I tylko czarna ścieżka - Asa Larsson - ebook + książka

I tylko czarna ścieżka ebook

Larsson Åsa

3,9

Opis

Jedna z najlepszych szwedzkich serii kryminalnych.

Kolejna część cyklu kryminałów z utalentowaną prawniczką Rebeką Martinsson w roli głównej. Rebeka pod wpływem silnych przeżyć popada w stan psychotyczny i zostaje poddana leczeniu psychiatrycznemu. Po długiej rekonwalescencji przeprowadza się ze Sztokholmu do rodzinnej Kurravaary na północy Szwecji, gdzie zaczyna pracować jako asesor prokuratury w Kirunie. Półtora roku później na zamarzniętym jeziorze w okolicy Kiruny wędkarz odkrywa zwłoki kobiety. Zamordowana to jedna z ważniejszych osób w zarządzie firmy Kallas Mining. Rebeka Martinsson zaczyna badać działalność spółki. Wkrótce na jaw wychodzą mroczne tajemnice firmy. Morderca znów uderza.

Asa Larsson (ur. 1966) – szwedzka autorka powieści kryminalnych, urodziła się w Uppsali, ale dzieciństwo i młodość spędziła na dalekiej północy, w Kirunie. Wróciła do Uppsali na studia. Przez kilka lat pracowała jako prawniczka ze specjalnością prawo podatkowe. Zadebiutowała w 2003 roku powieścią kryminalną Solstorm (Burza z krańców ziemi), która stała się bestsellerem i za którą Szwedzka Akademia Pisarzy Kryminalnych (Svenska Deckarakademin) przyznała autorce nagrodę za najlepszy debiut roku. Rok później członkowie Akademii uznali kolejną powieść Asy Larsson Det blod som spillts (Krew, którą nasiąkła) za najlepszą szwedzką powieść kryminalną. Po sukcesie pierwszej książki poświęciła się całkowicie pisaniu. Obecnie mieszka w Mariefred, ma dwoje dzieci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (34 oceny)
15
10
3
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MJakubik

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00
calicja

Nie polecam

Dawno nie czytałam tak kieppskiego kryminału. Pełno tu watków nie zwiazanych z głównym, jakieś opowieści z życia ludzi, które powodują, że zapominasz że chodzi o korderstwo. Szkoda czasu.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: SVART STIG
Opieka re­dak­cyjna: WAL­DE­MAR PO­PEK
Re­dak­cja: ANNA MI­LEW­SKA
Ko­rekta: DO­ROTA TRZCINKA, MAŁ­GO­RZATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: KA­TA­RZYNA BOR­KOW­SKA
Fo­to­gra­fie na pierw­szej stro­nie okładki: © MI­KAEL AN­DERS­SON / Nor­dic­pho­tos / Cor­bis / Fo­to­Chan­nels © Ni­cole K. Cioe / IStock­photo © 123rf
Skład i ła­ma­nie: Scrip­to­rium „TE­XTURA”
Re­dak­tor tech­niczny: BO­ŻENA KOR­BUT
© Åsa Lars­son, 2006 First pu­bli­shed by Al­bert Bon­niers För­lag, Stoc­kholm, Swe­den Pu­bli­shed in the Po­lish lan­gu­age ar­ran­ge­ment with Bon­nier Group Agency, Stoc­kholm, Swe­den © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Be­ata Wal­czak-Lars­son © Co­py­ri­ght for Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2011
ISBN 978-83-08-05091-0
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
SO­BOTA, 15 MARCA 2005

PRZED­WIO­SENNY WIE­CZÓR NA TOR­NE­TRÄSK. Sie­dem­dzie­siąt ki­lo­me­trów lodu po­nadme­tro­wej gru­bo­ści, upstrzo­nego nie­wiel­kimi dom­kami na pło­zach. To tak zwane arki, o po­wierzchni czte­rech me­trów kwa­dra­to­wych. Pod ko­niec zimy miesz­kańcy Ki­runy wy­ru­szyli z nimi tłum­nie nad je­zioro. Przy­ho­lo­wali je sku­te­rami śnież­nymi.

Przez spe­cjalny otwór w pod­ło­dze każdy węd­karz wy­wier­cił prze­rę­bel. Dziury w domku i lo­dzie po­łą­czył zaś pla­sti­kową rurą, żeby do środka nie za­wie­wał mroźny wiatr.

Leif Pu­das sie­dział w swo­jej arce i ło­wił ryby. Było wpół do dzie­wią­tej wie­czo­rem. Wlał w sie­bie kilka piw, w końcu to so­bota. Pie­cyk ga­zowy szu­miał i świsz­czał. W środku zro­biło się nie­sa­mo­wi­cie cie­pło, tem­pe­ra­tura prze­kro­czyła dwa­dzie­ścia pięć stopni. Po­łów był cał­kiem udany: pięt­na­ście gol­ców, nie­wiel­kich, ale mimo wszystko! I parę mię­tu­sów dla kota sio­stry.

Kiedy na­de­szła pora na si­ka­nie, Leif po­czuł ulgę. Było mu go­rąco, chciał się ochło­dzić. Wło­żył buty i wy­szedł w mroźną ciem­ność tylko w sli­pach.

Ude­rzył go po­dmuch wia­tru.

Dzień był bez­wietrzny i pe­łen słońca. Ale w gó­rach po­goda nie­ustan­nie się zmie­nia. Te­raz wi­chura tar­gała drzwiami jak wście­kły pies. Naj­pierw pra­wie w ogóle nie było jej sły­chać, jakby tylko się cza­iła i – lekko war­cząc – zbie­rała w so­bie. Po chwili jed­nak ru­szyła do ataku z nie­praw­do­po­dobną siłą. Cie­kawe, czy wy­trzy­mają za­wiasy. Żeby za­mknąć drzwi, Leif mu­siał przy­trzy­mać je obiema rę­kami. Może po­wi­nien coś na sie­bie wło­żyć? E, kurde, prze­cież od­leje się raz-dwa.

Z każ­dym po­dmu­chem wia­tru wzbi­jały się w górę białe tu­many. To nie był świeży, miękki puch, tylko oszli­fo­wane dia­menty syp­kiego śniegu. Skrę­cały się w ostry bicz i chło­stały skórę męż­czy­zny bez po­śpie­chu, lecz bo­le­śnie.

Leif Pu­das obiegł arkę, by osło­nić się od wia­tru. Stał te­raz w za­ci­szu, ale wciąż na po­twor­nym mro­zie. Czuł, jak jego moszna kur­czy się do roz­mia­rów nie­wiel­kiej twar­dej pi­łeczki. Całe szczę­ście, że to nie prze­szka­dza w si­ka­niu! Wy­obra­ził so­bie za­ma­rza­jący w po­wie­trzu stru­mień. Jak zło­ci­sty łuk.

Wła­śnie gdy skoń­czył, usły­szał po­tężny ryk i po­czuł, że coś wali mu się na plecy. Ru­sza­jąca z miej­sca bu­dowla omal go nie wy­wró­ciła.

Zro­zu­miał to do­piero po chwili. Wi­chura po­rwała mu arkę. Wi­dział tylko okienko, od­da­la­jący się czwo­ro­kąt cie­płego świa­tła.

Rzu­cił się za nim, ale te­raz, kiedy pu­ściły liny, do­mek na pło­zach na­bie­rał pręd­ko­ści. Nie miał naj­mniej­szych szans go do­go­nić.

Naj­pierw po­my­ślał o arce. Zbu­do­wał ją z płyty pil­śnio­wej, ocie­plił ściany i po­krył alu­mi­nium. Ju­tro bę­dzie się nada­wała tylko na opał. Po­zo­sta­wało mieć na­dzieję, że po dro­dze nie wy­rzą­dzi ni­komu szkody. Miałby wtedy nie­przy­jem­no­ści.

Póź­niej nad­le­ciał ko­lejny gwał­towny po­dmuch wia­tru. Pra­wie zwa­lił go z nóg. Leif po­jął, że grozi mu nie­bez­pie­czeń­stwo. I te wszyst­kie wy­pite piwa... Miał wra­że­nie, że krew krąży mu pod samą skórą. Musi na­tych­miast zna­leźć schro­nie­nie, w prze­ciw­nym ra­zie ani się obej­rzy, jak za­mar­z­nie na śmierć.

Po­pa­trzył do­koła. Do schro­ni­ska tu­ry­stycz­nego w Abi­sko miał co naj­mniej ki­lo­metr, tej od­le­gło­ści by nie po­do­łał; te­raz cho­dziło o mi­nuty. Gdzie jest naj­bliż­sza arka? W nie­przej­rza­nym śnież­nym dy­mie nie wi­dział żad­nych świa­teł.

Rusz głową!, upo­mniał się w du­chu. Nie waż się, kurwa, do­kąd­kol­wiek iść, za­nim po­my­ślisz! W ja­kim kie­runku masz zwró­coną twarz?

Pra­co­wał głową trzy se­kundy, czuł, jak sztyw­nieją mu dło­nie, wci­snął je pod pa­chy. Po czte­rech kro­kach udało mu się dojść do sku­tera. Klu­czyki zo­stały w umy­ka­ją­cej arce, ale pod sio­deł­kiem le­żała skrzy­neczka z na­rzę­dziami. Wy­jął ją te­raz.

A po­tem zwró­cił się z mo­dli­twą do tego ko­goś w gó­rze, pro­sząc, by po­pro­wa­dził go we wła­ści­wym kie­runku. Ru­szył do arki naj­bliż­szego są­siada. Miał do przej­ścia za­le­d­wie dwa­dzie­ścia me­trów, ale z każ­dym kro­kiem wzbie­rał w nim płacz. Ze stra­chu, że za­błą­dzi. Bo wtedy cze­kała go je­dy­nie śmierć.

Wy­tę­żał wzrok, szu­ka­jąc bu­dowli z włókna szkla­nego. Igiełki śniegu kłuły go w oczy, mru­żył je więc i co chwila wy­cie­rał. Oprócz ciem­no­ści i śniegu nie wi­dział nic.

My­ślał o sio­strze. I o swo­jej by­łej ko­bie­cie. Mimo wszystko nie było im ra­zem tak źle.

Wszedł nie­mal w arkę Per­s­sona, za­nim ją zo­ba­czył. Czarne okna, ni­kogo w środku. Wy­cią­gnął mło­tek, chwy­cił go lewą ręką; prawa nie nada­wała się do ni­czego, skost­niała i obo­lała od trzy­ma­nia lo­do­wa­tego uchwytu sta­lo­wej skrzy­neczki. Po omacku zbli­żył się do pla­sti­ko­wego okna i wy­bił szybę.

Strach do­dał mu sił; bar­dzo szybko wcią­gnął do środka swoje sto ki­lo­gra­mów. Za­klął so­czy­ście, gdy ostry me­ta­lowy kant zra­nił mu brzuch. Ale ja­kie to miało zna­cze­nie! Chyba ni­gdy śmierć nie dy­szała mu w kark tak wy­raź­nie.

Te­raz mu­siał się roz­grzać. Wpraw­dzie był osło­nięty od wia­tru, ale w arce pa­no­wał po­tworny ziąb. Prze­szu­kał po omacku szu­flady i w końcu zna­lazł za­pałki. Jak utrzy­mać ta­kie ma­lut­kie pu­dełko w rę­kach zgra­bia­łych od mrozu? Wło­żył palce do ust, by je roz­grzać, i do­piero po chwili mógł za­pa­lić lampę i pie­cyk na gaz. Trząsł się i drżał na ca­łym ciele. Ni­gdy wcze­śniej nie było mu tak zimo. Prze­marzł do szpiku ko­ści.

– Ja pier­dolę, ale mróz! Kurwa, jak zimno! – prze­kli­nał raz za ra­zem. Mó­wił gło­śno; w ten spo­sób do­trzy­my­wał so­bie to­wa­rzy­stwa i nie do­pusz­czał do świa­do­mo­ści pa­niki.

Wiatr, ni­czym gniewny bóg, wtar­gnął do środka. Leif chwy­cił ma­te­rac oparty o ścianę i wci­snął go pod kar­nisz. Jako tako udało mu się za­kli­no­wać okno.

Po­szpe­rał tro­chę i zna­lazł czer­woną kurtkę pu­chową, praw­do­po­dob­nie na­le­żącą do pani Per­s­son. Z pu­dła z bie­li­zną wy­jął dwie pary ka­le­so­nów i wło­żył jedną na nogi, a drugą na głowę.

Cie­pło wra­cało po­woli. Leif trzy­mał ręce nad pie­cy­kiem. W ca­łym ciele czuł pie­kielny, kłu­jący ból. W jed­nym po­liczku i mał­żo­wi­nie stra­cił czu­cie, nie­do­brze. Na pry­czy le­żał stos koł­der. Po­my­ślał, że się nimi otuli. Były wpraw­dzie lo­do­wate, ale mimo wszystko izo­lo­wały od zimna.

– Prze­ży­łem – po­wie­dział. – I co z tego, że może stracę ucho?

Jed­nym ru­chem ścią­gnął z wierz­chu koł­drę. Była w ogromne kwiaty w róż­nych nie­bie­skich od­cie­niach – re­likt lat sie­dem­dzie­sią­tych.

Pod spodem le­żała ko­bieta. Jej otwarte oczy za­mie­niły się w lód; były zu­peł­nie białe, jak mro­żone szkło. Na bro­dzie i rę­kach miała coś jak owsianka, a może wy­mio­ciny? Ubrana w dres tre­nin­gowy. Bluzę szpe­ciła krwawa plama.

Nie krzy­czał. Na­wet się nie zdzi­wił. Może dla­tego, że czuł się zu­peł­nie wy­czer­pany tym, co wła­śnie prze­żył.

– Ja pier­dolę... – po­wie­dział tylko.

Ogar­nął go ro­dzaj znie­chę­ce­nia, ja­kie czuje czło­wiek, gdy stwier­dza, że jego szcze­niak po raz setny zsi­kał się w miesz­ka­niu. Bez­sil­ność wo­bec prawa o upier­dli­wo­ści wszyst­kiego.

Ode­pchnął po­kusę, by po pro­stu przy­kryć ko­bietę koł­drą i za­po­mnieć o niej.

Usiadł i za­czął się za­sta­na­wiać. Co te­raz, kurde, po­wi­nien zro­bić? Musi oczy­wi­ście pójść do schro­ni­ska. Nie miał szcze­gól­nej ochoty na wę­drówkę w ciem­no­ściach. Ale nie miał też wy­boru. Poza tym nie uśmie­chało mu się od­ma­rza­nie ra­zem z nie­boszczką.

Przez chwilę jesz­cze mu­siał tu zo­stać. Cią­gle było mu pie­kiel­nie zimno.

Wy­two­rzyło się mię­dzy nimi coś w ro­dzaju po­czu­cia wspól­noty. Ko­bieta do­trzy­my­wała mu to­wa­rzy­stwa, gdy sie­dział obo­lały, czu­jąc po­wra­ca­jące cie­pło. Trzy­mał ręce nad pie­cy­kiem.

Nie od­zy­wał się. Ona też nie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki