­dział dru­ciarz ze swo­bod­nym wzru­sze­niem ramion. – Miło się robi z tobą inte­resy, pani­czu.

Rozdział 76

Hubka

Słońce zaczęło już zacho­dzić, kiedy dru­giego dnia mar­szu zna­leź­li­śmy spo­sobne miej­sce na roz­bi­cie noc­nego obozu. Dedan poszedł nazbie­rać drewna. Mar­ten zaczął sie­kać mar­chewkę i ziem­niaki i wysłał Hespę, by napeł­niła kocio­łek wodą. Uży­łem małego szpa­dla Mar­tena, by wyko­pać dół na ogni­sko. Tempi prze­niósł gałąź i nastru­gał mie­czem tro­chę cien­kich drzazg, by ich użyć na roz­pałkę.

Wyjęty z pochwy miecz Adema na­dal nie robił nad­zwy­czaj­nego wra­że­nia, jeśli jed­nak wziąć pod uwagę, z jaką łatwo­ścią Tempi odci­nał stru­żyny drewna gru­bo­ści kartki papieru, oręż musiał być ostry jak brzy­twa.

Skoń­czy­łem obra­mo­wy­wać dół kamie­niami. Tempi podał mi garść roz­pałki.

Ski­ną­łem głową.

– Chcesz użyć mojego noża? – zapy­ta­łem, licząc na wcią­gnię­cie go w zdaw­kową roz­mowę. W ciągu ostat­nich dwóch dni zamie­ni­łem z nim ledwo tuzin słów.

Wzrok bla­do­sza­rych oczu Tem­piego spo­czął na nożu za moim pasem, a potem Adem prze­niósł spoj­rze­nie na swój miecz. Pokrę­cił głową, wier­cąc się ner­wowo.

– Czy to nie szko­dzi ostrzu? – docie­ka­łem.

Najem­nik wzru­szył ramio­nami, uni­ka­jąc mego wzroku.

Zaczą­łem roz­pa­lać ogień i wtedy popeł­ni­łem pierw­szy błąd.

Jak powie­dzia­łem, powie­trze było chłodne, a my wszy­scy zmę­czeni. Zamiast więc poświę­cić pół godziny na tro­skliwe roz­dmu­chi­wa­nie iskierki do postaci przy­zwo­itego pło­mie­nia, uło­ży­łem wokół stru­żyn Tem­piego gałązki, a potem jesz­cze grub­sze kawałki drewna, two­rząc ści­śle upa­ko­wany stos.

Koń­czy­łem wła­śnie, kiedy zja­wił się Dedan z kolej­nym narę­czem gałęzi.

– Cudow­nie – zagde­rał na tyle cicho, by móc uda­wać, iż mówi do sie­bie, ale wystar­cza­jąco gło­śno, by wszy­scy go sły­szeli. – I to ty dowo­dzisz. Wspa­niale.

– Co ci znowu doskwiera? – zapy­tał Mar­ten ze znu­że­niem w gło­sie.

– Chło­pak buduje mały fort, zamiast roz­pa­lać ogni­sko. – Dedan wes­tchnął dra­ma­tycz­nie, a potem przy­brał ton, który uwa­żał pew­nie za ojcow­ski, ale zabrzmiał bar­dzo pro­tek­cjo­nal­nie. – Cze­kaj, pomogę ci. To się ni­gdy nie zaj­mie od iskry. Masz krze­mień i stal? Pokażę ci, jak ich uży­wać.

Nikt nie lubi być trak­to­wany z góry, ale ja mam do tego szcze­gólną awer­sję. Od dwóch dni Dedan jasno dawał do zro­zu­mie­nia, że uważa mnie za idiotę.

Wyda­łem znu­żone wes­tchnie­nie. Naj­star­szego, naj­bar­dziej zmę­czo­nego życiem czło­wieka. Miał mnie za bez­u­ży­tecz­nego mło­dziaka. Musia­łem udo­wod­nić, jak bar­dzo się mylił.

– Dedan, co o mnie wiesz? – zapy­ta­łem.

