Strach mędrca. Tom 1 - Patrick Rothfuss - ebook

Strach mędrca. Tom 1 ebook

Patrick Rothfuss

4,6

Opis

"Świat fantasy ma nową gwiazdę" - Publishers Weekly.

Mędrzec obawia się tylko trzech rzeczy: morza w czasie sztormu, nocy bez księżyca i furii człowieka łagodnego.

Oto ciąg dalszy epickich przygód Kvothe’a, który w zaciszu gospody mierzy się ze swoją legendą. Opowieść o jego wczesnej młodości, wstąpieniu do Akademii i stawaniu tam pierwszych kroków – powoli zaczyna nabierać głębszych barw. Zdecydowany nauczyć się magii imion bohater próbuje przekonać do siebie mistrza Elodina. Sukces rodzi jednak zazdrość, a jego wrogowie, przede wszystkim Ambrose, nie śpią. Goniąc za Chandrianami, w pragnieniu zemsty, Kvothe gubi gdzieś niewinność.

Przed wami odsłona druga Kronik Królobójcy.

Patrick Rothfuss po niesamowitym debiucie zajął pewne miejsce na scenie głównych pisarzy gatunku fantasy i może kontynuować walkę bez żadnej rozgrzewki. Jordan i Goodkind powinni zacząć się nerwowo oglądać przez ramię!” - Kevin J. Anderson

„W tej książce żadne słowo nie jest zbędne. […] Jeśli jesteś czytelnikiem fantasy lub po prostu potrafisz docenić dzieło o naprawdę epickim rozmachu – nie przegap tej książki” - Orson Scott Card

Patrick Rothfuss (ur. 1973) studiował m.in. chemię, psychologię i literaturę angielską. Jest wykładowcą akademickim w Wisconsin. Gdy nie czyta (nałogowo) i nie pisze, marnuje czas na gry komputerowe i eksperymenty z formułami alchemicznymi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 827

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (142 oceny)
94
37
9
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nastenka

Nie oderwiesz się od lektury

Po drugiej części, Kroniki Królobójcy są już w mojej TOPce ulubionych książek
10

Popularność




Podziękowania

Dla:

– cier­pli­wych fanów za czy­ta­nie mojego blogu i zapew­nia­nie mnie, że tym, czego naprawdę ocze­kują, jest zna­ko­mita książka, nawet jeśli jej napi­sa­nie potrwa nieco dłu­żej;

– moich bystrych recen­zen­tów wewnętrz­nych za nie­oce­nioną pomoc i wyro­zu­mia­łość wobec mojej obse­syj­nej skry­to­ści;

– wspa­nia­łego agenta za utrzy­my­wa­nie wil­ków – na wszel­kie moż­liwe spo­soby – z dala od mojego progu;

– mądrego wydawcy za danie mi czasu i prze­strzeni na napi­sa­nie książki, która napawa mnie dumą;

– kocha­ją­cej rodziny za wspar­cie i przy­po­mi­na­nie mi, że warto co jakiś czas wyjść z domu;

– mojej wyro­zu­mia­łej dziew­czyny za to, że nie ode­szła ode mnie, kiedy stres wywo­łany nie­koń­czą­cymi się popraw­kami czy­nił mnie nie­zno­śnym i szorst­kim w oby­ciu;

– mojego kocha­nego dziecka za miłość do ojca, cho­ciaż wciąż muszę odcho­dzić i pisać. Nawet wtedy, gdy naprawdę wspa­niale się bawimy. Nawet wtedy, gdy roz­ma­wiamy o kacz­kach.

Prolog

Cisza na trzy instrumenty

Nad­cho­dził świt. Karczmę „Osta­niec” spo­wi­jała cisza, i była to cisza roz­pi­sana na trzy instru­menty.

Naj­bar­dziej oczy­wi­ste było prze­pastne, dud­niące pustką echo wywo­łane przez to, czego bra­ko­wało. Gdyby sro­żyła się burza, kro­ple desz­czu spa­da­łyby i bęb­niły na pną­czach selas za gospodą. Grom zamru­czałby, prze­to­czył się i pognał ciszę wzdłuż drogi niczym opa­dłe jesienne liście. Gdyby w poko­jach wier­cili się podróżni, roz­cią­gnę­liby ciszę, prze­ga­nia­jąc ją pomru­kami jak na wpół zapo­mniane, rwące się sny. Gdyby grała muzyka… ale nie, oczy­wi­ście, że nie było żad­nej muzyki. Tak naprawdę nic z tego nie miało miej­sca, w związku z czym cisza trwała.

Wewnątrz „Ostańca” ciem­no­włosy męż­czy­zna uchy­lił tylne drzwi i zamknął je za sobą. Poru­sza­jąc się w abso­lut­nej ciem­no­ści, prze­szedł chył­kiem przez kuch­nię, potem przez salę szynku i zszedł po piw­nicz­nych scho­dach. Ze swo­bodą wyni­ka­jącą z dłu­giego doświad­cze­nia omi­jał luźne deski, które mogłyby skrzyp­nąć pod jego cię­ża­rem. Każ­demu kro­kowi po pod­ło­dze odpo­wia­dał jedy­nie ledwo sły­szalny stuk. Męż­czy­zna, postę­pu­jąc tak, doda­wał swoją małą, ukrad­kową ciszę do tej głęb­szej, dud­nią­cej echem. Razem two­rzyły swego rodzaju amal­ga­mat, kon­tra­punkt.

Trze­ciej ciszy nie dawało się łatwo uchwy­cić. Gdyby słu­chać wystar­cza­jąco długo, można by ją zacząć wyczu­wać w chło­dzie szyb okien­nych i gład­kim tynku ścian pokoju obe­rży­sty. Kryła się w wiel­kiej skrzyni w nogach twar­dego i wąskiego łóżka. I w dło­niach leżą­cego na nim nie­ru­chomo męż­czy­zny, wycze­ku­ją­cego pierw­szych bla­dych oznak jaśnie­ją­cego świtu.

Miał ogni­ście rude włosy. Oczy ciemne i zapa­trzone w dal, i spo­wi­jała go aura rezy­gna­cji cha­rak­te­ry­styczna dla czło­wieka, który dawno temu porzu­cił wszelką nadzieję na sen.

„Osta­niec” nale­żał do niego, tak jak i trzeci rodzaj ciszy. To było wła­ściwe, gdyż ze wszyst­kich trzech była to naj­głęb­sza cisza, obej­mu­jąca dwie pozo­stałe. Była prze­pastna i roz­le­gła jak schy­łek jesieni. Ciężka niczym ogromny rzeczny oto­czak. Był to cier­pliwy, prze­kwi­tły oddech czło­wieka cze­ka­ją­cego na śmierć.

Rozdział 1

Jabłko i czarny bez

Bast, znu­dzony, opie­rał się nie­dbale o długi maho­niowy bar.

Rozej­rzał się po pustym pomiesz­cze­niu, wes­tchnął i przez chwilę gme­rał wokół sie­bie, póki nie zna­lazł czy­stej lnia­nej szmatki. Potem, z rezy­gna­cją w oczach, zabrał się do pole­ro­wa­nia kon­tu­aru.

Po chwili schy­lił się i zer­k­nął zezem na jakąś ledwo widoczną plamkę. Poskro­bał ją i zmarsz­czył brwi na widok tłu­stej smugi, pozo­sta­wio­nej przez jego palec. Pochy­lił się niżej, chuch­nął na blat baru i potarł ener­gicz­nie. Zawa­hał się, jesz­cze raz chuch­nął mocno i napi­sał na zapa­ro­wa­nym drew­nie nie­przy­zwo­ite słowo.

Odrzu­ciw­szy szmatkę, Bast minął wolne sto­liki i krze­sła i pod­szedł do sze­ro­kich okien obe­rży. Stał tam dłuż­szą chwilę i patrzył na grun­tową drogę, bie­gnącą środ­kiem mia­steczka.

Wes­tchnął ponow­nie i zaczął cho­dzić po pomiesz­cze­niu. Poru­szał się z nie­dbałą gra­cją tan­ce­rza, dosko­nałą non­sza­lan­cją kota. Kiedy jed­nak prze­cze­sał dłońmi ciemne włosy, gest był pełen nie­po­koju. Nie­bie­skie oczy bie­gały bez końca po izbie, jakby poszu­ki­wały drogi ucieczki. Jakby szu­kały cze­goś, czego nie widzia­łyby już setki razy.

Nie było tam jed­nak niczego nowego. Puste stoły i nie­za­jęte krze­sła. Wolne stołki przy barze. Na bla­cie za kon­tu­arem maja­czyły dwie olbrzy­mie beczki, jedna na whi­sky, druga na piwo. Mię­dzy nimi obszerna kolek­cja bute­lek – wszel­kie kształty i kolory. Nad flasz­kami wisiał miecz.

Wzrok Basta ponow­nie padł na butelki. Męż­czy­zna sku­pił na nich uwagę na długą, pełną namy­słu chwilę, a potem poszedł za bar, skąd przy­niósł ciężki gli­niany kufel.

Wziąw­szy głę­boki wdech, wyce­lo­wał palec w pierw­szą flaszkę w dol­nym rzę­dzie i śpiew­nie zaczął recy­to­wać pod nosem wyli­czankę.

Klon. Gaik malo­wany.

Łap i bierz.

Popiół i żar.

Czarny bez.

Skoń­czył nucić, wska­zu­jąc pal­cem przy­cup­niętą, zie­loną flaszkę. Wykrę­cił z niej korek, wziął na próbę łyk, po czym skrzy­wił się i wzdry­gnął. Odsta­wił szybko butelkę, a zamiast niej pod­niósł czer­woną i obłą. Z niej także pocią­gnął łyk, potarł z namy­słem jedną wargą o drugą, ski­nął głową i chlup­nął szczo­drą por­cję do swego kufla.

Weł­niana. Kobieta.

Nocny księ­życ.

Okno. Wierzba.

Świa­tło świec.

Tym razem wypa­dło na przej­rzy­stą butelkę, zawie­ra­jącą alko­hol żół­tego koloru. Bast wyszarp­nął korek i chlu­snął zdrowo do kufla, nie zawra­ca­jąc sobie głowy pró­bo­wa­niem. Odsta­wia­jąc flaszkę, pod­niósł kubek i zakrę­cił nim teatral­nie w powie­trzu, po czym pocią­gnął długi łyk. Uśmiech­nął się pro­mien­nie, pstryk­nął pal­cem w butelkę, aż zadźwię­czała cicho, i pod­jął swoją melo­re­cy­ta­cję.

Beczka. Jęcz­mień.

Kamień i klepka.

Wiatr i woda…

Skrzyp­nęła deska pod­łogi, Bast pod­niósł wzrok, uśmie­cha­jąc się pogod­nie.

– Dzień dobry, Reshi.

Rudo­włosy obe­rży­sta stał u pod­nóża scho­dów. Dłońmi o wysmu­kłych pal­cach prze­cią­gnął po czy­stym far­tu­chu z dłu­gimi ręka­wami.

– Czy nasz gość już się obu­dził?

Bast pokrę­cił głową.

– Ni sły­chu, ni dychu.

– Prze­żył parę cięż­kich dni – rzekł Kote. – Praw­do­po­dob­nie dopa­dło go to. – Zawa­hał się, po czym pod­niósł głowę i poniu­chał. – Piłeś? – Pyta­nie wyra­żało raczej cie­ka­wość niż oskar­że­nie.

– Nie – odparł Bast.

Karcz­marz uniósł brew.

– Sma­ko­wa­łem – powie­dział Bast z naci­skiem. – Sma­ko­wa­nie poprze­dza picie.

– Aha – rzekł karcz­marz. – Spo­so­bi­łeś się zatem do picia, co?

– Mali bogo­wie, tak – odparł Bast. – I to ostrego. Co innego można tutaj robić, do dia­bła? – Wyjął spod baru kufel i zaj­rzał do niego. – Liczy­łem na czarny bez, ale zamiast tego dostało mi się coś o smaku melona. – W zamy­śle­niu zakrę­cił naczy­niem. – Cyna­mon? – zapy­tał, spo­glą­da­jąc na rząd bute­lek. – Czy my w ogóle mamy jesz­cze czarny bez?

– Jest tam gdzieś – powie­dział obe­rży­sta, nie zada­jąc sobie trudu, by spoj­rzeć na flaszki. – Prze­stań na chwilę gadać i posłu­chaj mnie, Bast. Musimy poroz­ma­wiać o tym, co zro­bi­łeś zeszłej nocy.

Bast zamarł.

– A co zro­bi­łem, Reshi?

– Powstrzy­ma­łeś to stwo­rze­nie z Mael – przy­po­mniał Kote.

– Och. – Bast się odprę­żył. – Tylko je spo­wol­ni­łem, Reshi, to wszystko.

Kote pokrę­cił głową.

– Zro­zu­mia­łeś, że to nie jest żaden sza­le­niec. Usi­ło­wa­łeś nas ostrzec. Gdy­byś nie był taki rączy w biegu…

Bast się nachmu­rzył.

– Nie byłem dość szybki, Kote. Dopadł Shepa. – Spoj­rzał na wyszo­ro­wane porząd­nie deski pod­łogi obok baru. – Lubi­łem go.

– Wszy­scy inni będą uwa­żać, że to cze­lad­nik kowal­ski nas oca­lił – powie­dział Kote. – Przy­pusz­czal­nie tak będzie naj­le­piej. Ale ja znam prawdę. Gdyby nie ty, to stwo­rze­nie zarżnę­łoby nas wszyst­kich.

– Och, Reshi, to nie­prawda – zaopo­no­wał Bast. – Zabił­byś je jak kur­czaka. Ja tylko pierw­szy je dopa­dłem.

Obe­rży­sta zbył ten argu­ment wzru­sze­niem ramion.

– Wypadki zeszłej nocy zmu­siły mnie do namy­słu – powie­dział. – Do zasta­no­wie­nia się, co mogli­by­śmy uczy­nić dla popra­wie­nia bez­pie­czeń­stwa w oko­licy. Sły­sza­łeś kie­dy­kol­wiek Polo­wa­nie Bia­łych Jeźdź­ców?

Bast uśmiech­nął się.

– To była nasza pieśń, zanim jesz­cze stała się twoją, Reshi.

Zaczerp­nął tchu i zaśpie­wał przy­jem­nym dla ucha teno­rem:

Koni bia­łych jak śnieg dosia­dali,

Srebrne ostrze i z bia­łego rogu łuk.

Świeże i wiot­kie gałązki nad czo­łami nosili,

Czer­wono-zie­lony buk.

Karcz­marz ski­nął głową.

– Wła­śnie tę zwrotkę mia­łem na myśli. Mógł­byś tego dopil­no­wać, pod­czas gdy ja zajmę się przy­go­to­wa­niami?

Bast ski­nął z entu­zja­zmem głową i prak­tycz­nie wypry­snął ze swo­jego miej­sca, po czym zatrzy­mał się tuż za kuchen­nymi drzwiami.

– Nie zaczniesz beze mnie? – zapy­tał nie­spo­koj­nie.

– Zaczniemy, gdy tylko nasz gość będzie nakar­miony i gotowy – odparł Kote. Widząc jed­nak minę swego mło­dego ucznia, ustą­pił nieco. – W związku z tym wyobra­żam sobie, że masz godzinę lub dwie.

Bast zer­k­nął za drzwi i obej­rzał się ponow­nie.

Na twa­rzy karcz­ma­rza zami­go­tało roz­ba­wie­nie.

– A jeśli cię tutaj nie będzie, zawo­łam cię, zanim zaczniemy. – Ręką wyko­nał ruch, jakby strze­lał. – Idź już.

Męż­czy­zna, który sam sie­bie nazy­wał Kote, zajął się swo­imi ruty­no­wymi czyn­no­ściami w obe­rży „Osta­niec”. Poru­szał się niczym werk zegarka, jak wóz toczący się drogą o dobrze wyżło­bio­nych kole­inach.

Na pierw­szy ogień poszedł chleb. Kote wymie­szał dłońmi mąkę z cukrem i solą, nie przej­mu­jąc się odmie­rza­niem skład­ni­ków. Doło­żył nieco zaczynu z gli­nia­nego dzbanka w spi­żarni, ugniótł cia­sto, potem ufor­mo­wał bochenki i zosta­wił je, by wyro­sły. Wybrał popiół z pieca w kuchni i roz­nie­cił ogień.

Póź­niej ruszył do ogól­nej izby i roz­pa­lił ogień w czar­nym kamien­nym kominku, wymió­tł­szy popiół z obszer­nego pale­ni­ska pod pół­nocną ścianą. Napom­po­wał wody, umył ręce i przy­niósł z piw­nicy kawa­łek bara­niny. Naciął świe­żych szcza­pek na roz­pałkę, przy­niósł drewno, pokle­pał rosnący chleb i przy­su­nął go bli­żej cie­płego już pieca.

I wtedy, nie­spo­dzie­wa­nie, nie było już nic wię­cej do roboty. Wszystko było gotowe. Czy­ste i upo­rząd­ko­wane. Rudo­włosy męż­czy­zna stał za kon­tu­arem, jego nie­obecne spoj­rze­nie wra­cało z wolna do tu i teraz, sku­pia­jąc się na samej obe­rży.

Wzrok Kote’a spo­czął na mie­czu, wiszą­cym na ścia­nie nad butel­kami. Nie był to jakiś szcze­gól­nie piękny egzem­plarz oręża, nie­zbyt zdobny ani przy­cią­ga­jący spoj­rze­nie. Był w pewien spo­sób groźny. Tak jak nie­bez­pieczne jest wyso­kie urwi­sko. Był szary, nie­ska­lany i zimny w dotyku. Ostry jak odła­mek szkła. W czar­nym drew­nie mocu­ją­cej go deski wyrżnięto poje­dyn­cze słowo: Sza­leń­stwo.

Karcz­marz usły­szał cięż­kie kroki na drew­nia­nym pode­ście na zewnątrz. Sko­bel drzwi zagrze­cho­tał hała­śli­wie, po czym dało się sły­szeć gło­śne „Halooo” i wale­nie w drzwi.

– Chwi­leczkę! – zawo­łał Kote.

Pośpie­szyw­szy do fron­to­wego wej­ścia, prze­krę­cił ciężki klucz w lśnią­cym, mosięż­nym zamku.

Gra­ham stał, uno­sząc grubą rękę w geście puka­nia. Na widok obe­rży­sty jego znisz­czoną twarz prze­ciął na dwoje uśmiech.

– Bast jak zwy­kle otwiera za cie­bie? – zapy­tał.

Kote uśmiech­nął się wyro­zu­miale.

– To dobry chło­pak – powie­dział Gra­ham. – Tylko nieco roz­dy­go­tany. Myśla­łem, że możesz mieć dzi­siaj zamknięte. – Odchrząk­nął i zer­k­nął na swoje stopy. – Zwa­żyw­szy na wczo­raj­sze, nie był­bym zasko­czony.

Kote wło­żył klucz do kie­szeni.

– Otwarte, jak zawsze. Co mogę dla cie­bie zro­bić?

Gra­ham odstą­pił od drzwi i kiw­nął głową w stronę ulicy, gdzie na sto­ją­cym w pobliżu wozie znaj­do­wały się trzy beczki – nowe, z jasnego pole­ro­wa­nego drewna, opa­sane meta­lo­wymi obrę­czami.

– Zeszłej nocy wie­dzia­łem, że nie zasnę, więc zbi­łem dla cie­bie ostat­nią. Poza tym sły­sza­łem, że Ben­to­no­wie wpadną tu dzi­siaj z pierw­szymi zimo­wymi jabł­kami.

– Jestem ci wdzięczny.

– Dobre i szczelne, więc prze­trzy­mają zimę. – Gra­ham pod­szedł do beczek i postu­kał z dumą kłyk­ciami w bok jed­nej z nich. – Nie ma nic lep­szego ponad zimowe jabłko, żeby zapić głód. – Pod­niósł wzrok z bły­skiem w oku i ponow­nie postu­kał w bok beczki. – Zapić? Kapu­jesz?

Kote jęk­nął z cicha, masu­jąc twarz.

Gra­ham zachi­cho­tał i prze­su­nął dło­nią po jasnych meta­lo­wych obej­mach.

– Ni­gdy dotąd nie zro­bi­łem beczki z mosięż­nymi obrę­czami, ale te wyszły nie­źle. Naj­le­piej, jak tylko mogłem się spo­dzie­wać. Daj mi znać, gdyby się roz­sz­czel­niły. Zajmę się tym.

– Cie­szę się, że to nie było zbyt kło­po­tliwe – powie­dział karcz­marz. – Piw­nica zawil­gła. Oba­wiam się, że żelazo zardze­wia­łoby w ciągu paru lat.

Gra­ham ski­nął głową.

– To dość roz­sąd­nie – przy­znał. – Mało kto myśli dłu­go­ter­mi­nowo. – Zatarł dło­nie. – Pomógł­byś mi? Nie chciał­bym pory­so­wać ci pod­łóg, gdy­bym upu­ścił któ­rąś.

Zabrali się do roboty. Dwie beczki z mosięż­nymi obej­mami powę­dro­wały do piw­nicy, trze­cią zaś wto­czyli za bar, przez kuch­nię i do spi­żarni.

Potem wró­cili do ogól­nej izby, każdy na swoją stronę kon­tu­aru. Gra­ham roz­glą­dał się po pustym szynku. Przy barze było o dwa stołki mniej i puste miej­sce, w któ­rym powi­nien stać stół. W wysprzą­ta­nej sali rzu­cało się to w oczy tak jak bra­ku­jący ząb w ustach.

Prze­śli­znął się wzro­kiem po wyszo­ro­wa­nym kawałku pod­łogi przy szynk­wa­sie i się­gnął do kie­szeni, skąd wyjął dwa matowe żela­zne sze­lągi, przy czym jego dłoń pra­wie nie drżała.

– Podaj mi małe piwo, co, Kote? – popro­sił ochry­płym gło­sem. – Wiem, że jest wcze­śnie, ale mam przed sobą długi dzień. Poma­gam Mur­rio­nom zwieźć ich psze­nicę.

Obe­rży­sta nalał piwo i podał je w mil­cze­niu. Gra­ham wypił połowę jed­nym hau­stem. Obwódki oczu miał zaczer­wie­nione.

– Kiep­ska sprawa zeszłej nocy – ode­zwał się, nie patrząc karcz­ma­rzowi w oczy.

Kote ski­nął głową. Kiep­ska sprawa zeszłej nocy. Cał­kiem moż­liwe, że to okaże się wszyst­kim, co Gra­ham będzie miał do powie­dze­nia na temat śmierci czło­wieka, któ­rego znał całe życie. Ci ludzie byli ze śmier­cią za pan brat. Zabi­jali wła­sny żywy inwen­tarz. Umie­rali na sku­tek gorączki, upad­ków lub gni­cia poła­ma­nych kości. Śmierć była niczym uciąż­liwy sąsiad. Nie mówiło się o nim ze stra­chu, że mógłby usły­szeć i zło­żyć ci wizytę.

Pomi­ja­jąc opo­wie­ści, oczy­wi­ście. Histo­rie o otru­tych kró­lach, poje­dyn­kach i daw­nych woj­nach były jak naj­bar­dziej na miej­scu. Ubie­rali śmierć w zamor­skie stroje i odsy­łali ją precz od swo­jego progu. Zapłon sadzy w komi­nie lub kaszel bło­ni­czy budziły prze­ra­że­nie, ale pro­ces Gibei lub oblę­że­nie Enfast były czymś zupeł­nie innym. Opo­wie­ści przy­po­mi­nały modli­twy, zaklę­cia mru­czane późno w nocy, kiedy idziesz samot­nie w ciem­no­ści. Histo­rie były jak pół­gro­szowe amu­lety kupo­wane od domo­krążcy, bo licho nie śpi.

– Jak długo ten skryba zamie­rza tutaj zostać? – zapy­tał po chwili Gra­ham gło­sem, który zadud­nił w jego kuflu. – Doprawdy, ni­gdy wcze­śniej o tym nie myśla­łem, ale może powi­nie­nem coś spi­sać, tak na wszelki wypa­dek. – Nachmu­rzył się lekko. – Mój sta­ru­szek nazy­wał je zawsze papie­rami zrze­cze­nio­wymi. Nie pamię­tam, jak się naprawdę nazy­wają.

– Jeśli cho­dzi wyłącz­nie o twoje dobra, któ­rymi trzeba się zająć, to jest to roz­po­rzą­dze­nie wła­sno­ścią – pod­po­wie­dział rze­czowo karcz­marz. – Gdy doty­czy innych rze­czy, nazywa się man­da­mus lub oświad­cze­nie woli.

Patrząc na obe­rży­stę, Gra­ham uniósł brew.

– Tak w każ­dym razie sły­sza­łem – rzekł Kote, spusz­cza­jąc wzrok i pole­ru­jąc bar czy­stą, białą szmatką. – Skryba wspo­mniał coś w tym guście.

– Man­da­mus… – mruk­nął Gra­ham do wnę­trza kufla. – Chyba popro­szę go po pro­stu o jakieś doku­menty spad­kowe i pozwolę mu je uwie­rzy­tel­nić tak, jak uzna za sto­sowne. – Ski­nął na karcz­ma­rza. – Przy­pusz­czam, że nie jestem jedyny. Inni będą praw­do­po­dob­nie chcieli cze­goś podob­nego, skoro nastały takie czasy.

Przez chwilę zda­wało się, że Kote marsz­czy gniew­nie twarz. Ale nie, nie zro­bił nic podob­nego. Sto­jąc za barem, wyglą­dał tak samo jak zawsze, z wyra­zem łagod­no­ści i sym­pa­tii na obli­czu. Ski­nął lekko głową.

– Wspo­mniał, że roz­łoży swój kra­mik koło połu­dnia – powie­dział. – Był tro­chę zde­ner­wo­wany wyda­rze­niami zeszłej nocy. Jeśli kto­kol­wiek pojawi się wcze­śniej niż w połu­dnie, to podej­rze­wam, że się roz­cza­ruje.

Gra­ham wzru­szył ramio­nami.

– To bez zna­cze­nia. Tak czy ina­czej, przed lun­chem w mia­steczku nie będzie wię­cej niż dzie­sięć osób. – Pocią­gnął kolejny łyk piwa i wyj­rzał przez okno. – Dzi­siaj jest dzień prac polo­wych, to jedno jest pewne.

Zda­wało się, że karcz­marz roz­luź­nił się nieco.

– Jutro też tu będzie. Nie ma potrzeby, żeby wszy­scy tło­czyli się dzi­siaj. Ktoś ukradł mu konia przy Bro­dzie Abbota, więc pró­buje kupić nowego.

Gra­ham cmok­nął współ­czu­jąco.

– Biedny dupek. Za skarby świata nie znaj­dzie konia w środku żniw. Nawet Car­ter nie był w sta­nie zastą­pić Nelly po tym, jak ten paję­czak zaata­ko­wał go przy Sta­ro­ka­mien­nym Moście. – Potrzą­snął głową. – To wydaje się nie w porządku, że coś podob­nego dzieje się nie­całe dwie mile od two­jego progu. Daw­niej… – Zawie­sił głos. – Panie i Pani, mówię jak mój sta­ru­szek. – Wysu­nął pod­bró­dek i okra­sił głos chra­pli­wo­ścią. – „Daw­niej, kiedy byłem chłop­cem, pogoda była zawsze w sam raz. Mły­narz nie oszu­ki­wał na wadze, a ludzie wie­dzieli, że mają pil­no­wać swego nosa”.

Na twa­rzy obe­rży­sty wykwitł tęskny uśmiech.

– Mój ojciec mawiał, że piwo było lep­sze, a na dro­gach mniej kolein.

Uśmiech Gra­hama prze­ro­dził się szybko w gry­mas nie­po­koju. Spu­ścił wzrok, jakby czuł się nie­zręcz­nie w związku z tym, co zamie­rzał powie­dzieć.

– Wiem, że nie pocho­dzisz stąd, Kote. To trudna sprawa. Nie­któ­rzy uwa­żają, że każdy obcy z led­wo­ścią wie, jaka jest pora dnia. – Ode­tchnął głę­boko, wciąż nie patrząc karcz­ma­rzowi w oczy. – Ja jed­nak myślę, że wiesz to, o czym inni nie mają poję­cia. Masz coś w rodzaju szer­szego spoj­rze­nia. Popa­trzył w końcu na karcz­ma­rza poważ­nymi, zmę­czo­nymi oczyma, które były oto­czone ciem­nymi obwód­kami z powodu braku snu. – Czy sprawy mają się tak roz­pacz­li­wie, jak to się ostat­nio wydaje? Na dro­gach jest bar­dzo nie­bez­piecz­nie. Ludzie są okra­dani i… Z wyraź­nym wysił­kiem Gra­ham powstrzy­my­wał się od ponow­nego spoj­rze­nia na pusty frag­ment pod­łogi. – Wszyst­kie te nowe podatki utrud­niają życie. Chłopcy Gray­dena pra­wie tracą farmę. Ten pająk. – Pocią­gnął kolejny łyk piwa. – Czy jest aż tak źle, jak na to wygląda? Czy też zesta­rza­łem się po pro­stu jak mój ojciec i wszystko sma­kuje teraz bar­dziej cierpko niż w cza­sach mojego chło­pięc­twa?

Kote przez dłuż­szą chwilę wycie­rał bar, jakby nie miał ochoty odpo­wie­dzieć.

– Sądzę, że sprawy zwy­kle stoją źle, tak czy ina­czej – odparł. – Moż­liwe, że tylko my, starsi, potra­fimy to dostrzec.

Gra­ham zaczął kiwać głową, ale zaraz zmarszczka prze­cięła mu czoło.

– Pomi­nąw­szy to, że ty nie jesteś stary, co? Zwy­kle zapo­mi­nam o tym. – Obrzu­cił rudzielca spoj­rze­niem od stóp do głów. – To zna­czy, poru­szasz się i mówisz jak sta­rzec, ale nie jesteś taki? Założę się, że jesteś dwa razy młod­szy ode mnie. – Zer­k­nął na karcz­ma­rza. – Ile ty masz lat w końcu?

Obe­rży­sta obda­rzył go zmę­czo­nym uśmie­chem.

– Dosyć, by czuć się staro.

– Zbyt młody, by stę­kać jak dzia­dek – prych­nął Gra­ham. – Powi­nie­neś uga­niać się za kobie­tami i pako­wać w kło­poty. Zostaw nam, star­com, uża­la­nie się nad tym, że świat się roz­re­gu­lo­wuje. – Ode­pchnął się od baru i odwró­cił w stronę drzwi. – Wrócę, żeby poga­dać z twoim skrybą, kiedy zro­bimy sobie dzi­siaj prze­rwę na lunch. Nie będę sam. Jest sporo ludzi, któ­rzy chcą ofi­cjal­nie upo­rząd­ko­wać swoje sprawy, kiedy mają po temu oka­zję.

Karcz­marz wziął głę­boki wdech, a potem wypu­ścił wolno powie­trze.

– Gra­ham?

Cie­śla odwró­cił się z ręką na klamce.

– Nie tylko ty to widzisz – powie­dział Kote. – Sprawy mają się źle, a prze­czu­cie mówi mi, że będzie jesz­cze gorzej. Nie zaszko­dzi się przy­go­to­wać na cięż­szą zimę. I może spraw­dzić, czy będzie można się obro­nić, jeśli zaj­dzie taka potrzeba. – Karcz­marz wzru­szył ramio­nami. – Tak w każ­dym razie mówi mi prze­czu­cie.

Usta Gra­hama utwo­rzyły ponurą kre­skę. Ski­nął poważ­nie głową.

– Chyba się cie­szę, że to nie jest tylko moje prze­ko­na­nie. Zmu­sił się do uśmie­chu i odwra­ca­jąc się do drzwi, zaczął pod­wi­jać rękawy.

– Tak czy ina­czej – powie­dział na odchod­nym – trzeba upo­rać się z sia­nem, póki świeci słońce.

Nie­długo potem zja­wili się Ben­to­no­wie z fur­manką pełną zimo­wych jabłek. Karcz­marz kupił połowę tego, co mieli, i spę­dził godzinę na sor­to­wa­niu i maga­zy­no­wa­niu owo­ców. Naj­zie­leń­sze i naj­tward­sze powę­dro­wały do beczek w piw­nicy, ostroż­nie ukła­dane jego deli­kat­nymi dłońmi i otu­lane tro­ci­nami przed zabi­ciem pokryw. Te pra­wie doj­rzałe zna­la­zły swoje miej­sce w spi­żarni, a wszyst­kie obite lub z brą­zo­wymi plam­kami zostały ska­zane na los jabłek win­nych, poćwiar­to­wane i wrzu­cone do wiel­kiej bla­sza­nej balii.

Sor­tu­jąc i paku­jąc, rudo­włosy męż­czy­zna wyda­wał się zado­wo­lony. Gdyby jed­nak przyj­rzeć się uważ­niej, można by zauwa­żyć, że pod­czas gdy jego ręce pozo­sta­wały zajęte, wzrok błą­dził gdzieś daleko. I cho­ciaż wyraz twa­rzy obe­rży­sta miał spo­kojny, nawet miły, nie było w nim rado­ści. Pra­cu­jąc, nie pomru­ki­wał ani nie pogwiz­dy­wał. Nie śpie­wał.

Kiedy prze­brał wszyst­kie jabłka, wyniósł meta­lową balię przez tylne drzwi do małego cie­ni­stego ogródka. Kote wsy­pał poćwiar­to­wane jabłka do drew­nia­nej prasy win­nej i zakrę­cił korbą, aż pokrywa zaczęła sta­wiać opór.

Pod­wi­nął rękawy koszuli powy­żej łokci, dłu­gimi i pięk­nymi dłońmi chwy­cił rączki prasy i pocią­gnął. Tłok prze­su­nął się po gwin­cie, naj­pierw mocno spra­so­wu­jąc jabłka, a potem miaż­dżąc je. Obrót i ponowny chwyt. Obrót i znów chwyt.

Ktoś z zewnątrz zauwa­żyłby, że pra­cu­jący męż­czy­zna nie ma cia­sto­wa­tych ramion karcz­ma­rza. Kiedy cią­gnął drew­niany uchwyt, mię­śnie jego rąk ryso­wały się wyraź­nie, napięte i skrę­cone jak liny. Stare bli­zny prze­ci­nały skórę i zni­kały. W więk­szo­ści były blade i cien­kie jak rysy na zimo­wym lodzie. Inne, czer­wone i zaognione, odci­nały się wyraź­nie na tle jasnej kar­na­cji.

Jedyne odgłosy sta­no­wiły regu­larne potrza­ski­wa­nia drewna i powolne bęb­nie­nie cydru spły­wa­ją­cego do sto­ją­cego poni­żej wia­dra. Dawało się wyczuć w tym rytm, ale nie było melo­dii; wzrok karcz­ma­rza był zagu­biony, a oczy pozba­wione rado­ści i tak jasno­zie­lone, że mogły nie­mal ucho­dzić za szare.

Rozdział 2

Ostrokrzew

Kro­ni­karz dotarł do pod­stawy scho­dów i wkro­czył do ogól­nej izby „Ostańca”, mając prze­rzu­coną przez ramię pła­ską skó­rzaną sakwę. Zatrzy­maw­szy się w przej­ściu, przyj­rzał się rudo­wło­semu karcz­ma­rzowi, pochy­la­ją­cemu się z uwagą nad czymś na ladzie.

Wcho­dząc do sali, Kro­ni­karz odchrząk­nął.

– Prze­pra­szam, że spa­łem tak długo – ode­zwał się. – To nie jest… – Głos uwiązł mu w gar­dle, kiedy ujrzał, co znaj­duje się na kon­tu­arze. – Pie­czesz cia­sto?

Kote pod­niósł wzrok znad marsz­czo­nego dwoma pal­cami brzegu wierzch­niej war­stwy.

– Cia­sta – popra­wił, kła­dąc nacisk na liczbę mnogą. – Tak. Dla­czego pytasz?

Kro­ni­karz otwo­rzył usta, lecz zaraz je zamknął. Jego wzrok pobiegł ku wiszą­cemu mie­czowi, sza­remu i cichemu na ścia­nie za barem, i z powro­tem ku rudo­wło­semu męż­czyź­nie, uważ­nie roz­pro­wa­dza­ją­cemu wierzch­nią war­stwę cia­sta wzdłuż kra­wę­dzi formy.

– Jakie?

– Szar­lotkę. – Kote wypro­sto­wał się i zro­bił trzy równe nacię­cia na wierz­chu cia­sta. – Wiesz, jak trudno upiec dobre cia­sto?

– Nie bar­dzo – przy­znał Kro­ni­karz i rozej­rzał się ner­wowo. – Gdzie jest twój pomoc­nik?

– Tylko sam Bóg może odgad­nąć coś takiego – powie­dział obe­rży­sta. – To dosyć trudne. Cho­dzi mi o pie­cze­nie cia­sta. Nie pomy­ślał­byś nawet, ale jest z tym sporo roboty. Chleb to łatwi­zna. Zupa to drob­nostka. Pud­ding też. Ale cia­sto jest skom­pli­ko­wane. To coś, czego byś się ni­gdy nie domy­ślił, póki byś sam tego nie spró­bo­wał.

Kro­ni­karz wyra­ził zgodę nie­zde­cy­do­wa­nym ski­nie­niem głowy, spra­wia­jąc przy tym wra­że­nie zagu­bio­nego, jeśli cho­dzi o to, czego by jesz­cze można się po nim spo­dzie­wać. Strzą­snął z sie­bie torbę i poło­żył ją na pobli­skim stole.

Kote wytarł dło­nie w far­tuch.

– Wiesz, że kiedy wyci­śniesz z jabłek sok, to pozo­staje miąższ?

– Wytło­czyny?

– Wytło­czyny – potwier­dził Kote z głę­boką ulgą. – Tak to się nazywa. Co się z nimi robi, kiedy wyci­śnie się sok?

– Z wino­gro­no­wych wytło­czyn można uzy­skać słabe wino – odparł Kro­ni­karz. – Albo olej, jeśli masz ich dużo. Jed­nak wytło­czyny z jabłek są raczej bez­u­ży­teczne. Możesz je wyko­rzy­stać jako nawóz albo mierzwę, ale w żad­nym wypadku nie są zbyt uży­teczne. Ludzie wyko­rzy­stują je głów­nie do kar­mie­nia bydła.

Kote ski­nął głową w zamy­śle­niu.

– Nie wydaje się, żeby je po pro­stu wyrzu­cano. Tutaj wszystko wyko­rzy­stuje się w taki czy inny spo­sób. Wytło­czyny. – Wypo­wie­dział to słowo, jakby je sma­ko­wał. – Nie­po­koi mnie to od dwóch lat.

– Każdy w mia­steczku mógł ci to powie­dzieć – zauwa­żył ze zdzi­wie­niem Kro­ni­karz.

Karcz­marz zmarsz­czył brwi.

– Jeśli to jest coś, co wie każdy, to nie mogę sobie pozwo­lić na pyta­nie o to – stwier­dził.

Roz­legł się trzask zamy­ka­nych drzwi, a potem prze­ni­kliwe, prze­miesz­cza­jące się gwiz­da­nie. Z kuchni wynu­rzył się Bast, nio­sąc narę­cze kłu­ją­cych gałęzi ostro­krzewu, zawi­nięte w białe prze­ście­ra­dło.

Kote ski­nął smutno głową i zatarł dło­nie.

– Wspa­niale. A teraz, jak my…. – Zmru­żył oczy. – Czy to są moje naj­lep­sze prze­ście­ra­dła?

Bast spoj­rzał na swój tłu­mok.

– No cóż, Reshi – powie­dział wolno. – To zależy. Czy masz jesz­cze gor­sze prze­ście­ra­dła?

W oczach karcz­ma­rza bły­snęła złość i Kote wes­tchnął.

– To chyba nie ma zna­cze­nia. – Się­gnął przed sie­bie i wycią­gnął z wiązki poje­dyn­czą gałąź. – Po co nam to?

Bast wzru­szył ramio­nami.

– Sam nie bar­dzo mam poję­cie, Reshi. Wiem, że Sithe zwy­kli nosić na gło­wach korony z ostro­krzewu, kiedy polo­wali konno na tan­ce­rzy skóry…

– Nie możemy się szwen­dać po oko­licy w koro­nach z ostro­krzewu – powie­dział Kote lek­ce­wa­żąco. – Ludzie będą gadali.

– Nie obcho­dzi mnie, co myślą miej­scowe buraki – mruk­nął Bast, zacząw­szy spla­tać ze sobą kilka dłu­gich, ela­stycz­nych gałęzi. – Kiedy tan­cerz wnik­nie w cie­bie, sta­jesz się mario­netką. Może cię zmu­sić, żebyś odgryzł sobie język. – Uniósł na wyso­kość głowy na wpół ufor­mo­wane kółko, spraw­dza­jąc, czy pasuje. Zmarsz­czył nos. – Kłuje.

– W opo­wie­ściach, które sły­sza­łem – rzekł Kote – ostro­krzew także więzi ich wewnątrz ciała.

– Nie mogli­by­śmy nosić po pro­stu żelaza? – zapy­tał Kro­ni­karz. Dwaj męż­czyźni za barem spoj­rzeli na niego cie­ka­wie, jakby nie­mal zapo­mnieli o jego obec­no­ści. – Cho­dzi mi o to, że jeśli to był faelin…

– Nie mów faelin – powie­dział Bast z lek­ce­wa­że­niem. – Brzmi dzie­cin­nie. To fae. Faen, jeśli musisz wie­dzieć.

Kro­ni­karz wahał się chwilę, po czym pod­jął temat.

– Jeśli to coś wśliź­nie się do ciała kogoś noszą­cego żelazo, to czy nie zaboli go to? Czy nie wysko­czy zwy­czaj­nie z powro­tem?

– Mogą cię zmu­sić do odgry­zie­nia. Two­jego wła­snego. Języka – powtó­rzył Bast, jakby prze­ma­wiał do szcze­gól­nie upo­śle­dzo­nego dziecka. – Kiedy znajdą się już w ciele, użyją two­jej dłoni, byś wyjął sobie oko z taką łatwo­ścią, z jaką zerwał­byś sto­krotkę. Dla­czego uwa­żasz, że nie poświę­ci­łyby tro­chę czasu na pozby­cie się bran­so­letki czy pier­ście­nia? – Pokrę­cił głową, patrząc na swoje palce, które zręcz­nie wpla­tały kolejną gałązkę ostro­krzewu w wia­nek. – Poza tym niech mnie szlag, gdy­bym miał nosić żelazo.

– Jeśli potra­fią wyska­ki­wać z ciał, to dla­czego zeszłej nocy nie porzu­ciły po pro­stu tam­tego czło­wieka? – zapy­tał Kro­ni­karz. – Dla­czego nie wsko­czyły w jed­nego z nas?

Nastała długa chwila mil­cze­nia, zanim Bast pojął, że pozo­stali dwaj męż­czyźni patrzą na niego.

– Mnie pyta­cie? – Zaśmiał się z nie­do­wie­rza­niem. – Nie mam poję­cia. Anpauen. Ostatni tan­ce­rze zostali wytro­pieni setki lat temu. Długo przed moim cza­sem. Ja sły­sza­łem tylko opo­wie­ści.

– To skąd wiemy, że to coś nie wysko­czyło? – docie­kał Kro­ni­karz, wolno cedząc słowa, jakby czuł nie­chęć do samego aktu pyta­nia. – Skąd wiemy, czy go tu na­dal nie ma? – Usiadł sztywno na swoim miej­scu. – Skąd wiemy, że nie jest teraz w jed­nym z nas?

– Wydaje się, że zde­chło, kiedy umarło ciało najem­nika – odparł Kote. – Widzie­li­by­śmy, gdyby je opusz­czało. – Zer­k­nął na Basta. – Powinny wyglą­dać jak mroczny cień lub dym, kiedy wycho­dzą z ciała, prawda?

Bast ski­nął głową.

– Poza tym gdyby wysko­czyło, mając nowe ciało, zaczę­łoby zabi­jać ludzi. Tak zwy­kle postę­pują. Prze­ska­kują z ciała do ciała, aż w końcu wszy­scy leżą mar­twi.

Obe­rży­sta posłał Kro­ni­ka­rzowi doda­jący otu­chy uśmiech.

– Widzisz? Być może to wcale nie był tan­cerz. Być może tylko coś podob­nego.

Kro­ni­karz miał wzrok tro­chę dziki.

– Ale skąd mamy mieć pew­ność? Może być teraz w kimś z mia­steczka…

– Mogłoby być we mnie – rzekł bez­tro­sko Bast. – Być może cze­kam tylko, byś opu­ścił gardę, a potem ugryzę cię w klatkę pier­siową, tuż ponad ser­cem, i wypiję z cie­bie całą krew. Jak­bym wysy­sał sok ze śliwki.

Usta Kro­ni­ka­rza zamie­niły się w wąską kre­skę.

– To nie jest zabawne.

Bast pod­niósł wzrok i obda­rzył Kro­ni­ka­rza zawa­diac­kim, sze­ro­kim uśmie­chem. Coś jed­nak było nie tak z tym gry­ma­sem. Trwał tro­chę zbyt długo. Uśmiech był za sze­roki. Spoj­rze­nie sku­piało się nieco w bok od skryby, Bast nie patrzył wprost na niego. Zamarł na chwilę, a jego zręczne palce prze­stały się poru­szać wśród zie­lo­nych liści. Popa­trzył z zacie­ka­wie­niem na dło­nie i upu­ścił na kon­tuar na wpół skoń­czony wia­nek ostro­krzewu. Uśmiech zmie­nił się w pozba­wiony wyrazu gry­mas; Bast rozej­rzał się tępo po pomiesz­cze­niu.

– Te veyan? – ode­zwał się dziw­nym gło­sem, z oczami szkli­stymi i męt­nymi. – Te-tan­ten ven­te­la­net?

Rap­tem, poru­sza­jąc się z prze­ra­ża­jącą szyb­ko­ścią, wysko­czył zza baru i rzu­cił się w kie­runku Kro­ni­ka­rza. Skryba wypry­snął ze swo­jego miej­sca, ucie­ka­jąc chyżo jak strzała. Prze­wró­cił dwa stoły i kilka krze­seł, ale stopa zaplą­tała mu się i Kro­ni­karz zwa­lił się bez­wład­nie na pod­łogę. Sza­leń­czo młó­cąc rękami i nogami, poczoł­gał się ku drzwiom.

Prze­ra­żony i blady skryba rzu­cił szyb­kie spoj­rze­nie przez ramię i ujrzał, że Bast nie zro­bił wię­cej niż trzy kroki. Młody ciem­no­włosy męż­czy­zna stał obok kon­tu­aru, zgięty nie­mal wpół, i trząsł się z nie­opa­no­wa­nego śmie­chu. Jedną dło­nią zasła­niał sobie twarz, pod­czas gdy drugą celo­wał w Kro­ni­ka­rza. Śmiał się tak bar­dzo, że led­wie był w sta­nie oddy­chać. Po chwili musiał wycią­gnąć rękę i uchwy­cić się baru.

Kro­ni­karz był wście­kły.

– Ty dupku! – krzyk­nął, pod­no­sząc się z mozo­łem na równe nogi. – Ty… ty dupku!

Na­dal zano­sząc się śmie­chem, Bast pod­niósł dło­nie i wyko­nał słaby gest chwy­ta­nia w szpony, niczym dziecko uda­jące niedź­wie­dzia.

– Bast – zła­jał go karcz­marz. – Daj spo­kój. Naprawdę.

Cho­ciaż głos Kote’a był surowy, w jego oczach błysz­czała weso­łość. Usta mu drżały, gdy sta­rał się zapa­no­wać nad uśmie­chem.

Poru­sza­jąc się z ura­żoną god­no­ścią, Kro­ni­karz zajął się usta­wia­niem na miej­scach sto­łów i stoł­ków, stu­ka­jąc nimi gło­śniej, niż było trzeba. Kiedy wró­cił w końcu do zaj­mo­wa­nego wcze­śniej sto­lika, usiadł przy nim sztywno. Do tego czasu Bast zna­lazł się ponow­nie za barem; dyszał ciężko i sku­piał się usil­nie na ostro­krze­wie w swo­ich dło­niach.

Kro­ni­karz spoj­rzał na niego i poma­so­wał sobie goleń. Bast zdu­sił coś, co mogło być kaszl­nię­ciem.

Kote zachi­cho­tał cicho i wycią­gnąw­szy ze sterty kolejną gałąź ostro­krzewu, dodał ją do dłu­giej liny, którą spla­tał. Pod­niósł wzrok i spoj­rzał Kro­ni­ka­rzowi w oczy.

– Zanim zapo­mnę o tym wspo­mnieć, ludzie będą tu dzi­siaj zaglą­dać, żeby sko­rzy­stać z two­ich usług skryby.

Kro­ni­karz spra­wiał wra­że­nie zasko­czo­nego.

– Przyjdą teraz?

Kote ski­nął głową i wes­tchnął poiry­to­wany.

– Tak, wieść się już roze­szła, więc nie można temu zara­dzić. Trzeba się będzie nimi zająć, kiedy się zja­wią. Na szczę­ście wszy­scy mający obie ręce sprawne będą do połu­dnia zajęci na polach, więc nie musimy się tym mar­twić aż do…

Obe­rży­sta gme­rał nie­zdar­nie pal­cami; zła­mał gałąź ostro­krzewu i cierń wbił mu się głę­boko w mię­si­stą część kciuka. Rudo­włosy zmarsz­czył ze zło­ścią brwi, patrząc na dłoń, na któ­rej wzbie­rała kro­pla krwi, jaskra­wej jak jagoda, i pod­niósł kciuk do ust. Całe roz­ba­wie­nie znik­nęło z jego twa­rzy, oczy miał ciemne, a spoj­rze­nie twarde, kiedy spoj­rzał ponow­nie na Kro­ni­ka­rza. Odrzu­cił na wpół ukoń­czoną linę gestem tak dosad­nie nie­dba­łym, że było to nie­mal prze­ra­ża­jące.

– Zmie­rzam do tego, że powin­ni­śmy dobrze wyko­rzy­stać czas, zanim zaczną nam prze­szka­dzać – powie­dział już zupeł­nie opa­no­wany. – Ale naj­pierw pew­nie miał­byś ochotę na śnia­da­nie.

– Jeśli nie spra­wi­łoby to zbyt­niego kło­potu – zgo­dził się chęt­nie Kro­ni­karz.

– Ani tro­chę – odparł Kote, odwra­ca­jąc się i zmie­rza­jąc do kuchni.

Bast obser­wo­wał go zanie­po­ko­jony.

– Nie zapo­mnij zdjąć cydru z pieca i odsta­wić go do osty­gnię­cia! – zawo­łał za nim gło­śno. – Ostat­nia par­tia przy­po­mi­nała bar­dziej dżem niż sok. Poza tym zna­la­złem tro­chę ziół, kiedy mnie tu nie było. Są na beczce na desz­czówkę. Powi­nie­neś je obej­rzeć, żeby spraw­dzić, czy przy­da­dzą się do kola­cji.

Zostaw­szy sami w szynku, Bast i Kro­ni­karz mie­rzyli się dłuż­szą chwilę wzro­kiem ponad barem. Jedy­nym dźwię­kiem było odle­głe trza­śnię­cie zamy­ka­ją­cych się tyl­nych drzwi.

Przy­glą­da­jąc się jej ze wszyst­kich stron, Bast doko­nał ostat­nich popra­wek korony trzy­ma­nej w dło­niach. Pod­niósł ją do twa­rzy, jakby chciał pową­chać. Zamiast tego jed­nak zamknął oczy, nabrał pełne płuca powie­trza i wydmuch­nął je w liście ostro­krzewu tak deli­kat­nie, że ledwo się poru­szyły.

Otwo­rzyw­szy oczy, Bast uśmiech­nął się cza­ru­jąco, prze­pra­sza­jąco i pod­szedł do Kro­ni­ka­rza.

– Masz. – Wycią­gnął wia­nek ostro­krzewu w stronę sie­dzą­cego męż­czy­zny.

Kro­ni­karz nawet nie drgnął.

Uśmiech Basta nie znik­nął.

– Nie zauwa­ży­łeś tego, bo byłeś zajęty prze­wra­ca­niem się – powie­dział cicho – ale on naprawdę się śmiał, kiedy pierzch­ną­łeś. Trzy grom­kie wybu­chy śmie­chu z głębi trzewi. Ma taki cudowny śmiech. Jest jak owoc. Jak muzyka. Nie sły­sza­łem go od całych mie­sięcy.

Uśmie­cha­jąc się nie­śmiało, Bast ponow­nie wycią­gnął przed sie­bie wie­niec ostro­krzewu.

– Zatem to jest dla cie­bie. Uży­łem tyle gram­ma­rie, ile trzeba było, więc pozo­sta­nie zie­lony i żywy dłu­żej, niż mógł­byś się spo­dzie­wać. Zebra­łem ostro­krzew we wła­ściwy spo­sób i uplo­tłem wła­snymi rękami. Wyszu­kany, wyko­nany i przy­nie­siony na miej­sce. – Wycią­gnął wie­niec nieco dalej przed sie­bie, niczym zde­ner­wo­wany chło­pak bukiet kwia­tów. – Masz. To pre­zent z dobroci serca. Ofe­ruję go bez zobo­wią­zań, dzier­żawy lub zastawu.

Waha­jąc się, Kro­ni­karz wycią­gnął rękę i wziął koronę. Obej­rzał ją, obra­ca­jąc w dło­niach. Czer­wone owoce spo­czy­wały wśród ciem­no­zie­lo­nych liści jak klej­noty, a całość była tak zręcz­nie uple­ciona, że cier­nie ster­czały na zewnątrz. Skryba ostroż­nie nasa­dził wie­niec na głowę. Przy­le­gał mu do czoła ide­al­nie.

Bast wyszcze­rzył się.

– Pozdro­wiony niech będzie Pan z Misrule! – krzyk­nął, wyrzu­ca­jąc w górę ręce. Wybuch­nął weso­łym śmie­chem.

Kro­ni­karz zdjął koronę z głowy i się uśmiech­nął.

– A zatem – ode­zwał się łagod­nie, opusz­cza­jąc dło­nie na podo­łek – czy to ozna­cza, że mię­dzy nami wszystko w porządku?

Bast, zdzi­wiony, prze­chy­lił głowę.

– Słu­cham?

Kro­ni­karz spoj­rzał nie­pew­nie.

– Odno­śnie do tego, co mówi­łeś… zeszłej nocy…

Bast wyglą­dał na zasko­czo­nego.

– Och, nie – powie­dział poważ­nie, krę­cąc głową. – Nie. Ani tro­chę. Nale­żysz do mnie, aż do szpiku kości. Jesteś narzę­dziem mojego pra­gnie­nia. – Strze­lił spoj­rze­niem w kie­runku kuchni, nagle zgorzk­niały. – A ty wiesz, czego pra­gnę. Spraw, by pamię­tał, że jest kimś wię­cej niż pierw­szy lep­szy karcz­marz pie­kący cia­sta. – Ostat­nie słowo nie­mal wypluł.

Kro­ni­karz poru­szył się nie­spo­koj­nie na krze­śle, odwra­ca­jąc wzrok.

– Wciąż nie wiem, co mogę zro­bić.

– Uczyń wszystko, co możesz – pora­dził cicho Bast. – Wydo­bę­dziesz go z niego samego. Obu­dzisz go. – Ostat­nie słowa wypo­wie­dział gwał­tow­nie. Oparł dłoń na barku Kro­ni­ka­rza, mru­żąc oczy. – Spra­wisz, że będzie pamię­tać. Doko­nasz tego.

Kro­ni­karz wahał się przez chwilę, po czym spoj­rzał na leżący na jego kola­nach wie­niec z ostro­krzewu i nie­znacz­nie ski­nął głową.

– Zro­bię, co w mojej mocy.

– To wszystko, co każdy z nas może uczy­nić – stwier­dził Bast i pokle­pał go przy­ja­ciel­sko po ple­cach. – Przy oka­zji, jak twoje ramię?

Skryba zakrę­cił nim młynka ruchem wyda­ją­cym się nie na miej­scu, gdyż reszta jego ciała pozo­sta­wała nie­ru­choma i sztywna.

– Zdrę­twiałe. Chłodne. Ale nie boli.

– Tego można się było spo­dzie­wać. Na twoim miej­scu nie mar­twił­bym się tym. – Bast uśmiech­nął się zachę­ca­jąco. – Wasze życie jest za krót­kie, żeby­ście przej­mo­wali się głup­stwami.

Podano śnia­da­nie – ziem­niaki, tosty, pomi­dory i jajka. Kro­ni­karz wepchnął w sie­bie nie­li­chą por­cję, a i Bast zjadł za trzech. Kote krzą­tał się, zno­sząc wię­cej drewna na komi­nek, roz­pa­la­jąc w piecu ogień w przy­go­to­wa­niu do pie­cze­nia ciast i nale­wa­jąc do dzban­ków sty­gnący cydr.

Niósł wła­śnie dwa dzbanki napoju w stronę lady, kiedy na drew­nia­nym pode­ście przed gospodą roz­le­gło się tupa­nie bucio­rów, gło­śne jak puka­nie do drzwi. Chwilę póź­niej cze­lad­nik kowala wpadł do środka. Led­wie szes­na­sto­la­tek, w mia­steczku był jed­nym z naj­wyż­szych męż­czyzn, o sze­ro­kich barach i gru­bych ramio­nach.

– Witaj, Aaro­nie – powie­dział spo­koj­nie karcz­marz. – Mógł­byś zamknąć za sobą drzwi? Na zewnątrz jest kurzawa.

Kiedy pomoc­nik kowala odwró­cił się ku drzwiom, obe­rży­sta i Bast scho­wali spo­koj­nie więk­szość ostro­krzewu pod barem, poru­sza­jąc się szybko w rytm nie­wy­po­wie­dzia­nej zgody. Zanim cze­lad­nik zwró­cił się ponow­nie ku nim, Bast bawił się leni­wie czymś, co z łatwo­ścią mogło ucho­dzić za mały, na wpół wykoń­czony wie­niec. Coś wyko­na­nego w celu zaję­cia próż­nu­ją­cych pal­ców i ode­gna­nia nudy.

Śpie­sząc ku ladzie, Aaron zda­wał się nie zauwa­żać w oto­cze­niu niczego odmien­nego.

– Panie Kote – ode­zwał się z pod­eks­cy­to­wany. – Mógł­bym dostać tro­chę suchego pro­wiantu na podróż? – Poma­chał pustym wor­kiem z konop­nego płótna. – Car­ter powie­dział, że będzie pan wie­dział, o co cho­dzi.

Karcz­marz ski­nął głową.

– Mam tro­chę chleba, sera, kieł­basy i jabłek. – Ski­nął na Basta, który chwy­cił worek i wymknął się do kuchni. – Car­ter wybiera się dokądś dzi­siaj?

– On i ja, obaj – odparł chło­pak. – Orri­so­no­wie sprze­dają dzi­siaj bara­ninę w Trei, i wyna­jęli Car­tera i mnie, żeby­śmy poje­chali z nimi ze względu na to, że drogi są tak nie­bez­pieczne, i w ogóle.

– Treya – mruk­nął karcz­marz. – Zatem nie wró­ci­cie do jutra.

Cze­lad­nik kowal­ski ostroż­nie poło­żył cienką srebrną monetę na wypo­le­ro­wa­nym maho­nio­wym bla­cie.

– Car­ter ma także nadzieję kupić nowego konia w miej­sce Nelly. Ale jeśli nie uda mu się wró­cić na jego grzbie­cie, powie­dział, to przy­pusz­czal­nie pój­dzie na kró­lew­ski żołd.

Brwi Kote’a powę­dro­wały w górę.

– Car­ter zamie­rza się zacią­gnąć?

Chło­pak obda­rzył go uśmie­chem będą­cym dziwną mie­sza­niną weso­ło­ści i smutku.

– Powiada, że nie pozo­stało mu wiele wię­cej, jeśli wróci bez konia, któ­rego mógłby zaprząc do wozu. Mówi, że w woj­sku trosz­czą się o czło­wieka, kar­mią go, wysy­łają w obce kraje, i takie tam. – Młody czło­wiek miał błysz­czący wzrok; jego twarz wyra­żała coś pomię­dzy chło­pię­cym entu­zja­zmem a poważ­nym męskim nie­po­ko­jem. – Poza tym teraz za zacią­gnię­cie się nie dają ludziom srebr­nego nobla. Dzi­siaj, kiedy pod­pi­szesz listę, dają ci roy­ala. Całego zło­tego roy­ala!

Obe­rży­sta spo­sęp­niał.

– Car­ter jest jedy­nym, który myśli się zacią­gnąć, co? – Spoj­rzał chło­pa­kowi w oczy.

– Royal to mnó­stwo forsy – przy­znał cze­lad­nik z nie­śmia­łym uśmie­chem. – A odkąd mój tata umarł, a mama spro­wa­dziła się z Ran­nish, sytu­acja zro­biła się trudna.

– A co myśli twoja matka o tym, że wziął­byś kró­lew­ski pie­niądz?

Twarz chło­paka zapa­dła się.

– Nie bierz jej strony – poskar­żył się. – Sądzi­łem, że zro­zu­miesz. Jesteś męż­czy­zną, wiesz, że facet musi zaopie­ko­wać się matką.

– Wiem, że ona wola­łaby mieć cię w domu, wie­dząc, żeś bez­pieczny, zamiast żebyś się kąpał w zło­cie, chłop­cze.

– Mam dość ludzi nazy­wa­ją­cych mnie „chłop­cem”! – wark­nął cze­lad­nik kowal­ski, a twarz mu poczer­wie­niała. – Mogę się przy­dać w woj­sku. Kiedy zmu­simy już rebe­lian­tów do ślu­bo­wa­nia len­ni­czej wier­no­ści Skru­szo­nemu Kró­lowi, sytu­acja zacznie się popra­wiać. Skoń­czy się nakła­da­nie podat­ków. Ben­tley­owie nie stracą swo­jej ziemi. Drogi będą znowu bez­pieczne. – Twarz mu spo­chmur­niała i nie wyda­wała się wcale taka młoda. – I wtedy moja mama nie będzie musiała sie­dzieć cała w ner­wach, kiedy nie ma mnie w domu – dodał ponuro. – Prze­sta­nie się budzić trzy razy w ciągu nocy, żeby spraw­dzić okien­nice i sztabę u drzwi.

Aaron napo­tkał wzrok karcz­ma­rza i wypro­sto­wał się. Kiedy prze­stał się gar­bić, był nie­mal o głowę wyż­szy od obe­rży­sty.

– Cza­sem czło­wiek musi sta­nąć za swego króla i kraj.

– A Rose? – zapy­tał cicho karcz­marz.

Cze­lad­nik zaru­mie­nił się i zakło­po­tany spu­ścił wzrok. Barki opa­dły mu ponow­nie i zapadł się w sobie jak żagiel pozba­wiony wia­tru.

– Panie, czy wszy­scy o nas wie­dzą?

Obe­rży­sta ski­nął głową z łagod­nym uśmie­chem na ustach.

– W takim mia­steczku nie ma tajem­nic.

– Cóż – rzekł zde­cy­do­wa­nie Aaron. – Robię to także dla niej. Dla nas. Z roy­alem i zaosz­czę­dzo­nymi pie­niędzmi mogę kupić nam dom albo posta­wić wła­sną kuź­nię, nie musząc zwra­cać się o pożyczkę do jakie­goś lichwia­rza.

Kote chciał coś powie­dzieć, ale się roz­my­ślił. Patrzył przez czas trwa­nia dłu­giego, głę­bo­kiego odde­chu, aż w końcu ode­zwał się, jakby dobie­rał słów z wielką ostroż­no­ścią.

– Wiesz, Aaro­nie, kto to jest Kvo­the?

Cze­lad­nik kowal­ski prze­wró­cił oczami.

– Nie jestem idiotą. Opo­wia­da­li­śmy o nim histo­rie zeszłej nocy, pamię­tasz? – Spoj­rzał ponad ramie­niem obe­rży­sty w stronę kuchni. – Słu­chaj, muszę już iść. Car­ter będzie wście­kły jak zmo­kła kwoka, jeśli…

Kote mach­nął uspo­ka­ja­jąco ręką.

– Ubiję z tobą inte­res, Aaro­nie. Posłu­chaj tego, co ci muszę powie­dzieć, a dam wam pro­wiant za darmo. – Prze­su­nął srebrną monetę z powro­tem po ladzie. – Za to będziesz mógł kupić Rose coś ład­nego w Trei.

Aaron ski­nął ostroż­nie głową.

– W porządku.

– Czego dowie­dzia­łeś się o nim z opo­wie­ści, które sły­sza­łeś? Jaki jest, twoim zda­niem?

Aaron się roze­śmiał.

– Poza tym że mar­twy?

Kote uśmiech­nął się blado.

– Prócz tego, że nie żyje.

– Znał wszyst­kie rodzaje tajem­nej magii – odparł Aaron. – Znał sześć słów, które mógł wyszep­tać do ucha konia, by ten prze­biegł sto mil. Potra­fił zamie­niać żelazo w złoto i chwy­tać bły­ska­wicę w kwar­towy słój, by zacho­wać ją na póź­niej. Znał pieśń otwie­ra­jącą wszyst­kie zamki i potra­fił jedną ręką prze­dziu­ra­wić grube dębowe drzwi… – Aaron urwał. – Prawdę mówiąc, to zależy od opo­wie­ści – pod­jął po chwili. – Cza­sami jest dobrym face­tem, jak książę Galant. Raz oca­lił dziew­częta przed bandą ogrów…

Kolejny mdły uśmiech.

– Wiem.

– …ale w innych opo­wie­ściach to praw­dziwy drań – cią­gnął Aaron. – Wykradł z Uni­wer­sy­tetu taj­niki magii. To z tej przy­czyny go stam­tąd wyrzu­cili, wiesz? I nie dla­tego nazwali go Kvo­the’em Kró­lo­bójcą, że był dobry w grze na lutni.

Uśmiech znik­nął, obe­rży­sta jed­nak ski­nął głową.

– Zga­dza się. Ale jaki był?

Brwi Aarona się nastro­szyły.

– Miał rude włosy, jeśli o to ci cho­dzi. Poja­wia się to we wszyst­kich histo­riach. Praw­dziwy dia­beł z mie­czem. Był strasz­nie mądry. Miał także praw­dzi­wie złote usta, potra­fił się wyłgać z wszel­kich opre­sji.

Karcz­marz potwier­dził ski­nie­niem głowy.

– Racja. Więc jeśli był­byś Kvo­the’em, strasz­nie mądrym, jak mówisz, i nagle za twoją głowę dawa­liby tysiąc roy­ali i księ­stwo każ­demu, kto ją zetnie, to co byś zro­bił?

Cze­lad­nik kowal­ski pokrę­cił głową i wzru­szył ramio­nami, naj­wy­raź­niej stro­piony.

– No cóż, gdy­bym to ja był Kvo­the’em – powie­dział obe­rży­sta – to sfin­go­wał­bym wła­sną śmierć, zmie­nił imię i zna­lazł jakieś małe mia­steczko na odlu­dziu. Potem otwo­rzył­bym karczmę i zro­bił wszystko, żeby znik­nąć. – Spoj­rzał na mło­dego męż­czy­znę. – Oto, co bym zro­bił.

Spoj­rze­nie Aarona sko­czyło ku rudym wło­som karcz­ma­rza, na miecz wiszący nad barem, po czym cze­lad­nik zato­pił je ponow­nie w oczach obe­rży­sty.

Kote ski­nął wolno głową i wska­zał Kro­ni­ka­rza.

– Ten facet nie jest zwy­czaj­nym skrybą. Jest histo­ry­kiem, który zja­wił się tutaj, by spi­sać praw­dziwe dzieje mojego życia. Omi­nął cię począ­tek, ale jeśli­byś miał ochotę, to możesz wysłu­chać reszty. – Uśmiech­nął się swo­bod­nie. – Mogę opo­wie­dzieć ci histo­rie, jakich nikt wcze­śniej nie sły­szał. Opo­wie­ści, jakich nikt ni­gdy nie usły­szy. Histo­rie o Felu­ria­nie, o tym, jak uczy­łem się sztuki walki od Ade­mów. Prawdę o księż­niczce Ariel. – Obe­rży­sta się­gnął ponad barem i dotknął ramie­nia chłopca. – Prawda jest taka, Aaro­nie, że mam do cie­bie sła­bość. Sądzę, że jesteś nie­zwy­kle bystry, i nie chcę widzieć, że mar­nu­jesz sobie życie. – Zaczerp­nął głę­boko powie­trza i spoj­rzał ter­mi­na­to­rowi kowal­skiemu pro­sto w twarz. Oczy miał wstrzą­sa­jąco zie­lone. – Wiem, jak się zaczęła ta wojna. Znam prawdę o niej. Kiedy ją usły­szysz, nie będziesz się tak palił do ucieczki i śmierci w jej ogniu. – Kote wska­zał gestem jedno z wol­nych krze­seł przy stole Kro­ni­ka­rza i uśmiech­nął się cza­ru­jąco niczym książę z bajki. – Co na to powiesz?

Przez dłuż­szą chwilę Aaron patrzył poważ­nie na karcz­ma­rza, wzrok ucie­kał mu ku mie­czowi i znów w dół.

– Jeśli naprawdę jesteś… – Głos go zawiódł, ale na twa­rzy malo­wało się pyta­nie.

– Naprawdę jestem – zapew­nił go łagod­nie Kote.

– …to czy mogę zoba­czyć twoją pozba­wioną koloru opoń­czę? – dokoń­czył cze­lad­nik z uśmie­chem.

Ujmu­jący uśmiech karcz­ma­rza zesztyw­niał i skru­szał jak tafla potrza­ska­nego szkła.

– Mylisz Kvo­the’a z Tabor­li­nem Wiel­kim – ode­zwał się rze­czowo Kro­ni­karz z dru­giego końca pomiesz­cze­nia. – Tabor­lin miał bez­barwną pele­rynę.

Aaron odwró­cił się do skryby zasko­czony.

– Co zatem miał Kvo­the, co?

– Opoń­czę z cie­nia – odparł Kro­ni­karz. – Jeśli dobrze pamię­tam.

Chło­pak odwró­cił się z powro­tem w stronę karcz­ma­rza.

– Możesz mi zatem poka­zać swoją opoń­czę z cie­nia? – popro­sił. – Albo odro­binę magii? Zawsze chcia­łem to zoba­czyć. Wystar­czy­łoby nieco ognia albo jakaś bły­ska­wica. Nie chciał­bym cię zmę­czyć.

Zanim karcz­marz zdo­łał odpo­wie­dzieć, Aaron wybuch­nął nagle śmie­chem.

– Tylko robię sobie z pana jaja, panie Kote. – Uśmiech­nął się ponow­nie, tym razem sze­rzej. – Panie i Pani, ni­gdy w życiu nie sły­sza­łem takiego łga­rza. Nawet mój wuj Alvan nie powie­działby nic podob­nego z rów­nie szczerą twa­rzą.

Obe­rży­sta spu­ścił wzrok i wymam­ro­tał coś nie­zro­zu­mia­łego. Aaron się­gnął ponad ladą i oparł sze­roką dłoń na barku Kote’a, nie­świa­do­mie naśla­du­jąc wcze­śniej­szy gest karcz­ma­rza.

– Wiem, że po pro­stu stara się mi pan pomóc, panie Kote – powie­dział ser­decz­nie. – Jest pan dobrym czło­wie­kiem i prze­my­ślę sobie, co pan powie­dział. Nie śpie­szy mi się do zaciągu. Chcę się tylko kry­tycz­nie przyj­rzeć moim moż­li­wo­ściom. – Cze­lad­nik pokrę­cił żało­śnie głową. – Przy­się­gam. Wszy­scy od rana na mnie najeż­dżają. Mama powie­działa, że ma suchoty. Rose oświad­czyła, że jest w ciąży. – Chi­cho­cząc prze­cią­gnął pal­cami przez włosy. – Ale pań­skie kłam­stwo wygrywa w cuglach, muszę przy­znać.

– No cóż, wiesz… – Kote zmu­sił się do uśmie­chu. – Nie mógł­bym spoj­rzeć two­jej matce w oczy, gdy­bym nie spró­bo­wał.

– Może by się panu udało, gdyby wybrał pan coś łatwiej­szego do prze­łknię­cia – powie­dział Aaron. – Wszy­scy prze­cież wie­dzą, że miecz Kvo­the’a był wyko­nany ze sre­bra. – Strze­lił oczami ku orężu wiszą­cemu na ścia­nie. – I że nie nazy­wał się „Sza­leń­stwo”. To był Kay­sera, „Zabójca Poetów”.

Sły­sząc to, obe­rży­sta cof­nął się nieco.

– „Zabójca Poetów”?

Aaron poki­wał zawzię­cie głową.

– Tak, pro­szę pana. A pań­ski skryba ma rację. Jego płaszcz był utkany z paję­czyn i cieni, a na wszyst­kich pal­cach nosił pier­ście­nie. Jak to szło?

Na jed­nej ręce nosił pier­ście­nie z kamie­nia,

Żelazo, bursz­tyn i kość.

Na dru­giej…

Cze­lad­nik kowal­ski zmarsz­czył brwi.

– Nie pamię­tam reszty. Było tam coś o ogniu.

Wyraz twa­rzy karcz­ma­rza był nie­czy­telny. Spoj­rzał w dół, gdzie jego wła­sne dło­nie spo­czy­wały roz­ca­pie­rzone na bla­cie baru, i po chwili wyre­cy­to­wał:

Na dru­giej nie­spo­ty­kane.

Jeden pier­ścień jak w kręgu pły­nąca krew.

Inny jak wia­tru wiew,

Lodowy ze skazą w środku.

Luźny słabo lśnił pier­ścień ognia,

A ostatni był bez imie­nia.

– Otóż to – powie­dział Aaron, uśmie­cha­jąc się. – Nie masz żad­nego z nich, gdzieś tam za ladą, co?

Wspiął się na palce, jakby chciał zyskać lep­szą per­spek­tywę. Kote obda­rzył go nie­pew­nym, wsty­dli­wym uśmie­chem.

– Nie. Nie mogę powie­dzieć, żebym miał.

Obaj wzdry­gnęli się, kiedy Bast hała­śli­wie zwa­lił jutowy worek na blat.

– To wystar­czy dla cie­bie i Car­tera na dwa dni, i jesz­cze powinno coś zostać – powie­dział obce­sowo.

Aaron zarzu­cił worek na ramię i ruszył do wyj­ścia, ale jesz­cze zatrzy­mał się i spoj­rzał na męż­czyzn za barem.

– Nie lubię pro­sić o przy­sługi. Stary Cob obie­cał, że będzie doglą­dał mojej matki, ale…

Bast obszedł kon­tuar i zaczął zaga­niać chło­paka w stronę drzwi.

– Nic jej nie będzie, jak sądzę. Zaj­rzę także do Rose, jeśli chcesz. – Uśmiech­nął się do cze­lad­nika sze­roko i lubież­nie. – Tylko żeby spraw­dzić, czy nie czuje się samotna, i w ogóle.

– Będę wdzięczny – odparł Aaron z wyraźną ulgą w gło­sie. – Była tro­chę wytrą­cona z rów­no­wagi, kiedy wycho­dzi­łem. Przy­da­łaby się jej odro­bina pocie­sze­nia.

Bast zamarł w poło­wie otwie­ra­nia drzwi gospody i spoj­rzał na ple­czy­stego chło­paka z naj­wyż­szym scep­ty­cy­zmem. Potem pokrę­cił głową i otwo­rzył drzwi do końca.

– Dobra, zmy­kaj. Baw się dobrze w wiel­kim mie­ście. Nie pij wody.

Bast zamknął drzwi i oparł się o nie czo­łem, jakby nagle poczuł się zmę­czony.

– Przy­da­łaby się jej odro­bina pocie­sze­nia? – powtó­rzył z nie­do­wie­rza­niem. – Cofam wszystko, co powie­dzia­łem kie­dy­kol­wiek na temat bystro­ści tego chło­paka.

Odwró­cił się w stronę baru, oskar­ży­ciel­skim gestem celu­jąc pal­cem w kie­runku zamknię­tych drzwi.

– Oto, co się dzieje – rzekł zde­cy­do­wa­nie do wszyst­kich obec­nych – gdy ktoś cały dzień kuje żelazo.

Karcz­marz zachi­cho­tał nie­we­soło, opie­ra­jąc się o kon­tuar.

– To tyle, jak cho­dzi o moje legen­darne złote usta.

Bast prych­nął pogar­dli­wie.

– Ten chło­pak to idiota, Reshi.

– A ja powi­nie­nem się poczuć lepiej, Bast, gdyż nie zdo­ła­łem prze­ko­nać idioty?

Kro­ni­karz odchrząk­nął cicho.

– To wygląda raczej na podzwonne przed­sta­wie­nia, jakie tutaj wysta­wiasz – powie­dział. – Tak dobrze odgry­wa­łeś rolę obe­rży­sty, że nie potra­fią myśleć o tobie ina­czej. – Zato­czył ramie­niem krąg, wska­zu­jąc pusty szynk. – Szcze­rze mówiąc, jestem zasko­czony, że nara­ził­byś życie tylko po to, by powstrzy­mać chło­paka przed wstą­pie­niem do armii.

– Nie ryzy­ko­wa­łem tak wiele – odparł karcz­marz. – Co to za życie?! – Wypro­sto­wał się, wyszedł przed kon­tuar i skie­ro­wał do sto­lika Kro­ni­ka­rza. – Jestem odpo­wie­dzialny za każ­dego, kto ginie z powodu tej głu­piej wojny. Mia­łem po pro­stu nadzieję na oca­le­nie jed­nego czło­wieka. Naj­wy­raź­niej nawet to mnie prze­ra­sta. – Opadł na krze­sło naprze­ciwko skryby. – Na czym skoń­czy­li­śmy wczo­raj? Nie ma sensu, żebym się powta­rzał, jeśli można tego unik­nąć.

– Przy­wo­ła­łeś wiatr i dałeś posma­ko­wać Ambrose’owi tro­chę tego, co mu się nale­żało – pod­po­wie­dział Bast ze swo­jego miej­sca przy drzwiach. – I wzdy­cha­łeś dość ogni­ście do swo­jej uko­cha­nej.

Kote pod­niósł wzrok.

– Ja nie wzdy­cham, Bast.

Kro­ni­karz pod­niósł pła­ską skó­rzaną torbę i wyjął z niej arkusz papieru, w trzech czwar­tych pokryty pre­cy­zyj­nym pismem.

– Mogę ci prze­czy­tać ostatni frag­ment, jeśli chcesz.

Kote wycią­gnął dłoń.

– Potra­fię czy­tać twój szyfr na tyle dobrze, żeby samemu to zro­bić – powie­dział ze znu­że­niem. – Daj mi to. Może to zaleje pompę. – Zer­k­nął na Basta. – Chodź i sia­daj, jeśli zamie­rzasz słu­chać. Nie chcę, żebyś ster­czał nade mną.

Bast popę­dził zająć miej­sce, a Kote wziął głę­boki oddech i prze­le­ciał wzro­kiem ostat­nią stronę spi­sa­nej wczo­raj rela­cji. Mil­czał dłuż­szą chwilę. Na jego ustach poja­wił się gry­mas mogący być zapo­wie­dzią nie­za­do­wo­le­nia, a potem czymś przy­po­mi­na­ją­cym wątły cień uśmie­chu.

Kiw­nął głową w zamy­śle­niu, ze wzro­kiem na­dal wbi­tym w kartkę.

– Taki kawał mojej mło­do­ści był poświę­cony pró­bom dosta­nia się na Uni­wer­sy­tet – zauwa­żył. – Chcia­łem tam pójść jesz­cze przed tym, zanim zostali wymor­do­wani człon­ko­wie mojej trupy. Zanim się prze­ko­na­łem, że Chan­dria­nie są czymś wię­cej niż tylko biwa­ko­wymi opo­wie­ściami. Zanim zaczą­łem szu­kać Amyru. – Karcz­marz odchy­lił się na swoim krze­śle, wyraz znu­że­nia znik­nął, zastą­piony zamy­śle­niem. – Sądzi­łem, że kiedy już się tam znajdę, wszystko pój­dzie jak z płatka. Poznam magię i znajdę odpo­wie­dzi na wszel­kie drę­czące mnie pyta­nia. Uwa­ża­łem, że będzie łatwo jak w baśni. – Kvo­the uśmiech­nął się zaże­no­wany, przez co jego twarz wyda­wała się zaska­ku­jąco młoda. – I sta­łoby się tak, gdy­bym nie miał talentu do robie­nia sobie wro­gów i spro­wa­dza­nia na sie­bie kło­po­tów. Pra­gną­łem jedy­nie grać na lutni, cho­dzić na zaję­cia i pozna­wać odpo­wie­dzi. To wszystko, czego chcia­łem od Uni­wer­sy­tetu. Pra­gną­łem tam jedy­nie zostać. – Ski­nął głową do wła­snych myśli. – W tym miej­scu powin­ni­śmy zacząć.

Oddał arkusz papieru Kro­ni­ka­rzowi, który bez­wied­nie wygła­dził go ręką. Okrę­cił kała­marz i zanu­rzył w nim pióro. Bast pochy­lił się z oży­wie­niem, szcze­rząc się jak pod­eks­cy­to­wane dziecko.

Kvo­the omiótł pomiesz­cze­nie jasnym wzro­kiem. Wziął głę­boki wdech i nagle bły­snął bez­wstyd­nym uśmie­chem. I przez krótką chwilę nie wyglą­dał wcale jak obe­rży­sta. Spoj­rze­nie miał prze­ni­kliwe i bystre, oczy zie­lone jak źdźbło trawy.

– Gotowi?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Wise Man’s Fear

The King­kil­ler Chro­nicle: Day Two

Copy­ri­ght © 2011 by Patrick Roth­fuss

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2016, 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Mapa: Nathan Tay­lor

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Foto­gra­fie na okładce

© Mat­thias Cla­mer / Getty Ima­ges

© Wik­torD / Getty Ima­ges

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Strach mędrca. Tom 1, wyd. I, dodruk, Poznań 2017)

ISBN 978-83-8062-812-0

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer