Idealna para - Oworuszko Monika - ebook

Idealna para ebook

Oworuszko Monika

4,2

Opis

W wigilijny wieczór do gry w słowną układankę Scrabble zasiadają dwie pary.
Jedna właśnie się zaręczyła. Druga to małżeństwo z kilkuletnim stażem.

Jedna para to rodzeństwo. Druga przeżyła kiedyś wakacyjny romans. Romans, o którym nie da się zapomnieć. Romans, o którym nie mogą się dowiedzieć ani żona, ani narzeczony.

Uczestnicy gry losują z woreczka litery. Jakie słowa z nich ułożą? Jak ułożą się relacje pomiędzy nimi? Kto wygra, a kto zostanie pokonany?

Dwie pary. Małżeństwo i narzeczeństwo. Rodzeństwo i dawni kochankowie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 376

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (10 ocen)
5
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




AGNIESZKA

Roz­dział 1

Agniesz­ka sie­dzia­ła obok Mi­cha­ła w jego spor­to­wym au­cie i na­pa­wa­ła się swo­im szczę­ściem. Tego do­sko­na­łe­go na­stro­ju nie mo­gły po­psuć jej ani ko­rek, w któ­rym tkwi­li na Pu­ław­skiej od go­dzi­ny, ani rzę­si­sta ule­wa. Wręcz sły­sza­ła, jak kro­ple desz­czu wy­gry­wa­ją na da­chu sa­mo­cho­du ra­do­sną me­lo­dię: „Je­stem szczę­śli­wa, je­stem bar­dzo, bar­dzo szczę­śli­wa!”.

Pierw­szy raz od daw­na była za­ko­cha­na z wza­jem­no­ścią, a jej chło­pak za­bie­rał ją wła­śnie na week­en­do­wy wy­jazd poza War­sza­wę. Do­kąd? Tego nie chciał wy­ja­wić. „Uro­dzi­no­wa nie­spo­dzian­ka”, po­wie­dział tyl­ko. Pro­sił, co praw­da, by spa­ko­wa­ła nie­prze­ma­kal­ną kurt­kę i buty, ale w paź­dzier­ni­ku ta­kie ubra­nia mo­gły być przy­dat­ne za­rów­no w le­sie, jak i w mie­ście.

Co chwi­lę py­ta­ła Mi­cha­ła, do­kąd jadą, ale on w od­po­wie­dzi krę­cił tyl­ko gło­wą.

– Mu­szę to wie­dzieć! – prze­ko­ny­wa­ła. – Je­śli w nie­dzie­lę wie­czo­rem nie od­sta­wisz mnie do domu, Goś­ka nie bę­dzie umia­ła po­wie­dzieć po­li­cjan­tom, do­kąd po­je­cha­łam.

– Wy­star­czy, że bę­dzie wie­dzia­ła z kim. Po­mo­że im spo­rzą­dzić mój por­tret pa­mię­cio­wy: przy­stoj­ny sza­tyn z bu­rzą kasz­ta­no­wych lo­ków… – Mi­chał prze­cze­sał pal­ca­mi wło­sy. – A kie­dy spra­wa two­je­go po­rwa­nia zo­sta­nie na­gło­śnio­na przez me­dia, two­ja przy­ja­ciół­ka bę­dzie za kasę udzie­lać wy­wia­dów ko­lo­ro­wej pra­sie. Już wi­dzę te na­głów­ki: „Mi­chał M., lat dwa­dzie­ścia osiem, me­ne­dżer w in­sty­tu­cji fi­nan­so­wej, syn zna­nych le­ka­rzy, za­pa­ko­wał atrak­cyj­ną blon­dyn­kę do swo­je­go spor­to­we­go audi i wy­wiózł w nie­zna­ne, by upra­wiać z nią seks”.

– Ach, więc o seks tu cho­dzi! – Agniesz­ka pod­sko­czy­ła na sie­dze­niu, uda­jąc obu­rze­nie. Miły dreszcz prze­biegł po jej cie­le. Nie wie­dzia­ła, do­kąd je­dzie, ale przy­naj­mniej wie­dzia­ła po co.

Spo­ty­ka­li się od dwóch mie­się­cy i jak do­tąd ze sobą nie spa­li, cho­ciaż mo­gli już daw­no zro­bić to w jego miesz­ka­niu. Ale Mi­chał nie na­ci­skał, a te­raz zro­zu­mia­ła, że zor­ga­ni­zo­wał ten wy­jazd, by prze­ży­li swój pierw­szy raz w wy­jąt­ko­wych oko­licz­no­ściach. Spoj­rza­ła na swo­je­go chło­pa­ka z czu­ło­ścią i pod­ję­ła ostat­nią pró­bę od­gad­nię­cia miej­sca, do któ­re­go ją za­bie­rał.

– Góry Świę­to­krzy­skie! – za­wo­ła­ła, ale on znów po­krę­cił gło­wą.

– Mo­żesz zga­dy­wać da­lej, choć sta­ty­stycz­nie rzecz uj­mu­jąc, masz nie­wiel­kie szan­se na tra­fie­nie…

Gło­śno wes­tchnę­ła. Sfor­mu­ło­wa­nie „sta­ty­stycz­nie rzecz uj­mu­jąc” i temu po­dob­ne sły­sza­ła od Mi­cha­ła przy­naj­mniej raz dzien­nie. Sta­ty­sty­ka była jego pa­sją i na­rzę­dziem do in­ter­pre­to­wa­nia po­ja­wia­ją­cych się w ży­ciu zda­rzeń. Jed­ne były po­spo­li­te, a inne nad­zwy­czaj rzad­kie, jak tra­fie­nie szóst­ki w to­to­lot­ka. „Raz na ży­cio­wej lo­te­rii wy­cią­gasz do­bry los, a raz zły” – tłu­ma­czył jej jak pro­fe­sjo­nal­na wróż­ka.

Spoj­rza­ła na Mi­cha­ła i po­my­śla­ła, że tym ra­zem na ży­cio­wej lo­te­rii wy­cią­gnę­ła szczę­śli­wy los, że w koń­cu sta­ty­sty­ka za­dzia­ła­ła na jej ko­rzyść. A prze­cież mo­gli się w ogó­le nie spo­tkać! Gdy­by tam­te­go sierp­nio­we­go piąt­ku Goś­ka nie po­pro­si­ła Agniesz­ki o za­stęp­stwo pod­czas lek­cji an­giel­skie­go w pew­nej fir­mie ubez­pie­cze­nio­wej, ona i Mi­chał ni­g­dy by się nie po­zna­li.

Mło­dy me­ne­dżer ro­bią­cy ka­rie­rę w de­par­ta­men­cie ak­tu­aria­tu punk­tu­al­nie sta­wił się na kon­wer­sa­cję i, choć na po­cząt­ku spra­wiał wra­że­nie nie­co za­sko­czo­ne­go obec­no­ścią Agniesz­ki, szyb­ko od­zy­skał pew­ność sie­bie, a pod ko­niec lek­cji za­pro­po­no­wał swo­jej no­wej na­uczy­ciel­ce kawę. Uzna­ła, że wspól­ne wyj­ście nie bę­dzie ni­czym nie­wła­ści­wym, zwłasz­cza że na co dzień Mi­chał był uczniem Goś­ki. Po pierw­szym spo­tka­niu za­pro­po­no­wał ko­lej­ne, a ty­dzień póź­niej po­ca­ło­wał Agniesz­kę i ofi­cjal­nie zo­sta­li parą.

A te­raz sie­dzia­ła w sa­mo­cho­dzie swo­je­go chło­pa­ka i pró­bo­wa­ła od­gad­nąć, do­kąd ją za­bie­ra (mi­nę­li już Pia­secz­no, ob­ra­li kie­ru­nek na Górę Kal­wa­rię, a te­raz Mi­chał zjeż­dżał w bocz­ną dro­gę, by omi­nąć kor­ki). Jed­ne­go mo­gła być pew­na: ko­lej­ne go­dzi­ny będą nie­zwy­kłe, i Agniesz­ka za­mie­rza­ła cie­szyć się każ­dą se­kun­dą tej po­dró­ży w nie­zna­ne. Cu­dow­ną nie­spo­dzian­ką, któ­rą dla niej przy­go­to­wał. Wy­obra­zi­ła so­bie przy­tul­ny pen­sjo­nat i od­święt­ną ko­la­cję przy świe­cach. Bą­bel­ki uno­szą­ce się lek­ko w smu­kłych kie­lisz­kach. Szum al­ko­ho­lu w gło­wach. Ich dwo­je w mięk­kiej po­ście­li, jego dło­nie na jej skó­rze...

– Cho­le­ra ja­sna! – wrza­snął Mi­chał, wska­zu­jąc na wy­świe­tlacz swo­je­go spor­to­we­go audi.

Wła­śnie zła­pa­li gumę.

Roz­dział 2

Mi­chał wy­siadł z sa­mo­cho­du, Agniesz­ka wy­sko­czy­ła za nim, a po­tem przez kwa­drans bie­ga­li ra­zem wo­kół auta jak ra­tow­ni­cy re­ani­mu­ją­cy cięż­ko cho­re­go. On wy­cią­gnął z ba­gaż­ni­ka ze­staw na­praw­czy i za­kle­jał nim dziu­rę w opo­nie. W tym cza­sie ona oświe­tla­ła mu koło la­tar­ką w te­le­fo­nie. Gdy wsie­dli z po­wro­tem do sa­mo­cho­du, Agniesz­ka po­da­ła Mi­cha­ło­wi pu­deł­ko z chu­s­tecz­ka­mi. Otarł kro­ple desz­czu z twa­rzy, włą­czył ogrze­wa­nie i ru­szy­li. Nie uje­cha­li da­le­ko, gdy na wy­świe­tla­czu po­ja­wił się ko­mu­ni­kat o ko­lej­nej dziu­rze.

Mi­chał za­klął pod no­sem i z ca­łej siły ude­rzył dłoń­mi o kie­row­ni­cę. Sły­sza­ła wro­gość w jego gło­sie, gdy roz­ma­wiał z pra­cow­ni­kiem as­si­stan­ce.

– Co do cho­le­ry!? Bę­dzie­cie tu do­pie­ro za dwie go­dzi­ny!? Niech mnie pan na­tych­miast po­łą­czy ze swo­im prze­ło­żo­nym!

Prze­ło­żo­ny po­twier­dził, że la­we­ta może do­trzeć do nich naj­wcze­śniej za dwie go­dzi­ny, bo w cen­trum War­sza­wy do­szło wła­śnie do du­że­go wy­pad­ku. Bar­dzo im przy­kro.

Mi­chał rzu­cił te­le­fon na pół­kę nad kie­row­ni­cą, ale za­raz się­gnął po nie­go i spraw­dził, czy dzia­ła. Sie­dzie­li uwię­zie­ni w sa­mo­cho­dzie z dala od głów­nej dro­gi. W desz­czo­wy piąt­ko­wy wie­czór próż­no szu­kać tu było ży­wej du­szy. Te­le­fon był ich je­dy­nym środ­kiem łącz­no­ści z cy­wi­li­za­cją. Upew­niw­szy się, że dzia­ła, Mi­chał odło­żył go po­now­nie na pół­kę.

– Prze­pra­szam, ale chy­ba mu­si­my prze­ło­żyć two­ją uro­dzi­no­wą nie­spo­dzian­kę.

Te­raz brzmiał, jak­by się miał roz­pła­kać. Agniesz­ka nie umia­ła zde­cy­do­wać, czy bar­dziej szko­da jej było Mi­cha­ła, czy ro­man­tycz­ne­go week­en­du. Fan­ta­zje sek­su­al­ne, któ­re snu­ła jesz­cze pół go­dzi­ny temu, wy­da­ły jej się ża­ło­sne.

– To nic ta­kie­go! – Po­chy­li­ła się w jego stro­nę. – Za­bie­rzesz mnie tam, gdzie­kol­wiek to jest, za ty­dzień. W koń­cu to tyl­ko dwu­dzie­ste siód­me uro­dzi­ny, żad­na okrą­gła rocz­ni­ca. I ob­cho­dzę je do­pie­ro ju­tro! – za­wo­ła­ła i po­ca­ło­wa­ła go. Pachniał deszczem.

Na pół­ce nad kie­row­ni­cą ode­zwał się te­le­fon.

– Cześć, mamo! Co ro­bię? Sie­dzę w sa­mo­cho­dzie i cze­kam na la­we­tę. Zła­pa­łem gumę i utknę­li­śmy, to zna­czy ja i moja dziew­czy­na na dro­dze z Pia­secz­na do Góry Kal­wa­rii. Gdzie do­kład­nie? Przy skrę­cie na Łą­ko­wą. Na­praw­dę? W ta­kim ra­zie cze­ka­my! – Roz­pro­mie­nił się. Odło­żył te­le­fon i spoj­rzał na Agniesz­kę. – Mama za­raz po nas przy­je­dzie. Wspo­mi­na­łem ci, że ro­dzi­ce miesz­ka­ją w Za­le­siu. Po­znasz tych wa­ria­tów szyb­ciej, niż my­śla­łem. Już ci współ­czu­ję!

Uśmiech­nął się zna­czą­co, a jej od razu przy­po­mnia­ła się roz­mo­wa, któ­rą od­by­li kil­ka ty­go­dni wcze­śniej pod­czas spa­ce­ru w Ła­zien­kach.

– Nie zro­zum mnie źle – pe­ro­ro­wał wte­dy Mi­chał na środ­ku alej­ki usła­nej zło­ty­mi li­ść­mi. – Ko­cham moją ro­dzi­nę, ale czę­sto czu­ję, że po pro­stu do nich nie pa­su­ję. Wszy­scy są le­ka­rza­mi i tyl­ko ja je­den nie po­dzie­lam ich fa­scy­na­cji me­dy­cy­ną. Ga­da­nie o ope­ra­cjach ży­la­ków przy zu­pie, naj­now­szych me­to­dach le­cze­nia wrzo­dów dwu­nast­ni­cy przy głów­nym da­niu i oste­opo­ro­zie przy de­se­rze wy­da­je mi się ab­so­lut­nie obrzy­dli­we. Jak­by na świe­cie nie było in­nych cie­kaw­szych te­ma­tów. Do tego jako je­dy­ny je­stem le­wo­ręcz­ny!

Agniesz­ka uśmiech­nę­ła się na tam­to wspo­mnie­nie i za­raz wpa­dła w pa­ni­kę. Za chwi­lę po­zna ro­dzi­ców Mi­cha­ła! Nie była za­chwy­co­na, że do tego spo­tka­nia doj­dzie tak nie­spo­dzie­wa­nie i że nie bę­dzie mo­gła się do nie­go przy­go­to­wać. Od­chy­li­ła lu­ster­ko nad gło­wą: wiatr po­tar­gał jej wło­sy, a deszcz po­zba­wił ma­ki­ja­żu. Wy­glą­da­ła okrop­nie, a prze­cież jak każ­da dziew­czy­na chcia­ła zro­bić na ro­dzi­cach swo­je­go chło­pa­ka jak naj­lep­sze pierw­sze wra­że­nie. Zwłasz­cza że ci ro­dzi­ce byli zna­ny­mi pro­fe­so­ra­mi me­dy­cy­ny, a ona tyl­ko zwy­kłą na­uczy­ciel­ką. Za­trza­snę­ła lu­ster­ko i wes­tchnę­ła z re­zy­gna­cją.

– Na pew­no im się spodo­basz – rzu­cił Mi­chał z roz­ba­wie­niem. Do­strzegł sa­mo­chód mat­ki. Ze­brał z pół­ki nad kie­row­ni­cą do­ku­men­ty i te­le­fon i po­cią­gnął za klam­kę. Wy­sko­czy­li na za­ci­na­ją­cy deszcz, za­bra­li wa­liz­ki z ba­gaż­ni­ka i pod­bie­gli z nimi w stro­nę vo­lvo w ko­lo­rze cap­puc­ci­no.

Roz­dział 3

Agniesz­ka wsia­dła do sa­mo­cho­du i za­ję­ła bez­piecz­ne miej­sce za kie­row­cą.

– Dzię­ki, że po nas przy­je­cha­łaś! – Mi­chał po­ca­ło­wał mat­kę na po­wi­ta­nie, a po­tem wska­zał pa­sa­żer­kę na tyl­nym sie­dze­niu i po­wie­dział: – To jest Agniesz­ka.

Ko­bie­ta od­wró­ci­ła się, by spoj­rzeć do tyłu. Ze swo­im ide­al­nym ma­ki­ja­żem i wło­sa­mi pro­sto od fry­zje­ra zu­peł­nie nie pa­so­wa­ła do błot­ni­ste­go po­bo­cza, na któ­rym zna­la­zła się tego wie­czo­ru.

– Anna Me­dyń­ska, bar­dzo mi miło! – Od­cze­ka­ła, aż Agniesz­ka od­wza­jem­ni jej uśmiech, a po­tem z we­rwą ru­szy­ła z po­bo­cza. – A więc zła­pa­łeś gumę – zwró­ci­ła się do syna.

– Po­dwój­ną! Cze­kał nas świet­ny wy­jazd, a te­raz mu­si­my go prze­ło­żyć.

– A do­kąd to się wy­bie­ra­li­ście? – za­py­ta­ła Anna. – Oczy­wi­ście, je­śli moż­na wie­dzieć.

– Nie moż­na! – za­wo­łał. – To mia­ła być uro­dzi­no­wa nie­spo­dzian­ka dla Agniesz­ki. Dzi­siaj nie uda­ło mi się jej zre­ali­zo­wać, ale za ty­dzień po­dej­mę ko­lej­ną pró­bę.

– Uro­dzi­no­wa nie­spo­dzian­ka. – Anna rzu­ci­ła okiem we wstecz­ne lu­ster­ko i po­sła­ła Agniesz­ce szyb­kie spoj­rze­nie. Spoj­rze­nie mat­ki za­in­te­re­so­wa­nej dziew­czy­ną, dla któ­rej jej uko­cha­ny syn szy­ku­je uro­dzi­no­we nie­spo­dzian­ki. Przez chwi­lę za­sta­na­wia­ła się pew­nie, jak po­waż­na jest ich re­la­cja, po czym uśmiech­nę­ła się i za­wo­ła­ła: – Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go z oka­zji uro­dzin! – A kie­dy Agniesz­ka po­dzię­ko­wa­ła, prze­nio­sła wzrok z po­wro­tem na dro­gę.

– Oj­ciec już wró­cił ze szpi­ta­la? – za­py­tał Mi­chał.

– Bę­dzie nie­dłu­go. Na dwu­dzie­stą wy­bie­ra­my się do te­atru.

– O! To może ja­dąc do War­sza­wy, pod­rzu­ci­li­by­ście Agniesz­kę do domu? Nie ma sen­su, żeby cze­ka­ła tu ze mną na la­we­tę. Miesz­ka przy Pu­ław­skiej, bę­dzie­cie mieć po dro­dze.

– Ja­sne. Ża­den pro­blem. – Anna uśmiech­nę­ła się do pa­sa­żer­ki na tyl­nym sie­dze­niu.

Agniesz­ka od­wza­jem­ni­ła jej uśmiech, choć po­mysł Mi­cha­ła zu­peł­nie jej się nie spodo­bał. Nie mo­gła jed­nak za­pro­te­sto­wać. Mo­gła je­dy­nie wy­mie­niać uprzej­me uśmie­chy i przy­słu­chi­wać się roz­mo­wie mat­ki z sy­nem. Anna wy­py­ty­wa­ła Mi­cha­ła o pro­jek­ty, któ­re re­ali­zo­wał w pra­cy. W koń­cu zje­cha­ła z głów­nej dro­gi, otwo­rzy­ła pi­lo­tem bra­mę i za­trzy­ma­ła auto przed do­mem. Agniesz­ka spoj­rza­ła na bu­dy­nek i po raz dru­gi tego wie­czo­ru po­czu­ła onie­śmie­le­nie.

Ow­szem, przy­szło jej wcze­śniej do gło­wy, że Mi­chał może po­cho­dzić z za­moż­nej ro­dzi­ny. Miał chy­ba nie naj­tań­szy sa­mo­chód i spo­re miesz­ka­nie w War­sza­wie, ale tego, co wła­śnie zo­ba­czy­ła, zu­peł­nie się nie spo­dzie­wa­ła. Bo to nie był zwy­kły dom, ale re­zy­den­cja w sty­lu fran­cu­skie­go dwor­ku: kre­mo­wa ele­wa­cja, gra­fi­to­we okien­ni­ce, man­sar­do­wy dach, traw­nik przy­stro­jo­ny ku­la­mi z buksz­pa­nu...

Anna pierw­sza wy­sia­dła z sa­mo­cho­du i z klu­czem w dło­ni po­de­szła do wej­ścia. Pchnę­ła cięż­kie drzwi i wszy­scy tro­je zna­leź­li się w środ­ku. Agniesz­ka zdję­ła kurt­kę i pod­chwy­ci­ła swo­je od­bi­cie w lu­strze wi­szą­cym w holu. Jej dżin­sy i wy­cią­gnię­ty swe­ter zu­peł­nie tu nie pa­so­wa­ły. Ścią­gnę­ła mo­kre buty i po­czu­ła chłód mar­mu­ro­wej po­sadz­ki.

– Mi­chał, zrób nam her­ba­ty! – za­rzą­dzi­ła Anna. – Ja za­bie­ram Agniesz­kę do sa­lo­nu. Prze­pra­szam, czy mogę ci mó­wić na ty, ko­cha­nie? – za­py­ta­ła, kła­dąc dłoń na ra­mie­niu dziew­czy­ny.

– Bę­dzie mi bar­dzo miło – za­pew­ni­ła Agniesz­ka, choć po­czu­ła się nie­zręcz­nie, gdy ko­bie­ta, któ­rą po­zna­ła za­le­d­wie kil­ka mi­nut wcze­śniej, do­tknę­ła jej ra­mie­nia. Może mat­ka Mi­cha­ła chcia­ła w ten spo­sób oka­zać jej sym­pa­tię? A może za­wsze za­cho­wy­wa­ła się tak bez­po­śred­nio w sto­sun­ku do swo­ich go­ści?

– Ten sa­lon urzą­dzi­łam sama – oświad­czy­ła z dumą Anna, kie­dy sta­nę­ły w pro­gu.

– Ja­kie przy­tul­ne miej­sce! – za­wo­ła­ła uprzej­mie Agniesz­ka.

Ale „przy­tul­ne” nie było wła­ści­wym sło­wem na okre­śle­nie tego wnę­trza. Lep­sze by­ły­by: „spek­ta­ku­lar­ne” lub „osza­ła­mia­ją­ce”. Anna ze­sta­wi­ła ze sobą naj­pięk­niej­sze me­ble i do­dat­ki: sza­ro­ści ścian po­łą­czy­ła z bie­lo­ną pod­ło­gą, ma­syw­ne za­sło­ny ozdo­bi­ła chwo­sta­mi, a szkla­ne kon­so­le bu­kie­ta­mi hor­ten­sji. Przy drzwiach pro­wa­dzą­cych do ogro­du po­usta­wia­ła la­tar­nie, pod ścia­na­mi wi­try­ny z książ­ka­mi, a na środ­ku sa­lo­nu ni­skie sto­li­ki i wy­god­ne ka­na­py. Z su­fi­tu zwi­sał krysz­ta­ło­wy ży­ran­dol, a w cen­tral­nym punk­cie stał oka­za­ły ko­mi­nek.

– Przy­tul­ne, masz ra­cję! Chcia­łam, żeby to po­miesz­cze­nie było przede wszyst­kim przy­tul­ne. W chłod­ne wie­czo­ry nie ma nic lep­sze­go od re­lak­su z książ­ką przy pa­lą­cym się ogniu. – Anna po­de­szła w stro­nę ko­min­ka. – Chodź, za­grze­jesz się tro­chę! Mu­sie­li­ście bar­dzo zmar­z­nąć tam na dro­dze. – Wy­cią­gnę­ła dłoń w za­pra­sza­ją­cym ge­ście.

Agniesz­ka do­łą­czy­ła do go­spo­dy­ni, ta się­gnę­ła po jed­ną z fo­to­gra­fii sto­ją­cych na pół­ce.

– To Mi­chał kie­dy miał pięć lat – po­wie­dzia­ła. – Cią­gle wszyst­ko li­czył, chy­ba już wte­dy miał za­dat­ki na ma­te­ma­ty­ka! – Za­śmia­ła się, od­sta­wi­ła ram­kę i wzię­ła do rąk ko­lej­ną. – A tu­taj Mi­chał i jego sio­stra Mi­cha­li­na. Na­sze pierw­sze wa­ka­cje nad mo­rzem. Łu­dzi­łam się, że choć tro­chę od­pocz­nę, ale oni cią­gle się bili! Mia­łam ocho­tę udu­sić ich go­ły­mi rę­ka­mi! – Anna od­sta­wi­ła zdję­cie i się­gnę­ła po na­stęp­ne. – A to moje wnu­ki, bliź­nia­ki Fra­nek i Staś. Nie są za bar­dzo do sie­bie po­dob­ni, a i cha­rak­ter­ki mają zu­peł­nie róż­ne…

Agniesz­ka wzię­ła do ręki fo­to­gra­fię bliź­nia­ków. Trud­no było jej uwie­rzyć, że sto­ją­ca obok ko­bie­ta może być już bab­cią. Ile mo­gła mieć lat? Naj­wy­żej pięć­dzie­siąt kil­ka, a wy­glą­da­ła znacz­nie mło­dziej. Nie mia­ła zmarsz­czek, była za­dba­na i trzy­ma­ła się pro­sto.

Ode­zwał się dzwo­nek do drzwi.

– To na pew­no mój mąż – po­wie­dzia­ła Anna. – Jak zwy­kle wy­szedł z domu bez klu­cza. Prze­pra­szam cię na chwi­lę, otwo­rzę i za­raz wra­cam – po­wie­dzia­ła i wy­szła z sa­lo­nu.

Agniesz­ka od­sta­wi­ła zdję­cie bliź­nia­ków na ko­mi­nek, a nie­dłu­go po­tem usły­sza­ła do­bie­ga­ją­ce z holu gło­sy Anny i jej męża. Za­sta­na­wia­ła się, gdzie po­dzie­wa się Mi­chał. To nie­moż­li­we, żeby wciąż pa­rzył tę her­ba­tę. Chcia­ła, żeby był przy niej, kie­dy jego oj­ciec wkro­czy do sa­lo­nu. Po­wie­dział­by coś za­baw­ne­go, jak to Mi­chał, i roz­ła­do­wał na­pię­cie.

Co po­win­na te­raz zro­bić? Może usiąść na so­fie? Nie, to mo­gło­by się wy­dać nie­grzecz­ne. Zo­sta­nie przy ko­min­ku, tu, gdzie zo­sta­wi­ła ją Anna, i da­lej bę­dzie oglą­da­ła zdję­cia. Jed­no z nich wy­raź­nie od­róż­nia­ło się od in­nych roz­mia­rem, do tego mia­ło bia­łą, pięk­nie rzeź­bio­ną ram­kę.

Po­zo­wa­na fo­to­gra­fia ślub­na przed­sta­wia­ła ro­ze­śmia­ną pan­nę mło­dą, w któ­rej Agniesz­ka bez tru­du roz­po­zna­ła sio­strę Mi­cha­ła, Mi­cha­li­nę. Obok niej z po­waż­ną miną stał pan mło­dy. Męż­czy­zna był wy­so­ki i wy­spor­to­wa­ny. Miał krót­ko przy­cię­te wło­sy. Do­sko­na­le wy­glą­dał w ciem­nym gar­ni­tu­rze i był bar­dzo po­dob­ny do… Igo­ra.

Nie, on nie był po­dob­ny do Igo­ra. To był Igor! Igor był mę­żem Mi­cha­li­ny i szwa­grem Mi­cha­ła! Igor był szwa­grem Mi­cha­ła… Na­le­żał do tej ro­dzi­ny i mógł tu wejść w każ­dej chwi­li…

Agniesz­ka po­czu­ła, że bra­ku­je jej tchu. Ser­ce za­czę­ło wa­lić jej jak mło­tem. Za­krę­ci­ło się jej w gło­wie…

„Mi­chał po­wie­dział­by, że to jest po pro­stu sta­ty­stycz­nie nie­moż­li­we”, po­my­śla­ła, upa­da­jąc na pod­ło­gę.

Roz­dział 4

– Aga! Sły­szysz mnie? Aga!

Głos na­le­żał chy­ba do Mi­cha­ła, ale to nie jego uj­rza­ła Agniesz­ka, kie­dy otwo­rzy­ła oczy.

Zo­ba­czy­ła krysz­ta­ło­wy ży­ran­dol. Le­ża­ła na dy­wa­nie z gło­wą od­chy­lo­ną na po­dusz­ce i no­ga­mi opar­ty­mi o sofę. Męż­czy­zna w bia­łej ko­szu­li, z kra­wa­tem za­rzu­co­nym na ple­cy po­chy­lał się nad nią, oglą­dał jej źre­ni­ce i ba­dał puls.

– Jak się pani czu­je? – za­py­tał.

Po­ru­szy­ła war­ga­mi, ale nie wy­do­był się z nich ża­den dźwięk. Sku­li­ła się w so­bie. Przez sze­ro­ko otwar­te okno do sa­lo­nu wpa­dał je­sien­ny chłód i za­pach wil­go­ci. Deszcz, bło­to… Guma, tak zła­pa­li gumę, a na­wet dwie, przy­po­mnia­ło jej się na­gle.

– Mam na imię Wik­tor, a pani?

A więc ten męż­czy­zna z opró­szo­ny­mi si­wi­zną skro­nia­mi był oj­cem Mi­cha­ła, tym sław­nym pro­fe­so­rem. Swo­je kasz­ta­no­we loki Mi­chał naj­wi­docz­niej odzie­dzi­czył po mat­ce, bo wło­sy Wik­to­ra były pro­ste i sztyw­ne, jak­by przy­kle­jo­ne do czasz­ki. Po­now­nie za­py­tał o jej imię.

– Agniesz­ka – wy­szep­ta­ła.

– Czy może pani po­ru­szyć koń­czy­na­mi? – po­pro­sił.

Wy­ko­na­ła jego po­le­ce­nie: po­wo­li unio­sła ra­mio­na, a po­tem nogi.

– Czy wie pani, co się tu wy­da­rzy­ło i gdzie się pani te­raz znaj­du­je? – za­py­tał.

Ro­zej­rza­ła się do­oko­ła. Zo­ba­czy­ła za­tro­ska­ne twa­rze Mi­cha­ła i Anny, sa­lon we fran­cu­skim sty­lu (te­raz mo­gła go po­dzi­wiać z in­nej per­spek­ty­wy) i dzba­nek z her­ba­tą (a więc Mi­cha­ło­wi uda­ło się ją w koń­cu za­pa­rzyć). Da­lej za dzban­kiem był ko­mi­nek, a nad nim sta­ła bia­ła ram­ka ze ślub­nym zdję­ciem Mi­cha­li­ny i Igo­ra…

Po­czu­ła, że znów robi jej się sła­bo, i czym prę­dzej prze­nio­sła wzrok na Wik­to­ra.

– Chy­ba ze­mdla­łam. Je­stem w domu ro­dzin­nym Mi­cha­ła – po­wie­dzia­ła ci­cho.

Le­karz z za­do­wo­le­niem po­ki­wał gło­wą, jak­by udzie­li­ła naj­lep­szej z moż­li­wych od­po­wie­dzi.

– Ostat­nie py­ta­nie: jaki mamy dzi­siaj dzień ty­go­dnia?

– Pią­tek – od­par­ła. To było ła­twe. Co pią­tek cho­dzi­li z Mi­cha­łem na ja­kiś film, a dzi­siaj miał się aku­rat roz­po­cząć fe­sti­wal kina mek­sy­kań­skie­go. Jesz­cze wczo­raj wie­czo­rem Mi­chał żar­to­wał, że w cza­sie se­an­su za­miast po­pcor­nu będą chru­pać na­cho­sy, a dzi­siaj rano za­dzwo­nił i po­wie­dział, żeby od­da­ła bi­le­ty Go­ś­ce i by spa­ko­wa­ła się na uro­dzi­no­wy wy­jazd w nie­zna­ne. Chciał jej zro­bić nie­spo­dzian­kę i zro­bił. Za­miast sie­dzieć te­raz w ki­nie, le­ża­ła na pod­ło­dze sa­lo­nu jego ro­dzi­ców i te­ściów Igo­ra…

– Zga­dza się! Pią­tek. Wszyst­ko do­sko­na­le pani pa­mię­ta! – Za­do­wo­lo­ny Wik­tor pod­niósł się z ko­lan. – To ra­czej nic po­waż­ne­go – zwró­cił się do żony i syna. – Wy­glą­da mi to na chwi­lo­wą utra­tę przy­tom­no­ści.

Na po­le­ce­nie ojca Mi­chał prze­niósł Agniesz­kę z pod­ło­gi na sofę. Po­czuł, że dziew­czy­na drży z zim­na, i przy­krył ją ko­cem.

– Czy czę­sto pani mdle­je? – Wik­tor usiadł nie­opo­dal.

– Ni­g­dy. – Agniesz­ka po­krę­ci­ła gło­wą.

– Dziew­czy­na za dłu­go sta­ła przy ko­min­ku i zro­bi­ło jej się za go­rą­co. – Po­sta­wi­ła swo­ją dia­gno­zę Anna. – Omdle­nia czę­sto się zda­rza­ją w dusz­nych po­miesz­cze­niach albo wsku­tek sil­ne­go stre­su – wy­ja­śni­ła Agniesz­ce, jak­by ta była jej pa­cjent­ką.

– O, wła­śnie! Wsku­tek stre­su! – Mi­chał po­wtó­rzył sło­wa mat­ki i strze­lił pal­ca­mi w po­wie­trzu. – Wszyst­ko się zga­dza: po­zna­jąc was obo­je na­raz, Agniesz­ka prze­ży­ła po­dwój­ny stres. Ostrze­ga­łem ją, że to może być sil­ne do­świad­cze­nie…

Anna po­pa­trzy­ła na syna z po­li­to­wa­niem i od­po­wie­dzia­ła mu coś rów­nie zło­śli­we­go. Po­tem do roz­mo­wy włą­czył się Wik­tor i we trój­kę to­czy­li nad gło­wą cho­rej dys­ku­sję o przy­czy­nach omdleń. Na­gle Anna przy­po­mnia­ła so­bie o her­ba­cie sty­gną­cej na sto­li­ku i po­bie­gła do kuch­ni po do­dat­ko­wą fi­li­żan­kę. Po­pi­ja­jąc aro­ma­tycz­ny na­par, znów za­to­pi­li się w nie­spiesz­nej kon­wer­sa­cji, a sku­lo­na na so­fie pod ko­cem Agniesz­ka ma­rzy­ła, by jak naj­szyb­ciej wy­do­stać się z tego sa­lo­nu. Wi­szą­cy obok wej­ścia do sa­lo­nu ze­gar wy­bił dzie­więt­na­stą.

– Prze­pra­szam! – zwró­ci­ła się do Anny. – Wspo­mi­na­ła pani, że przed­sta­wie­nie roz­po­czy­na się o dwu­dzie­stej. Nie chcia­ła­bym po­krzy­żo­wać pań­stwu pla­nów…

Mat­ka Mi­cha­ła mach­nę­ła ręką.

– O to zu­peł­nie nie mu­sisz się mar­twić, Agniesz­ko! Cią­gle do­sta­je­my z mę­żem ja­kieś za­pro­sze­nia, więc z pew­no­ścią wkrót­ce nada­rzy się ko­lej­na oka­zja, by zo­ba­czyć to przed­sta­wie­nie. Naj­waż­niej­sze, że nic po­waż­ne­go ci się nie sta­ło. – Uśmiech­nę­ła się z tro­ską.

– Z każ­dą mi­nu­tą czuję się co­raz le­piej – za­pew­ni­ła gor­li­wie. – I mam na­dzie­ję, że nie­dłu­go będę mo­gła wró­cić do domu. – Spoj­rza­ła py­ta­ją­co na ojca Mi­cha­ła.

Wik­tor uznał, że stan Agniesz­ki jest sta­bil­ny, i wy­ra­ził zgo­dę na jej po­wrót do War­sza­wy. Anna uży­czy­ła im swo­je­go vo­lvo, a Mi­chał zo­sta­wił ojcu klu­czyk od audi na wy­pa­dek, gdy­by la­we­ta po­ja­wi­ła się tu wcze­śniej. Po­mógł swojej dziewczynie pod­nieść się z sofy i wy­szli ra­zem do holu. Wło­ży­li kurt­ki i buty, zo­sta­wia­jąc mo­kre śla­dy na mar­mu­ro­wej po­sadz­ce. Agniesz­ka po­dzię­ko­wa­ła An­nie za go­ści­nę, Wik­to­ro­wi za po­moc, a oby­dwo­je prze­pro­si­ła za kło­pot.

– Do­brze, że wcze­śniej prze­ło­ży­li­śmy na­sze wa­liz­ki do ba­gaż­ni­ka mamy – po­wie­dział Mi­chał, kie­dy już usa­do­wi­li się w au­cie Anny. Do­pa­so­wał po­ło­że­nie lu­ste­rek, uru­cho­mił sil­nik i ru­szy­li.

Po dro­dze opo­wia­dał Agniesz­ce, jak wszedł do sa­lo­nu z her­ba­tą i na­gle zo­ba­czył ją le­żą­cą na pod­ło­dze. Za­wo­łał ro­dzi­ców, a oni od razu uło­ży­li ją z no­ga­mi w gó­rze i otwo­rzy­li okno, żeby prze­wie­trzyć po­miesz­cze­nie. Mi­chał nie po­mi­nął w swo­jej re­la­cji ani jed­ne­go szcze­gó­łu i Agniesz­ce przy­szło na myśl, że, je­śli kie­dy­kol­wiek ktoś ze­mdle­je w jej obec­no­ści, bę­dzie po­tra­fi­ła sa­mo­dziel­nie po­kie­ro­wać ak­cją ra­tun­ko­wą.

Kie­dy we­szli do miesz­ka­nia, po­mógł jej zdjąć kurt­kę i za­pro­po­no­wał, że przy­go­tu­je dla niej ko­la­cję.

– Nie je­stem głod­na, a ty mu­sisz jechać do Za­le­sia… Poza tym pew­nie Goś­ka wró­ci za­raz z kina – po­wie­dzia­ła. Tak bar­dzo chcia­ła po­zbyć się Mi­cha­ła i zo­stać w koń­cu sama.

Przy­tu­lił ją do sie­bie i po­gła­skał po wło­sach.

– OK, zro­zu­mia­łem: mu­sisz ode mnie od­po­cząć. Za­fun­do­wa­łem ci zbyt wie­le atrak­cji jak na je­den wie­czór: chcia­łem cię wy­wieźć w nie­zna­ne, zła­pa­li­śmy po­dwój­ną gumę i prze­ży­łaś do­dat­ko­wy stres, po­zna­jąc mo­ich ro­dzi­ców. Po tym wszyst­kim mia­łaś pra­wo ze­mdleć. – Za­śmiał się ci­cho. – Pój­dę więc so­bie, ale gdy­by coś się dzia­ło, dzwoń, przy­ja­dę na sy­gna­le!

Agniesz­ka za­pew­ni­ła Mi­cha­ła, że je­śli po­czu­je się go­rzej, od razu się z nim skon­tak­tu­je. Dała mu się po­ca­ło­wać na po­że­gna­nie, a po­tem za­mknę­ła za nim drzwi.

We­szła do ła­zien­ki, za­tka­ła od­pływ wan­ny i za­czę­ła na­pusz­czać do niej go­rą­cej wody. Po­wo­li zdej­mo­wa­ła z sie­bie ubra­nia, a póź­niej dłu­go sta­ła naga przed lu­strem, ob­ser­wu­jąc, jak para osia­da na jego gład­kiej ta­fli. Jak za­ma­zu­je bli­znę na jej ra­mie­niu. Nie­usu­wal­ną pa­miąt­kę po pew­nych wa­ka­cjach, o któ­rych usil­nie sta­ra­ła się za­po­mnieć, a o któ­rych przy­po­mnia­ły jej wy­da­rze­nia dzi­siej­sze­go wie­czo­ru.

Nie­ste­ty, Wik­tor miał cał­ko­wi­tą ra­cję: wszyst­ko do­sko­na­le pa­mię­ta­ła.

IGOR

Roz­dział 5

Igor miał do­syć. Zmę­czył go sierp­nio­wy upał i wie­lość za­dań, któ­re dzi­siaj wy­ko­nał. Naj­pierw za­li­czył kil­ku­go­dzin­ną po­dróż sa­mo­cho­dem z War­sza­wy na Su­walsz­czy­znę, a za­raz po przy­jeź­dzie do ośrod­ka po­ma­gał wy­cho­waw­com w roz­lo­ko­wy­wa­niu dzie­cia­ków w pa­wi­lo­nach. Po obie­dzie wziął udział w spo­tka­niu or­ga­ni­za­cyj­nym, na któ­rym omó­wił za­ję­cia na­uki pły­wa­nia. Po krót­kim po­by­cie w po­ko­ju, któ­ry w ca­ło­ści spę­dził na roz­pa­ko­wy­wa­niu ple­ca­ka, po­szedł na ko­la­cję, a te­raz, na za­koń­cze­nie tego wy­jąt­ko­wo dłu­gie­go dnia, uda­wał, że do­brze się bawi na wie­czor­ku za­po­znaw­czym dla ka­dry obo­zo­wej, zor­ga­ni­zo­wa­nym spon­ta­nicz­nie przez jed­ne­go z wy­cho­waw­ców po za­go­nie­niu dzie­cia­ków do łó­żek.

Na­wet gdy­by pod­czas tego wie­czor­ku chciał ko­go­kol­wiek po­znać (a zu­peł­nie nie miał na to ocho­ty), to gło­śna mu­zy­ka wy­peł­nia­ją­ca wnę­trze świe­tli­cy i tak by to unie­moż­li­wi­ła. Było póź­no i jego or­ga­nizm sy­gna­li­zo­wał mu, że czas na od­po­czy­nek. Cho­dze­nie wcze­śnie do łóż­ka było ru­ty­ną Igo­ra wy­pra­co­wa­ną jesz­cze w mło­do­ści, kie­dy jako uczeń pod­sta­wów­ki in­ten­syw­nie tre­no­wał pły­wa­nie. Ten na­wyk prak­ty­ko­wał póź­niej przez całe li­ceum i na stu­diach. Nie zwa­ża­jąc na kpi­ny ko­le­gów, wy­cho­dził z im­prez, za­nim na do­bre się roz­krę­ci­ły, wra­cał do domu, usta­wiał bu­dzik na pią­tą rano i kładł się spać. Mu­siał go­dzić tre­nin­gi z na­uką, więc na roz­ryw­ki nie zo­sta­wa­ło mu cza­su. Na ten obóz też nie przy­je­chał, by im­pre­zo­wać. Chciał za­ro­bić tro­chę kasy i po­uczyć się do Le­kar­skie­go Eg­za­mi­nu Koń­co­we­go, któ­ry cze­kał go za kil­ka ty­go­dni. Na po­cząt­ku wa­ka­cji po­dzie­lił ma­te­riał na ka­wał­ki i każ­de­go dnia pil­nie wku­wał. Ju­tro miał w pla­nach ko­lej­ną po­wtór­kę. Mu­siał jak naj­szyb­ciej zna­leźć się pod koł­drą, po­wie­ki same mu się za­my­ka­ły.

Do­pił wodę, od­sta­wił szklan­kę i ze­sko­czył z pa­ra­pe­tu. Pod­szedł do Wojt­ka i po­kle­pał go po ra­mie­niu. Woj­tek po­ki­wał gło­wą, uniósł rękę w stro­nę Igo­ra, ale za­ję­ty roz­mo­wą z atrak­cyj­ną bru­net­ką, na­wet na nie­go nie spoj­rzał. Igor upew­nił się, że ma w kie­sze­ni klucz do ich wspól­ne­go po­ko­ju, i ru­szył do wyj­ścia ze świe­tli­cy.

W drzwiach nie­ocze­ki­wa­nie zde­rzył się z dziew­czy­ną w bia­łej ko­szul­ce i dżin­so­wych spoden­kach. Jej bar­dzo zwy­czaj­ny strój kon­tra­sto­wał z nie­zwy­kłą ogni­sto­ru­dą fry­zu­rą. Ta­kie ucze­sa­nie na­zy­wa­ło się kie­dyś pa­ziem. Ruda za­trzy­ma­ła na nim wzrok.

– Czy tu w oko­li­cy przyj­mu­je o tej po­rze ja­kiś le­karz? – za­py­ta­ła, usi­łu­jąc prze­krzy­czeć mu­zy­kę. – Moja przy­ja­ciół­ka roz­cię­ła so­bie ra­mię! – Wska­za­ła na sie­dzą­cą na ław­ce obok blon­dyn­kę.

Igor pod­szedł do dziew­czy­ny, zła­pał ją za ło­kieć i w świe­tle la­tar­ni obej­rzał świe­że na­cię­cie na jej gład­kiej skó­rze.

– Jak to się sta­ło? – za­py­tał.

– Agniesz­ka wpa­dła na me­ta­lo­wy słup z reszt­ka­mi sta­re­go ogro­dze­nia. – Ruda po­śpie­szy­ła z wy­ja­śnie­nia­mi. Syk­nę­ła z bólu, jak­by to ona, a niej jej przy­ja­ciół­ka od­nio­sła ob­ra­że­nia.

– Moim zda­niem to się kwa­li­fi­ku­je do zszy­cia – po­wie­dział. – Od­ka­żę to tro­chę, a po­tem pod­rzu­cę was do szpi­ta­la w Au­gu­sto­wie.

Nie­speł­na go­dzi­nę póź­niej od­sta­wi­li blon­dyn­kę do ga­bi­ne­tu za­bie­go­we­go. Igor usiadł na jed­nym z krze­seł sto­ją­cych na szpi­tal­nym ko­ry­ta­rzu. Sam mógł­by zszyć tę ranę, tyl­ko nie chciał wy­stra­szyć tych dziew­czyn. Na­wet im się nie przy­znał, że wła­śnie ukoń­czył me­dy­cy­nę.

Ruda po­da­ła mu ku­be­czek z wodą i usia­dła obok.

– Dzię­ku­ję za po­moc. Za­re­ago­wa­łeś bar­dzo pro­fe­sjo­nal­nie. Ja wpa­dłam w pa­ni­kę, kie­dy zo­ba­czy­łam pły­ną­cą po ra­mie­niu Agniesz­ki krew. Pierw­szy dzień za­raz po przy­jeź­dzie, czło­wiek nie wie jesz­cze, co i jak… Mia­łam szczę­ście, że przed świe­tli­cą na­tknę­łam się na cie­bie, że wie­dzia­łeś, jak z tym wszyst­kim po­stą­pić… Prze­pra­szam! W tym ca­łym za­mie­sza­niu za­po­mnia­łam ci się przed­sta­wić. Mam na imię Go­sia, to zna­czy Mał­go­rza­ta, ale nikt ni­g­dy nie uży­wa mo­je­go peł­ne­go imie­nia. – Za­śmia­ła się.

– Igor. – Uści­snął jej dłoń.

– To miał być krót­ki spa­cer – opo­wia­da­ła da­lej. – Spa­cer za­po­znaw­czy za­miast wie­czor­ku za­po­znaw­cze­go. Na­wet nie ode­szły­śmy da­le­ko od ośrod­ka. Aga mia­ła pe­cha. Mam na­dzie­ję, że szyb­ko doj­dzie do sie­bie i ju­tro bę­dzie mo­gła nor­mal­nie pro­wa­dzić lek­cje.

– Lek­cje? – za­in­te­re­so­wał się.

– Ja i Aga uczy­my an­giel­skie­go. To jest obóz ję­zy­ko­wy, nie pa­mię­tasz?

Nie pa­mię­tał, to był jego pią­ty obóz w te wa­ka­cje.

Goś­ka zmie­ni­ła głos i uda­ła, że cy­tu­je frag­ment tek­stu re­kla­mo­we­go:

– „Po dzie­się­ciu dniach two­je dziec­ko bę­dzie mó­wić jak ro­do­wi­ty An­glik!” – Prze­wró­ci­ła ocza­mi. – Ra­czej nie bę­dzie, ale może przy­naj­mniej przez wa­ka­cje nie za­po­mni wszyst­kie­go, cze­go na­uczy­ło się w szko­le, a to już coś. A ty czym się zaj­mu­jesz?

– Je­stem in­struk­to­rem pły­wa­nia, ra­tow­ni­kiem i opie­ku­nem me­dycz­nym. – Igor wy­li­czył wszyst­kie swo­je funk­cje.

– Opie­ku­nem me­dycz­nym?! Nie mo­gły­śmy tra­fić le­piej! – Goś­ka kla­snę­ła w dło­nie.

W tej sa­mej chwi­li drzwi po prze­ciw­nej stro­nie ko­ry­ta­rza się otwo­rzy­ły i uj­rze­li le­ka­rza wy­cho­dzą­ce­go z ga­bi­ne­tu za­bie­go­we­go. Prze­pu­ścił Agniesz­kę przo­dem, a po­tem coś za­wzię­cie jej tłu­ma­czył. Dziew­czy­na raz po raz zer­ka­ła na trzy­ma­ną w dło­ni kart­kę, męż­czy­zna zaś w tym cza­sie oglą­dał so­bie jej biust. Wska­zał opa­tru­nek na jej ra­mie­niu, a Agniesz­ka za­śmia­ła się gło­śno. Koń­ski ogon za­ko­ły­sał się z tyłu jej gło­wy. W koń­cu po­że­gna­ła się i ru­szy­ła w ich stro­nę. Le­karz wło­żył ręce do kie­sze­ni far­tu­cha i po­że­rał wzro­kiem jej smu­kłe nogi. Po­szedł so­bie do­pie­ro, gdy uj­rzał Goś­kę i Igo­ra pod­no­szą­cych się z krze­seł.

– Chcia­ła­bym ci bar­dzo po­dzię­ko­wać. – Agniesz­ka zwró­ci­ła się do Igo­ra. – Le­karz po­wie­dział, że za­ją­łeś się moją raną bar­dzo fa­cho­wo. – Uśmiech­nę­ła się do nie­go, a po­tem prze­nio­sła wzrok na przy­ja­ciół­kę, i wy­ma­chu­jąc kart­ką w po­wie­trzu, za­py­ta­ła: – Goś­ka, masz ze sobą ja­kieś pie­nią­dze? Mu­szę ku­pić te środ­ki i prze­my­wać nimi ra­mię rano i wie­czo­rem.

– Mogę rzu­cić na to okiem? – Igor wy­jął kart­kę z rąk dziew­czy­ny. – Nie mu­sisz ni­cze­go ku­po­wać, mam to wszyst­ko w ap­tecz­ce – po­wie­dział.

Goś­ka po­kle­pa­ła go po ra­mie­niu, jak­by byli sta­ry­mi zna­jo­my­mi.

– Igor jest opie­ku­nem me­dycz­nym na na­szym obo­zie i my­ślę, że gdy­byś go po­pro­si­ła, za­opie­ko­wał­by się two­ją raną. Agniesz­ka pa­nicz­nie boi się wi­do­ku krwi – do­da­ła.

– Chęt­nie sko­rzy­stam z two­jej po­mo­cy, je­śli to nie pro­blem. – Blon­dyn­ka uśmiech­nę­ła się do nie­go uprzej­mie.

– Ża­den. Zmia­ny opa­trun­ków wcho­dzą w za­kres mo­ich obo­wiąz­ków – za­pew­nił. Zło­żył kar­tecz­kę na pół i scho­wał ją do kie­sze­ni.

Roz­dział 6

– Łeb mi pęka. Te wie­czor­ki za­po­znaw­cze wpę­dzą mnie do gro­bu! – Woj­tek za­śmiał się gło­śno z tego, co sam wła­śnie po­wie­dział.

Le­żał przy­kry­ty koł­drą po szy­ję i tępo wpa­try­wał się w su­fit. Wiel­kie sto­py wy­sta­wa­ły mu spod po­ście­li po dru­giej stro­nie łóż­ka. Z tru­dem dźwi­gnął gło­wę z po­dusz­ki i za­wisł na przed­ra­mio­nach. Się­gnął po sto­ją­cą na szaf­ce wodę i wy­pił na raz całą szklan­kę.

– Któ­ra go­dzi­na? – za­py­tał.

– Do­cho­dzi ósma – po­wie­dział Igor i wró­cił do za­pi­na­nia gu­zi­ków ko­szul­ki. Wcze­śniej do­kład­nie się ogo­lił i spry­skał wodą to­a­le­to­wą.

– Do­pie­ro ósma? My­śla­łem, że jest już dużo póź­niej! Okrop­nie się tłu­czesz od rana. A coś ty się tak wy­stro­ił? Chy­ba nie idziesz w dłu­gich spodniach do ro­bo­ty? Dzi­siaj ma być po­nad trzy­dzie­ści stop­ni. A może po­zna­łeś ko­goś? Tak szyb­ko ulot­ni­łeś się z im­pre­zy. Spa­łeś tu w ogó­le ostat­niej nocy?

– Jak na ko­goś, komu pęka łeb, za­da­jesz strasz­nie dużo py­tań.

– Po pro­stu wy­ka­zu­ję życz­li­we za­in­te­re­so­wa­nie two­im ży­ciem. Je­steś dla mnie jak brat! – Woj­tek prze­krę­cił się na bok i pod­parł gło­wę ra­mie­niem. – Do­bra, nie chcesz mó­wić, gdzie by­łeś wczo­raj, to nie mów. Po­wiedz tyl­ko, do­kąd się te­raz wy­bie­rasz. Po co ci ta ap­tecz­ka? Te ele­ganc­kie ciu­chy? A może świad­czysz ja­kieś usłu­gi me­dycz­ne dla VIP-ów?

– O, dla VIP-ów, wła­śnie! – Igor skoń­czył za­wią­zy­wać buty. W wi­szą­cym w ko­ry­ta­rzu lu­strze po raz ostat­ni oce­nił swój wy­gląd, zła­pał ap­tecz­kę i wy­szedł.

Po­kój dziew­czyn w są­sied­nim pa­wi­lo­nie wy­glą­dał iden­tycz­nie jak ten, któ­ry sam współ­dzie­lił z Wojt­kiem, i nie był to stan­dard VIP-owski. Po­miesz­cze­nie mie­ści­ło dwa łóż­ka przy­tu­lo­ne do prze­ciw­le­głych ścian i małą ła­zien­kę szum­nie na­zy­wa­ną przez re­cep­cjo­nist­kę ośrod­ka „wę­złem sa­ni­tar­nym”. W oknie wi­sia­ły cien­kie za­sło­ny w ko­lo­rze musz­tar­dy, z góry ska­za­ne na prze­gra­ną w nie­rów­nej wal­ce z ostrym po­ran­nym słoń­cem. Sto­ją­ce na pa­ra­pe­cie sta­re ra­dio wy­da­wa­ło z sie­bie dziw­ne dźwię­ki.

Łóż­ko po pra­wej na­le­ża­ło do Agniesz­ki. Sie­dzia­ła na kocu w kra­tę i cze­ka­ła na nie­go. Od­gar­nę­ła wło­sy, a on naj­de­li­kat­niej, jak tyl­ko po­tra­fił, od­kle­ił opa­tru­nek, któ­ry za­ło­żo­no jej po­przed­nie­go wie­czo­ru.

Goś­ka, ubra­na w strój do bie­ga­nia, po­chy­li­ła się nad nimi.

– Wy­glą­da dużo le­piej niż wczo­raj – oce­ni­ła.

Agniesz­ka nie od­wa­ży­ła się spoj­rzeć na swo­ją ranę. Pa­trzy­ła przed sie­bie. Igor mógł do woli po­dzi­wiać drob­niut­kie pie­gi na jej no­sie i ład­ne usta.

Goś­ka po­de­szła do sza­fy i za­czę­ła wy­cią­gać z niej ubra­nia.

– Cza­sa­mi ża­łu­ję, że nie po­szłam na me­dy­cy­nę – po­wie­dzia­ła. – Do­brze wy­bra­łeś, Igor. Nie bę­dziesz miał żad­nych trud­no­ści ze zna­le­zie­niem za­trud­nie­nia. Nie to, co ja czy Agniesz­ka. – Wy­ję­ła gra­na­to­wą spód­ni­cę, obej­rza­ła ją i scho­wa­ła na pół­kę. – Nie mam po­ję­cia, co dzi­siaj wło­żyć. Zda­je się, że cze­ka nas ko­lej­ny upal­ny dzień. Spraw­dza­łeś może po­go­dę, Igor?

– Ma być po­nad trzy­dzie­ści stop­ni.

– To może su­kien­kę. Co my­ślisz o tej? – Goś­ka sta­nę­ła przed nim z wie­sza­kiem w dło­ni.

Prze­rwał swo­ją pra­cę i pod­niósł wzrok, by oce­nić jej wy­bór.

– Faj­ny krój i cie­ka­we po­łą­cze­nie ko­lo­ry­stycz­ne: mię­ta i ba­kła­żan – po­wie­dział.

– Mię­ta i ba­kła­żan? Ża­den fa­cet nie uży­wa ta­kich słów! Skąd ty się wzią­łeś? – za­wo­ła­ła.

Igor od­wza­jem­nił uśmiech Goś­ki i prze­niósł wzrok na Agniesz­kę. Wło­sy w ko­lo­rze sta­re­go zło­ta, la­zur oczu i usta – pu­dro­wy róż…

– W Lu­bli­nie jest pięć uczel­ni wyż­szych i sto ty­się­cy stu­den­tów. – Goś­ka wró­ci­ła do po­przed­nie­go te­ma­tu. – Jak w ta­kim nie­wiel­kim mie­ście zna­leźć dla nich wszyst­kich pra­cę?

– To nie­moż­li­we. – Igor po­krę­cił gło­wą.

Chcąc nie chcąc, do­trzy­my­wał Go­ś­ce kro­ku w jej dys­pu­cie o przy­szło­ści za­wo­do­wej lu­bel­skich ab­sol­wen­tów. Do­wie­dział się, że po pierw­sze – naj­więk­szym pra­co­daw­cą w mie­ście jest uni­wer­sy­tet, po dru­gie – dla mło­dych, am­bit­nych lu­dzi nie ma cie­ka­wych za­jęć, po trze­cie – więk­szość stu­den­tów cze­ka emi­gra­cja za­rob­ko­wa, i dla­te­go, po czwar­te, za rok, po dy­plo­mie, Goś­ka prze­no­si się do War­sza­wy. To już po­sta­no­wio­ne! Nie­ste­ty, nie do­wie­dział się, czy Agniesz­ka prze­no­si się ra­zem z nią, bo ani razu się nie ode­zwa­ła. My­śla­mi była gdzieś da­le­ko.

– Go­to­we! – po­wie­dział Igor, gdy skoń­czył na­kle­jać pla­ster na jej ra­mie­niu. – Do zo­ba­cze­nia wie­czo­rem przy ko­lej­nej zmia­nie opa­trun­ku – po­że­gnał się.

Wy­szedł z bu­dyn­ku. Słoń­ce wspi­na­ło się co­raz wy­żej i te­raz czuł, że dłu­gie spodnie to nie był naj­lep­szy po­mysł. Kie­dy zna­lazł się w po­ko­ju, do­padł do sza­fy i za­czął zdej­mo­wać ubra­nie, któ­re wło­żył na sie­bie pół go­dzi­ny wcze­śniej. Na jego wi­dok wy­cho­dzą­cy z ła­zien­ki Woj­tek za­trzy­mał się w pół kro­ku. Z roz­ba­wie­niem na twa­rzy ob­ser­wo­wał, jak Igor umiesz­cza na wie­sza­ku ko­szul­kę z koł­nie­rzy­kiem, a po­tem wyj­mu­je z pół­ki ba­weł­nia­ny T-shirt i wcią­ga go na sie­bie przez gło­wę.

– Czy to jest ja­kaś Moda na suk­ces, a ty to Rid­ge For­re­ster? – za­py­tał.

– Wi­dzę, że świet­nie się orien­tu­jesz w ope­rach my­dla­nych. Oglą­da­łeś je z mat­ką?

– Z mat­ką i ciot­ką! Nie opu­ści­li­śmy żad­ne­go z czte­rech ty­się­cy ośmiu­set dwu­dzie­stu trzech od­cin­ków – do­dał z dumą Woj­tek. Usiadł na łóż­ku i za­czął za­wią­zy­wać buty. – Chciał­bym cię lo­jal­nie uprze­dzić, że na dzi­siej­szy wie­czór umó­wi­łem się z bar­dzo atrak­cyj­ną dziew­czy­ną.

– Czy ta ro­man­tycz­na rand­ka od­bę­dzie się w na­szym po­ko­ju?

– Bo co?

– Bo chciał­bym się po­uczyć.

– Po­uczyć? – Woj­tek skrzy­wił się, jak­by na­uka była czymś wy­jąt­ko­wo obrzy­dli­wym.

– Za kil­ka ty­go­dni nas obu cze­ka taki eg­za­min, na­zy­wa się LEK, pa­mię­tasz?

– Tak, pa­mię­tam. I nie, nie za­mie­rzam przy­pro­wa­dzać tej dziew­czy­ny tu­taj. Ma wła­sny po­kój, je­dyn­kę. Ilo­na jest kie­row­nicz­ką na na­szym obo­zie – po­chwa­lił się.

– Nie­do­brze. Nie po­wi­nie­neś utrzy­my­wać in­tym­nych re­la­cji z prze­ło­żo­ną.

– Ga­dasz, jak­by­śmy pra­co­wa­li w ja­kimś kor­po, a my je­ste­śmy tyl­ko ra­tow­ni­ka­mi na let­nim obo­zie mło­dzie­żo­wym.

– O, wła­śnie! Mło­dzie­żo­wym! Da­jesz zły przy­kład mło­dzie­ży. Sie­jesz zgor­sze­nie.

– Nie wszy­scy chcą żyć jak mnich. Skoń­czy­łeś już te prze­bie­ran­ki? Je­stem głod­ny jak wilk.

Igor za­trza­snął drzwi sza­fy.

Roz­dział 7

Ob­je­dze­ni ja­jecz­ni­cą i ro­ga­la­mi z mar­mo­la­dą, Igor i Woj­tek uda­li się nad je­zio­ro. Wdra­pa­li się na wie­życz­kę ra­tow­ni­czą i z góry po­dzi­wia­li Ser­wy. Pod ich sto­pa­mi roz­cią­ga­ło się ką­pie­li­sko, na któ­rym w ko­lej­nych dniach w ra­mach swo­ich obo­wiąz­ków mie­li udzie­lać lek­cji pły­wa­nia i spra­wo­wać nad­zór nad ką­pią­cy­mi się uczest­ni­ka­mi obo­zu.

Poza świet­ny­mi wi­do­ka­mi wie­życz­ka ra­tow­ni­cza mia­ła tak­że inne za­le­ty. Przez swo­je umiej­sco­wie­nie dwa me­try nad zie­mią po­zwa­la­ła od­izo­lo­wać się od ha­ła­śli­wej gro­ma­dy dzie­ci, a dzię­ki za­da­sze­niu da­wa­ła ochro­nę od ostre­go słoń­ca. Umoż­li­wia­ła rów­nież ob­ser­wa­cję te­re­nu wo­kół i po­ru­sza­ją­cych się po nim lu­dzi oraz swo­bod­ną wy­mia­nę opi­nii o przed­sta­wi­ciel­kach płci pięk­nej, o czym Igor miał się wła­śnie prze­ko­nać.

– Ty, zo­bacz, ja­kie dziew­czy­ny! – Woj­tek wy­chy­lił się za ba­rier­kę.

Igor spoj­rzał w dół. Goś­ka mia­ła na so­bie mię­to­wo-ba­kła­ża­no­wą su­kien­kę, Agniesz­ka wło­ży­ła bia­łą. Dziew­czy­ny mi­nę­ły wie­życz­kę i we­szły na po­most.

– Nie przy­po­mi­nam so­bie, że­bym wi­dział je wczo­raj na wie­czor­ku za­po­znaw­czym – ode­zwał się zno­wu Woj­tek. – Na pew­no bym je za­pa­mię­tał. Ta blon­dyn­ka pierw­sza kla­sa. Pięk­nie się po­ru­sza. Ta z ru­dy­mi wło­sa­mi też bar­dzo ład­na, tyl­ko tro­chę mniej sub­tel­na, może wła­śnie przez tę fry­zu­rę? No i ma mniej­szy biust, a duży biust to jed­nak pod­sta­wa…

– Za­sta­nów się cza­sem, co ty wy­ga­du­jesz.

– O! Ko­le­ga, wi­dzę, prze­wraż­li­wio­ny.

– Zo­ba­czy­łeś te dziew­czy­ny pierw­szy raz w ży­ciu i nie za­mie­ni­łeś z nimi jesz­cze na­wet sło­wa, a już oce­niasz je jak to­war u rzeź­ni­ka.

– Ale co ja ta­kie­go po­wie­dzia­łem? Same do­bre rze­czy prze­cież… – Woj­tek ob­jął Igo­ra w pa­sie. – Nie gnie­waj się, sta­ry, wiesz, jak bar­dzo cię ko­cham! Nie mógł­bym bez cie­bie żyć!

Igor ode­pchnął go od sie­bie. Agniesz­ka i Goś­ka zmie­rza­ły po­mo­stem w ich stro­nę.

– Wra­ca­ją – wy­szep­tał Woj­tek naj­ci­szej, jak tyl­ko po­tra­fił, jak­by Agniesz­ka i Goś­ka były rzad­ki­mi ga­tun­ka­mi pta­ków, a oni ukry­ty­mi w si­to­wiu fo­to­gra­fa­mi cze­ka­ją­cy­mi na naj­lep­szy mo­ment, by zro­bić im zdję­cia.

Goś­ka pierw­sza do­strze­gła sie­dzą­ce­go na wie­życz­ce Igo­ra i ener­gicz­nie do nie­go po­ma­cha­ła. Agniesz­ka ogra­ni­czy­ła się do uśmie­chu. Mi­nę­ły ich i we­szły do świe­tli­cy.

– Ach! To wy się już zna­cie! – od­gadł Woj­tek. – Ta blon­dyn­ka ma opa­tru­nek na ra­mie­niu, więc do­my­ślam się, że to jej świad­czy­łeś dziś rano swo­je pie­lę­gniar­skie usłu­gi… Wiesz co? Wku­rzasz mnie! Uda­jesz za­ję­te­go wku­wa­niem do eg­za­mi­nu, tym­cza­sem nie mi­nę­ła doba, od­kąd tu przy­je­cha­li­śmy, a ty zdą­ży­łeś już za­dzierz­gnąć bliż­szą zna­jo­mość z tymi dwo­ma nie­wia­sta­mi. I coś mi mówi, że moje miej­sce w two­im ser­cu za­ję­ła ta po­nęt­na blon­dyn­ka – do­dał i za­raz się zmi­ty­go­wał: – Czy mogę uży­wać sło­wa „po­nęt­na”? Moim zda­niem to kom­ple­ment, ale je­śli uwa­żasz ina­czej…

– Ow­szem Agniesz­ka jest atrak­cyj­na, a jej przy­ja­ciół­ka Goś­ka bar­dzo miła, ale ja nie je­stem za­in­te­re­so­wa­ny żad­ną z nich. Jak wcze­śniej po­wie­dzia­łem: chcę się sku­pić na eg­za­mi­nie.

– Sku­pić na eg­za­mi­nie. Ja­sne. Oczy­wi­ście! To dla­te­go rano tak się wy­stro­iłeś?

Igor nie zdą­żył od­po­wie­dzieć, bo pierw­sza gru­pa dzieciaków przy­szła wła­śnie na za­ję­cia pły­wa­nia. Zszedł z wie­życz­ki na zie­mię, pod­szedł do wy­cho­waw­cy i wy­cią­gnął do nie­go dłoń.

– Cześć! Je­stem Igor.

– A ja Piotr – przed­sta­wił się męż­czy­zna.

Był cho­ler­nie przy­stoj­ny. Wy­glą­dał jak mo­del, któ­ry przez po­mył­kę za­miast na plan zdję­cio­wy tra­fił na obóz dla mło­dzie­ży. Miał na so­bie ce­gla­ste szor­ty, a jego mar­ko­wa, śnież­no­bia­ła ko­szul­ka kon­tra­sto­wa­ła z ciem­ny­mi wło­sa­mi i moc­ną opa­le­ni­zną. Zmru­żył oczy.

– Nie przy­po­mi­nam so­bie, że­bym wi­dział cię wczo­raj na wie­czor­ku za­po­znaw­czym, Igor.

– Igor mu­siał wyjść wcze­śniej – po­spie­szył z wy­ja­śnie­nia­mi Woj­tek.

– Cześć, Woj­tek, miło znów cię wi­dzieć! – Męż­czy­zna od­sło­nił w uśmie­chu ide­al­ne uzę­bie­nie. – Mam na­dzie­ję, że przy­naj­mniej ty do­brze się ba­wi­łeś.

– Bar­dzo do­brze! Zor­ga­ni­zo­wa­łeś nie­złą im­prez­kę, Pio­trek!

– Piotr, nie Pio­trek. Był­bym wdzięcz­ny, gdy­by­ście nie zdrab­nia­li mo­je­go imie­nia. – Po­chy­lił gło­wę jak na­uczy­ciel ru­ga­ją­cy nie­grzecz­nych uczniów. Uniósł pa­lec wska­zu­ją­cy, jak­by chciał do­dać: „Żeby mi to było ostat­ni raz!”.

– Ja­sne, ża­den pro­blem, Piotr. – Woj­tek za­trze­po­tał rzę­sa­mi.

– A im­prez­kę mu­si­my po­wtó­rzyć! – Piotr uniósł oba kciu­ki. – To co? Wy zaj­mu­je­cie się dzie­cia­ka­mi, a ja mam go­dzin­kę wol­ne­go. Wy­glą­da­cie mi na ta­kich, co da­dzą so­bie radę z tu­zi­nem mło­dych chło­pa­ków. – Piotr wy­cią­gnął z kie­sze­ni naj­now­szy mo­del te­le­fo­nu. – Obie­głem dziś o świ­cie je­zio­ro i mu­szę się zre­ge­ne­ro­wać – po­wie­dział, i nie cze­ka­jąc na po­twier­dze­nie, od­da­lił się pod drze­wo, przy­siadł na tra­wie i za­ga­pił się w ekran te­le­fo­nu.

– Go­dzin­kę wol­ne­go, bo obiegł o świ­cie je­zio­ro… Co za pa­jac! – Woj­tek nie krył iry­ta­cji. Zwró­cił się do Igo­ra: – Co­fam swo­je sło­wa. To jest praw­dzi­wy Rig­de For­re­ster. Nie do­ra­stasz mu do pięt! – do­dał, a po­tem pod­szedł do gru­py chło­pa­ków. – Cześć! Ja mam na imię Woj­tek, a to jest wu­jek Igor. Za­ję­cia pły­wa­nia roz­pocz­nie­my od omó­wie­nia za­sad bez­piecz­ne­go ko­rzy­sta­nia z wody. Słu­chaj­cie uważ­nie!

Wie­dzie­li z do­świad­cze­nia, czy­li z po­przed­nich wy­jaz­dów, że opa­no­wa­nie gro­ma­dy dzie­cia­ków bę­dzie nie lada wy­zwa­niem: jed­nych będą po­wstrzy­my­wać przed bra­wu­rą w wo­dzie, in­nych za­chę­cać, by w ogó­le do niej we­szli. Będą mu­sie­li mieć oczy do­oko­ła gło­wy i czę­sto uży­wać gwizd­ka. Po­mi­mo to Igor lu­bił swo­ją pra­cę i dzień szyb­ko mu mi­nął.

Po ko­la­cji sta­wił się w po­ko­ju dziew­czyn na zmia­nę opa­trun­ku. Goś­ka za­pro­si­ła go na wspól­ny spa­cer, ale wy­mó­wił się na­uką. Wró­cił do po­ko­ju i roz­siadł się nad książ­ka­mi.

Trze­ci, czwar­ty i pią­ty dzień obo­zu prze­bie­gły po­dob­nie. Rano pra­ca, wie­czo­rem – na­uka. Prze­rwa na tre­ning i znów do ksią­żek. Wi­dy­wał Goś­kę i Agniesz­kę pod­czas zmian opa­trun­ku, w cią­gu dnia za­mie­niał z nimi kil­ka słów w trak­cie po­sił­ków, ale nie uczest­ni­czył w im­pre­zach or­ga­ni­zo­wa­nych przez Pio­tra, spa­ce­rach i in­nych ini­cja­ty­wach to­wa­rzy­skich. Woj­tek traf­nie to okre­ślił: żył jak mnich.

Roz­dział 8

– Dzi­siaj nie dam rady, Pio­trek.

Igor wy­cho­dził wła­śnie po ko­la­cji ze sto­łów­ki, gdy zza rogu bu­dyn­ku do­biegł go głos Agniesz­ki. Za­trzy­mał się i cze­kał, aż Piotr zwró­ci jej uwa­gę, żeby nie na­zy­wa­ła go „Piotr­kiem”, ale nic ta­kie­go się nie sta­ło. Naj­wi­docz­niej cie­szy­ła się u nie­go spe­cjal­ny­mi wzglę­da­mi.

– Mo­że­my wziąć mój wóz – po­wie­dział Piotr. – Nie mu­sisz je­chać do szpi­ta­la z Igo­rem.

Igor nad­sta­wił ucha. Te­raz roz­ma­wia­li o nim.

– Je­steś bar­dzo miły, ale nie mogę po­zwo­lić, byś za­nie­dby­wał prze­ze mnie swo­je obo­wiąz­ki – od­po­wie­dzia­ła. – Zda­je się, że wie­czo­rem po­wi­nie­neś zaj­mo­wać się swo­imi pod­opiecz­ny­mi.

– Spo­koj­nie. Zde­le­gu­ję to. Po­pro­szę Mar­ci­na, żeby miał oko na mo­ich chło­pa­ków. Na pew­no się zgo­dzi. Ma wo­bec mnie dług wdzięcz­no­ści.

– Tyl­ko wi­dzisz, Pio­trek – mó­wi­ła da­lej Agniesz­ka – cho­dzi o to, że Igor musi być obec­ny przy tym zdej­mo­wa­niu szwów. Le­karz o to pro­sił, chce mu wy­dać dal­sze za­le­ce­nia, więc chy­ba nie ma sen­su, że­by­śmy je­cha­li do szpi­ta­la we tro­je.

– No tak, nie ma – pod­dał się Piotr. – W ta­kim ra­zie będę cze­kał na sy­gnał od cie­bie. Gdy tyl­ko wró­cisz, za­pu­kaj do mo­je­go po­ko­ju. Pój­dzie­my się gdzieś przejść.

– Ja­sne. Ode­zwę się, jak tyl­ko będę na miej­scu. Na ra­zie!

Igor wy­ło­nił się zza rogu.

– O! Cześć, Aga. Cześć, Piotr! – Wy­cią­gnął dłoń w kie­run­ku męż­czy­zny, a po­tem zwró­cił się do Agniesz­ki. – Pa­mię­tasz o zdję­ciu szwów? Mu­si­my wy­je­chać za pół go­dzi­ny. – Po­pu­kał pal­cem w ze­ga­rek. – Będę cze­kał przy sa­mo­cho­dzie. – Po­że­gnał się i od­szedł.

– Prze­pra­szam, że cię w to wszyst­ko wcią­gnę­łam – po­wie­dzia­ła Agniesz­ka do Igo­ra, gdy usa­do­wi­li się już w au­cie. – Po­win­nam była za­py­tać, czy za­wie­ziesz mnie do szpi­ta­la, ale rano wy­pa­dło mi to z gło­wy, a kie­dy Piotr za­pro­po­no­wał mi wie­czor­ny spa­cer… – Ode­tchnę­ła głę­bo­ko, a po­tem się ro­ze­śmia­ła. – On jest po­twor­nie mę­czą­cy. Wiem, że nie po­win­nam tak mó­wić, ale tak jest… Kie­dy więc na­padł na mnie po wyj­ściu ze sto­łów­ki skła­ma­łam, że je­stem z tobą umó­wio­na. Po­sta­wi­łam cię w nie­zręcz­nej sy­tu­acji.

– Ża­den pro­blem. Cie­szę się, że mo­głem po­móc. – Igor od­pa­lił sil­nik.

– Na pew­no nie prze­szko­dzi­łam ci w na­uce?

– Prze­rwa do­brze mi zro­bi. Ist­nie­je na­wet taka teo­ria, któ­ra mówi, że re­gu­lar­ne prze­rwy po­zwa­la­ją przy­swo­ić wię­cej ma­te­ria­łu. Oby to była praw­da. – Uśmiech­nął się.

– Je­stem pew­na, że zdasz ten eg­za­min śpie­wa­ją­co i bę­dziesz świet­nym le­ka­rzem. Wi­dzę, jak fa­cho­wo zaj­mu­jesz się moją raną.

– Dzię­ku­ję. – Na chwi­lę ode­rwał wzrok od dro­gi i ich spoj­rze­nia się spo­tka­ły. – Po­zna­ły­ście się z Goś­ką na stu­diach? – za­py­tał.

– Nie, zna­my się jesz­cze z pod­sta­wów­ki. Zresz­tą nie stu­diu­je­my na jed­nym kie­run­ku, Goś­ka jest na ger­ma­ni­sty­ce, a ja na ro­ma­ni­sty­ce.

– Ro­ma­ni­sty­ce? Czy­li znasz fran­cu­ski i wło­ski, tak?

– I hisz­pań­ski.

– Ale na obo­zie uczysz an­giel­skie­go…

– An­giel­skie­go na­uczy­łam się sama. Ta­kie cza­sy, wszy­scy mu­szą ko­mu­ni­ko­wać się w tym ję­zy­ku, z cze­go zresz­tą bar­dzo się cie­szę, bo za­ra­biam, udzie­la­jąc ko­re­pe­ty­cji.

– To brzmi, jak­by sa­mo­dziel­ne opa­no­wa­nie an­giel­skie­go przy­szło ci zu­peł­nie bez wy­sił­ku.

– Mu­sia­łam tro­chę nad tym po­sie­dzieć, ale im wię­cej ję­zy­ków się zna, tym ła­twiej przy­cho­dzi na­uka każ­de­go ko­lej­ne­go.

– Je­stem pod wra­że­niem. Zna­jo­mość czte­rech ję­zy­ków to duża spra­wa.

– Po­dob­nie jak ukoń­cze­nie me­dy­cy­ny. Stu­dio­wa­łeś w War­sza­wie?

– Tak. Ra­zem z Wojt­kiem. On jest taką moją Go­sią.

– I też cię pil­nu­je, że­byś nie pal­nął ja­kie­goś głup­stwa i nie zmar­no­wał so­bie ży­cia?

– Woj­tek pil­nu­je mnie, a ja jego – po­wie­dział i za­śmiał się. – Cho­ciaż nie. Wojt­ka nie da się upil­no­wać.

– Jak się po­zna­li­ście?

– Na za­ję­ciach pły­wa­nia. Mie­li­śmy wte­dy po dzie­sięć lat. Wspól­ne tre­nin­gi, za­wo­dy, wszę­dzie ra­zem jak pa­puż­ki-nie­roz­łącz­ki. Na­sza zna­jo­mość prze­trwa­ła li­ceum, a po ma­tu­rze po­sta­no­wi­li­śmy zda­wać na me­dy­cy­nę. Umó­wi­li­śmy się na­wet, że je­śli uda nam się do­stać do War­sza­wy, wy­naj­mie­my wspól­nie ja­kieś lo­kum. Szczę­śli­wie dla nas, ciot­ka Wojt­ka wy­je­cha­ła za gra­ni­cę, więc wpro­wa­dzi­li­śmy się do jej miesz­ka­nia. To było sześć lat temu, a te­raz, po uzy­ska­niu dy­plo­mu, zło­ży­li­śmy po­da­nie o staż w tym sa­mym szpi­ta­lu i pla­nu­je­my się po­brać.

Ro­ze­śmia­ła się.

– Znam się Wojt­kiem od tak daw­na, że cza­sa­mi mam wra­że­nie, że on wie, o czym my­ślę, za­nim zdą­żę to po­my­śleć – do­dał. – A ty i Goś­ka?

– Na na­szym szyb­ko roz­ra­sta­ją­cym się osie­dlu wy­bu­do­wa­no nową szko­łę i prze­nie­sio­no do niej po­ło­wę dzie­cia­ków ze sta­re­go gma­chu. Goś­ka i ja zo­sta­ły­śmy opusz­czo­ne przez na­sze naj­lep­sze przy­ja­ciół­ki i do­bra­ły­śmy się w nową parę. Ra­zem usia­dły­śmy w trze­ciej ław­ce pod oknem i tyle, cała hi­sto­ria. O! Au­gu­stów! – za­wo­ła­ła, gdy mi­nę­li ta­bli­cę z na­zwą miej­sco­wo­ści.

– Je­ste­śmy na miej­scu – po­wie­dział, par­ku­jąc przed wej­ściem do szpi­ta­la.

Od­pro­wa­dził Agniesz­kę do ga­bi­ne­tu za­bie­go­we­go, na­lał so­bie wody do kub­ka i za­jął do­kład­nie to samo krze­sło, na któ­rym sie­dział kil­ka dni wcze­śniej. Cze­kał, mi­ja­ły ko­lej­ne mi­nu­ty. Dla­cze­go to tak dłu­go trwa­ło? Roz­cię­cie do­brze się go­iło, a Agniesz­ce za­ło­żo­no roz­pusz­czal­ne nici chi­rur­gicz­ne, któ­rych nie trze­ba było usu­wać. A może zro­bił coś nie tak?

W koń­cu Agniesz­ka wy­szła na ko­ry­tarz, a za nią po­ja­wił się ten sam mło­dy le­karz, któ­re­go wi­dział kil­ka dni temu. I tak jak wte­dy, te­raz też za­ga­dy­wał ją w nie­skoń­czo­ność. Jak dłu­go moż­na oma­wiać zdję­cie szwów, któ­rych nie było? Le­karz wy­jął z kie­sze­ni far­tu­cha kart­kę i wrę­czył ją dziew­czy­nie, a kie­dy ją czy­ta­ła, on zno­wu oglą­dał so­bie jej biust. Igor pod­niósł się z krze­sła, pod­szedł do nich, a wte­dy niż­szy od nie­go o gło­wę le­karz znik­nął w ga­bi­ne­cie.

– Wszyst­ko OK? Do­sta­łaś nowe za­le­ce­nia? – za­py­tał nie­win­nie Igor.

– Le­karz po­wie­dział, że rana świet­nie się goi, ale na wszel­ki wy­pa­dek daje mi swój pry­wat­ny nu­mer. Mogę dzwo­nić do nie­go o każ­dej po­rze dnia lub nocy.

– Są­dzi­łem, że to szpi­tal po­wia­to­wy, a to pry­wat­na opie­ka me­dycz­na! – jęk­nął Igor.

Po­de­szła do śmiet­ni­ka i wy­rzu­ci­ła do nie­go kar­tecz­ką z nu­me­rem te­le­fo­nu le­ka­rza.

– Ja już mam pry­wat­ną opie­ką me­dycz­ną – oświad­czy­ła. – Wra­ca­my? – za­py­ta­ła, a kie­dy po­twier­dził, ru­szy­ła do wyj­ścia.

W po­ło­wie dro­gi do ośrod­ka ode­zwał się te­le­fon Agniesz­ki.

– Co tam, Goś­ka? Na­praw­dę? No do­brze, daj go do te­le­fo­nu. Cześć, Pio­trek! Tak, je­ste­śmy jesz­cze w szpi­ta­lu. Cze­ka­my, tak. Ko­lej­ka jest bar­dzo, bar­dzo dłu­ga. Nie, nie mam po­ję­cia, jak dłu­go to po­trwa. Ja­sne, po po­wro­cie ode­zwę się do cie­bie, tak jak się uma­wia­li­śmy. Na ra­zie!

Roz­łą­czy­ła się i mil­cza­ła przez chwi­lę.

– Wy­obraź so­bie, że Pio­trek przy­szedł do na­sze­go po­ko­ju i wy­mógł na Go­ś­ce, żeby do mnie na­tych­miast za­dzwo­ni­ła i spraw­dzi­ła, gdzie je­stem. Co za na­tręt­ny typ! – Agniesz­ka za­trzę­sła się ze zło­ści.

– Spo­koj­nie, te­raz nic ci z jego stro­ny nie gro­zi – po­wie­dział Igor. – A na sko­ła­ta­ne ner­wy pro­po­nu­ję ci spa­cer te­ra­peu­tycz­ny. Tle­no­te­ra­pię i psy­cho­te­ra­pię. I tak nie mo­żesz wró­cić te­raz do ośrod­ka.

– Nie mogę?

– Nie. Sto­isz wła­śnie w „bar­dzo, bar­dzo dłu­giej” ko­lej­ce do ga­bi­ne­tu za­bie­go­we­go.

Skrę­cił w bocz­ną dro­gę i za­trzy­mał sa­mo­chód.

Roz­dział 9

– Dla­cze­go nie po­wiesz Pio­tro­wi wprost, żeby się od cie­bie od­cze­pił? – za­py­tał Igor, kie­dy szli obok sie­bie le­śną ale­ją wio­dą­cą do je­zio­ra.

Agniesz­ka cięż­ko wes­tchnę­ła.

– Bo nie po­tra­fię mó­wić lu­dziom przy­krych rze­czy – od­par­ła, a kie­dy do­strze­gła na jego twa­rzy iro­nicz­ny uśmiech, do­da­ła: – Pew­nie uwa­żasz, że to głu­pie, że w pierw­szej ko­lej­no­ści po­win­nam za­dbać o wła­sne sa­mo­po­czu­cie, a nie mar­twić się o ja­kie­goś na­chal­ne­go typa.

– Do­kład­nie tak! Mu­sisz my­śleć o so­bie. Po­staw spra­wę ja­sno, po­wiedz Pio­tro­wi, że lu­bisz go jako ko­le­gę, ale nie je­steś za­in­te­re­so­wa­na ni­czym wię­cej.

– Bo to praw­da! Ja wca­le nie szu­kam fa­ce­ta!

– Mo­żesz mu też po­wie­dzieć, że je­steś już z kimś zwią­za­na, że w Lu­bli­nie cze­ka na cie­bie chło­pak. Masz kil­ka opcji do wy­bo­ru.

Za­śmia­ła się.

– Opa­tru­jesz rany, nie­siesz ulgę w cier­pie­niu, do­ra­dzasz ko­bie­tom w kwe­stiach stro­ju i uczuć. Masz sze­ro­ką ofer­tę!

– Nie tak sze­ro­ką jak Piotr.

– On upra­wia ka­ra­te, wcho­dzi na ośmio­ty­sięcz­ni­ki, gra na har­fie i śpie­wa w chó­rze. Wy­obraź so­bie, że na­stęp­ne­go dnia po moim wy­pad­ku po­szedł z nami na spa­cer…

– …de­le­gu­jąc uprzed­nio opie­kę nad swo­ją gru­pą ko­le­dze… – wpadł jej w sło­wo Igor.

– Do­kład­nie! I kie­dy uj­rzał słup, na któ­ry wpa­dłam po­przed­nie­go wie­czo­ru, za­py­tał: „To ten?”, a kie­dy po­twier­dzi­łam, chwy­cił go go­ły­mi rę­ka­mi, wy­rwał i od­rzu­cił na bok.

– On jest jak ten ame­ry­kań­ski Ram­bo czy też nasz ro­dzi­my Ur­sus. Nie­do­ści­gły mę­ski wzo­rzec. Praw­dzi­wy sa­miec alfa.

– Sa­miec alfa z wy­de­pi­lo­wa­nym tor­sem.

– Spraw­dza­łaś?

– Tors? Nie, ale wi­dzia­łam jego gład­kie dło­nie i wy­obra­zi­łam so­bie, że cały jest taki wy­mu­ska­ny.

– A więc przy­zna­jesz, że fan­ta­zjo­wa­łaś na jego te­mat.

– Po­wiedz­my, że zo­bra­zo­wa­łam so­bie w gło­wie to i owo.

– I co?

– I do­szłam do wnio­sku, że nie mo­gła­bym spo­ty­kać się z fa­ce­tem, któ­ry po­świę­ca na pie­lę­gna­cję swo­je­go cia­ła wię­cej cza­su niż ja sama.

– O! I tak wła­śnie mu po­wiedz: „Nie mogę się z tobą spo­ty­kać, bo two­ja skó­ra jest bar­dziej je­dwa­bi­sta od mo­jej”.

Za­śmia­ła się, a po­tem szli przez chwi­lę w mil­cze­niu. Po­mię­dzy pnia­mi drzew wi­dać już było błysz­czą­cą ta­flę wody, w od­da­li po­hu­ki­wa­ły sowy.

– Twój spa­cer te­ra­peu­tycz­ny na­praw­dę zdzia­łał cuda. Dzię­ku­ję, pa­nie dok­to­rze.

– Do usług.

– Dla­cze­go wy­bra­łeś me­dy­cy­nę? Masz ja­kie­goś le­ka­rza w ro­dzi­nie?

– Nie, ale uwiel­biam wi­dok krwi. Dla­te­go zmie­nia­nie opa­trun­ku na two­im ra­mie­niu było dla mnie taką przy­jem­no­ścią. Bę­dzie mi tego bra­ko­wa­ło.

– Ja­sne.

– Praw­da jest taka, że wy­bra­łem me­dy­cy­nę, bo chcia­łem, żeby mama mo­gła być ze mnie dum­na, żeby mo­gła się mną chwa­lić ko­le­żan­kom.

– Zno­wu żar­tu­jesz.

– Wca­le nie. Wy­cho­wy­wa­łem się bez ojca i nie chcia­łem, żeby ona my­śla­ła, że coś przez to stra­ci­łem, że nie pój­dę na naj­bar­dziej pre­sti­żo­wy kie­ru­nek stu­diów tyl­ko dla­te­go, że do­ra­sta­łem w nie­peł­nej ro­dzi­nie, że wy­cho­wy­wa­ła mnie sa­mot­na mat­ka.

– Prze­pra­szam, Igor, nie przy­szło mi do gło­wy, że…

– Nie prze­pra­szaj. Jak wi­dzisz, mogę o tym roz­ma­wiać cał­kiem swo­bod­nie.

– Po­zna­łeś ojca?

– Nie. Zu­peł­nie go nie pa­mię­tam. Na­wet nie wiem, dla­cze­go ro­dzi­ce się ze sobą roz­sta­li. Mama o tym ni­g­dy nie mó­wi­ła. Mia­łem ją, dziad­ków, po­tem oni umar­li, a ja do­ro­słem i zro­zu­mia­łem, że le­piej nie po­ru­szać tego te­ma­tu.

– Ba­łeś się, że je­śli za­py­tasz, ona po­my­śli, że ci go bra­ku­je. Że ona sama ci nie wy­star­cza.

– Chy­ba tak. Dla­te­go ni­g­dy nie od­by­li­śmy po­rząd­nej roz­mo­wy na ten te­mat. I dla­te­go po­sze­dłem na me­dy­cy­nę, żeby jej udo­wod­nić, że zro­bi­ła wszyst­ko, jak na­le­ży.

– Jak ma na imię two­ja mama?

– Zu­zan­na. Jest na­uczy­ciel­ką pla­sty­ki w pod­sta­wów­ce, a w wol­nych chwi­lach ma­lu­je.

– Ach! To stąd ten „ba­kła­żan i mię­ta”!

– Mama uczy­ła mnie nazw ko­lo­rów, łą­cze­nia barw. Mia­ła na­dzie­ję, że zo­sta­nę wiel­kim ma­la­rzem, dru­gim Ma­tej­ką. Nie­ste­ty, oka­za­łem się kom­plet­nym bez­ta­len­ciem.

Wy­szli z lasu i sta­nę­li na po­la­nie.

– Ciii… – Agniesz­ka przy­ło­ży­ła pa­lec do ust.

Dwa jeże zmie­rza­ły w stro­nę wody. Na­gle za­trzy­ma­ły się, je­den wdra­pał się na dru­gie­go i wy­da­jąc dzi­wacz­ne od­gło­sy roz­po­czę­ły ko­pu­la­cję.

– O rany! – Igor wes­tchnął. – Nie patrz na to! – Po­ło­żył swo­ją dłoń na po­wie­kach Agniesz­ki. Po­czuł, jak jej drob­ne cia­ło trzę­sie się ze śmie­chu.

Roz­dział 10

Igor szu­kał Agniesz­ki przez cały dzień. Wy­pa­try­wał jej na sto­łów­ce pod­czas śnia­da­nia, ale po­sił­ki wy­da­wa­no na dwie zmia­ny i naj­praw­do­po­dob­niej się mi­nę­li. Na obie­dzie też jej nie wi­dział. Wró­cił na ką­pie­li­sko, po po­łu­dniu ra­zem z Wojt­kiem or­ga­ni­zo­wał dla dzie­ci za­wo­dy pły­wac­kie.

– Świet­nie ci po­szło, Ja­siek! – za­ga­dał do chu­de­go blon­dy­na, któ­ry wy­star­to­wał z pierw­szą turą za­wod­ni­ków. – Bar­dzo do­bry czas!

– Faj­nie. – Blon­dyn na­wet na nie­go nie spoj­rzał.

– Faj­nie i tyle? Chło­pie, wy­każ tro­chę wię­cej en­tu­zja­zmu!

– Ja­siek ma pro­blem – do­niósł Igo­ro­wi Kaj­tek. – Za­ko­chał się w pani Agniesz­ce.

Igor wes­tchnął. Co ta­kie­go było w tej dziew­czy­nie, że wszy­scy fa­ce­ci do niej lgnę­li? Le­karz ze szpi­ta­la, Pio­trek, a te­raz ten chło­piec.

Agniesz­ka od­na­la­zła się do­pie­ro wie­czo­rem. Gdy Igor za­bez­pie­czał sprzęt na ką­pie­li­sku, wbie­gła na po­most, z tru­dem chwy­ta­jąc po­wie­trze.

– Czy te łód­ki… Czy moż­na na nich pły­wać?

Kie­dy Igor po­twier­dził, wsko­czy­ła do jed­nej z nich i ner­wo­wo obej­rza­ła się za sie­bie.

– Coś się sta­ło? – za­py­tał.

– Piotr tu idzie. Szyb­ko!

Igor wsko­czył do ło­dzi. Zła­pał wio­sło i ode­pchnął się nim od po­mo­stu, chwy­cił dru­gie i z ca­łej siły prze­su­wał nimi wodę. Agniesz­ka co chwi­lę oglą­da­ła się za sie­bie, jak­by spraw­dza­ła, czy Pio­trek nie pły­nie za nimi. Uspo­ko­iła się do­pie­ro, kie­dy Igor wy­ja­śnił jej, że sprzęt jest za­bez­pie­czo­ny, a klu­cze do nie­go mają tyl­ko on i Woj­tek.

– Wy­glą­da na to, że znów ra­tu­jesz mnie z opre­sji – po­wie­dzia­ła, kie­dy byli już ka­wa­łek od brze­gu. – Tym ra­zem jed­nak mam mniej­sze wy­rzu­ty su­mie­nia, bo rady, któ­rych mi wczo­raj udzie­li­łeś, nie za­dzia­ła­ły. W każ­dym ra­zie jed­na z nich nie za­dzia­ła­ła. Te­raz my­ślę, że jed­nak po­win­nam była po­wie­dzieć Pio­tro­wi o tym chło­pa­ku cze­ka­ją­cym na mnie w Lu­bli­nie. Może wte­dy by się od­cze­pił?

– Roz­ma­wia­łaś z nim po ko­la­cji?

– Pierw­szą roz­mo­wę od­by­li­śmy rano. Miał pre­ten­sje, że wczo­raj po po­wro­cie ze szpi­ta­la do nie­go nie za­dzwo­ni­łam, a po­tem na­gle wy­znał, że mnie ko­cha. Od­po­wie­dzia­łam, że nie je­stem za­in­te­re­so­wa­na wią­za­niem się z kim­kol­wiek. Są­dzi­łam, że to za­ła­twi spra­wę, ale nie za­ła­twi­ło. – Wes­tchnę­ła. – Po obie­dzie znów mnie za­cze­pił. Na­le­gał, że­bym jesz­cze raz wszyst­ko prze­my­śla­ła, że mi­łość nie wy­bie­ra, że nie moż­na się tak po pro­stu za­pro­gra­mo­wać, że się w kimś nie za­ko­cha. „Za­pro­gra­mo­wać się”, tak wła­śnie po­wie­dział. A po ko­la­cji za­czął za mną iść, wo­łać mnie po imieniu… – Od­wró­ci­ła się za sie­bie, jak­by jesz­cze raz chcia­ła się upew­nić, że Piotr nie pły­nie za nimi. – Spa­ni­ko­wa­łam. Spa­ni­ko­wa­łam i wsko­czy­łam do two­jej łód­ki. – Za­śmia­ła się ner­wo­wo. – Igor, ja się go po pro­stu boję… My tu so­bie żar­tu­je­my z jego wy­de­pi­lo­wa­nej skó­ry, a on może być stal­ke­rem! Czy­ta­łam o ta­kich hi­sto­riach…

– Masz ra­cję, nie po­win­ni­śmy tego lek­ce­wa­żyć. Ju­tro z nim po­roz­ma­wiam. Pój­dę do nie­go ra­zem z Wojt­kiem i za­wia­do­mi­my Ilo­nę.

– Dzię­ku­ję. – Ode­tchnę­ła głę­bo­ko.

Przez chwi­lę mil­cza­ła, roz­glą­da­jąc się do­oko­ła, jak­by do­pie­ro te­raz za­uwa­ży­ła, że są na środ­ku je­zio­ra.

– Jak tu pięk­nie!

– Pięk­nie – po­twier­dził i żeby po­pra­wić jej hu­mor, do­dał: – Za­zwy­czaj pro­po­nu­ję dziew­czy­nom ką­piel nago w je­zio­rze, ale z two­ją świe­żą raną ten po­mysł na ra­zie od­pa­da.

– I tak bym od­mó­wi­ła.

– Ro­zu­miem. Nie je­steś jed­ną z tych dziew­czyn, zbyt krót­ko się zna­my, bo­isz się ryb.

– Wszyst­kie trzy po­wo­dy, któ­re wy­mie­ni­łeś, i je­den naj­waż­niej­szy: nie po­tra­fię pły­wać.

Spoj­rzał na nią z nie­do­wie­rza­niem.

– Nie­moż­li­we! Kie­dy ra­mię się za­goi, na­uczę cię. Mam upraw­nie­nia in­struk­tor­skie.

– Opie­ka me­dycz­na, po­go­to­wie mo­do­we, po­rad­nic­two ma­try­mo­nial­ne i na­uka pły­wa­nia.

– A jed­nak cią­gle nie do­rów­nu­ję Pio­tro­wi.

– To już usta­li­li­śmy.

Igor skie­ro­wał łódź na wy­spę kor­mo­ra­nów.

– Czy to ta po­la­na, na któ­rej by­li­śmy wczo­raj? – za­py­ta­ła.

– Zga­dza się. To jest wła­śnie na­sza je­żo­wa po­la­na…

U­śmiechnę­ła się na wspo­mnie­nie ero­tycz­ne­go po­ka­zu urzą­dzo­ne­go dla nich przez jeże.

– Jest dużo bli­żej, niż są­dzi­łam.

– Szo­są jest da­lej niż brze­giem je­zio­ra. Spa­ce­rem z na­sze­go ośrod­ka moż­na tam dojść w kil­ka­na­ście mi­nut, a szyb­kim mar­szem na­wet w kil­ka.

– Chcia­ła­bym tam jesz­cze kie­dyś wró­cić.

– Po­ob­ser­wo­wać jeże w ich na­tu­ral­nym śro­do­wi­sku?

Za­śmia­ła się, a on po­czuł się szczę­śli­wy. Sie­dział w łód­ce na środ­ku je­zio­ra. Wsłu­chi­wał się w ci­szę, któ­rą prze­ry­wa­ły ryt­micz­ny plusk wio­seł o wodę, krzyk pta­ków i jej głos.

Roz­dział 11

– Sły­sza­łeś już? Pio­trek znik­nął! – ob­wie­ści­ła Goś­ka za­raz po tym, jak Igor do­siadł się pod­czas śnia­da­nia do sto­li­ka dziew­czyn. – Wczo­raj wie­czo­rem – mó­wi­ła da­lej – Piotr za­pa­ko­wał rze­czy do auta i wy­je­chał bez sło­wa. Na­wet nie za­wia­do­mił Ilo­ny, że po­rzu­ca pra­cę. Po­pro­sił tyl­ko Mar­ci­na, żeby miał oko na jego chło­pa­ków, i już go nie było.

Igor spoj­rzał na Agniesz­kę. Na jej twa­rzy ma­lo­wał się spo­kój.

– Od po­cząt­ku dzi­wacz­nie się za­cho­wy­wał. – Się­gnę­ła po fi­li­żan­kę i na­pi­ła się kawy.

– To praw­da, ale żeby za­raz re­zy­gno­wać z pra­cy? Z wa­ka­cyj­ne­go za­rob­ku? – Goś­ka po­krę­ci­ła gło­wą. – Cho­ciaż dla nie­go to pew­nie żad­ne pie­nią­dze. Wy­glą­dał, jak­by miał kupę szma­lu. Wi­docz­nie do­brze za­ra­biał na tych re­kla­mach.

– Ja­kich re­kla­mach? – za­in­te­re­so­wał się Igor.

– Po­dob­no re­kla­mo­wał sli­py, to zna­czy bok­ser­ki. Ogól­nie mę­ską bie­li­znę. Sam mi po­wie­dział. My­śli­cie, że zmy­ślał? Igor, wi­dzia­łeś go kie­dyś w ja­kiejś re­kla­mie?

– Nie­ste­ty nie, ale od dzi­siaj będę bacz­nie śle­dził ka­rie­rę Pio­tra w mo­de­lin­gu. Może jesz­cze gdzieś wy­pły­nie.

Igor ucie­szył się na wieść, że Piotr wy­je­chał, bo to ozna­cza­ło, że Agniesz­ce już nic nie gro­zi. Ale za­raz zro­bi­ło mu się smut­no, bo zdał so­bie spra­wę, że nie ist­nie­je już ża­den po­wód, dla któ­re­go on i ona mie­li­by się wi­dy­wać. Nie mu­siał wię­cej bro­nić jej przed na­tręt­nym wiel­bi­cie­lem ani zmie­niać opa­trun­ku na jej ra­mie­niu. Już go nie po­trze­bo­wa­ła.

Za­miast spę­dzać z nią czas, spa­ce­ru­jąc po le­sie lub pły­wa­jąc łód­ką po je­zio­rze, od prze­szło trzech go­dzin sie­dział nad pod­ręcz­ni­kiem do in­ter­ny i uda­wał, że się uczy. Wła­śnie zro­zu­miał, że te­raz to on po­trze­bu­je Agniesz­ki. Czuł się tak, jak­by ktoś dał mu spró­bo­wać nar­ko­ty­ku, a póź­niej od­ciął mu do nie­go do­stęp. Ża­ło­wał, że dru­gie­go dnia obo­zu, kie­dy Goś­ka za­pro­po­no­wa­ła mu wspól­ny spa­cer, wy­krę­cił się na­uką. Gdy­by wte­dy z nimi po­szedł, Pio­trek nie przy­cze­pił­by się do Agniesz­ki. Gdy­by Igor wte­dy przy­jął za­pro­sze­nie, spę­dził­by z nią do tej pory sie­dem wie­czo­rów, a nie tyl­ko trzy.

– Igor? Ty tu­taj? – Woj­tek wszedł do po­ko­ju i rzu­cił się na swo­je łóż­ko. – Do­brze wi­dzieć, że wró­ci­łeś do na­uki. Już za­czy­na­łem się mar­twić, że ob­le­jesz ten eg­za­min. – Za­śmiał się i do­dał: – Nie od­zy­wasz się, je­steś ja­kiś mar­kot­ny. Wiedz, że nie tyl­ko cie­bie zmar­twił wy­jazd na­sze­go Rig­de’a. Ilo­nę wręcz wku­rzył. Jest za­ła­ma­na, dla­te­go za­ofe­ro­wa­łem, że jej po­mo­że­my, po­je­dzie­my do Au­gu­sto­wa po na­gro­dy na za­koń­cze­nie obo­zu. Pu­cha­ry, dy­plo­my, ja­kieś za­baw­ki. Po­ju­trze jest po­że­gnal­ne ogni­sko. Ilo­na nie ma te­raz do tego gło­wy, bra­ku­je jej wy­cho­waw­cy…

– Sam to za­ła­twię, zrób li­stę rze­czy do ku­pie­nia – prze­rwał mu Igor.

– Na­praw­dę? – ucie­szył się Woj­tek. – Praw­dzi­wy z cie­bie pra­cow­nik mie­sią­ca!

Na­stęp­ne­go dnia Igor pod­szedł do Agniesz­ki i za­pro­po­no­wał jej wy­jazd do Au­gu­sto­wa. Tłu­ma­czył, że Ilo­na po­trze­bu­je po­mo­cy, że on i Woj­tek roz­dzie­li­li mię­dzy sie­bie za­da­nia, że…

– Chęt­nie z tobą po­ja­dę – prze­rwa­ła mu.

Kil­ka go­dzin póź­niej cho­dzi­li po mia­stecz­ku i re­ali­zo­wa­li ko­lej­ne po­zy­cje z li­sty do­star­czo­nej im przez Wojt­ka. Na­gro­dy za udział w za­wo­dach pły­wac­kich i kon­kur­sach ję­zy­ko­wych za­peł­ni­ły cały ba­gaż­nik czer­wo­ne­go se­icen­to. Po­zo­sta­ły im do ku­pie­nia pu­cha­ry.

– Pój­dę po te pu­cha­ry sam, a ty po­cze­kaj tu na mnie. – Po­sa­dził Agniesz­kę na ław­ce. – A na wy­pa­dek, gdy­by­śmy się zgu­bi­li, po­daj mi swój nu­mer. – Wy­cią­gnął te­le­fon z kie­sze­ni.

– Zgu­bi­li? Prze­cież mam na cie­bie cze­kać tu­taj. Obie­cu­ję, że nie będę się stąd ru­szać.

– No, ale gdy­by na przy­kład w tym skle­pie była dłu­ga ko­lej­ka, mógł­bym cię na bie­żą­co in­for­mo­wać, jak mi idzie.

– No tak! – Uśmiech­nę­ła się iro­nicz­nie. Uło­ży­ła gło­wę wy­god­nie na opar­ciu ław­ki, za­mknę­ła oczy i po­dyk­to­wa­ła mu nu­mer swo­je­go te­le­fo­nu.

Kil­ka mi­nut póź­niej, cze­ka­jąc w ko­lej­ce, wy­słał do Agniesz­ki swój pierw­szy SMS.

„Cze­kasz na mnie?”

„Cze­kam” – od­pi­sa­ła.

Za­niósł za­ku­py do auta i wró­cił na ry­nek. Za­trzy­mał się i z od­da­li pa­trzył, jak się opa­la.

– Wszyst­ko za­ła­twio­ne – po­wie­dział, sia­da­jąc na ław­ce obok niej. – Świet­nie się spi­sa­li­śmy, więc w na­gro­dę ku­pi­łem nam lody tru­skaw­ko­we. Naj­lep­sze w mia­stecz­ku.

Wrę­czył jej wa­fe­lek. Przez chwi­lę w mil­cze­niu de­lek­to­wa­li się de­se­rem.

– Pysz­ne – przy­zna­ła. – Skąd wie­dzia­łeś, że to mój ulu­bio­ny smak?

– Wszyst­kie dziew­czy­ny lu­bią tru­skaw­ko­we lody. – Wzru­szył ra­mio­na­mi i za­raz po­czuł ude­rze­nie w brzuch. – Au! – za­wo­łał, zgi­na­jąc się wpół. – Nie mia­łem nic złe­go na my­śli! – Spoj­rzał na Agniesz­kę. Za­ja­da­ła lody i wca­le na nie­go nie pa­trzy­ła. Wy­glą­da­ła ślicz­nie. Przez chwi­lę wy­obra­ził so­bie, że sia­da bli­sko niej, od­su­wa na bok jej dłoń, tę z lo­da­mi, i zbli­ża swo­je usta do jej ust, że ca­łu­ją się, że czu­je jej smak wy­mie­sza­ny z tru­skaw­ko­wym de­se­rem, że po rę­kach pły­ną im ró­żo­we struż­ki roz­to­pio­nych lo­dów, że... – Spoj­rza­ła na nie­go, wy­pro­sto­wał się i za­py­tał: – Czy tak jak Goś­ka, za­raz po stu­diach pla­nu­jesz wy­je­chać z Lu­bli­na?

– Tak.

– Prze­pro­wa­dzasz się do War­sza­wy? – Te­raz wy­obra­ził so­bie, jak opro­wa­dza ją po War­sza­wie. Za­bie­ra ją na Bul­wa­ry Wi­śla­ne, za­pra­sza do kina. Mo­gli­by się wi­dy­wać co­dzien­nie. Mo­gli­by…

– Wy­jeż­dżam do Lon­dy­nu. – Usły­szał jej głos. Był tak za­sko­czo­ny, jak­by po­in­for­mo­wa­ła go, że ju­tro rano wy­la­tu­je na Mar­sa.

– Do Lon­dy­nu? Dla­cze­go aku­rat tam?

– A dla­cze­go nie? W Wiel­kiej Bry­ta­nii po­trze­bu­ją lek­to­rek ję­zy­ków ob­cych. Jest cał­kiem spo­ro ofert pra­cy. Mo­gła­bym za­trud­nić się w pry­wat­nej szko­le, na­uczy­cie­le nie­źle tam za­ra­bia­ją.

– A co ze mną? – za­py­tał. Od­wró­ci­ła gło­wę w jego stro­nę. – Mia­łem na my­śli ofer­ty za­wo­do­we dla le­ka­rzy. Jest tam dla nas ja­kaś pra­ca? Py­tam, bo wi­dzę, że je­steś nie­źle zo­rien­to­wa­na w bry­tyj­skim ryn­ku pra­cy.

– Po pro­stu cią­gle ga­da­my o tym z Goś­ką. Za rok obie koń­czy­my stu­dia i za­sta­na­wia­my się, co da­lej. Nie je­stem żad­ną eks­pert­ką od tam­tej­sze­go ryn­ku i nie wiem, czy w Lon­dy­nie po­trze­bu­ją le­ka­rzy. Pew­nie tak, wszę­dzie ich bra­ku­je.

– Mnó­stwo lu­dzi z na­sze­go roku za­raz po sta­żu pla­nu­je wy­je­chać do Skan­dy­na­wii.

– Ale nie ty.

– Przy­znam, że ni­g­dy o tym nie my­śla­łem ze wzglę­du na mamę. Chy­ba nie mógł­bym jej zo­sta­wić i prze­pro­wa­dzić się gdzieś da­le­ko.

– Prze­cież już się prze­pro­wa­dzi­łeś: do War­sza­wy. Do Lon­dy­nu moż­na się do­stać sa­mo­lo­tem w dwie go­dzi­ny, a po­ciąg z War­sza­wy do Szcze­ci­na je­dzie pew­nie ze czte­ry.

– To jed­nak co in­ne­go – po­wie­dział. – Z mamą łą­czy mnie sil­na więź, choć mam na­dzie­ję, że nie wy­ro­słem na ma­min­syn­ka.

– Po­twier­dzam, nie wy­ro­słeś.

– Inne dziew­czy­ny też tak uwa­ża­ją! – Od­su­nął się, jak­by się bał, że zno­wu go ude­rzy, ale za­miast tego Agniesz­ka po­pa­trzy­ła na nie­go z po­wa­gą i po­wie­dzia­ła:

– Je­steś do­brym czło­wie­kiem, Igor.

– Bo ku­pi­łem ci te lody?

– Też. – Uśmiech­nę­ła się.

– Ro­bię, co mogę, że­byś o mnie nie za­po­mnia­ła w tym smęt­nym Lon­dy­nie. Zresz­tą może nie­po­trzeb­nie się sta­ram? I tak ni­g­dy o mnie nie za­po­mnisz.

– Tak uwa­żasz?

– Za każ­dym ra­zem, kie­dy ktoś za­py­ta cię o bli­znę na ra­mie­niu, bę­dziesz mu­sia­ła opo­wie­dzieć mu o mnie. O tym, z ja­kim po­świę­ce­niem zmie­nia­łem ci opa­trun­ki. No chy­ba że wy­bie­rzesz tę dru­gą hi­sto­rię.

– Dru­gą?

– O ry­cer­skim Pio­trze, któ­ry go­ły­mi rę­ka­mi wy­rwał słup i rzu­cił nim w po­krzy­wy.

– Wy­bio­rę po­krzy­wy!

– Dla­cze­go w ogó­le ktoś chciał­by miesz­kać w Wiel­kiej Bry­ta­nii? – za­py­tał po chwi­li. – Zim­no, mo­kro, de­pre­syj­nie. Na do­da­tek mają tam okrop­ne je­dze­nie.

– Skąd wiesz, jak tam jest i co się jada? By­łeś w Lon­dy­nie?

– Wiem wszyst­ko z pod­ręcz­ni­ków do an­giel­skie­go, to moja szko­ła ży­cia! Na przy­kład taki En­glish bre­ak­fast to fa­sol­ka, kieł­ba­ski, jaj­ka, sma­żo­ny po­mi­dor i to­sty.

– Dla mnie naj­więk­szym za­sko­cze­niem były na­le­śni­ki z be­ko­nem i sy­ro­pem klo­no­wym – przy­zna­ła. – Sło­ny be­kon i słod­ki sy­rop. Brr! – Po­trzą­snę­ła z obrzy­dze­niem gło­wą.

– Do tego Wiel­ka Bry­ta­nia to wy­spa oto­czo­na nie­bez­piecz­ny­mi wo­da­mi. W każ­dej chwi­li moż­na do tej wody wpaść, a ty nie po­tra­fisz pły­wać. Re­asu­mu­jąc: Lon­dyn to nie naj­lep­szy po­mysł. Może się jesz­cze roz­my­ślisz co do tego wy­jaz­du?

– Ra­czej nie. To już po­sta­no­wio­ne. Bo co ta­kie­go wspa­nia­łe­go mia­ła­bym tu­taj ro­bić? – za­py­ta­ła.

„Być ze mną” – po­my­ślał, ale nie po­wie­dział tego gło­śno. Po pierw­sze dla­te­go, że jego sa­me­go za­sko­czy­ła ta od­po­wiedź. Po dru­gie, nie był pe­wien, czy mógł­by być ja­ką­kol­wiek al­ter­na­ty­wą dla Lon­dy­nu.

Roz­dział 12

Sie­dzie­li w gwar­nej ja­dal­ni we tro­je i z ape­ty­tem po­chła­nia­li śnia­da­nie. Twa­ro­żek z rzod­kiew­ką i szczy­pior­kiem, ta­lerz świe­żych wa­rzyw, pie­czy­wo, ma­sło i dwa ro­dza­je mar­mo­la­dy. Do tego trzy szklan­ki z wodą za­miast wszech­obec­nej na sto­li­kach dzie­cia­ków po­ma­rań­czo­wej kle­istej cie­czy uda­ją­cej sok.

Agniesz­ka odło­ży­ła ser­wet­kę i pod­nio­sła się od sto­łu.

– Idę po kawę. Chce ktoś? – za­py­ta­ła.

– Nie. – Goś­ka po­krę­ci­ła gło­wą i da­lej sma­ro­wa­ła buł­kę ma­słem.

– Ja też dzię­ku­ję – od­parł Igor i od­pro­wa­dził Agniesz­kę wzro­kiem aż do au­to­ma­tu z kawą.

– Wczo­raj bar­dzo póź­no wró­ci­li­ście z tego Au­gu­sto­wa. – Goś­ka od­chrząk­nę­ła zna­czą­co. Na jej twa­rzy ma­lo­wa­ło się roz­ba­wie­nie.

– Zwie­dza­li­śmy oko­li­cę. – Igor chwy­cił sol­nicz­kę i po­trzą­snął nią nad twa­roż­kiem.

– Zwie­dza­li­ście oko­li­cę. – Goś­ka odło­ży­ła nóż, a jej twarz przy­bra­ła za­tro­ska­ny wy­raz. – Słu­chaj, Igor, może to nie moja spra­wa i nie po­win­nam się wtrą­cać, ale mu­sisz wie­dzieć, że kil­ka ty­go­dni temu Agniesz­ka prze­ży­ła za­wód mi­ło­sny. Za­du­rzy­ła się w fa­ce­cie, któ­ry ukry­wał przed nią, że jest żo­na­ty, i kie­dy od­kry­ła praw­dę… Cóż... Dłu­go się po tym zbie­ra­ła. To moja przy­ja­ciół­ka i nie chcia­ła­bym, żeby zno­wu cier­pia­ła.

– Ro­zu­miem two­je oba­wy, ale zu­peł­nie nie mu­sisz się o to mar­twić. Nie mam żony ani żad­nych po­waż­nych zo­bo­wią­zań w sto­sun­ku do in­nych ko­biet.

– To do­brze, bo ona nie ma ni­ko­go.

– Tak. Mó­wi­ła mi, że nie ma chło­pa­ka.

– Nie cho­dzi mi o chło­pa­ka. – Goś­ka mach­nę­ła ręką. – Ona nie ma ro­dzi­ców! Zgi­nę­li w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym, kie­dy Agniesz­ka mia­ła je­de­na­ście lat. Po­tem zmar­ła jej bab­cia. Ona jest zu­peł­nie sama, Igor.

Po­szu­kał wzro­kiem Agniesz­ki. Nio­sła przed sobą fi­li­żan­kę z kawą, ostroż­nie sta­wia­jąc sto­pę za sto­pą, jak­by się bała uro­nić choć kro­plę. To dla­te­go wy­py­ty­wa­ła go o ojca, to dla­te­go do­ma­ga­ła się, żeby opo­wia­dał jej o ma­mie. Sama nie po­wie­dzia­ła mu ani sło­wa o swo­ich ro­dzi­cach, o wy­pad­ku... Nie po­wie­dzia­ła, cho­ciaż był je­dy­ną oso­bą, któ­ra mo­gła ją zro­zu­mieć. Nie chcia­ła, żeby się nad nią uża­lał. Nie chcia­ła wzbu­dzać li­to­ści.

Prze­niósł wzrok na Goś­kę.

– Agniesz­ka to wspa­nia­ła dziew­czy­na i mam wo­bec niej wy­łącz­nie uczci­we za­mia­ry – oznaj­mił. – Obie­cu­ję ci, że tego nie ze­psu­ję.

– Faj­ny z cie­bie fa­cet, Igo­rze. – Goś­ka uśmiech­nę­ła się do nie­go. – Niech ta roz­mo­wa zo­sta­nie mię­dzy nami – do­da­ła szyb­ko, bo Agniesz­ka już pod­cho­dzi­ła do ich sto­li­ka.

Po­sta­wi­ła na bla­cie swo­ją fi­li­żan­kę z kawą i po­wio­dła wzro­kiem po ich twa­rzach.

– Plot­ko­wa­li­ście na mój te­mat? – za­py­ta­ła.

– Ab­so­lut­nie nie! Mamy lep­sze te­ma­ty do roz­mo­wy. – Goś­ka spoj­rza­ła na Igo­ra.

Ża­ło­wał, że nie zdą­żył jej po­wie­dzieć, że praw­dzi­wie od­da­na z niej przy­ja­ciół­ka.

Po obie­dzie roz­po­czę­ły się przy­go­to­wa­nia do po­że­gnal­ne­go ogni­ska: zbie­ra­no opał, bu­do­wa­no pa­le­ni­sko, na­bi­ja­no kieł­ba­ski na pa­ty­ki i prze­pro­wa­dza­no ostat­nie mu­zycz­ne pró­by. Kie­dy za­padł zmrok, wy­cho­waw­cy usa­dzi­li swo­ich pod­opiecz­nych wo­kół ognia, a Ilo­na po­wi­ta­ła ze­bra­nych. Za­po­wie­dzia­ła roz­strzy­gnię­cie kon­kur­su ję­zy­ko­we­go i za­pro­si­ła lek­tor­ki do wrę­cze­nia na­gród. Goś­ka i Agniesz­ka pod­nio­sły się ze swo­ich miejsc. Igor od­no­to­wał, że Agniesz­ka mia­ła na so­bie krót­ką su­kien­kę w drob­ne kwiat­ki, za­pi­na­ną z przo­du na gu­zi­ki. Jej wło­sy, za­zwy­czaj ze­bra­ne z tyłu gło­wy, dzi­siaj swo­bod­nie spły­wa­ły jej na ra­mio­na.

– Naj­lep­szy wy­nik w kon­kur­sie ję­zy­ko­wym uzy­skał Jan So­ko­łow­ski! – prze­czy­ta­ła Go­sia.

Roz­le­gły się rzę­si­ste bra­wa i po­mru­ki ko­le­gów. Chu­dy blon­dyn pod­szedł do Agniesz­ki, przy­jął dy­plom i na­gro­dę i z prze­ję­cia za­ru­mie­nił się na twa­rzy.

– Czas na tro­fea za osią­gnie­cia spor­to­we! – Woj­tek wy­szedł na śro­dek z li­stą zwy­cięz­ców. – Naj­lep­szy wy­nik na pięć­dzie­siąt me­trów sty­lem kla­sycz­nym uzy­skał… Jan So­ko­łow­ski!

Igor wrę­czył mu pu­char, uści­skał chłop­ca i wró­cił na miej­sce. Ogar­nę­ła go me­lan­cho­lia. Rzew­ny utwór wy­śpie­wy­wa­ny dzie­cię­cy­mi gło­sa­mi („Roz­sta­nia już nad­szedł czas, la-la-la”) przy­po­mi­nał mu, że za kil­ka go­dzin on i Agniesz­ka roz­ja­dą się w róż­ne stro­ny.

Sie­dzia­ła po prze­ciw­nej stro­nie ogni­ska, a on nie mógł ode­rwać od niej wzro­ku. Była atrak­cyj­na, mą­dra, za­rad­na. Po śmier­ci ro­dzi­ców umia­ła tak po­kie­ro­wać swo­im ży­ciem, że zdo­by­ła wy­kształ­ce­nie, któ­re po­zwa­la­ło jej się utrzy­mać. Oby­dwo­je mu­sie­li do­ro­snąć szyb­ciej niż ró­wie­śni­cy. Chciał się nią za­opie­ko­wać. Po ogni­sku za­pro­po­no­wał jej po­że­gnal­ny spa­cer.

– A więc przy­pro­wa­dzi­łeś mnie na je­żo­wą po­la­nę – po­wie­dzia­ła, kie­dy do­szli do celu.

– Do­sta­łem in­for­ma­cję, że jeże mają się tu po­ja­wić dziś wie­czo­rem. – Igor udał, że roz­glą­da się do­oko­ła. – Ale nie ma ich, je­stem tyl­ko ja.

– Nie je­stem pew­na, czy mi to wy­star­czy.

– To wła­śnie chciał­bym usta­lić. – Spoj­rzał jej w oczy.

Od­szedł od niej kil­ka me­trów i przez chwi­lę za­chwy­cał się ob­ra­zem, któ­ry miał przed sobą: sta­ła na tle je­zio­ra, księ­życ świe­cił jej nad gło­wą, brzeg jej su­kien­ki w kwiat­ki po­wie­wał le­ciut­ko na wie­trze…

– Mu­szę z tobą po­roz­ma­wiać – za­czął. – Tyl­ko nie chciał­bym cię prze­stra­szyć.

– Nie chcesz być jak Pio­trek.

– Nie chcę, cho­ciaż w jed­nym mu­szę przy­znać mu ra­cję.

– W czym? – Unio­sła brew.

– Że nie moż­na się za­pro­gra­mo­wać, żeby się w kimś nie za­ko­chać – po­wie­dział, wci­ska­jąc dło­nie do kie­sze­ni spodni.

Nie po­ru­szy­ła się.

– Bro­ni­łem się z ca­łych sił. Chcia­łem sku­pić się na na­uce. Za­my­ka­łem się w po­ko­ju z książ­ka­mi, uni­ka­łem cię, ale nie da­łem rady… – Uśmiech­nął się smut­no. – Spę­dza­jąc z tobą co­raz wię­cej cza­su, zro­zu­mia­łem, że nie chcę dłu­żej miesz­kać z Wojt­kiem. Chcę mieć moje wła­sne nowe ży­cie z tobą, bo czu­ję, że je­ste­śmy do sie­bie po­dob­ni, bo przy to­bie je­stem lep­szym czło­wie­kiem… Ty za rok skoń­czysz stu­dia, a ja staż w szpi­ta­lu i mo­że­my wy­je­chać, do­kąd­kol­wiek ze­chcesz. Niech bę­dzie ten Lon­dyn! Dla cie­bie je­stem go­to­wy zno­sić kosz­mar­ne je­dze­nie i okrop­ną po­go­dę. Wiem, że mo­żesz być za­sko­czo­na moim wy­zna­niem, ale kie­dy spo­ty­ka się ko­goś wła­ści­we­go, nie ma sen­su mar­no­wać cza­su. Nie ma sen­su go mar­no­wać, gdy jest się ko­goś pew­nym, nie wiem tyl­ko, czy ty…

Urwał i po­pa­trzył na Agniesz­kę. Nie po­ru­szy­ła się, mil­cza­ła. Pod­szedł do niej i ujął jej twarz w swo­je dło­nie. Oparł swo­je czo­ło o jej gło­wę.

– Ko­cham cię – wy­szep­tał. Po­czuł, jak dziew­czy­na drży, więc przy­tu­lił ją moc­no do sie­bie. Po­ca­ło­wał ją. Od­wza­jem­ni­ła po­ca­łu­nek. Pod­cią­gnę­ła brzeg jego ko­szul­ki i do­tknę­ła jego tor­su. Przez jego cia­ło prze­biegł dreszcz. Dłoń Igo­ra zje­cha­ła z po­licz­ka Agniesz­ki przez jej gład­ką szy­ję aż do jej pier­si. Pie­ścił pal­ca­mi ich krą­głość. Co­raz od­waż­niej, szyb­ciej. Nie po­wstrzy­ma­ła go. Nie za­pro­te­sto­wa­ła. Nie prze­rwa­ła po­ca­łun­ku. Od­dy­cha­ła co­raz szyb­ciej, a on ośmie­lo­ny i upo­jo­ny tym, co się dzia­ło, roz­piął jej su­kien­kę. Prze­su­wał swo­je usta co­raz ni­żej. Sły­szał, jak moc­no bije jej ser­ce. Po­ło­żył ją na zie­mi, zdjął z niej bie­li­znę i ko­chał się z nią. Ko­chał się z dziew­czy­ną, dla któ­rej cał­ko­wi­cie stra­cił gło­wę, bez któ­rej nie wy­obra­żał so­bie dal­sze­go ży­cia. Jej za­pach mie­szał się z za­pa­chem lasu, mięk­kość jej skó­ry była jak mech, na któ­rym le­że­li, a ich przy­spie­szo­ne od­de­chy współ­gra­ły z po­hu­ki­wa­niem sowy do­bie­ga­ją­cym gdzieś z da­le­ka.

Wszyst­ko było do­sko­na­łe. Ona była do­sko­na­ła.