Spoj­rzał na mnie pustym wzro­kiem.

– Wiesz o mnie jedno – cią­gną­łem spo­koj­nie. – Że maer uczy­nił mnie dowódcą. – Spoj­rza­łem mu w oczy. – Czy maer jest idiotą?

Dedan wyko­nał lek­ce­wa­żący gest dło­nią.

– Oczy­wi­ście, że nie. Mówi­łem tylko…

Wsta­łem i od razu tego poża­ło­wa­łem, gdyż poka­zało to, o ile był wyż­szy.

– Czy maer posta­wiłby na czele wyprawy idiotę?

Uśmiech­nął się nie­szcze­rze, sta­ra­jąc się zamie­nić dwa dni pogar­dli­wych pomru­ków w li tylko nie­po­ro­zu­mie­nie.

– Nie wykrę­caj kota ogo­nem…

Pod­nio­słem dłoń.

– To nie twoja wina. Nic o mnie nie wiesz. Ale nie mar­nujmy na to czasu dziś w nocy. Wszy­scy jeste­śmy zmę­czeni. Na razie przyj­mij do wia­do­mo­ści, że nie jestem jakimś boga­tym mamin­syn­kiem na wypra­wie dla zabawy. – Ści­sną­łem mię­dzy pal­cami szczyptę przy­nie­sio­nej przez Tem­piego roz­pałki i skon­cen­tro­wa­łem się. Zaczerp­ną­łem wię­cej cie­pła, niż potrze­bo­wa­łem i ramię zdrę­twiało mi aż po łopatkę. – I bądź pewny, że umiem roz­pa­lić ogni­sko.

Zestru­gane szczapki drewna zajęły się pło­mie­niem, bucha­jąc nagle gorą­cem, od któ­rego zajęła się reszta roz­pałki, a to spra­wiło, że ogień nie­mal natych­miast sko­czył w górę.

Miał to być dra­ma­tyczny gest, żeby Dedan prze­stał o mnie myśleć jak o bez­u­ży­tecz­nym dupku, ale czas spę­dzony na Uni­wer­sy­te­cie stę­pił moją wraż­li­wość. Roz­pa­le­nie w ten spo­sób ognia dla członka Arka­nów było rów­nie pro­ste jak wzu­cie butów.

Dedan z kolei ni­gdy dotąd nie spo­tkał her­me­tyka i przy­pusz­czal­nie nie zna­lazł się bli­żej niż pięć­set mil od Uni­wer­sy­tetu. Cała jego wie­dza na temat magii brała się z obo­zo­wych opo­wie­ści.

Kiedy więc pło­mie­nie sko­czyły w górę, zbladł jak prze­ście­ra­dło i cof­nął się gwał­tow­nie o kilka kro­ków. Wyglą­dał, jak­bym niczym Tabor­lin Wielki przy­wo­łał ryczącą ścianę ognia.

Na twa­rzach Mar­tena i Hespe dostrze­głem ten sam wyraz wro­dzo­nego vin­tań­skiego, zabo­bon­nego stra­chu. Spoj­rzeli na pło­nący ogień i z powro­tem na mnie. Byłem jed­nym z „tych”. Zada­wa­łem się z ciem­nymi mocami. Przy­zy­wa­łem demony. Zja­da­łem cały ser, razem ze skórką.

Przyj­rza­łem się ich oszo­ło­mio­nym twa­rzom i zro­zu­mia­łem, że cokol­wiek powiem, nie uśmie­rzy ich obaw. Nie teraz. Wes­tchną­łem więc i zaczą­łem przy­go­to­wy­wać matę do spa­nia.

Cho­ciaż tej nocy nie było wielu weso­łych roz­mów przy ogni­sku, uci­chło także mru­cze­nie Dedana. Chcia­łem sza­cunku, ale wobec jego braku odro­bina stra­chu może na dłuż­szą metę spra­wić, że wyprawa poto­czy się gładko.

Dwa dni bez kolej­nych dra­ma­tycz­nych popi­sów z mojej strony pozwo­liły wszyst­kim się odprę­żyć. Dedan był na­dal rubaszny i pyszał­ko­waty, ale prze­stał nazy­wać mnie „chłop­cem” i narze­kał o połowę rza­dziej, więc uzna­łem to za zwy­cię­stwo.

Zachę­cony tym skrom­nym suk­ce­sem posta­no­wi­łem spró­bo­wać aktyw­niej wcią­gnąć Tem­piego w roz­mowę. Jeśli mia­łem dowo­dzić tym małym oddział­kiem, to musia­łem wie­dzieć wię­cej o najem­niku. Co waż­niej­sze, musia­łem wie­dzieć, czy potrafi wypowie­dzieć wię­cej niż pięć słów za jed­nym zama­chem.

Kiedy więc zatrzy­ma­li­śmy się na połu­dniowy posi­łek, zbli­ży­łem się do Adema. Sie­dział nieco na ubo­czu. Nie zacho­wy­wał się z rezerwą. Cho­dziło o to, że pozo­stali jedli i gadali. Tempi tylko jadł.

Tym razem jed­nak celowo usia­dłem obok niego z moim lun­chem: kawał­kiem twar­dej kieł­basy i zim­nymi kar­to­flami.

– Cześć, Tempi.

Pod­niósł wzrok i ski­nął głową. Mignęły mi jego bla­do­szare oczy, po czym odwró­cił spoj­rze­nie, poru­sza­jąc się nie­ustan­nie. Prze­cią­gnął dło­nią po wło­sach i przez chwilę przy­po­mi­nał mi Sim­mona. Obaj byli szczu­płej budowy i mieli takiej samej pia­sko­wej barwy włosy. Jed­nak Sim­mon nie był taki mil­czący; przy nim nie mogłem cza­sami dojść do słowa.

Oczy­wi­ście, już wcze­śniej usi­ło­wa­łem roz­ma­wiać z Tem­pim. Zwy­kłe poga­wędki: o pogo­dzie, o nogach obtar­tych skut­kiem dłu­giego dnia wędrówki, o jedze­niu. Wszystko to pro­wa­dziło doni­kąd. W odpo­wie­dzi sły­sza­łem jedno, naj­wy­żej dwa słowa. Dużo czę­ściej spo­ty­kało mnie ski­nię­cie głową lub wzru­sze­nie ramion. A przede wszyst­kim puste spoj­rze­nie, któ­remu towa­rzy­szyło wier­ce­nie się i uparta nie­chęć choćby spoj­rze­nia mi pro­sto w oczy.

Dzi­siaj mia­łem więc w zana­drzu kon­wer­sa­cyjny gam­bit.

– Sły­sza­łem różne opo­wie­ści o Lethani – powie­dzia­łem. – Chciał­bym się dowie­dzieć cze­goś wię­cej. Mógł­byś mi o tym opo­wie­dzieć?

Wzrok bla­do­sza­rych oczu Tem­piego spo­tkał się prze­lot­nie z moim, wyraz twa­rzy miał na­dal mar­twy. Potem Adem odwró­cił spoj­rze­nie. Szarp­nął jeden ze skó­rza­nych czer­wo­nych pasków i ner­wowo poba­wił się ręka­wem.

– Nie. Nie będę mówił o Lethani. To nie jest dla cie­bie. Nie pytaj.

Znowu odwró­cił ode mnie wzrok i wbił oczy w zie­mię.

Poli­czy­łem w myślach. Trzy­na­ście słów. To przy­naj­mniej sta­no­wiło odpo­wiedź na jedno z moich pytań.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Wise Man’s Fear. The King­kil­ler Chro­nicle: Day Two

Copy­ri­ght © 2011 by Patrick Roth­fuss

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2016, 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Mapa: Nathan Tay­lor

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Foto­gra­fie na okładce

© Mat­thias Cla­mer / Getty Ima­ges

© Wik­torD / Getty Ima­ges

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Strach mędrca. Tom 2, wyd. I, dodruk, Poznań 2017)

ISBN 978-83-8062-848-9

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer