Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Niezwyczajna komedia romantyczna
Seattle. April, Laura i ON, Westley, tkwią w miłosnym trójkącie – ale żadne z nich nie zdaje sobie z tego sprawy. Zwłaszcza Westley, który nie ma pojęcia, kim są obie kobiety. I z pewnością też nie wie, że piszą do niego listy.
April, singielka tęskniąca za miłością, robi coś, czego natychmiast żałuje: zostawia w książce liścik dla Westleya, przystojniaka z Read The Room, jej ulubionej księgarni w sąsiedztwie. Ale on go nie znajduje. Odkrywa go Laura, zapracowana samotna matka, która kupuje w księgarni używaną książkę. I dopisuje historię, że to Westley przemycił liścik dla niej.
A Westley jest uroczy, ale niezbyt spostrzegawczy. I na tyle pochłonięty filmem kręconym w księgarni, że nie zauważa skierowanych w jego stronę zalotnych spojrzeń dwóch kobiet, które zjawiają się ponownie z tą samą książką.
Kiedy April i Laura postanawiają się spotkać, a każda z nich jest przekonana, że umawia się z Westleyem, wychodzi z tego zupełnie inna historia, niż przewidywały. Historia z idealnym zakończeniem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 340
Data ważności licencji: 10/24/2029
Tytuł oryginału: Storybook Ending
Redaktorka inicjująca: Katarzyna Lipnicka-Kołtuniak
Redaktorka prowadząca: Aleksandra Janecka
Projekt okładki oraz ilustracje: Charlotte Phillips
Redakcja: Kamil Kowalski
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Renata Kuk, Katarzyna Szajowska
Copyright © 2025 by Moira Macdonald
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025
© for the Polish translation by Ewa Ziembińska
ISBN 978-83-287-3570-5
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz
Dla Bruce’a
Pod księżycem i w słońcu
Wszyscy zgadzają się, że umiejętność pisania miłych listów to cecha typowo kobieca.
– Jane Austen, Opactwo Northanger
Chodzi o nawiązanie rozmowy między książkami. Kiedy stoją jedna przy drugiej, to do siebie mówią.
– Paul Yamazaki, Reading the room: A Bookseller’s Tale
Ten list to błąd. Była tego pewna.
April często się zastanawiała, czy przez to, że mieszka sama, ma za dużo czasu na myślenie. Miała skłonność do zbędnych rozważań, snucia sobie w głowie historii do towarzystwa, żeby wypełniły puste pokoje w jej mieszkaniu. Samo mieszkanie – przytulne dwupokojowe lokum na drugim piętrze bezpretensjonalnego budynku z czerwonej cegły, wzniesionego w latach dwudziestych – było źródłem wielu historii i czasem April wyobrażała sobie małą rodzinę, zamieszkującą je podczas Wielkiego Kryzysu: może wtedy fragment salonu oddzielała zasłonka, żeby rodzice mieli trochę prywatności. Albo kobietę, mieszkającą tam samotnie w latach czterdziestych, pracującą przy fabrycznej taśmie w Seattle i czekającą, aż jej mąż czy może narzeczony wróci z wojny. Albo singielkę w latach sześćdziesiątych, jak z serialu Mad Men – sekretarkę w jasnej sukience, spoglądającą na tych wszystkich mężczyzn zajmujących stanowiska, o których naprawdę marzyła, i zastanawiającą się, kiedy jej życie się odmieni. Każda z tych osób mogła zostawić po sobie ślad: ledwie widoczne zarysowania na drewnianej podłodze, wyszczerbiony kafelek w łazience albo stary, pożółkły papier, którym były wyłożone półki w szafce na pościel. Może niektórzy z nich jeszcze żyli i mieszkali gdzie indziej, ciepło wspominając lata spędzone w tym mieszkanku na cichym osiedlu w Seattle, z którego wiosną roztaczał się widok na różowe kwiaty wiśni przy ulicy. Czasem April wyobrażała sobie odbywające się tutaj spotkanie, ludzi z różnych epok magicznie przeniesionych do tego samego czasu i miejsca. Wszyscy pewnie byliby wstrząśnięci wysokością czynszu, który musiała płacić, oraz faktem, że wciąż nie wymieniła papieru na półkach. (Czy ktoś w ogóle wymienia papier na półkach?)
Ale w tej chwili April zafiksowała się na czymś zupełnie nowym, czymś odległym od znajomych, kojąco wyblakłych ścian. Napisała list, zaniosła go do miejsca przeznaczenia i prawie natychmiast tego pożałowała.
Nikt chyba już nie pisał prawdziwych listów, lecz April zachwycała się ideą korespondencji nie w mejlach, a takiej na papierze. Odręczne, pochylone pismo z pętelkami i zakrętasami wydawało się tycią mapką jestestwa autora, a może portalem do innych czasów – niczym wiktoriańska powieść napisana skrzypiącym wiecznym piórem. Jednak doskonale wiedziała, że niektóre listy nigdy nie powinny zostać wysłane. Na przykład listy z wyznaniem bolesnych tajemnic, takich, które lepiej zabrać ze sobą do grobu albo przynajmniej we mgłę sklerozy, czymkolwiek ona jest. Listy, które zawierają pisemny odpowiednik ataku złości dwulatka – furię, która szybko zgasła, ale wciąż trwa, uwieczniona we wściekłych bazgrołach na kartce. Listy rozsiewające plotki, które mogą mieć coś wspólnego z prawdą, albo i nie – a szczególnie te, które mają. Lub też listy pisane późną nocą, zaczynające się słowami „Nie znasz mnie, ale…” i wyrażające coś, co można jedynie opisać jako zauroczenie osobą, której w zasadzie się nie zna.
Niestety list, który sama napisała, zaliczał się właśnie do tych ostatnich.
I choć, ściśle rzecz biorąc, nie wysłała go, i tak dotarł do celu: wsunięty między kartki książki – konkretnie Morderstw w Somerset Anthony’ego Horowitza – i odłożony razem z innymi tomami na stanowisko z książkami z drugiej ręki w Między Wierszami, lokalnej księgarni, oddalonej zaledwie o dwie przecznice od kamienicy April, w słoneczne majowe popołudnie, pulsujące obietnicą. W tej księgarni pewien trzydziestokilkulatek (którego imienia April nie znała) z niedbałym, acz twarzowym zarostem i łagodnym uśmiechem, o którym można by pisać kiepskie wiersze, zajmował się dostawami używanych książek: porządkował je i sprawdzał. April była pewna, że znajdzie list i go przeczyta. Pracował skrupulatnie i sprawiał wrażenie osoby, która doceni tajemniczość anonimowej korespondentki. Choć niezwykle wręcz przystojny – z pewnością nie był aktorem, ale wyglądał, jakby mógł nim być – wydawał się cichym molem książkowym, może nawet odrobinę nieśmiałym. Widywała go, kiedy uprzejmie rozmawiał z klientami, a raz obserwowała, jak cierpliwie szukał w internecie książki dla starszego pana, który do komputerów podchodził z ewidentnym sceptycyzmem. Krótko mówiąc, wydawał się miły.
April była gotowa na kogoś miłego. Oficjalnie była singielką. Praca z domu początkowo bardzo jej odpowiadała, ale teraz zmieniła się w stały układ, coś, na co April wcale się nie godziła – a jako osoba o skłonnościach introwertycznych dostosowała się do sytuacji może aż nazbyt łatwo. Któregoś dnia wyszła na spacer – zmuszała się do opuszczenia mieszkania raz dziennie, bez względu na wszystko, nawet w wiosennym deszczu, tak częstym w Seattle – i z przesadnym entuzjazmem zareagowała na ubranego w sweterek psa, którego właścicielka czym prędzej od niej odciągnęła. April obawiała się, że wyszła z wprawy, jeśli chodzi o rozmowy z ludźmi, ale niby jak miała ćwiczyć? Z nikim się nie spotykała. Nawet sąsiedzi w budynku byli podobni do niej: cisi i wycofani, rzadko opuszczali mieszkania. April słyszała ich muzykę i kroki, tajemnicze stuknięcia, jednak prawie ich nie widywała – raczej wyobrażała sobie ich życie, niż je poznawała.
Oczywiście mogłaby po prostu podejść do mężczyzny w księgarni i zagadać jak normalny człowiek, ale po ponownej lekturze 84, Charing Cross Road i seansie złożonym z dwóch komedii romantycznych w jej głowie wykluł się pomysł napisania listu. W filmach wszystko układało się świetnie, a listy w książce (wymieniali je, co nie uszło uwagi April, pracownik księgarni i kobieta, która uwielbiała czytać) były szalenie urocze, więc w środku nocy uznała, że to dobry pomysł. Czasami – rozumowała April, siedząc po ciemku przy biurku – po prostu musisz posłać coś w świat i zobaczyć, co z tego wyniknie. Rano szybko podrzuciła list schowany w książce, nie dając sobie czasu na zastanowienie. A teraz, gdy późne popołudnie zasnuwało się cichą, miękką jak sweter szarością, nie było jej łatwo skupić się na pracy.
Brzęczyk domofonu wyrwał April z zamyślenia i trochę ją przestraszył. Jak zwykle nikogo się nie spodziewała; tylko jej brat Ben miał zwyczaj pojawiać się bez zapowiedzi, ale wiedziała, że tego dnia po południu miał wziąć udział w przesłuchaniu do musicalu, chociaż wcale nie umiał śpiewać. Podeszła do aparatu i wcisnęła guzik.
– Halo?
– Mam zamówioną pizzę dla… Jacksona?
– Pomyłka – wyjaśniła April – to obok. Numer trzysta pięć.
Dostawca pizzy nie pierwszy raz się pomylił. Pan Jackson, emerytowany nauczyciel, z którym April parę razy gawędziła w lobby albo na korytarzu, co czwartek zamawiał pizzę. Świadomość, że ona o tym wie, trochę ją uwierała; może miała za dużo czasu na studiowanie nawyków sąsiadów.
– Dzięki.
Ze swojego okna April obserwowała dostawcę, który wrócił do samochodu: malutkiego dwudrzwiowca z wielkim plastikowym kawałkiem pizzy na dachu. Może ktoś czekał na jego powrót z pracy – ktoś, kto pomyślał, żeby nagrzać piekarnik na pizzę, którą przyniesie do domu, ktoś, kto będzie chciał posłuchać o tym, jak mu minął dzień, i o jego przygodach z rozwożeniem pizzy. Ktoś, kto nie musiał zostawiać liściku w książce, żeby nawiązać znajomość. Samochodzik odjechał.
Tak czy owak, list poszedł w świat. Co się stanie, jeśli mężczyzna z księgarni go przeczyta? Zapewne nic, pomyślała April, wracając do swojego biurka i obsesyjnych rozważań. Może dorosłe kobiety – April miała trzydzieści trzy lata, nie czuła się w tym wieku ani stara, ani młoda – pracujące z domu na dorosłych stanowiskach, nie powinny fantazjować o sobie w roli bohaterki filmu Nory Ephron, tyle że bez blond czupryny. (Włosy April miały odcień średniego brązu, niewystępujący w komediach romantycznych, choć lubiła myśleć, że ma lepszą fryzurę niż Meg Ryan w Masz wiadomość). Może nuda i samotność pchnęły ją o krok za daleko. Może naprawdę żadna z niej pisarka. To właściwie nie był list, tylko jeden akapit, no i może trzeba było jeszcze nad nim popracować – był za krótki, nie dość zabawny. April wierzyła w przepisywanie, w starania i poprawianie. W pustce tego długiego wieczoru obawiała się, że pozostawiony w książce list spotka się z milczeniem. Może to jednak był szalony pomysł.
Lecz w życiu April chyba potrzebny był szalony pomysł, żeby coś się wreszcie zmieniło. Przeważnie spędzała długie godziny w mieszkaniu, w ciągu dnia pracując zdalnie dla internetowej firmy zajmującej się nieruchomościami (co głównie polegało na wysyłaniu pogodnych mejli do potencjalnych sprzedających), a nocami czytała. Kochała czytać; od zawsze w ten sposób wyciszała otaczający ją świat, odkładała problemy na później i uciekała gdzieś indziej. W dzieciństwie najbardziej lubiła dni wizyt w bibliotece, kiedy wracała do samochodu, chwiejąc się pod ciężarem góry książek, a potem leżała w łóżku i czytała, dopóki nie zaczynało się ściemniać i matka nie zawołała jej na kolację. Podobała się jej Francie Nolan, czytająca na schodach przeciwpożarowych w Drzewku na Brooklynie; Jo March siedząca na drzewie i szlochająca nad powieścią w Małych kobietkach; siostry z All-of-a-Kind Family w identycznych sukienkach i fartuszkach i ich rytualne wizyty w bibliotece. April tak naprawdę nie miała sióstr – miała Bena, ale on to zupełnie inna historia – jednak dzięki książkom mogła je mieć.
Ostatnio czytywała głównie kryminały, w których detektywki samotniczki – wszystkie podobnie jak ona wiodły pustelniczy żywot w nietypowych mieszkaniach, z dziwnym asortymentem przypadkowych produktów w lodówkach – zawsze trafiały na tajemnicze morderstwa, które potrafiły rozwikłać za pomocą sprytu oraz dedukcji i niczego więcej. April wyobrażała sobie, że mogłaby być w tym dobra, tyle się naczytała takich powieści – na tej samej zasadzie była niemal pewna, że po obejrzeniu wszystkich odcinków Z pamiętnika położnej na Netfliksie potrafiłaby w razie konieczności odebrać poród, pod warunkiem że nie byłby to poród pośladkowy – ale jeszcze nie miała okazji spróbować. Może ten list miał być próbą stworzenia własnej małej zagadki.
Tak jak jej literackie bohaterki, April lubiła mieszkać sama, choć czasem jakiś nocny hałas sprawiał, że chciałaby mieć przy sobie drugiego człowieka, przynajmniej na chwilę. Niekiedy stary budynek musiał rozprostować kości i wydawał przy tym tajemnicze dźwięki, jak ciche szepty z przeszłości mieszkańców. Nawet w ciągu dnia w jej mieszkaniu przyjemnie skrzypiała podłoga, która wydawała się pamiętać inne kroki. Kiedy April była młodsza, marzyła o takim mieszkaniu, które należałoby tylko do niej, pełnym ładnych okien z kryształowego szkła i książek. Ale teraz zdarzało się jej zastanawiać, czy naprawdę tak powinno wyglądać dorosłe życie: ciche pasmo kolejnych dni, z których każdy niezbyt się różnił od poprzedniego; umiarkowane zadowolenie, które nigdy nie zmienia się w nieskrępowaną radość. Dawno temu sądziła, że trzydzieści trzy lata to sędziwy wiek i że do tego czasu będzie szczęśliwie czerpać z życia garściami. W życiu April zasadniczo nie było nic złego, ale zawsze miała niejasne wrażenie, że na coś czeka – na miłość, na pracę, która nie będzie tylko „w porządku”, na gwar spotkań z przyjaciółmi, na coś niespodziewanego.
Jako regularna bywalczyni księgarni Między Wierszami (kilka lat wcześniej April wybrała to mieszkanie nie tylko ze względu na jego staroświecki urok, ale też ze względu na bliskość księgarni; od dawna fantazjowała, że kiedyś zacznie pracować w księgarni) często ukradkiem obserwowała mężczyznę za biurkiem: znad stolika w kawiarni albo kątem oka, kiedy przeglądała książki na półkach. Był przystojny, lecz w sposób, który sugerował, że nie jest tego świadomy – ciągle przeczesywał palcami włosy, jakby z roztargnieniem, i kończył uroczo rozczochrany. Na ile się zorientowała, mógł mieć poczucie humoru. Podobało jej się, jak się śmiał z żartów współpracowników: to nie był głośny rechot, tylko cichy, dźwięczny chichot, często rozbrzmiewający odrobinę później niż śmiech pozostałych. Nie nosił obrączki i w pracy nie okazywał nikomu szczególnego przywiązania, przynajmniej z tego, co udało jej się zauważyć. Oczywiście nie miała pojęcia, czy którekolwiek z tych spostrzeżeń było trafne (równie dobrze mógł być gejem albo pozostawać w poważnym związku z kimś szalenie imponującym, możliwe też, że był kompletnym dupkiem, ewentualnie wszystko naraz) ani czy w ogóle ucieszyłby się, gdyby go zaczepiła. Lecz mogła się o tym przekonać tylko w jeden sposób: nawiązując kontakt, a April uważała, że coś tak fantazyjnego jak liścik może spodobać mu się bardziej niż bezpośrednia rozmowa. A przynajmniej tak uważała wczoraj, a teraz było już za późno, żeby wszystko odkręcić.
April skończyła pracę i zamknęła laptopa, zastanowiła się nad kolacją złożoną z wczorajszych resztek i spróbowała pomyśleć o czymś innym. Na przykład o tym, dlaczego, kiedy oszczędza na jakiś upragniony mebel albo ozdobę, zakup jest w jej mieszkaniu trochę nie na miejscu, niczym gość, który przyszedł za wcześnie na przyjęcie i czeka na przybycie znamienitych osobistości. (Miała nowy fotel, który nie dogadywał się z resztą mebli, pochodzących przeważnie z drugiej ręki; jakby trzymał się na dystans, bez względu na to, ile ozdobnych poduszek na nim układała). Albo dlaczego dostawała dziwne, niezrozumiałe wiadomości od kogoś, kto poszukiwał swojego zbłąkanego zięcia: „Musisz wrócić. Gloria cię potrzebuje. Dzieci tęsknią”. Albo czy byłoby z jej strony niegrzecznie poprosić sąsiadkę zza ściany, spod numeru 303, która brała lekcje tanga, żeby ściszyła muzykę wygrywaną na bandoneonie i ćwiczyła w skarpetkach po dziesiątej wieczorem.
Napisała do Bena, ot tak, żeby pogadać:
Jak poszło przesłuchanie?
Odpowiedział szybko, jak zwykle.
Nie za dobrze, chyba szukali kogoś, kto śpiewa
April parsknęła pod nosem, napisała „No cóż, przecież to musical!”, ale od razu skasowała te słowa i wysłała mu serduszko.
Wieczór mijał szybko, jak to często bywa z wieczorami, przesuwającymi się niczym ogniwa nieskończenie długiego łańcuszka. Ładnego, chociaż przydałby mu się jakiś wisiorek. Czy coś. Późną nocą, kiedy czytała w łóżku najnowszy kryminał, wciąż myślała o liście, leżącym zaledwie kilka przecznic dalej na ladzie w księgarni, z jednym rogiem wystającym spomiędzy kartek grubej książki w twardej czerwono-czarnej okładce, jak wyciągnięta ręka, sięgająca w nieznane. Najlepsze w powieściowych zagadkach było to, że zawsze znajdowało się rozwiązanie, choć niekoniecznie takie, jakiego można się było spodziewać.
Ludzie ciągle coś zostawiali w książkach. Do zadań Westleya jako koordynatora działu książek używanych w księgarni Między Wierszami należało przeglądanie książek przyjętych do odsprzedaży i usuwanie wszelkich szpargałów, a on szczycił się swoją starannością. Dziesiątki znalezisk, na które trafił w książkach, zostały przypięte pinezkami do ściany nad ladą z używanymi książkami: pocztówki, przedstawiające odległe plaże albo rozświetlone panoramy miast, nagryzmolone byle jak listy zakupów, potwierdzenia z bankomatów, formularze prenumeraty czasopism, przypadkowe broszurki (jedna z nich, czarno-fioletowa z fontem pełnym zawijasów, reklamowała „kramik z wyposażeniem metafizycznym” na Wschodnim Wybrzeżu i Westley często na nią patrzył, wyobrażając sobie tamtejszą klientelę), wyblakłe kartki urodzinowe, odcinki biletów do kina, drogie artystyczne zakładki kupowane w muzealnych sklepikach z pamiątkami. Wszystko to układało się w swobodną aureolę wokół biurka, okalając je wieńcem zapomnianych skarbów.
Westley pracował w Między Wierszami już od prawie sześciu lat i czasem ledwie pamiętał, jak tutaj trafił. Jakby on sam też nieoczekiwanie się przybłąkał, niczym te wszystkie pocztówki i zakładki – i spodobała mu się atmosfera. Zawsze kochał książki, nawet jako mały chłopiec; dobra opowieść niezmiennie wydawała mu się lepszym towarzystwem niż drugi człowiek, no i nie trzeba się przejmować, że palnie się coś niestosownego. Przebywając wśród książek przez cały dzień, czuł się swobodnie jak wśród przyjaciół.
Westley był jedynakiem, a rodzice się nad nim rozpływali: matka wzdychała z zachwytem nad urodą swojego nowo narodzonego synka (tej historii Westley musiał wysłuchiwać o wiele za często i za każdym razem czuł się zażenowany) i nadała mu imię po bohaterze swojego wówczas ulubionego filmu Narzeczona dla księcia. W efekcie Westley szedł przez życie, często słysząc od innych „Jak sobie życzysz” (czy naprawdę wszyscy w młodości oglądali ten film?), i nauczył się, nie z własnej winy, że wyjątkowo urodziwym ludziom wszystko zwykle przychodzi łatwiej. Nie żeby sam Westley uważał się za wyjątkowo urodziwego – własna twarz w lustrze wydawała mu się zwyczajna i nie miał pojęcia, jak zmusić włosy do zrobienia tego, co mężczyźni w filmach najwyraźniej osiągali bez wysiłku – ale ciągle słyszał, że jest przystojny. Nigdy nie wiedział, co na to odpowiedzieć.
Gdy jako nastolatek odkrył Między Wierszami, to było niczym objawienie. Nieśmiały chłopiec, który nie lubił zwracać na siebie uwagi, znalazł miejsce, gdzie mógł się spokojnie zaszyć, przeglądać zawartość regałów i czytać w sfatygowanym, lecz nadal sprężystym fotelu. Podczas krótkiej kariery w college’u i po niej najbardziej lubił przesiadywać godzinami w kawiarence, z laptopem i kubkiem kawy. Przez lata korzystał z księgarni jak z prywatnego klubu, rzadko zamieniając z kimś kilka słów, aż pewnego dnia zobaczył w witrynie ogłoszenie „Zatrudnię do pomocy” – i to w dzień, gdy akurat bardzo potrzebował zacząć od nowa. Ogłoszenie było szalenie retro, co całkiem oczarowało Westleya – jak to możliwe, że w tych czasach ludzie znajdowali pracę w taki sposób? – i tak to poszło.
Westley uważał, że Między Wierszami było księgarnią idealnych rozmiarów: na tyle dużą, że zdawała się mieścić na swoich regałach nieprzeliczone szeregi książek, na tyle małą, żeby było tu przytulnie w jeden z tak częstych w Seattle deszczowych dni; miło kojarzącą się ze stodołą dzięki wysokiemu sufitowi i gładkiej drewnianej podłodze, która zdawała się trochę miękka, kiedy się na niej stanęło, jakby po wielu latach używania drewno zmieniło się w dywan. Księgarnia wcześniej nosiła nazwę Książkochanie (Westleyowi aktualna nazwa podobała się bardziej) i od dziesięcioleci trwała w cichej dzielnicy Seattle na rogu obsadzonej drzewami ulicy, przy której stały tradycyjne domy w stylu Craftsman, nieopodal uniwersyteckiego kampusu.
Nikt z aktualnych pracowników nie pamiętał czasów, gdy sklep był nowy, choć od czasu do czasu długoletni klienci wspominali o analogowych początkach księgarni. Harry, staroświecki dżentelmen z laską, który przychodził co drugi piątek, żeby kupić staroświecki brytyjski kryminał za sfatygowany do miękkości dwudziestodolarowy banknot, zawsze powtarzał osobie, która go obsługiwała, że pamięta, jak pracownicy zapisywali transakcje w żółtym notatniku. Za każdym razem sprawiał wrażenie, że ma im trochę za złe odejście od tej praktyki. To było miejsce, gdzie nad główną ladą wisiał dziecięcy rysunek, pokolorowany kredkami i przedstawiający dwójkę uśmiechniętych księgarzy, choć nikt już nie pamiętał, kim było owo dziecko ani kiedy go narysowało (dziecko pewnie miało już tyle lat, że mogłoby tam pracować), a wieczorem, kiedy ulotnił się aromat ciast, w powietrzu unosił się zapach starego papieru, kawy i możliwości. Na tyłach znajdowała się niewielka kawiarenka z przyzwoitymi świeżymi wypiekami i może aż nazbyt kreatywnymi kanapkami. Westley nigdy nie próbował panino z marmoladą i prosciutto; może kiedyś się skusi.
Krótko mówiąc, było to miłe miejsce, w którym przyjemnie spędzało się czas, i Westley czuł się tam ukontentowany. Lubił czytać beletrystykę każdego gatunku, ale szczególną miłością darzył stare książki – to, jak same otwierały się na czyimś ulubionym fragmencie sprzed wielu lat, jakby przez ramię zaglądał mu duch jakiegoś czytelnika; drobne naddarcia na górnej krawędzi kartek, świadczące o tym, że ktoś energicznie je przewracał; gdzieniegdzie blade ślady ołówka albo podwinięte rogi – i z radością spędzał wśród nich całe dnie. Ale jako trzydziestopięciolatek miał bolesną świadomość, że nie jest przesadnie ambitny. Westley zawsze czekał, aż coś mu się przydarzy, a potem zastanawiał się, dlaczego nic się nie wydarzyło. Może nie wystarczy spędzać kolejnych dni na przewracaniu kartek; może powinien spróbować czegoś innego, czegoś, co na niego czekało, ale jeszcze nie przyszło mu do głowy. Może powinien się postarać więcej zarabiać, kupić mieszkanie. Ale na razie ludzie w księgarni byli mili (przynamniej większość) i zawsze miał coś dobrego do przeczytania, kiedy ruch zwalniał. Dawno temu miał pracę, która była dla niego naprawdę ważna, ale nie wyszło. Nie lubił myśleć o tamtym okresie; to był zamknięty rozdział. Książki o nic nie pytały. Współpracownicy czasami pytali, ale Westley potrafił uprzejmie się wykręcać.
Raven, koleżanka z pracy, dziś ubrana w T-shirt z cytatem z Louisy May Alcott „Za bardzo lubi książki i to namieszało jej w głowie”, nagle stanęła przed ladą z używanymi książkami. Miała niewyczerpane zapasy literackich koszulek, które nosiła jak uniformy; Westley wyobrażał sobie, że kupuje je hurtowo na jakiejś wybitnie niszowej stronie w sieci. Raven wyglądała na poirytowaną, co, jak Westley wiedział z doświadczenia, było jej standardową miną i niekoniecznie oznaczało, że coś jest nie tak.
– Mógłbyś się rozejrzeć za używanymi egzemplarzami Morderstw w Somerset? – zagadnęła tonem sugerującym, że dźwiga ciężkie brzemię. – Dzwoniło jakieś kółko czytelnicze i chcą kupić tyle, ile możemy im zorganizować, od ręki. Mogłabym zamówić, ale system się zatkał. Jak zwykle.
– Okej. Będę miał oczy otwarte – zgodził się Westley i machnął ręką w stronę pudeł i reklamówek wypełnionych książkowymi darami, których jeszcze nie uporządkował. Choć ludzie nie powinni tak po prostu podrzucać im książek bez wcześniejszych ustaleń, robili to cały czas. Najwyraźniej niektórzy byli skłonni zrezygnować z niewielkiej rekompensaty finansowej, byle tylko ich literacki gust nie trafił do publicznej wiadomości. Westley bardzo się starał być miły dla Raven – i tak się złożyło, że czytał tę książkę i szalenie mu się podobała; zawikłane kryminały należały do jego ulubionych – więc dodał: – To naprawdę dobra książka. Czytałaś?
Raven pokręciła głową i po chwili milczenia, delikatnie zabarwionego niezręcznością, odeszła bez słowa. Westley i Raven kiedyś mieli się ku sobie, jeśli można tak określić niemrawe pocałunki w dziale poradników i pamiętników w trakcie świątecznej imprezy służbowej w zeszłym roku. Podczas nad wyraz sztucznej rozmowy, którą Westley z wahaniem zainicjował w styczniu, oboje zgodnie stwierdzili, że to nic nie znaczyło, że przesadzili z darmowym chardonnay i podjęli złą decyzję oraz że nadal będą się nawzajem szanować jako współpracownicy. Był maj, a oni wciąż rozmawiali, jakby brali udział w próbach teatralnego przedstawienia. Gdyby w tym metafizycznym kramiku sprzedawali produkt do wymazywania niepożądanej przeszłości, Westley od razu by go kupił. Przysiągł sobie, że już nigdy nie napije się na firmowej imprezie i że może bardziej się przyłoży do szukania kogoś sympatycznego poza pracą, choć nie bardzo wiedział, jak się do tego zabrać.
Miał sporo czasu na takie rozważania; księgarnia prosperowała spokojnie i stabilnie, ale nigdy nie tętniła życiem, z wyjątkiem tygodnia przed świętami Bożego Narodzenia oraz rzadkich okazji, gdy Julia, jej właścicielka i kierowniczka, ogłaszała weekendową wyprzedaż „wszystko taniej o dwadzieścia procent”, żeby przyciągnąć nowych klientów. Westley często się zastanawiał, jak Między Wierszami radzi sobie finansowo – w epoce Amazona stacjonarnym księgarniom nie było lekko – ale Julia niewiele mówiła, nie licząc próśb, by obsługa traktowała klientów życzliwie i zachęcała do kupowania dobrych książek. Nie ustawał napływ klientów, z których wielu mieszkało w okolicy i pojawiało się regularnie, często z konkretnymi prośbami o książki, na których temat coś czytali lub słyszeli. Nie tak dawno sklep miał problem z klientami, którzy wpadali poszperać na półkach i zanotować tytuły, a potem kupowali je online. Ale Julia opracowała strategię, polegającą na długich, wymownych spojrzeniach na każdego klienta, zapisującego tytuły albo pstrykającego fotkę okładce. Co bardziej introwertyczni pracownicy mieli z tym trudności – Westley nie radził sobie za dobrze – ale Raven czerpała szczególną przyjemność z tego zadania: wpatrywała się w wiarołomnego klienta wzrokiem ostrym jak promień lasera, budząc w nim ewidentną nerwowość. O dziwo, zawstydzanie chyba działało i w końcu problem w zasadzie zniknął.
W księgarni pracowała garstka ludzi, ale Westley najczęściej miał do czynienia z innymi zatrudnionymi na pełny etat (był jedną z pięciu osób, wliczając Julię, pracujących pięć dni w tygodniu w elastycznych godzinach); przez lata pracy i słuchania dowiedział się, że każde z nich rozwija po godzinach jakąś pasję. Na przykład Raven prowadziła w domu firmę i zajmowała się farbowaniem włóczki. Co rusz się chwaliła, że odkryła nowy odcień niebieskiego. (Niebieski kolor, jak się okazuje, oferuje nieograniczone możliwości). Andrew, który codziennie przychodził do pracy w marynarce, nawet w upalne lato bez klimatyzacji – szykował się na studia prawnicze. Julia ciągle opowiadała o trójce swoich wnucząt, które były nadzwyczaj bystre i urocze, przynajmniej jej zdaniem. (Kilka razy przyprowadziła je do księgarni na czytanie bajek i Westley nie dostrzegł w nich niczego wyjątkowego, ale co on tam wiedział?) Alejandra pisała powieść fantastyczną osadzoną na planecie, gdzie wszystkim wyraźnie i nieustannie rosną włosy. Często wpatrywała się w okno, wyobrażając sobie następny rozdział. Westley obserwował ją z ciekawością, zastanawiając się, jak to jest stworzyć cały świat. Zazdrościł im wszystkim, bo po pracy mieli coś, co kochali.
W Między Wierszami sprzedawano zarówno nowe, jak i używane książki, i Westleya wciąż zaskakiwało, jak wiele osób zjawiało się z pudłami i torbami książek do odsprzedania oraz nadzieją na przypływ gotówki. Nikt dużo nie zarobił – Julia, wiecznie zatroskana płynnością finansową, wolała płacić w voucherach do księgarni niż w gotówce, a klientów zjednywała sobie, podwajając wartość odsprzedawanych książek – na stertach zniszczonych powieści w miękkich okładkach, starych podręcznikach, książkach kucharskich z dedykacjami i egzemplarzach Pięćdziesięciu twarzy Greya, które chyba wszyscy kupowali, ale nikt nie chciał ich trzymać w domu. Dzisiejszy asortyment, który przeglądał Westley, wyglądał typowo: mniej więcej jedna trzecia, licząc optymistycznie, nadawała się do odsprzedania; reszta trafi do publicznej biblioteki albo zostanie zwrócona klientowi, jeśli podał swoje nazwisko. Używane książki odpływają w świat i nieprzyjemnie jest myśleć, co się stanie z tymi, których nikt nie chce. Westley czasem wyobrażał sobie jakąś odległą, smutną wyspę z samotnymi plażami, na których piętrzą się sfatygowane popularne thrillery i wegańskie książki kucharskie, poplamione pastą tahini.
Stosik, który właśnie przeglądał, wydawał się skazany na takie właśnie miejsce: nieduża, nosząca wyraźne ślady zużycia kupka wyblakłych powieści w miękkich okładkach, z popękanymi grzbietami i pozwijanymi ze starości rogami. Jedyną opcją był dla nich kosz na śmieci – nawet biblioteka nie chciała starych powieści o kartkach miękkich jak sprana pościel z flaneli – ale gdy Westley przysunął książki do siebie, zauważył wśród nich jedną, która wydawała się lśnić nowością i miała nietypowy rozmiar jak na miękką okładkę. Podniósł ją: Płonące konary Duke’a Munro, z obrazkiem przedstawiającym mężczyznę i kobietę w uniformach koloru khaki; obejmowali się w lesie namalowanym zamaszystymi pociągnięciami pędzla, a w rogu snuł się dym. Westley nie rozpoznał nazwiska autora, ale pogodna amatorszczyzna okładki go ujęła. Odwrócił książkę i przeczytał opis:
Czy dwoje strażaków na odległej placówce może znaleźć miłość? Verity Sloane nie wstąpiła do straży pożarnej, żeby poznawać mężczyzn: zrobiła to, bo ukochała żywioły, zwłaszcza wodę i ogień. Kiedy pierwsza kobieta w Wiejskiej Jednostce Straży Pożarnej nr 39B spotka Willa McEwana, długoletniego szefa zespołu, polecą iskry – ale jakie?
Westley już miał cisnąć książkę na stertę przeznaczoną do ustawienia na półkach, lecz jego wzrok przykuło zdjęcie autora na dole okładki: brodaty trzydziestokilkulatek we flanelowej koszuli w kratę. To dziwne, ale wyglądał całkiem jak Westley. W krótkim biogramie opisano Duke’a Munro jako „uwielbianego autora licznych opowieści”, który mieszkał na Wybrzeżu Północno-Zachodnim i lubił zbierać dzikie rośliny jadalne, uprawiać wspinaczkę skałkową, stawać na krawędzi urwisk (czy to metafora? – zastanawiał się Westley) oraz cenił zrównoważoną kuchnię. Książkę opublikowało nieduże wydawnictwo, którego Westley nie znał; może jedno z tych publikujących na koszt autora, a może nie – w tych czasach coraz trudniej rozróżnić. Tak czy owak, to był romans.
Jak na mężczyznę noszącego imię na cześć bohatera znanego filmu romantycznego, Westley nie przepadał za romansami – a przynajmniej tak to sobie tłumaczył, kiedy jego ostatni związek skończył się fatalnie. Od dawna był singlem (mimo że zdarzały mu się niezdarne zaloty na firmowej imprezie) i mieszkał z miłymi, acz generalnie zdystansowanymi współlokatorami. Romantyczna powieść to coś, czego normalnie by unikał, lecz nagle poczuł dziwną więź z autorem, który sprawiał wrażenie kogoś, kogo Westley mógł znać – czy to była opowieść o życiu, które mógłby mieć, gdyby nie przywiązał się tak starannie do tej księgarni? W każdym razie książka zapowiadała się na lekką lekturę w sam raz do kolacji, którą zwykle jadał samotnie, no i może to byłby dobry moment, żeby zacząć korzystać z różnych okazji, bo rezygnowanie, jak widać, przywiodło go donikąd. Westley wetknął Płonące konary do torby listonoszki – ukradkiem, choć nikt nie miałby mu za złe, że wynosi do domu używaną książkę; był to niepisany przywilej jego pracy, z którego często korzystał.
Głos Julii oderwał go od rozmyślań o Duke’u Munro.
– Westley, możesz tu podejść? – zawołała z drugiego końca pomieszczenia. – Szybka narada drużyny. – Julia, która miała krótkie, nastroszone siwe włosy i zamiłowanie do powiewnych ubrań Eileen Fisher z second-handów (nierzadko opowiadała, gdzie można dostać tę markę w niższych cenach, choć nikt nie wydawał się zainteresowany), często sięgała po sportowe analogie w zarządzaniu pracownikami. Lubił Julię i uważał ją za sprawiedliwą i troskliwą szefową, ale bez trudu umiałby sobie wyobrazić, jak prowadzi musztrę z plankami i pompkami.
Przy głównej ladzie zebrała się już nieliczna grupka pełnoetatowców, wyczekujących, ale nie jakoś bardzo zainteresowanych.
– Hej, Westley – zagadnęła Alejandra, podnosząc wzrok znad pudełka nowych książek w miękkich okładkach, które właśnie rozpakowywała. – Znalazłeś tę książkę Octavii Butler, którą ci zostawiłam?
– Tak, dzięki – odpowiedział Westley. Zwykle nie przepadał za fantastyką naukową, ale lubił słuchać, gdy Alejandra z przejęciem opowiadała o swoich ulubionych powieściach. – Zacznę ją w ten weekend. – Chętnie kontynuowałby tę rozmowę, ale nie wiedział, co jeszcze mógłby powiedzieć.
Na szczęście Julia była gotowa zacząć naradę drużyny. Takie spotkanie zwykle oznaczało, że ktoś ma urodziny, zbliża się święto albo że Julia chciała wszystkim przypomnieć o utrzymywaniu porządku na półkach. (Z jakiegoś powodu Julia uważała, że powinna nieustannie o tym informować, chociaż na półkach zawsze panował porządek; towary w Między Wierszami były rozmieszczone z niemal wojskową precyzją). Jednak dziś mina Julii zapowiadała sprawy wielkiej wagi.
– Wszyscy są? – zapytała, wyraźnie przeliczając ich w myślach.
– Tak – przytaknął Andrew, który często wyrażał sprzeciw wobec narad drużyny, ot tak, dla zasady. – W końcu nie ma nas tak wielu.
Julia go nie usłyszała, a może udawała, że nie słyszy.
– Okej! Mam ekscytujące wieści – zaczęła ożywionym tonem. – Wystąpimy w filmie!
Ekscytujące wieści wybrzmiały głucho jak sterta książek w twardych okładkach lądująca na stole. Julia zignorowała milczenie i mówiła dalej.
– Może słyszeliście o Donnie Wolfe? Reżyserce, która naprawdę powinna była dostać nominację do Oscara za Dwunastu na obiedzie, ten film o kanibalach. – Wciąż panowała cisza. – No więc jest w mieście, a jej najnowszy film częściowo rozgrywa się w księgarni, dlatego chce sfilmować tu kilka scen! – Julia zamilkła teatralnie i rozejrzała się, czekając na reakcję.
– Czy ten film z księgarnią to coś jak Masz wiadomość? – zainteresowała się Alejandra, okazując, ku radości Julii, lekkie ożywienie. Alejandra, miłośniczka kina, która uwielbiała aranżować w księgarni wystawki „Z książki na ekran”, ubiegała się o pracę w Między Wierszami częściowo z powodu swojej słabości do tego filmu z Meg Ryan i… z miejsca się zawiodła. Kiedyś półżartem zwierzyła się Westleyowi, jak bardzo ją rozczarował fakt, że pracownicy księgarni nie gromadzą się po godzinach, żeby wspólnie śpiewać improwizowane piosenki, oraz że nie rozwiązują problemów za pomocą większej liczby mrugających światełek. Ponieważ Westley nie oglądał Masz wiadomość, nie miał pojęcia, o co jej chodzi ani czym są „mrugające światełka”.
– Tak – potwierdziła Julia, odrobinę przybita ogólnym brakiem entuzjazmu. – To znaczy nie. To będzie zupełnie inny film. To znaczy chyba będzie, bo prawdę mówiąc, nic o nim nie wiem.
– Dlaczego Donna Wolfe kręci film tutaj? – wtrącił się Andrew, który lubił być osobą zadającą trudne pytania. Często miało się wrażenie, że trenuje przyciskanie opornych świadków na sali sądowej.
– My też będziemy występować w filmie? – zaciekawiła się Alejandra.
– To będzie w godzinach pracy? – upewnił się Westley.
– Zapłacą nam dodatkowo? – drążyła Raven.
– Nie znam odpowiedzi na żadne z tych pytań – ucięła Julia, której zapał szybko słabł w obliczu ich wątpliwości. – Niedługo się dowiemy. To wszystko jest dość nagłe. Wydaje mi się, że była jakaś księgarnia, która się wycofała, i podobno ktoś zasugerował pracownikom Donny Wolfe, że Między Wierszami wygląda tak, jak ona by chciała, cokolwiek to znaczy. Ale chcą zacząć filmować pod koniec miesiąca, przez kilka tygodni. To będzie znakomita reklama dla sklepu, więc oczywiście się zgodziłam. Na początku przyszłego tygodnia zajrzą tu ludzie z jej ekipy, w tym scenograf – wymówiła starannie to słowo jak coś egzotycznego, co wymaga ostrożnego traktowania. – Proszę, pomóżcie im, jak tylko będziecie mogli. – Najwyraźniej poirytowana, że jej doniosłe wieści nie zrobiły wrażenia, odprawiła ich machnięciem rąk. – Okej, wracajcie do pracy. Później podam więcej szczegółów.
Westley wrócił do lady z używanymi książkami, zastanawiając się, jak to będzie mieć w księgarni plan filmowy. Widział Dwunastu na obiedzie, satyrę z elementami kanibalizmu i savoir-vivre’u przy stole, ale w gruncie rzeczy nic nie zrozumiał, choć film zyskał pokaźny rozgłos jak na kino studyjne. Szybko wyszukał Donnę Wolfe w internecie, odwracając ekran komputera i pilnując, żeby współpracownicy nic nie zobaczyli. Wyskoczyło sporo artykułów i fotografii, na których występowała zawsze w ciemnych okularach – nie wiedział, czy ma problem ze wzrokiem, czy po prostu jest pretensjonalna. Wikipedia poinformowała go, że Donna Wolfe zbliża się do sześćdziesiątki, że nakręciła wiele filmów, które przyciągnęły szeroką publiczność albo przynajmniej uwagę krytyków, oraz że ma „uderzający zmysł wizualny”, jak również „dar zadawania kinematograficznych pytań”, z czego Westley wydedukował, że jej filmy są skomplikowane i pewnie niezbyt ciekawe. Co porabiała w Seattle – nie wiedział, ale film w księgarni wydawał się interesującą odmianą od jego dość zwyczajnej codzienności. Tak czy owak, to będzie coś.
Zabrał się do następnej paczki używanych książek przyniesionej tego dnia i jego uwagę zwrócił kupon na loterię, który wypadł z pierwszej od góry. Zdarzało się to całkiem często i Westley sprawdził w internecie liczby, żeby się upewnić, że los nie jest nic wart – nie był, jak zwykle – i przez to zapomniał zrobić to, co robił normalnie, czyli przekartkować resztę książek z tego stosiku. Wszystkie były kryminałami i wiedział, że bez problemu się sprzedadzą, więc przygotował je zgodnie ze znajomym rytuałem: nakleił nowe nalepki z cenami na tylne okładki i ustawił książki na wózku przeznaczonym na nowy towar, żeby Raven zabrała je, kiedy będzie przechodzić obok. Zadowolony, że udało mu się wypatrzyć egzemplarz książki, o którą prosiła Raven, umieścił Morderstwa w Somerset na samym wierzchu.
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji