Niegodziwość ojców - Åsa Larsson - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Niegodziwość ojców ebook i audiobook

Larsson Åsa

4,3

54 osoby interesują się tą książką

Opis

Rebeka Martinsson powraca! Brawurowy finał bestsellerowej serii Åsy Larsson

Najlepsza Szwedzka Powieść Kryminalna 2021 roku

Ragnhild wraca po latach do rodzinnego domu i znajduje w nim martwego brata i wygłodniałego psa. W zamrażarce odkrywa kolejne zwłoki. Sekcja potwierdza, że to zaginiony w 1962 ojciec boksera i mistrza olimpijskiego Börjego Ströma.

Patolog sądowy, Lars Pohajnen, błaga Rebekę Martinsson o pomoc w wyjaśnieniu tej przedawnionej zbrodni. Jednak kobieta nie chce mieć nic wspólnego z tą sprawą. Ale jak odmówić przyjacielowi, który w dodatku przeczuwa, że nie pozostało mu wiele życia?

Tymczasem w Kirunie odbywa się brawurowy eksperyment: władze miasta postanawiają przenieść zabytkowe centrum miasta o kilka kilometrów na wschód, by uratować zabytki przed zagrażającą im kopalnią rudy żelaza. Inwestycja okazuje się gratką dla spekulantów działających na rynku budowlanym. Macki przestępczości zorganizowanej sięgają coraz dalej…

Szósta i ostatnia książka o prawniczce Rebece Martinsson. Niesamowite zakończenie jednego z najlepszych szwedzkich cykli kryminalnych, uwielbianego na całym świecie. Akademia Szwedzkich Pisarzy Kryminalnych uznała Niegodziwość ojców za Najlepszą Szwedzką Powieść Kryminalną 2021 roku. Tym samym Åsa Larsson otrzymała to wyróżnienie po raz trzeci w swej karierze – w 2004 za Krew, którą nasiąkła, a w 2012 za W ofierze Molochowi. Jej pierwszą powieść, Burzę słoneczną, uznano za najlepszy debiut.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 723

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 37 min

Lektor: Maciej Kowalik

Oceny
4,3 (33 oceny)
19
9
2
3
0
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Åsa Larsson to szwedzka pisarka, autorka serii kryminalnej o prawniczce Rebece Martinsson, która czterokrotnie została nagrodzona przez Szwedzką Akademię Pisarzy Kryminalnych. Tom szósty, finalny pt. „Niegodziwość ojców” ukazał się po 9 latach przerwy (w Polsce 10), ale jest to powieść, na którą z pewnością warto było czekać! Oczywiście można ją też czytać w oderwaniu od reszty – wiem, sprawdziłam. Tak czy siak, jest powieść kryminalna na naprawdę wysokim poziomie! Intryga kryminalna jest tu szkieletem, ale główna uwaga skierowana jest na postacie powieści, ich portrety psychologiczne i przemiany, pojawiające się w następstwie śledztwa kryminalnego. Te oparte jest na zbrodni sprzed lat, z lat 60tych, kiedy to zaginął ojciec znanego teraz na cały świat boksera. Tempo jest spokojne, śledztwo toczy się powoli, ale prowadzi w dosyć niebezpieczne rejony… Postacie są przedstawione szeroko i z wyczuciem, tak że z każdą kolejną stroną kochałam ich wszystkich coraz mocniej...
21
Klopsik14

Nie oderwiesz się od lektury

Super sie czyta, historia spójna
00
jans1961

Dobrze spędzony czas

W książce brak wartkiej akcji. Nie ma krwistych opisów czy przesadnej brutalności.Jest natomiast klimat szwedzkiego kryminału i opisów surowego życia.
00
Puella52

Nie oderwiesz się od lektury

Czemu to koniec tej serii? Szkoda, świetna lektura, interesująca, wciągająca, miejscami śmieszna, poetycka, wzruszająca.Cieszę się, że trafiłam na książki tej autorki - przeczytałam wszystkie.
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

świetna fabuła. polecam
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Fäder­nas miss­gär­nin­gar
Opieka re­dak­cyjna: EWE­LINA KO­RO­STYŃ­SKA
Re­dak­cja: BIANKA DZIAD­KIE­WICZ
Ko­rekta: KRZYSZ­TOF LI­SOW­SKI, ANNA MI­LEW­SKA, PAU­LINA STO­PA­REK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: KA­TA­RZYNA BOR­KOW­SKA
Fo­to­gra­fie na pierw­szej stro­nie okładki © Ma­ar­ten Wo­uters / Stone / Getty Ima­ges © Da­vid Pa­ire / Ar­can­gel
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
Tłu­ma­cze­nie do­fi­nan­so­wane przez Swe­dish Arts Co­un­cil. The cost of this trans­la­tion was sup­por­ted by a sub­sidy from the Swe­dish Arts Co­un­cil, gra­te­fully ack­now­led­ged.
© Åsa Lars­son, 2022 First pu­bli­shed by Al­bert Bon­niers För­lag, Stoc­kholm, Swe­den Pu­bli­shed in the Po­lish lan­gu­age ar­ran­ge­ment with Bon­nier Group Agency, Stoc­kholm, Swe­den © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Be­ata Wal­czak-Lars­son © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07785-6
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­[email protected]­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

WTO­REK, 26 KWIET­NIA

KIEDY RA­GN­HILD PEK­KARI po­sta­no­wiła umrzeć, ży­cie stało się nieco ła­twiej­sze.

Miała plan. Narty prze­ła­jowe, dwu­go­dzinna wy­cieczka po świe­żej szreni, o ile ta nie bę­dzie zbyt łam­liwa. U celu, przy po­toku, nad któ­rym za­wsze two­rzył się śnieżny po­most, miała roz­pa­lić ogni­sko i wy­pić ostat­nią kawę. Wy­peł­nić ple­cak sto­pio­nym śnie­giem, by prze­mo­czony i ciężki uwol­nił się od po­wie­trza. Po­tem za­mie­rzała wje­chać na nar­tach na po­most. W dole rwący nurt. Je­śli wszystko po­szłoby po jej my­śli, śnieżne łą­cze za­ła­ma­łoby się pod jej cię­ża­rem. W prze­ciw­nym ra­zie mo­gła ode­pchnąć się kij­kami przez kra­wędź.

To po­szłoby tak szybko. Nie mia­łaby szans na zmianę de­cy­zji, ob­cią­żona ple­ca­kiem i nar­tami.

A po­tem na­resz­cie by­łoby po wszyst­kim.

Umó­wiła się ze śmier­cią. I fak­tycz­nie przy­szło jej się z nią spo­tkać, wła­śnie tego usta­lo­nego w ta­jem­nicy dnia, choć nie w taki spo­sób, jaki wy­brała.

Kiedy już po­sta­no­wiła, spadł jej z serca naj­więk­szy cię­żar. Stan du­cha zaś pod­niósł się ni­czym brzozy w le­sie. Wy­gięte zimą pod cza­pami śniegu w zmro­żone łuki, uwol­nione przed­wio­senną od­wilżą, pro­sto­wały się te­raz i mie­niły z sza­ro­ści w fio­let, li­tur­giczny ko­lor po­kuty.

Prze­szła na eme­ry­turę rok wcze­śniej, w czerwcu. Szef kli­niki wy­gło­sił ewi­dent­nie nie­przy­go­to­waną mowę, po­my­lił liczbę jej lat w za­wo­dzie, choć to prze­cież naj­ła­twiej­sza rzecz do spraw­dze­nia. Za­srany kur­du­pel. To je­den z tych le­ka­rzy, któ­rzy czuli się za­gro­żeni jej wzro­stem. Jego prawa ręka, Eli­sa­beth z na­czal­stwa kli­niki, ku­piła pre­zent: otwie­racz do bu­te­lek w kształ­cie sre­brzy­stego del­fina. Po tych wszyst­kich la­tach – coś ta­kiego. Eli­sa­beth, pie­lę­gniarka od po­nad dwu­dzie­stu lat pra­cu­jąca w ad­mi­ni­stra­cji, miała zero kon­taktu z tym, co jej byłe ko­le­żanki po fa­chu ro­bią na od­dzia­łach. Stała po stro­nie dy­rek­cji, gdy wmu­szała im par­szywe gra­fiki i do­dat­kowe obo­wiązki. A na do­kładkę ten srebrny del­fin! Ra­gn­hild wy­ce­dziła fał­szywe po­dzię­ko­wa­nia, czu­jąc, że musi iść do domu, by wy­szo­ro­wać się czy­ści­kiem svinto.

Mo­gła była zwy­mio­to­wać na ten cały po­że­gnalny pod­wie­czo­rek z ta­nimi ser­wet­kami i kup­nym tor­tem. Paru le­ka­rzy prze­wi­nęło się przez ja­dal­nię. Ra­gn­hild i po­zo­stałe pie­lę­gniarki wy­mie­niły spoj­rze­nia; dziwne, że le­ka­rze ni­gdy nie od­po­wia­dają na we­zwa­nie do pa­cjenta w po­gor­szo­nym sta­nie, ale za­wsze te­le­por­tują się do cze­goś słod­kiego. Któ­ryś z re­zy­den­tów za­py­tał z peł­nymi ustami: A co dziś ob­cho­dzimy?

Po ostat­nim dy­żu­rze uści­skała ko­le­żanki. Za­trzy­mała się na chwilę przed swoją szafką, tą samą od nie­mal trzy­dzie­stu lat, za­mknęła ją ostatni raz i opu­ściła szpi­tal z po­czu­ciem nie­rze­czy­wi­sto­ści i tym pie­przo­nym del­fi­nem w to­rebce.

Lato prze­bie­gło jak zwy­kle i Ra­gn­hild miała wra­że­nie, że jest na wy­jąt­kowo dłu­gim urlo­pie. Z na­dej­ściem je­sieni przy­swo­iła so­bie nowe ru­tyny. Ra­zem z byłą ko­le­żanką, rów­nież eme­rytką, za­pi­sała się na kurs tkac­twa dla za­awan­so­wa­nych. Tre­no­wała każ­dego dnia, albo na si­łowni, albo wę­dru­jąc po le­sie. Czy­tała też, oczy­wi­ście, pra­wie całą książkę dzien­nie.

Mi­nęła po­łowa zimy. Wie­działa, że w pracy mają braki per­so­nelu, lecz nikt do niej nie za­dzwo­nił. Eli­sa­beth jej nie zno­siła, więc ja­sne, że nie tę­sk­niła za jej po­wro­tem.

Boże Na­ro­dze­nie spę­dziła we wła­snym to­wa­rzy­stwie. Za­sko­czyło ją po­czu­cie osa­mot­nie­nia. Do­tych­czas za­wsze brała dy­żury w święta.

Na po­czątku marca, w po­nie­dzia­łek, gdy wra­cała ze sklepu z siat­kami peł­nymi za­ku­pów, na­wie­dziło ją wspo­mnie­nie z dzie­ciń­stwa.

Nie miała dużo lat, sześć może. Wy­brała się z wuj­kiem nad prze­rę­blę, którą wcze­śniej wy­ciął i do któ­rej te­raz miał wrzu­cić stary sil­nik mo­to­rówki. Wcze­śniej tego sa­mego dnia wu­jenka płu­kała tam prze­ście­ra­dła, a on wy­ko­rzy­stał oka­zję, by po­zbyć się bez­u­ży­tecz­nych gra­tów. W tam­tych cza­sach lu­dzie nie­rzadko sta­wiali na lo­dzie wy­słu­żone lo­dówki i inne rze­czy, które – gdy lód top­niał – szły na dno. Ale te­raz mieli do­stęp do prze­rę­bli i można było do niej tro­chę po­wrzu­cać, nim znów za­mar­z­nie. Ra­gn­hild stała przy sa­mej kra­wę­dzi. Wu­jek jej nie upo­mniał, żeby się od­su­nęła. Wi­działa, jak ciężki sil­nik wpada z plu­skiem do wody i po­woli, ko­ły­sząc się, do­sięga miękko dna.

Przy­po­mniała so­bie to osza­ła­mia­jące uczu­cie, gdy wtedy spo­glą­dała w głę­bię. Nie­bez­pie­czeń­stwo bli­sko­ści wody, hip­no­tycz­nie nie­śpieszny ta­niec sil­nika w smu­gach słońca. Czuła się tak, jakby ją to wcią­gało, jakby – ko­ły­sząc się – też miała spaść w ot­chłań. Mgiełka mułu zbeł­ta­nego przez lą­du­jący bez­gło­śnie mo­tor.

Wła­śnie tak. Wra­cała z co­ty­go­dnio­wych za­ku­pów spo­żyw­czych, kiedy jej sil­nik osu­nął się bez­dź­więcz­nie na dno. Dzie­więć mie­sięcy po przej­ściu na eme­ry­turę po­my­ślała: Do­syć tego!

Ulga była nie do opi­sa­nia. Ra­gn­hild po­sta­no­wiła prze­żyć to ostat­nie przed­wio­śnie. A po­tem za­koń­czyć ży­cie, za­nim wio­sno-zima za­mieni się w porę roku na­zy­waną wes­tchnie­niem, kiedy gruba sko­rupa śniegu ani nie pęka, ani nie trzyma, tylko od czasu do czasu za­pada się z od­gło­sem przy­po­mi­na­ją­cym ża­ło­sne wes­tchnie­nie.

Przez cały ma­rzec i kwie­cień jeź­dziła na nar­tach po le­sie. Każ­dego dnia, czy w słońcu, czy w za­dymce śnież­nej, to nie miało zna­cze­nia. Przy ład­nej po­go­dzie roz­pa­lała ogni­sko, mo­ściła się na sie­dzi­sku uszy­tym ze skóry re­ni­fera i po­pi­jała kawą ka­napki. Prze­stała czy­tać książki. Wni­kała w głąb sie­bie i za­dzi­wiał ją spo­kój. Za­dzi­wiała nie­sły­chana siła de­cy­zji, która nie­mal kom­plet­nie za­koń­czyła nie­ja­sne męki du­szy.

Pod ko­niec kwiet­nia wzięła się do przed­śmiert­nych po­rząd­ków. Ale nie­zbyt so­lid­nie. Nie chciała, by wy­sprzą­tane miesz­ka­nie zdra­dziło, że po­peł­niła sa­mo­bój­stwo. Sama myśl o tym, jak lu­dzie z prze­chy­loną głową będą ko­men­to­wać: „Ależ mu­siała być sa­motna”...

Nie, to musi wy­glą­dać na wy­pa­dek. Świeże je­dze­nie w lo­dówce. Zi­mowa kurtka od­dana do czysz­cze­nia. No bo kto za­nosi ciu­chy do pralni che­micz­nej, skoro po­sta­no­wił ode­brać so­bie ży­cie? Ra­gn­hild po­ło­żyła ró­żowy pa­ra­gon w wi­docz­nym miej­scu, obok czaj­nika elek­trycz­nego.

Za oknem top­niały so­ple zwi­sa­jące z rynny; jed­no­stajne kap, kap, tym szyb­sze, im bli­żej wio­sny. Śnieg ob­su­wał się z da­chów i zni­kał z as­faltu. Zbli­żał się ów wy­zna­czony dzień. Po­nocna szreń mo­gła jesz­cze utrzy­mać osobę na nar­tach, to był wa­ru­nek ko­nieczny.

W cza­sie po­rząd­ków za­sta­na­wiała się długo nad fo­to­gra­fiami córki. Nie mo­gła ich zo­sta­wić w miej­scach, gdzie za­zwy­czaj je prze­cho­wy­wała, wci­śnię­tych w ulu­bione po­wie­ści na półce. Ist­niało ry­zyko, że książki wy­lą­dują w skle­pie cha­ry­ta­tyw­nym pro­wa­dzo­nym przez Czer­wony Krzyż, po piątce za sztukę. Nie mo­gła po­zwo­lić, by wy­pa­dały z nich zdję­cia Pauli. Te wszyst­kie gadki i do­my­sły. „Dla­czego trzy­mała fo­to­gra­fie córki w książ­kach? Co za dziwny z niej czło­wiek”. Li­to­wa­liby się nad nią. Nie, dzię­kuję, nic z tych rze­czy.

Czyli co? Miała je po­wkła­dać w ramki i po­usta­wiać tu i tam w miesz­ka­niu? Spa­lić? Trzy­mała je przez chwilę w ręku. Na jed­nym Paula miała dwa latka, pro­mienny uśmiech na buzi ucia­pa­nej lo­dami i ko­ronę na gło­wie. Na dru­gim – pię­cio­let­nia córka i pierw­sza gór­ska wę­drówka, w kie­runku Trol­l­sjön, cie­pły dzień, kwit­nące łąki, Paula miała na so­bie tylko majtki i płó­cienny ka­pe­lu­sik, ta­rzała się w ję­zo­rach śniegu. Gdy się zmę­czyła, Ra­gn­hild nio­sła ją na ba­rana.

By­łam nie­znisz­czalna jak gór­ska brzoza, po­my­ślała te­raz. Ple­cak i dziecko, i pod górę. Bułka z ma­słem.

Wy­cią­gnęła zdję­cie z wa­ka­cji w ką­pie­li­sku mor­skim w Pite, na któ­rym Paula obej­mo­wała bab­cię, a po­tem te zwy­kłe fo­to­gra­fie szkolne; ba­nalne nie­bie­skie tło i uśmiech nie­bę­dący uśmie­chem, tylko roz­cią­gnię­tymi ustami, coś spo­krew­nio­nego ze stra­chem w oczach.

Ra­gn­hild prze­glą­dała zdję­cia z uwagą, od­dy­chała lekko i płytko, sie­działa w sku­pie­niu. Cią­gle jesz­cze miesz­kało w niej zwie­rzę, go­towe się obu­dzić. Mu­siała się mieć na bacz­no­ści. Oba­wiała się bo­wiem zwie­rzę­cia matki. Że na­gle wy­czołga się ze swo­jej nory, z na­je­żoną sier­ścią i wro­gim spoj­rze­niem. Wście­kła, zra­niona, nie­roz­ważna. Prze­peł­niona pra­gnie­niem, by wy­ja­śnić, do­pro­wa­dzić do ładu, pro­sić o wy­ba­cze­nie, wska­zać współ­win­nych. Za­te­le­fo­no­wać.

W końcu po­ło­żyła zdję­cia Pauli w szu­fla­dzie biurka.

Okna nada­wały się do umy­cia, ale nie o ten ro­dzaj po­rząd­ków tu­taj cho­dziło. Na­le­żało uprząt­nąć je­dy­nie pry­watne rze­czy. A poza tym zbyt wy­pu­co­wany dom świad­czyłby o jego wła­ści­cielce, że to bie­dulka, która ni­gdy nie za­kosz­to­wała ży­cia. O nie, oknami niech się zaj­mie ja­kiś fra­jer.

Kiedy nad­szedł ostatni dzień, zro­biła to, co miała w pla­nie. Wie­czo­rem za­pa­ko­wała do ple­caka cięż­kie rze­czy, które wy­da­wały jej się jak naj­bar­dziej na miej­scu: ku­chenkę tu­ry­styczną, stary zi­mowy na­miot, bu­telkę wina, cie­pły śpi­wór, skórę re­ni­fera, kurtkę pu­chową.

Jesz­cze raz pod­lała kwiaty. Nie zro­biły prze­cież nic złego.

Wy­cią­gnęła z bi­blio­teczki Bi­blię.

– Je­śli masz mi coś do po­wie­dze­nia... – zwró­ciła się do Boga.

Otwo­rzyła na chy­bił tra­fił i pa­dło na Księgę Sę­dziów, frag­ment, w któ­rym Jael za­bija wo­dza wojsk Si­serę. Ko­bieta wzięła pa­lik od na­miotu, zbli­żyła się ci­cho do śpią­cego męż­czy­zny i prze­biła jego skroń, tak że pa­lik utkwił w ziemi.

– Żar­tow­niś z cie­bie – od­po­wie­działa Ra­gn­hild cierpko Panu. – Jak zgorzk­niały zgred na pod­da­szu. Po­glądy ma na wszystko, ale nie ru­szy pal­cem.

Za­trza­snęła Bi­blię o bez­sen­sow­nych wer­sach.

Nocna de­to­na­cja w ko­palni roz­le­gła się koło pierw­szej i lekko za­trzę­sła do­mem. Ra­gn­hild zdrzem­nęła się chwilę na łóżku. O trze­ciej nad ra­nem po raz ostatni za­mknęła drzwi do swo­jego miesz­ka­nia. Nie po­czuła nic spe­cjal­nego. Po­wtó­rzyła w my­śli swoją zwy­kłą ry­mo­wankę: „Nic się nie pali, nic się nie wali” i prze­krę­ciła klucz.

Wło­żyła do sa­mo­chodu narty i resztę ba­gażu. Okres praw­dzi­wych dni po­lar­nych miał się za­cząć do­piero za trzy ty­go­dnie, ale już te­raz noce były ja­snawe. Ki­runa le­żała po­grą­żona w ci­szy, z da­leka do­bie­gały tylko od­głosy z ko­palni, o wiele bar­dziej sły­szalne w środku nocy, gdy nie za­głu­szał ich miej­ski ruch dro­gowy. Zgrzyt ha­mu­ją­cych po­cią­gów, szczęk pusz­cza­ją­cych ha­mul­ców, kiedy wa­gony brze­mienne rudą ru­szały w drogę. Szem­ra­nie ko­pal­nia­nych wen­ty­la­to­rów.

A mimo wszystko była za­dzi­wia­jąco ci­cha – ta ko­pal­nia nie­ubła­ga­nie po­że­ra­jąca od spodu za­ki­chaną mie­ścinę.

Ra­gn­hild nie zo­ba­czyła ży­wej du­szy, gdy opusz­czała Ki­runę. Mia­sto było opu­sto­szałe i wy­lud­nione. Jakby przed cza­sem pod­dane ewa­ku­acji.

Wkrótce wy­je­chała na E10. Za­sta­na­wiała się, jak dużo czasu mi­nie, nim we­zwą ślu­sa­rza i wejdą do miesz­ka­nia. Nie miała już ko­le­ża­nek z pracy, które mo­głyby się o nią do­py­ty­wać, ale cho­dziła na parę co­ty­go­dnio­wych za­jęć: jogę, tre­ning, koń­czący się kurs tkac­twa. To nie po­winno po­trwać dłu­żej niż dwa ty­go­dnie, nim na po­waż­nie od­czują jej nie­obec­ność.

Skrę­ciła na wschód, w kie­runku Vit­tangi. Droga do­trzy­my­wała te­raz to­wa­rzy­stwa ro­dzi­mej rzece, Torne. Ra­gn­hild po­my­ślała o ry­chłym pę­ka­niu lodu, o pierw­szych list­kach, świer­go­cie pta­ków, słońcu, które nie chowa się za ho­ry­zont. Po głęb­szym za­sta­no­wie­niu do­szła do wnio­sku, że nic w niej nie tę­skni za prze­ży­ciem tego wszyst­kiego raz jesz­cze.

Nie włą­czyła ra­dia, nie mi­nęła żad­nego sa­mo­chodu oprócz paru cię­ża­ró­wek z rudą. As­falt był su­chy i pe­łen dziur po zi­mo­wym prze­mar­z­nię­ciu gruntu.

Za­par­ko­wała w od­śnie­żo­nym za­kolu. Wsu­nęła narty pod pa­chę i ru­szyła wzdłuż szosy w po­szu­ki­wa­niu miej­sca, gdzie śnieżny wał ob­ni­żał się na tyle, by mo­gła go sfor­so­wać. Był nie­równy i ob­lo­dzony. Tylko tego bra­ko­wało, żeby tu utknęła z po­ła­ma­nymi rę­kami i no­gami.

Po dru­giej stro­nie roz­po­ście­rał się las. Obej­rzała się za sie­bie, ale sa­mo­chód i droga skryły się za po­tęż­nymi zwa­łami śniegu; po pro­stu znik­nęły.

Jery już za­częły swoje trele. Dużo ich w tym roku. Mo­głaby ulec złu­dze­niu, że znaj­duje się w tro­pi­kach. Swoim in­ten­syw­nym śpie­wem ptaki po­tę­go­wały wra­że­nie, które to­wa­rzy­szyło jej za każ­dym ra­zem, gdy przy­cho­dziła do lasu. Że opusz­cza je­den świat i wkra­cza do in­nego. Jakby – uwol­niw­szy się z ostrych pa­zu­rów szkol­nego po­dwórka – bie­gła do domu, do mamy, która spo­koj­nie za­my­kała drzwi, chro­niąc przed na­pa­ścią. Za­wsze uwa­żała, że las jest jak mama. Jak wi­ta­jąca ją, czczona przez Sa­amów bo­gini, Mát­táráhkka.

A te­raz tylko ona i las. So­sny o mie­dzia­nym po­ły­sku. Wie­kowe strze­li­ste świerki z sza­rymi spód­ni­cami. Niebo prze­cho­dziło od różu do błę­kitu, z ni­skim bla­dym słoń­cem na po­łu­dnio­wym wscho­dzie i białą peł­nią księ­życa na pół­noc­nym za­cho­dzie – prze­sy­łały so­bie pro­mie­nie, spla­tały swoje świa­tło jak drut cy­nowy Sa­amów.

Przy­pięła narty i od­py­cha­jąc się lekko kij­kami, ru­szyła po zlo­dzo­nej sko­ru­pie. Stward­niała i błysz­cząca szreń wy­ma­gała od nar­ciarki pew­nej wprawy. Nie­ła­two było utrzy­mać się na no­gach, kiedy narty roz­jeż­dżały się na boki. Pod drze­wami, gdzie za dnia ska­py­wał top­nie­jący śnieg, pod­łoże było wy­jąt­kowo twarde, ni­czym grube chro­po­wate szkło. To tymi par­tiami mo­gła się prze­miesz­czać, gdyby grze­jące zbyt mocno słońce spra­wiło, że zwy­kła szreń za­cznie się ła­mać.

Na ra­zie jed­nak po­wierzch­nia śniegu nie pę­kała i je­chało się z cu­downą ła­two­ścią. Me­ta­lowa kra­wędź narty nie­mal nie po­zo­sta­wiała po so­bie śladu. Ra­gn­hild usły­szała kilka kru­ków. Z więk­szej od­le­gło­ści można je było po­my­lić ze szcze­ka­niem psa, ale już po chwili ko­ło­wały nad nią, przy­wo­łu­jąc się na­wza­jem.

Czas mi­nął jak z bata strze­lił i ze zdzi­wie­niem usły­szała szem­ra­nie wody. Czyżby do­tarła do celu? Spoj­rzała na ze­ga­rek. Wpół do szó­stej. Ostatni od­ci­nek je­chała przez krze­winki wierzby; kwi­tły już wło­cha­tymi kot­kami.

Po­dą­żyła z bie­giem po­toku i w końcu do­tarła do mostka, pięk­nej bu­dowli z lodu i śniegu nad po­cząt­kiem by­strzyny.

Ale naj­pierw miała wy­pić kawę. Za­le­d­wie dwa­dzie­ścia me­trów od kładki było nie­wiel­kie wznie­sie­nie z uro­dzi­wie czo­chratą, nie­wy­soką so­sną. Wo­kół pnia wy­zie­rało wy­star­cza­jąco dużo na­giej ziemi, by mo­gła tam usiąść i roz­pa­lić ogień.

Ze­brała drewno i ma­te­riał na pod­pałkę – po­sza­rzałe świer­kowe ga­łązki, korę brzozy, bro­daczkę, ja­łow­cowy chrust. Skru­szyła szreń, po czym na­peł­niła gar­nek i czaj­nik śnie­giem. Nie od­wa­żyła się pójść po wodę do po­toku, brzegi były zbyt ob­lo­dzone. Nie miała ochoty wpaść w rwący nurt. Brak lo­giki w tej ostroż­no­ści wy­wo­łał uśmiech na jej twa­rzy. Po­ki­wała głową. Chciała to zro­bić po swo­jemu.

Roz­pa­liła ogień za po­mocą krze­siwa. Szczy­ciła się tym, że po­trafi wznie­cić pło­mień w każ­dym miej­scu i przy każ­dej po­go­dzie, bez po­trzeby wy­cią­ga­nia za­pa­łek. Od pię­ciu lat miała cią­gle to samo pu­dełko z za­pał­kami. Czy to nie śmieszne cheł­pić się czymś ta­kim przed sobą samą?

Wła­śnie gdy za­go­to­wała się kawa, za­dzwo­nił te­le­fon. Ra­gn­hild omal nie wy­wró­ciła się ze zdu­mie­nia. Od­sta­wiła czaj­nik z ognia i wy­jęła ko­mórkę z we­wnętrz­nej kie­szeni. Trzy mi­nuty po szó­stej. Abo­nent w sieci sta­cjo­nar­nej. Kto w dzi­siej­szych cza­sach dzwoni ze sta­cjo­nar­nego apa­ratu? Nu­mer kie­run­kowy 0981. W tym ob­sza­rze leży wieś jej dzie­ciń­stwa.

Wpa­try­wała się nie­uf­nie w te­le­fon. Od wielu lat nie roz­ma­wiała z ni­kim z tam­tych stron. Sy­gnał nie usta­wał. W końcu ode­brała.

Po dru­giej stro­nie ode­zwał się męż­czy­zna. Są­dząc po gło­sie – młody.

– Czy to Ra­gn­hild Pek­kari? – za­py­tał. – No sit­ten...[1] No więc... My­ślę, że mam do prze­ka­za­nia bar­dzo smutne wia­do­mo­ści.

.

MĘŻ­CZY­ZNA PO DRU­GIEJ STRO­NIE przed­sta­wił się i wy­ja­śnił, że jest wła­ści­cie­lem sklepu wiej­skiego w Ju­no­su­ando.

– Dzwo­nię w spra­wie pani brata – po­wie­dział. – Henry Pek­kari nie po­ja­wił się u nas od pra­wie trzech ty­go­dni.

Ra­gn­hild zda­wała so­bie sprawę, że po­winna coś po­wie­dzieć. Ale jej my­śli na­gle zwiot­czały i wę­dro­wały po omacku ni­czym pa­cjent pod wpły­wem ben­zo­dia­ze­pin. Przez usta nie mo­gło się prze­ci­snąć żadne słowo. Skle­pi­karz mó­wił da­lej.

– To nie musi oczy­wi­ście nic zna­czyć. Ale Henry przy­cho­dził w każdy czwar­tek, kiedy do­sta­wa­li­śmy week­en­dową do­stawę z mo­no­po­lo­wego. Halo, oletko sielä?

– Tak, je­stem – wy­mam­ro­tała.

– Aha, po­my­śla­łem, że prze­rwało. Nie no... ja­sne, zda­rza się, że nie przy­cho­dzi. Jak te­raz, kiedy lód za­czyna być nie­pewny. Henry może utknąć na wy­spie, na­wet ty­go­dniami. Ale za­wsze dzwoni. Mieszka tam zu­peł­nie sam, więc gdy nie może się prze­pra­wić, daje nam znać. Je­ste­śmy tu­taj w skle­pie chyba je­dy­nymi oso­bami, z któ­rymi się spo­tyka i roz­ma­wia. Pró­bo­wa­łem na­wet do niego za­dzwo­nić, i wczo­raj, i dziś rano. Ale nie od­po­wiada.

– Co pan po­wie! – od­parła Ra­gn­hild Pek­kari to­nem, któ­rego świa­do­mie uży­wała, by dać lu­dziom od­czuć, że ma ich za świad­ków Je­howy, sto­ją­cych na klatce scho­do­wej z ko­lo­rową bro­szurą i za­pew­nie­niem, że Kró­le­stwo Boże jest tuż-tuż.

Wła­śnie ta­kim gło­sem od­zy­wała się cza­sami do uciąż­li­wych krew­nych i dość czę­sto do szefa kli­niki i jego świty.

Spoj­rzała na czaj­nik. Kawa już wy­sty­gła. Można ją za­go­to­wać jesz­cze raz, tyle że wtedy bę­dzie sma­ko­wać jak ko­cie szczyny.

Do­brze mi tak, po­my­ślała. Moja ostat­nia kawa w ży­ciu to taka, no... ice cof­fee.

– Tak czy owak – po­wie­dział skle­pi­karz – po­my­śla­łem, że może pani miała od niego ja­kieś wia­do­mo­ści.

– Nie mia­łam kon­taktu z Hen­rym od trzy­dzie­stu je­den lat – od­parła. – Z pew­no­ścią pan o tym wie. Jak wszy­scy w Ju­no­su­ando.

– Ale... jak­kol­wiek by było, je­ste­ście sio­strą i bra­tem, po­my­śla­łem więc, że mimo wszystko za­dzwo­nię – bro­nił się wła­ści­ciel sklepu.

Za­no­to­wała, że męż­czy­zna w co dru­gim zda­niu mówi „po­my­śla­łem”, choć nie my­ślał da­lej, niż się­gał no­sem.

– Prze­pra­szam, je­śli pani w czymś prze­szko­dzi­łem – do­dał na za­koń­cze­nie. – Po­wiem tylko jesz­cze, że naj­pierw za­dzwo­ni­łem na po­li­cję w Ki­ru­nie. Ale od­po­wie­dzieli, że he­li­kop­ter nie może wy­lą­do­wać na wy­spie, gdzie śnieg ma kon­sy­sten­cję ziem­nia­cza­nego piure.

Przy­mie­rzał się do odło­że­nia słu­chawki. Ra­gn­hild wy­obra­ziła so­bie, jak męż­czy­zna opo­wiada ko­le­żan­kom w pracy, że „ta Pek­kari, kurde, to ma nie­źle na­rą­bane w gło­wie, wy­gląda na to, że w ogóle się nie prze­jęła”.

I na­gle usły­szała sie­bie samą, jak za­daje py­ta­nie.

– Tylko jedna rzecz... Kiedy Henry ro­bił za­kupy, ku­po­wał może karmę dla psa?

– Nie mam po­ję­cia – od­po­wie­dział skle­pi­karz. – Rzadko sie­dzę przy ka­sie. Ale pro­szę po­cze­kać, za­py­tam żonkę. Pro­szę cze­kać!

Głos mu mo­men­tal­nie po­we­se­lał, gdy tylko po­czuł, że nie ode­słano go z kwit­kiem. Ra­gn­hild po­ża­ło­wała py­ta­nia. Roz­wa­żała za­koń­cze­nie roz­mowy; wy­star­czyło się roz­łą­czyć, uda­jąc, że prze­rwało po­łą­cze­nie.

Ale wła­ści­ciel sklepu wła­śnie wró­cił.

I po­twier­dził, że ow­szem, Henry za­zwy­czaj ku­puje karmę dla psa.

A Ra­gn­hild zwró­ciła twarz ku błę­kit­nemu niebu. Pró­bu­jąc opę­dzić się od wspo­mnie­nia suczki, któ­rej imię Villa w ję­zyku z dzie­ciń­stwa zna­czy wełna.

Villa o do­bro­tli­wych oczach i z białą gwiazdką na piersi. Villa, która wy­sta­wiała ptaki i tro­piła ło­sie, za­ga­niała krowy, a la­tem w nocy po­lo­wała na nor­nice. Villa, która w zi­mie spała u jej stóp.

Villa, która zo­stała u Henry’ego. Przed... Boże, mu­siała po­li­czyć, przed pięć­dzie­się­cioma czte­rema laty. Henry skoń­czył wtedy osiem­na­ście lat i prze­jął go­spo­dar­stwo na wy­spie. Ra­gn­hild miała lat dwa­na­ście i prze­pro­wa­dziła się do mia­sta z ro­dzi­cami oraz przy­braną sio­strą Virpi. Żą­dała z pła­czem, by Villa po­je­chała ra­zem z nimi, lecz nikt nie li­czył się z jej wolą. „Villa nie może gnieź­dzić się w miesz­ka­niu w mie­ście”, po­wie­dział oj­ciec. Nie ro­zu­miał, że to do­ty­czyło ich wszyst­kich. Żadna i ża­den z nich nie byli stwo­rzeni do miesz­ka­nia w mie­ście. To się do­piero miało oka­zać.

Ra­gn­hild nie zdą­żyła ode­przeć emo­cji. W gar­dle wzbie­rał płacz po psie. Po Villi, która nie żyła od kil­ku­dzie­się­ciu lat.

Skle­pi­karz po dru­giej stro­nie nie prze­sta­wał mó­wić. Ra­gn­hild wy­krztu­siła: „Dzię­kuję”. Nie­czę­ste słowo w jej ustach. A po­tem za­koń­czyła roz­mowę.

Wy­lała kawę na skwier­czący ogień. Fusy uło­żyły się na wierz­chu jak mro­wi­sko. Wy­czy­ściła czaj­nik mchem wy­rwa­nym ze ściółki pod so­sną. Spa­ko­wała ple­cak i przy­pięła narty.

Śnieżny po­most nie znik­nie ani dziś, ani ju­tro. Szreń nie za­ła­mie się pod nią jesz­cze przez ja­kiś ty­dzień. Miała tu wró­cić. Ale te­raz cho­dziło o psa na wy­spie. Nie mo­gła go po­zo­sta­wić na ła­sce losu.

Henry, ty ochlap­tu­sie, po cho­lerę ci pies?

Na­gle wy­ro­sła przed nią sa­mica głuszca. W cza­sie go­dów, pod­nie­cona, była zu­peł­nie obo­jętna na obec­ność czło­wieka. Prze­bie­gała przez narty Ra­gn­hild, po­dą­żała za nią na tra­sie, wzno­siła się od czasu do czasu z cięż­kim trze­po­tem skrzy­deł, by nie zo­stać w tyle. Może to kijki wzmo­gły w niej ochotę na spół­ko­wa­nie? Wszystko, co się ru­sza, stro­szy i ło­po­cze, przy­po­mi­nało to­ku­ją­cego ko­guta. Nie­rzadko kury le­śnych pta­ków w okre­sie go­do­wym po­ja­wiały się na dzie­dziń­cach szkol­nych, zwa­bione za­ma­szy­stymi ru­chami ba­wią­cych się dzieci. Mama Ra­gn­hild ma­wiała, że sa­mice cią­gnie do dzieci, bo mają in­stynkt ma­cie­rzyń­ski, rów­nież w sto­sunku do czło­wieka. Ra­gn­hild zby­wała ją stwier­dze­niem, że to bzdury. A te­raz kura to­wa­rzy­szyła jej przez nie­mal dwa ki­lo­me­try. Bez­ro­zumna ofiara wła­snych uczuć.

– Prze­stań! – po­wie­działa do niej Ra­gn­hild. – To gra nie­warta świeczki.

I su­nęła da­lej na nar­tach. Ze śmier­cią chwi­lowo za sobą, my­ślała. Ale śmierć jest za­wsze przed nami. Cze­kała te­raz tak bli­sko...

.

RA­GN­HILD PEK­KARI do­tarła do wsi Kurk­kio za­raz po dzie­wią­tej rano. Za­par­ko­wała przy sta­rym ma­ga­zy­nie Fre­driks­sona i z nar­tami pod pa­chą ru­szyła ku rzece. Od­śnie­żona dróżka pro­wa­dziła aż do sauny na brzegu. Ra­gn­hild pa­trzyła zmru­żo­nymi oczami w stronę wy­spy. Było te­raz zde­cy­do­wa­nie cie­plej, parę stopni po­wy­żej zera. Lód jest zdra­dziecki, wie­działa o tym. Wpraw­dzie cią­gle me­tro­wej gru­bo­ści, lecz miękki. Osoba, pod którą się za­ła­mie, wpad­nie do pół­płyn­nej zupy ze śniegu i igie­łek lodu.

Ale wzdłuż i wszerz rzeki bie­gły stare ślady sku­te­rów śnież­nych. Błysz­czały w słońcu jak ulice ze szkła. Może wy­trzy­mają. W prze­ciw­nym ra­zie po­czeka do ju­tra i prze­prawi się po noc­nej szreni. Tyle tylko, że nie chciała cze­kać, nie mo­gła. My­ślała o psie. O Hen­rym oczy­wi­ście też, ale on już nie żył. Tego była pewna. Naj­wyż­szy, kurde, czas.

Za­le­d­wie dwie­ście me­trów da­lej stał dom jej dzie­ciń­stwa. Z od­dali pra­wie wszystko wy­glą­dało jak daw­niej, cho­ciaż na­wet z brzegu było wi­dać, że po­łowa da­chu obory się za­pa­dła.

Ple­cak zo­sta­wiła w sa­mo­cho­dzie, te­raz mu­siała być tak lekka, jak to tylko moż­liwe. Nie miała od­wagi za­piąć po­rząd­nie wią­zań. Gdyby jed­nak wpa­dła do wody, wo­lała to zro­bić bez nart. Pierw­sze próbne ode­pchnię­cie się kij­kami i... ru­szyła w kie­runku wy­spy.

Lód w ko­le­inie był mo­kry i śli­ski. Narty chciały się roz­jeż­dżać się na wszyst­kie strony. Stopy chciały wy­śli­zgnąć się z nart. To był praw­dzi­wie chy­biony po­mysł, ale je­śli się po­wie­działo A, to trzeba po­wie­dzieć B. Prze­su­wała się do przodu bez­kro­kiem, trzy­mała jedną nartę przed drugą, by jak naj­bar­dziej rów­no­mier­nie roz­ło­żyć cię­żar. Zer­k­nęła na domki let­ni­skowe wzdłuż brzegu. Je­śli ktoś tam te­raz miesz­kał, być może ob­ser­wo­wał ją przez lor­netkę, za­sta­na­wia­jąc się, co to za wa­riatka.

Po­ciła się ob­fi­cie; od sło­nych kro­pli spły­wa­ją­cych z czoła pie­kły ją oczy. Bała się za­trzy­mać, by ścią­gnąć choć czapkę. Cho­dziło o to, żeby nie stać w tym sa­mym miej­scu, żeby nie ob­cią­żać pod­łoża, być w ru­chu.

W po­ło­wie drogi mię­dzy brze­giem a wy­spą ta­fla lo­dowa zmie­niła cha­rak­ter. Tu­taj nie się­gał cień rzu­cany przez las i nad­brzeżny wał, słońce przy­grze­wało więc ca­łymi dniami. Sły­szała, jak mętny lód pęka i ła­mie się z prze­ni­kli­wym brzę­kiem, wbi­ja­jąc kliny stra­chu w jej de­ter­mi­na­cję. Gdzieś tu­taj prze­bie­gał główny nurt rzeki i lód w ko­le­inach był jesz­cze bar­dziej kru­chy.

Ale po­wrót nie wcho­dził w grę. Mu­sia­łaby zejść z nart, a wtedy jak nic wpa­dłaby do wody. Ode­pchnęła my­śli o czar­nej zim­nej ot­chłani, o za­my­ka­ją­cej się nad nią śnie­go­wej brei. Do przodu!

Czter­dzie­ści me­trów od brzegu jedna narta za­pa­dła się w wodę. Chlup, i noga znik­nęła; Ra­gn­hild prze­wró­ciła się na bok. Krzyk wy­rwał się z gar­dła bez­wied­nie, prze­raź­liwy i sa­motny. Gra­mo­liła się jak owad, wy­do­stała nogę ze śnież­nej papki, ale wciąż miała wra­że­nie, że lada mo­ment ugrzęź­nie i za­to­nie, szybko i bez­rad­nie. Lęk przed śmier­cią ni­czym wy­ry­wa­jący się z piersi za­jąc.

Unio­sła się na czwo­raki, nie miała od­wagi wstać, peł­zła przed sie­bie jak zra­nione zwie­rzę. Ko­lano na oca­la­łej nar­cie, kijki po­zo­sta­wione na lo­dzie.

Prze­kleń­stwa pchały ją do przodu.

– Kurwa mać, kurwa mać, kurwa mać!

Zmę­cze­nie, które ogar­nęło ją, gdy do­tarła do brzegu, było tak po­tworne, że mo­głaby za­snąć na sie­dząco. Po raz drugi tego ranka zdu­miał ją wła­sny strach przed śmier­cią.

Prze­cież wła­śnie tak to so­bie za­pla­no­wała. W czar­nej zim­nej wo­dzie. A gdy przy­szło co do czego, wal­czyła, wle­kąc się do lądu jak żu­czek o przy­cię­tych od­nó­żach.

Może mimo wszystko na­le­żysz do typu ta­bletki plus al­ko­hol, pod­su­mo­wała uszczy­pli­wie ni­czym wła­sna oskar­ży­cielka w czar­nej to­dze. Spo­sób dla tchó­rzy.

Nie, bro­niła się przed oskar­ży­ciel­skim gło­sem. Byle nie tu. Nie te­raz. Nie w dro­dze do Henry’ego.

Bo te­raz brnęła ku jego do­mowi. Słońce pa­liło jak pło­mień spa­warki, iskrzyło się ty­sią­cem od­bla­sków w za­le­ga­ją­cej wo­kół bieli. Woda z top­nie­ją­cego śniegu wdzie­rała się przez wierzch­nią war­stwę ubra­nia, w bu­tach chlu­pała śnie­gowa breja.

Ra­gn­hild ro­zej­rzała się z cięż­kim ser­cem. Ostat­nio była tu trzy­dzie­ści je­den lat temu. Od­wie­dziła wtedy brata, by po­wie­dzieć mu o śmierci mamy. Pró­bo­wała wcze­śniej dzwo­nić, lecz nie od­bie­rał. W końcu do niego po­je­chała. Są­siad pod­wiózł ją ło­dzią. Nie­wzru­szona ludzką nę­dzą, w któ­rej nu­rzał się Henry, za­pro­siła go na po­grzeb, pod wa­run­kiem że przyj­dzie trzeźwy. Henry, zgod­nie z pi­jac­kim zwy­cza­jem, po­uża­lał się nad sobą i wy­szlo­chał obiet­nicę. Któ­rej na­tu­ral­nie nie do­trzy­mał. Je­den z miesz­kań­ców wio­ski wy­trzą­snął go z sa­mo­chodu przed ko­ścio­łem w Ju­no­su­ando. Henry wy­glą­dał jak kupa śmieci w gar­ni­tu­rze, któ­rego dni świet­no­ści bez­pow­rot­nie mi­nęły. Ma­ry­narkę wło­żył na goły tors. Prze­ko­nano pa­stora, by wstrzy­mał się z ce­re­mo­nią, ktoś po­je­chał do domu i wró­cił z od­po­wied­nią ko­szulą. Trumna spo­częła w ziemi i wła­śnie tam i wtedy, sto­jąc nad gro­bem mamy, Ra­gn­hild od­mó­wiła ja­kich­kol­wiek kon­tak­tów z nim, ta­kimi słowy jak „ni­gdy wię­cej” i „nie je­steś już moim bra­tem”.

Ale i tak się go nie po­zbyła. Każ­dego dnia przy ja­kiejś oka­zji my­ślała o nim ze zło­ścią. Zaj­mo­wał w jej gło­wie spore M4.

Virpi nie przy­szła na po­grzeb. Olle, ow­szem, cały od­pra­so­wany i wy­pu­co­wany, z żoną szczu­płą jak ni­teczka, kie­row­niczką gmin­nego se­kre­ta­riatu. Olle nie był rów­nie nie­prze­jed­nany wo­bec Henry’ego. Ale to też nie Olle po­świę­cił swe młode lata po­dró­żom na wy­spę w to­wa­rzy­stwie äiti, by w co drugi week­end po­sprzą­tać dom i wy­prać za­świ­nione ciu­chy jego wła­ści­ciela. W końcu, ma­jąc już po­nad dwa­dzie­ścia lat, Ra­gn­hild zbun­to­wała się i prze­stała przy­jeż­dżać. Äiti przy­jeż­dżała da­lej. Póki nie prze­szko­dziła jej w tym cho­roba.

Moje zgorzk­niałe serce, po­my­ślała Ra­gn­hild. I cóż mam z tobą po­cząć te­raz, gdy äiti i isä[2] już nie żyją? Virpi też już nie ma. Olle za to cie­szy się naj­lep­szym zdro­wiem, pies mu mordę li­zał. Nie mam za­miaru dzwo­nić do niego z wia­do­mo­ścią o śmierci brata.

Ale może Henry wcale nie umarł. Może leży gdzieś tam w środku, za­chlany i za­si­kany.

Stała przed do­mem. W dal­szym ciągu w ko­lo­rze czer­wieni fa­luń­skiej, choć po sło­necz­nej stro­nie farba pra­wie zu­peł­nie wy­bla­kła. Äiti sfi­nan­so­wała ma­lo­wa­nie w ostat­nim roku swego ży­cia. Dach po pół­noc­nej stro­nie wy­brzu­szył się do środka jak ha­mak. Spod okapu pięły się po­nad­pół­to­ra­me­trowe pa­tyki i mi­nęło tro­chę czasu, nim Ra­gn­hild zro­zu­miała, że to rząd brzó­zek, które za­pu­ściły ko­rze­nie w próch­nicy po­wsta­łej w ryn­nie, po­nie­waż nikt ni­gdy tej rynny nie czy­ścił.

Sto­dółki na łą­kach stały na swoim miej­scu, ale już bez drzwi, z na­wia­nym śnie­giem. Zio­nące czar­nymi otwo­rami, roz­dzia­wio­nymi w bez­gło­śnym krzyku, wy­glą­dały jak mroczne, za­ta­cza­jące się istoty. Kie­dyś, w in­nym ży­ciu, wzno­siły się na łące za­dbane i pełne pach­ną­cego, su­chego siana. Ba­wiła się tam z Virpi. Bu­do­wały sza­łasy i w sła­bym świe­tle, które są­czyło się przez szpary mię­dzy ba­lami, czy­tały książki dla dziew­czy­nek. Ska­kały po sia­nie, cho­ciaż to było za­ka­zane.

Te­raz całe go­spo­dar­stwo się przy­gar­biło. Przed­wcze­śnie po­sta­rzałe, za­pa­dło się w brzy­dotę.

Oby Henry już nie żył, po­my­ślała Ra­gn­hild. W prze­ciw­nym ra­zie będę go mu­siała w końcu za­bić.

Po­dwó­rze było w miarę do­brze od­śnie­żone. Tu i ów­dzie żółte ślady si­ków.

Psa? – po­my­ślała. Czy brata?

Na ganku otrze­pała śnieg z bu­tów. Drzwi nie były za­mknięte na klucz. Gdy je otwo­rzyła, fe­tor ude­rzył ją ni­czym pięść. Szczyny. Po­pi­jawa. Syf.

Lata pracy w pie­lę­gniar­stwie przy­szły jej w su­kurs. Od­dy­cha­jąc przez usta, we­szła do środka.

– Henry! – za­wo­łała.

Ci­sza. Nie­wielka sień pro­wa­dziła do kuchni. Pod­łogi, za­ro­śnięte nie­czy­sto­ściami, nie zdra­dzały swej pier­wot­nej barwy. Fi­ranki wi­siały wor­ko­wato, roz­mięk­czone bru­dem. Pa­ra­pety były po­kryte sto­si­kami mar­twych much, okna – po­krop­ko­wane ich od­cho­dami. Przy zle­wie za­le­gały opa­ko­wa­nia po go­to­wych po­tra­wach, z nad­psu­tymi reszt­kami. Pu­ste bu­telki i puszki po pi­wie były do­słow­nie wszę­dzie.

Pod bla­tem ku­chen­nym, gdzie kie­dyś pla­no­wano mon­taż zmy­warki, le­żał zde­chły szczur. Na wpół zje­dzony. Przez swo­ich po­bra­tym­ców? A może psa? Na pod­ło­dze stały dwa pu­ste pół­mi­ski.

Ko­ira­riepu, po­my­ślała Ra­gn­hild. Biedny pies. Żyć i prze­żyć w ta­kich wa­run­kach... Mu­siał się przy­zwy­czaić do dłuż­szych okre­sów bez karmy, z pew­no­ścią na­uczył się zja­dać to i owo.

Za­gwiz­dała w stronę pię­tra, ale ża­den pies nie dał o so­bie znać.

A po­tem we­szła do naj­więk­szej izby. I tam zna­la­zła Henry’ego.

Le­żał na so­fie na ple­cach. Nie­ru­chomy. Z twa­rzą od­wró­coną w stronę opar­cia. Nie­wiel­kie ciało, po­dobne do resz­tek kila i wręgi wy­słu­żo­nej ło­dzi, zna­le­zio­nej w za­ro­ślach nad rzeką. Ra­gn­hild po­de­szła bli­żej. Nie od­no­to­wała od­de­chu. Gdy zo­ba­czyła twarz brata, nie miała wąt­pli­wo­ści, że ten nie żyje. Le­d­wie go po­znała, taki był sku­dła­cony i za­pad­nięty. Skóra w ko­lo­rze śmierci. Zimna w do­tyku.

Ra­gn­hild też zro­biło się zimno, po­czuła się jakby nie­żywa. Mo­kre ubra­nia wy­ssały z niej cie­pło. Usia­dła na stole obok.

Wsu­nęła rękę do kie­szeni, by wy­ło­wić te­le­fon. Musi za­dzwo­nić po ka­retkę. Nie, le­piej od razu do za­kładu po­grze­bo­wego, to tylko mar­no­traw­stwo za­so­bów, gdy wia­domo, że on nie żyje. No i po­winna za­te­le­fo­no­wać do Ol­lego, zo­stało ich te­raz dwoje; ro­dzeń­stwo miesz­ka­jące w tym sa­mym mie­ście, nie­ma­jące ze sobą kon­taktu. Ode­zwała się w niej stara złość, ni­czym fale w ciem­no­ści. Henry i Olle. Zgar­nęli spa­dek, gdy zmarł isä, a jej na­ka­zali za­jąć się äiti i po­grze­bem.

Za­dzwo­nię, po­my­ślała. Ale jesz­cze nie te­raz. Mu­szę przez chwilę za­trzy­mać się w tym wszyst­kim, w sa­mot­no­ści. Go­spo­dar­stwo, wspo­mnie­nie matki i ojca. Henry, Virpi i Olle. Ży­cie, które tu­taj mia­łam i stra­ci­łam. Nikt nie wie, że przy­je­cha­łam. Ja­kie to ma zna­cze­nie, że za­dzwo­nię go­dzinę póź­niej. No i pies, mu­szę go zna­leźć.

Wstała. Na­gle po­czuła, że naj­waż­niej­sze to od­szu­kać tego bie­daka. Je­śli jesz­cze żyje.

Za­sta­na­wiała się przez chwilę nad kuch­nią. Po­my­ślała o tym, że obcy lu­dzie wejdą tu, by za­brać zwłoki, i zo­ba­czą jej ro­dzinny dom w sta­nie roz­kładu.

Ale to roz­kład Henry’ego, po­wie­działa do sie­bie. Nie mój. To nie jest mój wstyd. Od­ma­wiam.

A mimo to po­otwie­rała okna, pró­bu­jąc wy­wie­trzyć wnę­trza. Obe­szła cały dom w po­szu­ki­wa­niu psa.

Otwo­rzyła na­wet szafy. Po­koje na pię­trze były pu­ste; na pod­ło­dze le­żały tylko trzy ma­te­race, co wy­dało się jej za­dzi­wia­jące. Czyżby no­co­wali tu jego kum­ple od flaszki? Ni­g­dzie ani śladu psa.

Ucie­kła na świeże po­wie­trze. Sto­jąc na ganku, brała głę­bo­kie od­de­chy.

Po­my­ślała, że ro­zej­rzy się za ja­kąś ło­patą, żeby wy­nieść tru­chło szczura. To może zro­bić. Ale po­sprzą­tać resztę? Nie ma mowy!

Ra­gn­hild na­wo­ły­wała i gwiz­dała. Doj­rzała w śniegu za­głę­bie­nia, które mo­gły być śla­dami psa. Albo lisa? Przy tak cie­płej po­go­dzie tropy zmie­niają cha­rak­ter i trudno je roz­po­znać.

Do­brnęła przez śnieg do sto­doły, otwo­rzyła stary wy­cho­dek, dre­wut­nię, schowki i inne szopy. No, gdzież on trzy­mał szu­flę do śniegu?

Stwier­dziła, że w za­gro­dzie nie ma nic war­to­ścio­wego, same ru­pie­cie. Tak zwani ko­le­dzy Henry’ego już dawno po­wy­no­sili stąd wszystko, co mo­gło się przy­dać, z jego po­zwo­le­niem lub bez. Przed do­mem stał sku­ter śnieżny. Henry za­cho­wał też czte­ro­ko­ło­wiec i łódź, bo bez nich nie miałby do­stępu do al­ko­holu. Ale trak­tor, piły mo­to­rowe, kom­bajn zbo­żowy, wszystko już dawno znik­nęło. Prze­pite.

Obok wy­chodka, w wo­dzie ka­pią­cej z da­chu, ta­jał wy­słu­żony te­le­wi­zor.

Żal nad roz­pa­dem, nad tą masą śmieci, ostre słońce, w któ­rym nie­mal nie dało się otwo­rzyć oczu, wszystko to spra­wiło, że po­czuła się nie­ziem­sko zmę­czona.

Mu­szę się na mo­ment po­ło­żyć, po­my­ślała.

Tylko gdzie? Na jed­nym z tych ma­te­ra­ców na pod­da­szu, gdzie po­le­gi­wali jego plu­gawi kum­ple? Ni­gdy w ży­ciu! To już ra­czej w ko­ry­ta­rzu gno­jo­wym w obo­rze.

W obo­rze! Tak, tam po­winna być ja­kaś ło­pata, po­my­ślała. Za­dzwo­nię wszę­dzie, gdzie trzeba, ale naj­pierw wy­niosę tego szczura. Drzwi do obory były za­ta­ra­so­wane le­żą­cym przed nimi śnie­giem. Zsu­nął się z da­chu, twardy jak be­ton. Wspie­ra­jąc się o ścianę, Ra­gn­hild za­częła in­ten­syw­nie ko­pać. Za­trzy­mała się w po­ło­wie ru­chu. Ze środka do­cho­dził ja­kiś od­głos. Coś się po­ru­szyło, za­chrzę­ściło.

Pró­bo­wała kop­nia­kami roz­mięk­czyć zlo­do­wa­ciałą bryłę, aż roz­bo­lały ją palce u stóp. Zmie­niła nogę.

To jej star­szy brat, Olle, na­mó­wił isä i äiti, żeby prze­pi­sali go­spo­dar­stwo na Henry’ego. Naj­pierw Henry wpadł w złe to­wa­rzy­stwo. Im­pre­zo­wał w Tärendö, Pa­jali i Ki­ru­nie. Po­ja­wiał się w domu, gdy po­trze­bo­wał pie­nię­dzy i nie­chęt­nie po­ma­gał w za­gro­dzie. „Ro­bię tu za pa­robka”, na­rze­kał, gdy raz na ja­kiś czas ru­szył pal­cem. Ni­kogo i ni­czego nie da­rzył sza­cun­kiem. Nie miał go ani dla szkoły, ani dla ko­ścioła i pa­stora, dla cu­dzej wła­sno­ści, pracy i krew­nych. Na­wet dla isä, któ­rego lek­ce­wa­żąco za­czął na­zy­wać fa­ari[3].

– Je­śli Henry przej­mie go­spo­darkę, to po­czuje więk­szą od­po­wie­dzial­ność – tłu­ma­czył ro­dzi­com jego star­szy brat.

Na äiti i isä cią­żyło po­czu­cie winy wo­bec młod­szego syna. Jako dziecko do­stał za­pa­le­nia ucha. To było aku­rat w cza­sie sia­no­ko­sów i po­je­chali z nim do le­ka­rza zde­cy­do­wa­nie za późno. Słuch zo­stał bez­pow­rot­nie uszko­dzony i Henry czę­sto na­rze­kał na nie­ustanne pisz­cze­nie w gło­wie. Na­uczy­ciel był nie­cier­pli­wym ty­pem, który czę­sto przty­kał go w ucho, po­nie­waż chło­piec nie słu­chał.

Ol­lemu po­wio­dło się znacz­nie le­piej. Pra­co­wał jako bry­ga­dzi­sta w ki­ruń­skiej ko­palni, choć do­piero co skoń­czył dwa­dzie­ścia lat. Obie­cał za­ła­twić ro­botę dla isä.

– W warsz­ta­cie na­praw­czym po­trze­bują ta­kich zło­tych rą­czek jak ty – prze­ko­ny­wał.

W końcu isä się zgo­dził. Za­brnął bo­wiem z Hen­rym w ślepy za­ułek. Kłót­nie i groźby nic nie po­ma­gały. A z domu nie mo­gli go wy­rzu­cić, bo prze­cież nie miał się gdzie po­dziać. Moż­li­wo­ści pracy i szanse przy­cho­dziły i prze­pa­dały, zmar­no­wane. A isä już wtedy za­czął od­czu­wać bio­dro. Pod­jęto więc de­cy­zję.

Wie­rzyli, że bę­dzie le­piej, my­ślała te­raz Ra­gn­hild. Wy­płata, urlop, miesz­ka­nie.

Virpi, która wtedy skoń­czyła sie­dem lat, traj­ko­tała o placu za­baw za blo­kiem. Jesz­cze go nie wi­działa, ale w opo­wie­ściach już ja­wił się jako ba­śniowa kra­ina. Tylko Ra­gn­hild pła­kała, prze­ciwna prze­pro­wadzce. Aż äiti stra­ciła cier­pli­wość.

– He­itä nyt, prze­stań! Za­miast tylko o so­bie, po­myśl o in­nych. Tata nie jest już mło­dzie­niasz­kiem. Nie ma siły pra­co­wać na go­spo­darce. Wszyst­kim nam bę­dzie ła­twiej. A to­bie bli­żej do ko­le­ża­nek.

Dzień prze­prawy przez rzekę. Lody pu­ściły kilka dni wcze­śniej. Wy­pusz­czono krowy na pa­stwi­ska. Li­ście brzóz przy­po­mi­nały my­sie uszka. Miesz­ka­nie w Ki­ru­nie było ume­blo­wane i go­towe. Cze­kało na nich. Ra­gn­hild po­bie­gła do lasu z suczką Villą. Las na wy­spie nie był duży, do­cho­dziły więc do niej bez pro­blemu płacz i na­wo­ły­wa­nie Virpi znad rzeki. Ale zu­peł­nie się tym nie przej­mo­wała. Ukryta pod świer­kiem, po ja­kimś cza­sie usły­szała kroki isä, zde­cy­do­wane i nie­cier­pliwe. Wy­star­czyło, że za­wo­łał, a Villa za­szcze­kała ra­do­śnie, zdra­dza­jąc kry­jówkę.

Isä chwy­cił córkę za ra­mię i po­cią­gnął za sobą, nie zwa­ża­jąc na płacz i opór. Villa to­wa­rzy­szyła im do sa­mego brzegu. Ale nie po­zwo­lono jej wsko­czyć do ło­dzi. Nie spusz­cza­jąc do­mow­ni­ków z oczu, po­ło­żyła się na po­mo­ście i roz­po­częła cze­ka­nie na ich po­wrót.

Ra­gn­hild ock­nęła się z za­my­śle­nia. Spo­strze­gła, że od­ko­pała wszy­stek lód sprzed drzwi obory. Le­żał wo­kół jej stóp ni­czym skru­szone szkło. Prze­krę­ciła oka­zały klucz w zamku.

– Villa – za­wo­łała ci­cho, wcho­dząc do środka.

To nie miało zna­cze­nia, ja­kim imie­niem na­wo­łuje psa. Prze­cież nie wie­działa, jak się wabi.

Mi­nęło tro­chę czasu, nim wzrok przy­zwy­czaił się do ciem­no­ści. We­wnątrz nic się nie zmie­niło. W pół­mroku roz­róż­niła boks dla ko­nia i pięć mniej­szych sta­no­wisk dla krów. Wcią­gnęła po­wie­trze noz­drzami. Jak to moż­liwe, że po tylu la­tach cią­gle unosi się tu za­pach by­dła? Gór­skie krowy po­ja­wiły się przed nią jak żywe. Bez­ro­gie łby, kę­dzie­rzawe ogony, mą­dre brą­zowe oczy. Ostatni koń, Lii­nikkö, od­szedł na wieczne łąki, gdy Ra­gn­hild miała dzie­więć lat. Ale krowy zo­stały w go­spo­dar­stwie, gdy ro­dzina prze­pro­wa­dziła się do mia­sta. I te­raz znów nie­mal czuło się ich obec­ność. Maj­ros, Pu­na­ko­rva, Man­sikka, Vir­ran­kukka i Sköna. Od­głos ich prze­żu­wa­nia. Cie­pły od­dech od­czu­walny na skó­rze. Dźwięk mleka strzy­ka­ją­cego z wy­mion w ściankę wia­dra. Dzwo­nek se­pa­ra­tora w do­jarni.

Na­gle coś się po­ru­szyło w sta­rym cie­lęt­niku. Pies. Błysz­czące czarno śle­pia. Przy­po­mi­nał Villę. Jak to moż­liwe? Wiej­ski mie­sza­niec o ce­chach jäm­thunda i el­khunda sza­rego. Czarne kon­tury szpi­cza­stych uszu, biała kra­watka za­koń­czona gwiazdką. Do­kład­nie jak u Villi.

Ra­gn­hild za­wo­łała w ten sam spo­sób, w jaki przy­wo­ły­wano psy, gdy była dziec­kiem, krót­kim tjö! Nie pod­szedł. Zro­biła więc parę kro­ków w przód.

Kiedy zbli­żyła się do ogro­dze­nia, pies za­char­czał ostrze­gaw­czo i cof­nął się do kąta. Z pod­ku­lo­nym ogo­nem, uszami po­ło­żo­nymi po so­bie i pod­nie­sio­nymi war­gami za­czął zło­wiesz­czo war­czeć.

Ra­gn­hild za­trzy­mała się u wej­ścia.

Bito go, po­my­ślała. Na­uczył się, że na lu­dziach nie można po­le­gać.

Ro­zej­rzała się, by zro­zu­mieć, jak się tu­taj do­stał, prze­cież drzwi były za­mknięte.

Do­strze­gła okienko do wy­rzutu obor­nika. Otwarte, ale za­sy­pane zlo­do­wa­cia­łym śnie­giem, z wi­docz­nymi śla­dami pa­zu­rów. To ja­sne, że zwie­rzę wśli­zgnęło się tą drogą. A po­tem lo­dowy blok zsu­nął się z da­chu i za­ta­ra­so­wał wyj­ście. Pies nie dałby rady się prze­ko­pać. Może prze­pro­wa­dzał się tu­taj z domu, gdy Henry za dużo pił. Ja­dał nor­nice i śnieg, gdy pan za­po­mi­nał o kar­mie i wo­dzie.

– Słu­chaj no – po­wie­działa mięk­kim gło­sem. – Je­stem przy­ja­zna. W każ­dym ra­zie dla zwie­rząt.

Ścią­gnęła rę­ka­wiczkę, przy­kuc­nęła i wy­sta­wiła przed sie­bie dłoń, do po­wą­cha­nia.

– Villa – ode­zwała się po­now­nie.

Se­kundę póź­niej pies ją za­ata­ko­wał. Cap­nął za rękę. I bły­ska­wicz­nie wy­biegł przez drzwi z obory.

Ra­gn­hild za­klęła, pro­stu­jąc nogi. Nie krwa­wiła. Nie po­czuła na­wet bólu w dłoni. Bar­dziej pa­lił ją wstyd. Ależ się wy­głu­piła!

Ro­zu­miem cię, po­my­ślała. Prawdę mó­wiąc, też taka je­stem.

Po­zo­stało jej zwa­bić go je­dze­niem. Zdo­być za­ufa­nie. Wy­szła na po­dwó­rze. Ostre słońce i skrzący się śnieg spra­wiły, że zmru­żyła oczy. Po psie nie było ani śladu.

Musi zna­leźć coś in­nego niż su­chą karmę. Coś, czemu zwie­rzak nie bę­dzie mógł się oprzeć. Przy­po­mniała so­bie sto­jące w du­żym po­koju za­mra­żarki. Cały Henry! Skrzy­nie były z pew­no­ścią wy­peł­nione le­śnym ptac­twem i ło­siną; na­leż­no­ścią od koła ło­wiec­kiego, po­lu­ją­cego na jego wło­ściach. Pod­czas gdy on sam ży­wił się go­to­wymi da­niami z po­wodu braku ko­biety w go­spo­dar­stwie.

We­szła znów do domu i w du­żym po­koju pod­sko­czyła na wi­dok Henry’ego na so­fie. Boże drogi, zu­peł­nie o nim za­po­mniała! O jego mar­twym ciele.

Nie­zła ze mnie wa­riatka, prze­szło jej przez myśl. Na­prawdę nie je­stem przy zdro­wych zmy­słach.

Po­winna za­dzwo­nić do za­kładu po­grze­bo­wego. Tylko jak oni go stąd wy­wiozą, skoro lód się za­ła­muje? No i Olle, do niego też musi za­dzwo­nić. Ale te­raz pies miał naj­wyż­szy prio­ry­tet.

W naj­gor­szym ra­zie bę­dzie pró­bo­wał prze­pra­wić się przez rzekę, za­pad­nie się w głę­bo­kim śniegu, ugrzęź­nie. Umrze z głodu albo – znacz­nie osła­biony – zo­sta­nie za­dzio­bany przez kruki i im po­dobne. Musi go zła­pać!

Zu­peł­nie od­ru­chowo po­de­szła do nie­wąt­pli­wie naj­star­szej za­mra­żarki. Miała wprawę w go­to­wa­niu je­dze­nia dla psów, rów­nież z mięsa do­tknię­tego opa­rze­liną mro­zową.

Otwo­rzyła przed­po­to­pową za­mra­żarkę; aż dziw, że cią­gle bur­czała. Była tak oszro­niona, że le­d­wie dało się doj­rzeć jej za­war­tość. We­wnętrzne ścianki wy­brzu­szały się lo­dem. Ra­gn­hild za­nu­rzyła rękę w skrzyni, tro­chę po­grze­bała. Ku swo­jemu zdzi­wie­niu wy­cią­gała pu­ste opa­ko­wa­nia po pa­nie­ro­wa­nej ry­bie, ham­bur­ge­rach, klop­si­kach i tar­cie z ja­go­dami. Wy­rzu­cała pra­stare kar­tony na pod­łogę. Za­trzy­mała się przy opróż­nio­nej bu­telce ke­czupu.

– Noż kurde, Henry, coś ty...? – po­wie­działa z nie­do­wie­rza­niem i od­wró­ciła się do niego, jakby ocze­ku­jąc od­po­wie­dzi.

Uży­wał jej jako ko­sza na śmieci? – za­sta­na­wiała się, prze­wie­szona przez kant za­mra­żarki. Ale w ta­kim ra­zie po co ją miał włą­czoną?

Grze­bała co­raz bar­dziej roz­ju­szona, omia­tała wnę­trze ze szronu i na­gle doj­rzała kra­cia­sty ma­te­riał.

A to co?, spy­tała w my­śli, nie prze­sta­jąc zgar­niać szronu. To prze­cież rę­kaw ko­szuli.

Wkła­dał ubra­nia do za­mra­żarki? Czyżby pod ko­niec do­pa­dła go de­men­cja? Splą­ta­nie? De­lirka?

Dłoń bo­lała od zimna. Ra­gn­hild wsu­nęła ją pod pa­chę. A po­tem wło­żyła palce do ust, by je ogrzać. Cho­lera, ja­kie zimne! Po­winna była ro­bić to w rę­ka­wiczce.

Od­su­nęła się na bok, by świa­tło lampy pod su­fi­tem do­tarło do wnę­trza skrzyni.

Z na­ra­sta­ją­cym prze­ra­że­niem zro­zu­miała, że nie musi nic wię­cej omia­tać. Po­nie­waż w rę­ka­wie ko­szuli tkwiło ra­mię, za­koń­czone ze­schniętą dło­nią.

Nie krzy­czała. Nie cof­nęła się gwał­tow­nie. Wy­jęła palce z ust i cze­kała na falę mdło­ści, która ni­gdy nie na­de­szła. Splu­nęła na pod­łogę, splu­nęła jesz­cze raz, i jesz­cze raz.

A po­tem wy­brała nu­mer 112. Wy­ja­śniła sy­tu­ację. Że znaj­duje się na wy­spie z dwoma tru­pami w tym sa­mym po­koju. Tak, do­brze pani zro­zu­miała. Mu­siała po­wtó­rzyć to jesz­cze raz. Rzeka Torne, wy­spa, je­den trup na so­fie, drugi w za­mra­żarce skrzy­nio­wej.

Nie­po­koił ją fakt, że mówi z ta­kim spo­ko­jem. Że to wszystko brzmi jak opo­wieść sza­lo­nej, że nikt jej nie uwie­rzy. Pró­bu­jąc uwia­ry­god­nić swój opis, rzu­ciła:

– Je­śli bę­dzie pani roz­ma­wiać z po­li­cją w Ki­ru­nie, to pro­szę po­in­for­mo­wać pro­ku­ra­torkę Re­bekę Mar­tins­son. Bo ten le­żący na so­fie to jej wuj, Henry Pek­kari. A ja je­stem jej ciotką.

Mo­men­tal­nie po­ża­ło­wała.

Ko­bieta z cen­trum po­wia­da­mia­nia ra­tun­ko­wego do­py­ty­wała:

– Prze­pra­szam, nie do­sły­sza­łam. Kogo mam po­wia­do­mić?

– Ni­kogo. To nie­ważne.

Córka Virpi tak czy owak zo­sta­nie po­in­for­mo­wana. A Ra­gn­hild za żadne skarby nie chciała mieć z Re­beką Mar­tins­son do czy­nie­nia.

.

PRO­KU­RA­TORKA RE­BEKA MAR­TINS­SON stała przy swoim pod­wyż­szo­nym biurku, gdy ko­mi­sarz Tommy Ran­ta­kyrö wsu­nął głowę do jej ga­bi­netu.

– Ojo­joj, co za cięż­kie wes­tchnie­nia! – sko­men­to­wał.

Re­beka wy­szcze­rzyła zęby. Nie zda­wała so­bie sprawy, że wzdy­cha.

– To oznaka sta­ro­ści – od­parła. – Co­raz bar­dziej upo­dab­niam się do mo­jej babci. Ona cały czas wzdy­chała. I to były rze­czy­wi­ście wes­tchnie­nia w ro­dzaju: oby Pan nasz przy­szedł i uwol­nił mnie z tego świata.

Tommy się za­śmiał i po­sta­wił na biurku pa­pie­rową to­rebkę.

– Pod­wie­czo­rek – wy­ja­śnił. – Kulki wi­ta­riań­skie. Jedne z lu­kre­cją, a dru­gie z im­bi­rem i cy­na­mo­nem. Le­czą nad­mierne wzdy­cha­nie.

– No tak! Czyli Pan nasz nie musi mnie jesz­cze uwal­niać.

– W każ­dym ra­zie nie w ciągu naj­bliż­szej go­dziny.

Po­wą­chała z wdzięcz­no­ścią ła­ko­cie w to­rebce, by spra­wić mu ra­dość. Tommy był miły. Re­beka ro­biła, co mo­gła, żeby od­wdzię­czyć mu się tym sa­mym. Opusz­czony przez dziew­czynę dwa mie­siące temu, nie­stru­dze­nie od­gry­wał rolę naj­lep­szego i naj­bar­dziej opie­kuń­czego ko­legi. Cią­gle ro­bił za szcze­niaka ze­społu. Było w tym coś smut­nego, że po­nie­kąd ni­gdy nie do­rósł. Od­kąd dziew­czyna z nim ze­rwała, a Sven Erik prze­szedł na eme­ry­turę, czę­sto za­cho­dził do pro­ku­ra­tury, żeby po­ga­dać. Za­trzy­my­wał się ciut za długo, Re­beka za­wsze czuła się zmu­szona wy­pra­szać go: „Słu­chaj, te­raz to już mu­szę...”.

– Jak ci idzie z bi­lan­sem? – za­py­tał, ski­nąw­szy głową w kie­runku sterty pa­pie­rów na biurku.

Re­beka wy­dała ko­lejne bab­cine wes­tchnie­nie i szu­ka­jąc po­mocy, unio­sła ręce ku si­łom wyż­szym. Tommy wes­tchnął jesz­cze do­no­śniej. Oboje za­śmiali się ze wspól­nego żartu, który wła­śnie wy­kre­owali.

Zwierzch­nik Re­beki, Alf Björn­fot, do za­le­głego urlopu płat­nego do­łą­czył dwa mie­siące bez­płat­nego i wy­ru­szył na Ala­skę. Po­dróż ma­rzeń w to­wa­rzy­stwie do­ro­słej córki. Pod­glą­da­nie niedź­wie­dzi i ło­wie­nie ło­sosi.

Ko­lega Re­beki, pro­ku­ra­tor Carl von Post, zo­stał tym sa­mym p.o. sze­fem pro­ku­ra­tury re­jo­no­wej. Ostat­niego dnia przed urlo­pem Björn­fot wszedł do ga­bi­netu Re­beki i po­wie­sił na ta­blicy ogło­szeń sa­mo­przy­lepną kar­teczkę z na­pi­sem: NIE DRAŻ­NIĆ SIĘ. To miał być żart, lecz nie do końca.

– Żyj w zgo­dzie z Car­lem – po­wie­dział Björn­fot. – Wiem, że nie na­leży do two­ich ulu­bień­ców, ale to on ma wię­cej prze­pra­co­wa­nych lat i dla­tego mu­szę go mia­no­wać p.o. Nie chcę, żeby ktoś spie­przył mi po­dróż, wy­dzwa­nia­jąc z awan­tu­rami.

– Ni­gdy by mi nie przy­szło do głowy, żeby do cie­bie dzwo­nić z awan­tu­rami – od­po­wie­działa Re­beka. – A taką kar­teczkę to po­wi­nie­neś przy­kleić w ga­bi­ne­cie Po­sta!

– Wiem – od­parł Björn­fot. – Tylko że on jest, jaki jest. Kar­teczki mu nie po­mogą. I z pew­no­ścią bę­dzie cię pro­wo­ko­wał i draż­nił. Ale mu­sisz wy­trzy­mać. Bo je­śli bę­dziesz się go cze­piała, to on nie od­pu­ści i znaj­dzie mnie na­wet wtedy, gdy za­szyję się w ja­kiejś za­sra­nej dziu­rze na bez­lu­dziu. No, więc po­wstrzy­maj się, pro­szę.

Splótł ręce jak do mo­dli­twy i wy­cią­gnął je ku pro­ku­ra­torce. Po czym opu­ścił bu­dy­nek. Ale jesz­cze za­nim za­trza­snęły się za nim drzwi wej­ściowe, von Post, w roli p.o. szefa pro­ku­ra­tury re­jo­no­wej, ob­cią­żył Re­bekę no­wymi obo­wiąz­kami. Po­ło­żył na jej biurku cały stos po­stę­po­wań przy­go­to­waw­czych pro­wa­dzo­nych przez po­li­cję. Po­nad sto pięć­dzie­siąt spraw. Więk­szość do­ty­czyła drob­nych kra­dzieży, oszustw na in­ter­ne­to­wych plat­for­mach han­dlo­wych i pro­wa­dze­nia po­jazdu w sta­nie nie­trzeź­wo­ści. Re­beka miała te­raz zde­cy­do­wać, czy wnie­sie akt oskar­że­nia, a je­śli tak, to jej obo­wiąz­kiem bę­dzie od­faj­ko­wa­nie ich przed są­dem. Tak zwany bi­lans. Mor­der­czo nudna i sa­motna praca.

– No więc, jak ci idzie? – spy­tał Tommy Ran­ta­kyrö.

Re­beka za­ci­snęła zęby. Od trzech ty­go­dni była przy­kuta do biurka. Nie przy­go­to­wała się na to, że tak bar­dzo bę­dzie jej do­ku­czać sa­mot­ność. Von Post nie tylko na­ło­żył na nią bi­lans po­stę­po­wań po­li­cji, ale też ode­brał pro­wa­dzone przez nią wcze­śniej do­cho­dze­nia. Żeby się mo­gła „skon­cen­tro­wać na bi­lan­sie”. Nie pro­te­sto­wała. Kar­teczka przy­le­piona przez Björn­fota przy­świe­cała jej ni­czym przy­ka­za­nie bo­skie.

Po­nie­waż nie miała te­raz wła­snych do­cho­dzeń, nie wpa­dał do niej ża­den po­li­cjant, żeby prze­dys­ku­to­wać ko­lejne kroki w po­stę­po­wa­niu przy­go­to­waw­czym. A ona też nie miała po­wo­dów, by przy­cho­dzić do nich po ostat­nie do­nie­sie­nia albo żeby prze­ka­zać nowe dy­rek­tywy. Te­le­fon mil­czał jak za­klęty.

Po­win­nam być bar­dziej wdzięczna Tommy’emu, po­my­ślała. Trosz­czy się o mnie. Dla­czego czło­wiek nie do­ce­nia tych, któ­rzy fak­tycz­nie trosz­czą się bar­dziej niż inni?

– Przy­go­to­wuję nad­wyż­kowe roz­prawy – od­parła. – Za­czy­nam w po­nie­dzia­łek. Może uda się nam ska­zać paru ło­bu­zów.

– Do­brze dla sta­ty­styki – po­wie­dział Tommy.

Do­brze dla sta­ty­styki von Po­sta, po­my­ślała Re­beka.

I wła­śnie gdy ta myśl prze­la­ty­wała jej przez głowę, z ko­ry­ta­rza dało się sły­szeć kroki pro­ku­ra­tora. Kilka se­kund póź­niej po­ja­wił się w drzwiach. Zmierz­wione po chło­pię­cemu włosy, od­pra­so­wana ko­szula i zero skłon­no­ści do wy­sta­ją­cego brzu­cha.

– Ser­wus, Tommy! – przy­wi­tał po­li­cjanta przy­ja­znym to­nem i może ciut za mocno klep­nął w plecy. – Jak ci idzie, Mar­tins­son?

Re­beka za­sty­gła w bez­ru­chu. Znów od­czuła róż­nicę mię­dzy sobą a von Po­stem albo ra­czej mię­dzy sobą a klasą wyż­szą. On był miły jak go­spo­darz pro­gramu za­równo dla wro­gów, jak i dla so­jusz­ni­ków. Jej zaś trudno było skry­wać praw­dziwe uczu­cia. Sta­wała się ma­ło­mówna i bez po­lotu, kark jej sztyw­niał, usta się za­ci­skały. Nie­lu­bia­nym oso­bom nie pa­trzyła w oczy. Gar­dziła sobą, po­nie­waż nie umiała grać ko­goś, kim nie jest. Ska­zana na rolę du­cho­wej sła­be­uszki.

Carl von Post po­słał jej zna­czący uśmiech. Nie miał nic prze­ciwko temu, że Re­beka go nie cierpi. Ba­wiło go wręcz, że na­wet nie od­po­wie­działa mu na py­ta­nie.

– Jak tam z mro­żon­kami? – zwró­cił się do Tommy’ego.

– Ze zwło­kami w za­mra­żarce? Spoko. Za­mó­wi­li­śmy he­li­kop­ter, któ­remu w końcu udało się wy­lą­do­wać. Za­brał i za­mra­żarkę, i tego go­ścia, który le­żał mar­twy na so­fie.

– Co? – wy­buch­nął von Post. – Dwa tru­po­sze? Mor­der­stwo?

– Nic jesz­cze nie wiemy. Obaj są u me­dyka są­do­wego i Po­hja­nen ode­zwie się, jak tylko bę­dzie miał coś do po­wie­dze­nia.

– Świet­nie. Z każdą nową in­for­ma­cją przy­chodź­cie te­raz do mnie, bo Mar­tins­son jest za­wa­lona...

– Tak, wiem – prze­rwał mu Tommy. – Dla­tego przy­sze­dłem z odro­biną sło­dy­czy, żeby ją roz­we­se­lić. Ma do prze­ko­pa­nia za­je­bi­sty sto­sik.

Usta von Po­sta roz­cią­gnęły się w jesz­cze szer­szym uśmie­chu.

– Mhm, to prze­ko­py­wa­nie do­brze jej zrobi. Nie do­szła do swej po­sady w pro­ku­ra­tu­rze zwy­kłą drogą. Ja mu­sia­łem naj­pierw zro­bić apli­ka­cję pro­ku­ra­tor­ską, dzie­więć mie­sięcy, a po­tem ha­ro­wać dwa lata jako asy­stent pro­ku­ra­tora. No, więc bra­kuje jej pew­nych pod­staw.

Re­beka wpa­try­wała się w von Po­sta z za­ci­śnię­tymi ustami. To, kurwa, nie­sa­mo­wite, że – raz – mówi o niej, jakby jej tu nie było, a dwa – z jego tłu­ma­cze­nia mo­głoby wy­ni­kać, że ona ma gor­sze kwa­li­fi­ka­cje do tej pracy niż on. W rze­czy­wi­sto­ści było do­kład­nie od­wrot­nie i von Post do­sko­nale o tym wie­dział. Zga­dy­wała, że w bez­senne noce mę­czy go świa­do­mość, że to wła­śnie Re­beka dla tej pro­ku­ra­tor­skiej ro­boty zre­zy­gno­wała z jego wy­ma­rzo­nej po­sady ad­wo­kata w fir­mie Me­ijer & Dit­zin­ger. I jest prze­ko­nany, że przy­ję­liby mnie tam z otwar­tymi ra­mio­nami, gdy­bym tylko chciała wró­cić. Ale ja sama nie je­stem tego taka pewna, po­my­ślała.

– No, to nie bę­dziemy ci prze­szka­dzać – zwró­cił się do Re­beki i spoj­rzał po­ro­zu­mie­waw­czo na Tommy’ego.

Lecz ten nie zbie­rał się wcale do wyj­ścia. Re­beka wy­ło­wiła jedną kulkę z to­rebki.

– Po­dzie­limy się? – za­py­tała ko­legę.

Von Post znik­nął w ko­ry­ta­rzu.

– Nie­zły z niego skur... – za­czął Tommy.

Re­beka znów za­ci­snęła zęby.

Tylko nie na­rze­kaj, upo­mniała sie­bie samą.

Na po­czątku, za­raz po wy­jeź­dzie Björn­fota, nie mo­gła prze­stać mó­wić o von Po­ście. O tym, ja­kim jest skur­wie­lem. Na­zy­wała go von Chuj­po­stem. Po­li­cjanci przy­cho­dzili do niej, by obej­rzeć osła­wioną kar­teczkę na ta­blicy ogło­sze­nio­wej. Ukuła okre­śle­nie „po­stój Chuj­po­sta”.

Po ja­kimś cza­sie zro­zu­miała, że ko­le­gom znu­dziło się wał­ko­wa­nie tego sa­mego te­matu. A jej trudno było prze­stać. Po­sta­no­wiła, że ogra­ni­czy się do od­po­wie­dzi: „Do­brze”, gdy ktoś za­pyta, co u niej. Że bę­dzie mó­wić tylko o przy­jem­nych spra­wach. Ale już po kilku zda­niach sły­szała sie­bie samą, jak po­wraca do chuj­po­ścia­nego szczura. Jakby ktoś na nią czary rzu­cił.

Czuła się roz­ża­lona i przy­gnę­biona. Po­li­cjanci prze­cho­dzili obok jej ga­bi­netu w dro­dze do von Po­sta. Po­dej­rze­wała, że szep­czą mię­dzy sobą, że prze­cież z nią też nie mają lekko. Wy­star­czy spoj­rzeć na to, jak po­trak­to­wała ich ko­legę, Kri­stera Eriks­sona.

Przez pół­tora roku była z Kri­ste­rem w czymś, co chyba po­winno się na­zwać związ­kiem.

Ale cały czas mó­wiła: „Nie je­ste­śmy parą”. On po­wta­rzał z uśmie­chem: „Nie je­ste­śmy”. A po­tem ca­ło­wał jej włosy i wy­cią­gał do lasu, na ryby, do łóżka. Chciał wię­cej. Ona chciała mniej. A póź­niej wszystko spa­prała. To ona była szują. Wszy­scy o tym wie­dzieli.

Kiedy Kri­ster za­trza­snął drzwi, wró­ciła do Månsa Wen­n­grena. On też chciał mniej. Byli przy­ja­ciółmi, a seks trak­to­wali jako bo­nus. On już nie na­ma­wiał jej do znu­dze­nia, by wró­ciła do Sztok­holmu. Cho­ciaż da­lej uwa­żał, że jest lekko stuk­nięta, z tą swoją wolą pracy w ki­ruń­skiej pro­ku­ra­tu­rze. „Kiedy zło­żysz wy­po­wie­dze­nie?” – py­tał. – „Kiedy Chuj­post po­wie, że w za­kres two­ich obo­wiąz­ków wcho­dzi sprzą­ta­nie ubi­ka­cji?”

Wró­ciła do te­raź­niej­szo­ści i od­pa­liła dla Tommy’ego naj­szer­szy uśmiech, na jaki te­raz było ją stać.

– Kij mu w oko – po­wie­działa we­soł­ko­wato. – Jezu, ja­kie pyszne te kulki. Po­dzie­limy się jesz­cze jedną? A co to za zwłoki zna­leź­li­ście w za­mra­żarce?

– Na ra­zie nie wiem, wy­gląda na to, że ten ktoś le­żał tam bar­dzo długo.

– Po­ćwiar­to­wany?

– Nie, naj­wy­raź­niej nie. Szkoda, że nie bę­dziesz pro­wa­dziła po­stę­po­wa­nia przy­go­to­waw­czego, von Post jest na­pa­lony jak fiks.

– Ach, tak. No to baw­cie się do­brze ze zmro­żo­nym mor­der­stwem. Nie my­śl­cie o mnie, gdy będę przy­skrzy­niać drob­nych zło­dzie­jasz­ków, graf­fi­cia­rzy i pi­ra­tów dro­go­wych.

– Je­steś nie­sa­mo­wita! – Tommy nie krył po­dziwu w gło­sie. – Wiesz, że wszy­scy tak uwa­żamy.

– Wszy­scy, oprócz jed­nej osoby.

I bły­ska­wicz­nie do­dała:

– Ale ja się nie przej­muję.

Grze­bała w pa­pie­ro­wej to­rebce z prze­sad­nym za­in­te­re­so­wa­niem.

– Ona to prze­bo­leje – po­wie­dział Tommy. – Prze­cież znasz Mellę.

Re­beka znie­ru­cho­miała nad to­rebką z kul­kami wi­ta­riań­skimi.

– Mella? – spy­tała.

– O, kurde, ty mia­łaś na my­śli von Po­sta...

Tommy uciął w pół zda­nia i skie­ro­wał wzrok ku kar­teczce na ścia­nie.

– Mella! – wy­buch­nęła Re­beka. – Czy to zna­czy, że Anna Ma­ria jest na mnie wku­rzona? Dla­czego?

– Daj so­bie spo­kój – pro­sił. – My­śla­łem, że była się u cie­bie po­skar­żyć. Bła­gam, za­po­mnij o tym, co po­wie­dzia­łem.

– Ale cóż ja jej, ku­rza dupa, zro­bi­łam? – za­py­tała wzbu­rzona. – Prze­cież nie wi­dzia­ły­śmy się od...

Rzu­ciła to­rebkę na stół i po­de­szła do drzwi.

– Nie mu­sisz nic wię­cej mó­wić. Sama się do­wiem.

I ru­szyła szyb­kim kro­kiem wzdłuż ko­ry­ta­rza.

Tommy Ran­ta­kyrö roz­wa­żał przez mo­ment, czy za nią nie po­biec, ale po­sta­no­wił so­bie od­pu­ścić.

– Jadę do domu – po­wie­dział gło­śno. – Za chwilę tu pier­dyk­nie!

Ko­mi­sarz Anna Ma­ria Mella wci­snęła przy­cisk w ja­dal­nia­nym eks­pre­sie do kawy. Za­sko­czył ni­czym kraj­zega. Kiedy ku­bek się na­peł­nił, na wy­świe­tla­czu za­ja­śniało we­zwa­nie: De­lek­tuj się!. Anna Ma­ria wbiła wzrok w czer­wone li­tery.

– Czy was to też do­pro­wa­dza do sza­leń­stwa? – zwró­ciła się do ko­le­gów. – Au­to­mat nie bę­dzie mi tu, kurde, mó­wił, kiedy mam się roz­ko­szo­wać. De­lek­tuję się, kiedy mam ochotę.

Ko­mi­sarz Fred Ols­son i dwójka no­wych w uni­for­mach, któ­rzy już usie­dli, par­sk­nęli za­do­wo­leni.

– To jak ten chło­pak, któ­rego kie­dyś mia­łam – mó­wiła da­lej, za­chę­cona ich śmie­chem. – Kiedy by­li­śmy, jak by to po­wie­dzieć... w in­tym­nej sy­tu­acji, on cały czas na­wi­jał: De­lek­tuj się! De­le­eeek­tuj się! A czło­wiek my­ślał: Jak się tro­chę le­piej przy­ło­żysz do ro­boty, to się po­de­lek­tuję, okej?

Zgar­nęła jesz­cze je­den wy­buch śmie­chu i po­czuła się tro­chę nie­szczera. Hi­sto­ria była wpraw­dzie au­ten­tyczna, ale można było od­nieść wra­że­nie, że Anna Ma­ria miała fa­ce­tów na pęczki i że to wszystko wy­da­rzyło się sto­sun­kowo nie­dawno. Prawda była taka, że spała z in­nym męż­czy­zną niż Ro­bert wła­śnie ten je­den je­dyny raz. Miała sie­dem­na­ście lat, kiedy się roz­stała z Ro­ber­tem. Była nie­szczę­śliwa i pi­jana, Jalle ra­czej tylko pi­jany. Cho­dził do za­wo­dówki trans­por­to­wej w Ki­ru­nie i wy­naj­mo­wał po­kój z osob­nym wej­ściem. Ty­dzień póź­niej po­go­dziła się z Ro­ber­tem i znów byli ra­zem. Byli ze sobą od za­wsze. Po ja­kiego grzyba wy­ciąga te­raz tego Jal­lego? Jak­żeż on miał na na­zwi­sko...? Na szczę­ście za­po­mniała.

– Co jest z tymi wszyst­kimi apa­ra­tami? – ode­zwał się je­den z no­wych mun­du­ro­wych, Ka­rzan Ti­gris.

Za­czął u nich jako asy­stent pół­tora mie­siąca temu i miał po­pu­larne konto na In­sta­gra­mie, gdzie pi­sał o uko­cha­nym za­wo­dzie po­li­cjanta; pu­bli­ko­wał zdję­cia, na któ­rych pije „po­ranną kawę gli­nia­rza” albo stoi na rę­kach w peł­nym rynsz­tunku. Anna Ma­ria uwa­żała, że Ka­rzan ma wy­gląd ucznia gim­na­zjum. Ale te­raz czę­sto miała ta­kie wra­że­nie. Le­ka­rze, na­uczy­ciele, pa­sto­rzy, ciężko ich było trak­to­wać po­waż­nie. Wiele z tych osób wy­glą­dało tak, jakby jesz­cze nie wolno im było pro­wa­dzić mo­to­ro­weru[4]. Dziwne.

Ka­rzan mó­wił da­lej:

– Każda ma­szyna dźwię­czy i dzwoni. Taka pralka na przy­kład pip­czy, by oznaj­mić, że pra­nie go­towe. I ni­gdy nie prze­staje! Czło­wiek nie może na­sta­wić pra­nia, kiedy chce iść spać.

– Są pew­nie tech­nicy, któ­rzy do­kła­dają te wszyst­kie ba­jery, bo po pro­stu mogą – do­dała druga z no­wych, Magda Vi­dars­dot­ter.

Po­cho­dziła z Flen, była bez­dzietna, ale miała ko­nia, któ­rego trzy­mała w Juk­ka­sjärvi. Też asy­stentka, lecz nie­zu­peł­nie zie­lona. Pra­co­wała wcze­śniej w Eskil­stu­nie, ale prze­pro­wa­dziła się na da­leką pół­noc dla przy­rody. Po­tra­fiła roz­ma­wiać z Re­beką o ko­niach i psach tak długo, że cza­sami Anna Ma­ria za­sta­na­wiała się, czy nie pra­cuje na far­mie. W każ­dym ra­zie mo­dliła się do bo­gów, żeby Vi­dars­dot­ter i Ti­gris zo­stali w Ki­ru­nie na dłu­żej.

– A jak, my­śli­cie, bę­dzie wy­glą­dała przy­szłość, gdy tech­nika AI po­ta­nieje? – kon­ty­nu­owała Magda. – Może tak: „Cześć, Anno Ma­rio. Twój po­ziom kor­ty­zolu jest wyż­szy niż nor­mal­nie. Weź trzy głę­bo­kie od­de­chy. Za­py­taj sie­bie samą, czy na­prawdę po­trze­bu­jesz kawy”.

Ostat­nie zda­nia wy­po­wie­działa, na­śla­du­jąc skom­pu­te­ry­zo­waną mowę. Słowa bez wy­razu, nie­na­tu­ralne pauzy i ja­sny głos z ro­dzaju tych na­wo­łu­ją­cych do sa­mo­afir­ma­cji.

Anna Ma­ria śmiała się odro­binę dłu­żej, bo Magda za­zwy­czaj była dość ma­ło­mówna. Te­raz za­częła się roz­krę­cać. A oni wszy­scy za­częli two­rzyć stado ni­czym uja­da­jące ra­do­śnie psy. Anna Ma­ria to so­lidna sa­mica alfa. Mieli na­prawdę do­bre szanse na zgrany ze­spół, choć nie­ła­two było wy­peł­nić pustkę po Sve­nie Eriku Stål­nac­kem.

No i to oso­bliwe uczu­cie, że te­raz jest w gru­pie sta­ruszką. Czuła się jak dwu­dziestka, do­póki Sven Erik nie prze­szedł na eme­ry­turę.

– Jak cię nie będą wy­cho­wy­wać wła­sne dzieci, to ich rolę przejmą sprzęty go­spo­dar­stwa do­mo­wego – sko­men­to­wała, uda­jąc zre­zy­gno­wa­nie. – Można so­bie tylko ży­czyć...

Ko­le­dzy ni­gdy się nie do­wie­dzieli, czego Anna Ma­ria by so­bie ży­czyła, po­nie­waż w drzwiach sta­nęła Re­beka. Jej twarz bez wy­razu wska­zy­wała na to, że sy­tu­acja jest dość nie­bez­pieczna.

Anna Ma­ria mo­men­tal­nie po­czuła, jak stę­że­nie kor­ty­zolu w jej krwi wzra­sta i prze­kra­cza normę. Ża­den eks­pres do kawy nie mu­siał jej o tym in­for­mo­wać.

– Sie­masz, Mar­tins­son – za­wo­łał bez­tro­sko Fred Ols­son, zu­peł­nie nie­czuły na gęst­nie­jącą at­mos­ferę.

Re­beka Mar­tins­son ski­nęła lekko głową, by od razu przejść do rze­czy.

– Masz coś do mnie? – za­py­tała Annę Ma­rię. – Tommy się wy­ga­dał.

Po­liczki Melli za­pło­nęły. Tommy, cho­lera ja­sna! Po ja­kiego grzyba cho­dzi pa­plać do Re­beki? Czuła na ple­cach spoj­rze­nia ko­le­gów.

– Ow­szem – od­po­wie­działa. – Pój­dziemy do mo­jego ga­bi­netu?

– Mo­żemy po­roz­ma­wiać tu i te­raz. Wy­gląda na to, że dys­ku­to­wa­łaś już ze wszyst­kimi oprócz mnie.

– No, nie do końca... Wczo­raj się tro­chę wku­rzy­łam i po­wie­dzia­łam Tommy’emu, że...

Prze­rwała i za­częła od nowa.

– Cho­dzi o Eivor Simmę!

Re­beka unio­sła py­ta­jąco brwi.

– Kra­dzież szcze­gól­nie zu­chwała! – wy­ja­śniła Anna Ma­ria. – Jedna z mo­ich spraw, która wy­lą­do­wała na twoim biurku. Ko­bieta ma osiem­dzie­siąt je­den lat. Okra­dziono ją w su­per­mar­ke­cie Coop na Träd­gårds­ga­tan. Ja­kiś gość za­py­tał ją: „Czy to jest ten ryż, któ­rego używa się do go­to­wa­nia kaszki?” i pod­czas gdy ona mu od­po­wia­dała, jego kum­pel zwi­nął jej port­fel z to­rebki, która stała w wózku skle­po­wym. Wczo­raj Eivor Simma za­dzwo­niła i po­wie­działa, że do­stała list, pod­pi­sany przez cie­bie, że nie zo­sta­nie wnie­siony akt oskar­że­nia.

– No i?

– To wy­dało mi się dziwne. Ka­mera mo­ni­to­ru­jąca za­re­je­stro­wała Humle i Dumle[5]...

– Wró­blew­skiego i Har­julę – po­pra­wiła su­cho Re­beka. – Do­sko­nale pa­mię­tam to po­stę­po­wa­nie.

– ...ka­mera wy­raź­nie po­ka­zuje ich, jak wy­cho­dzą ra­zem ze sklepu w tym sa­mym cza­sie, gdy była tam Eivor Simma – kon­ty­nu­owała Mella. – W trak­cie oka­za­nia z fo­to­gra­fii ko­bieta wska­zała na Har­julę.

– No i wła­śnie o to oka­za­nie cho­dzi. Dzie­sięć twa­rzy. Eivor Simma wska­zała na fo­to­gra­fię Har­juli, która była je­dyną nie­ostrą z tych dzie­się­ciu. Ja też bym wy­brała to zdję­cie. Każdy by tak zro­bił. Ma­te­riał oka­za­nia nie speł­niał wy­mogu wy­łą­cze­nia ja­kiej­kol­wiek su­ge­stii.

– I tak uwa­żam, że po­wi­nien być wnie­siony akt oskar­że­nia.

– Wiesz, że zdję­cie sprawcy nie może od­sta­wać od po­zo­sta­łych – tłu­ma­czyła cier­pli­wie Re­beka i Anna Ma­ria miała wra­że­nie, jakby znów sie­działa w szkol­nej ławce. – Obrońca od razu by to wy­ła­pał i nie mie­li­by­śmy naj­mniej­szej szansy na ska­za­nie win­nych.

Mella za­zgrzy­tała zę­bami. Sama sfo­to­gra­fo­wała Har­julę te­le­fo­nem. No do­brze, może fak­tycz­nie za bar­dzo się spie­szyła. Zdję­cie było tro­chę za­ma­zane, nie zro­biła no­wego. Ale, kurde, sprawa była oczy­wi­sta i nie do pod­wa­że­nia. A te­raz ona musi tu wy­słu­chi­wać re­pry­mendy w obec­no­ści no­wych pra­cow­ni­ków.

– Można się po­czuć do dupy – po­wie­działa ze ści­śnię­tym gar­dłem – kiedy Eivor Simma dzwoni do nas i trzeba jej wy­tłu­ma­czyć, że nie za­mie­rzamy oskar­żyć tych skur­czy­sy­nów. Choć na sto pro­cent je­ste­śmy pewni, że są winni. Ta ko­bieta nie ma te­raz od­wagi wyjść na za­kupy. To cho­ler­nie przy­gnę­bia­jące dla nas, po­li­cjan­tów. Ta­kie rze­czy roz­no­szą się lo­tem bły­ska­wicy. Może wiesz, że po­wstał o tym wą­tek na fo­rum „Miesz­kańcy Ki­runy, któ­rzy mają od­wagę wy­ra­zić swój po­gląd”? To my do­sta­jemy po­tem baty na mie­ście. Nic dziw­nego, że lu­dzie plują na nasz wi­dok i ry­sują nam ka­ro­se­rie sa­mo­cho­dów. Czy to w ogóle ma ja­kiś sens, że za­czy­namy po­stę­po­wa­nie? Skoro wy tylko uma­rza­cie!

– Aha, czyli te­raz je­ste­śmy my i wy? A to twoje „tylko uma­rza­cie”? Zda­jesz so­bie sprawę, że ze stu pięć­dzie­się­ciu dwóch po­stę­po­wań aku­rat to jest je­dy­nym, któ­rego nie skie­ro­wa­łam do sądu? Nie za­mie­rzam mar­no­wać pie­nię­dzy po­dat­nika i wno­sić aktu oskar­że­nia dla sprawy z góry prze­gra­nej tylko dla­tego, żeby ci po­pra­wić sa­mo­po­czu­cie.

– Nie to mia­łam na my­śli – po­wie­działa Anna Ma­ria, uwa­ża­jąc, że mówi w miarę spo­koj­nym i opa­no­wa­nym gło­sem. – Nie cho­dzi o to, że­bym miała lep­sze sa­mo­po­czu­cie. Cho­dzi o to, że każdy z nas jest czę­ścią ze­społu. I że przy­da­łoby się nam tro­chę do­brej ko­mu­ni­ka­cji.

Re­beka spoj­rzała na Annę Ma­rię, jakby ta czy­tała na głos frag­menty ta­niego po­rad­nika.

– Do­bra – po­wie­działa. – Ja będę tre­no­wać ko­mu­ni­ka­cję. A ty się na­ucz ob­słu­gi­wać apa­rat fo­to­gra­ficzny.

A po­tem ob­ró­ciła się na pię­cie i od­ma­sze­ro­wała ko­ry­ta­rzem.

Fred Ols­son i dwoje no­wych mun­du­ro­wych wstali od stołu i na­gle za­częło im się bar­dzo spie­szyć, by zro­bić do­bry uczy­nek dnia: zgar­nąć paru pi­ra­tów dro­go­wych. Znik­nęli w mgnie­niu oka.

Anna Ma­ria zo­stała w ja­dalni sama. Au­to­mat do kawy wy­łą­czył się ze smut­nym gul­go­tem. Wy­świe­tlacz po­ka­zał jesz­cze Mi­łego dnia!, nim zgasł.

Re­beka za­mknęła drzwi do swo­jego ga­bi­netu.

– Niech... was szlag trafi! Do­kład­nie wszyst­kich! – wy­krzy­czała przed sie­bie.

My­ślała, że za­czy­nają się z Anną Ma­rią kum­plo­wać, i to nie tylko w pracy. Ale w tym ostat­nim okre­sie nad­wyż­ko­wych roz­praw pra­wie w ogóle się nie wi­dy­wały. Mella miała urwa­nie głowy z no­wymi po­li­cjan­tami i z ro­dziną. To zro­zu­miałe. Ale dla­czego nie przy­szła bez­po­śred­nio do niej z tą sprawą? Za­miast tego nada­wała na nią za jej ple­cami. To ta­kie nie­uczciwe. Zro­bić z niej wroga po­li­cji.

Miała ochotę coś kop­nąć, może kosz na śmieci? Ale to się zu­peł­nie nie opła­cało, mu­sia­łaby po­tem sama po so­bie po­sprzą­tać.

Miała ochotę wró­cić do domu i od­dać się bez reszty te­le­wi­zyj­nym se­ria­lom, ale prze­cież mu­siała skoń­czyć ro­botę. Tyle tylko, że nie mo­gła zdzier­żyć ani se­kundy dłu­żej sama w tym po­koju.

Chwy­ciła od­ru­chowo za te­le­fon i wy­brała nu­mer Ma­rii Taube. Po­ża­ło­wała tego, gdy tylko przy­ja­ciółka ode­brała. Po­czuła się zgrzy­tliwą zrzędą, która dzwoni co i rusz, żeby wy­lać swoje żale.

– Mar­tins­son! – wy­krzyk­nęła Ma­ria Taube. – My­śla­łam, że już o mnie za­po­mnia­łaś. Ostat­nio w ogóle ze sobą nie roz­ma­wiamy.

Re­beka mu­siała się ro­ze­śmiać.

– Roz­ma­wia­ły­śmy wczo­raj – po­wie­działa. – I przed­wczo­raj też. No i to za­wsze ja dzwo­nię i wtryn­da­lam się w twoje ważne ży­cie.

– Nic ta­kiego nie pa­mię­tam – po­skar­żyła się Ma­ria. – Czuję się po­zo­sta­wiona sa­mej so­bie. Jak tam?

Re­beka po­wstrzy­mała chęć, by po­na­rze­kać na za­ist­niały stan rze­czy. Wie­działa, że Ma­ria po­wie wszystko, co ona chce usły­szeć. Że Anna Ma­ria po­stą­piła nie­wła­ści­wie. Że von Post to kom­pletne zero, po­dob­nie jak cała jego ro­dzina. Bo Ma­ria do­brze ją zna. Ob­wie­ści­łaby Re­bece, że ma de­fi­ni­tyw­nie za wy­so­kie kwa­li­fi­ka­cje, by pra­co­wać w tej pod­bie­gu­no­wej dziu­rze, i że trudno po­jąć, dla­czego nie zaj­muje się spra­wami po­dat­ko­wymi w pro­ku­ra­tu­rze re­gio­nal­nej.

A jed­no­cze­śnie Re­beka wy­czu­łaby w gło­sie Ma­rii, że ta nie spusz­cza wzroku z ekranu kom­pu­tera, że roz­ma­wia­jąc z nią, pra­cuje. W po­ło­wie zda­nia Ma­ria po­wie­dzia­łaby, że za­dzwoni do niej póź­niej, bo te­raz ma ze­bra­nie albo setkę pil­nych ma­ili do wy­sła­nia.

Po­tem Re­beka czu­łaby się od­rzu­cona, zdjęta pa­lą­cym wsty­dem, że jest tylko upier­dliwą nu­dziarą w po­trze­bie. A poza tym my­śla­łaby o tym, że daw­niej Ma­ria za­wsze na­kła­niała ją do po­wrotu do Sztok­holmu i biura. Te­raz już nie na­ma­wia. Re­beka zro­zu­miała dla­czego. Po pro­stu nie było dla niej miej­sca w fir­mie Me­ijer & Dit­zin­ger. Ten po­ciąg dawno od­je­chał ze sta­cji.

Weź się w garść, na­po­mniała samą sie­bie i po­sta­wiła na rolę we­sołka.

– Tu­taj to się dzieją rze­czy! To­wa­rzy­stwo Przy­ja­ciół Kur­ra­va­ary za­ku­piło de­fi­bry­la­tor. Te­raz mu­simy zwo­łać do­dat­kowe ze­bra­nie, żeby usta­lić, gdzie go umiej­sco­wić. No i praca wre na bu­do­wie no­wego ra­tu­sza.

– To prze­cież chore, ta prze­pro­wadzka ca­łego mia­sta – po­wie­działa Ma­ria Taube. – Mu­simy kie­dyś o tym po­roz­ma­wiać, na se­rio.

– Nie, Jezu, to ta­kie do­łu­jące.

Bo to było do­łu­jące. Nową Ki­runę pla­no­wano wznieść na by­łym tor­fo­wi­sku. W zi­mie o dzie­sięć stopni chłod­niej niż na wznie­sie­niu Hau­ki­va­ara, gdzie mia­sto le­żało obec­nie.

– Wiesz co, wła­śnie sama mia­łam do cie­bie dzwo­nić – za­częła z in­nej beczki Ma­ria. – W drugi week­end maja wy­bie­ram się z pa­roma ko­le­żan­kami do Riks­grän­sen. Tam są cią­gle masy śniegu. I po­my­śla­łam, że przy­je­dziemy już w czwar­tek, za­trzy­mamy się na pierw­szą noc w Ki­ru­nie i na­wie­dzimy cię w Kur­ra­va­arze. Nie uwa­żasz, że to fajny po­mysł? Nie mu­sisz nic przy­go­to­wy­wać. Weź­miemy ze sobą wa­łówkę i al­ko­hol. Roz­pal tylko w sau­nie.

Re­beka po­czuła się na­gle usi­dlona. Lu­biła Ma­rię, ale jej kum­pelki z Djur­sholm?

– Okej, ale co to za ko­le­żanki? – za­py­tała ze śmie­chem. – Nie mogą być na de­tok­sie.

– Nie, nie, żadne ta­kie – za­pew­niła Taube. – Są bar­dzo mi­lut­kie, od razu je po­ko­chasz.

– Bar­dzo mi­lut­kie? Mi­lut­kie? To brzmi po­twor­nie. Wy­pi­sują ta­kie rze­czy na In­ście, jak Friends don’t let friends skip yoga?

– Nie! – par­sk­nęła Ma­ria. – Obie­cuję, że każda z nas to gru­bawa, ciężko ha­ru­jąca praw­niczka albo eko­no­mistka. Je­ste­śmy nie­wy­tre­no­wane i prze­pra­co­wane. Żadna nie ma czasu na jogę.

– Czy wszyst­kie je­dzą czer­wone mięso? I wę­glo­wo­dany? Czy uwa­żają, że po­da­wa­nie dzie­ciom bia­łego cu­kru jest rów­no­znaczne ze wstrzy­ki­wa­niem im he­ro­iny?

– Tak! I nie! Jemy wszystko. Dzi­czy­znę po­szko­do­waną na dro­gach i ra­fi­no­wany cu­kier.

– No to nie ma sprawy! – po­wie­działa ze śmie­chem Re­beka. – Przy­jeż­dżaj­cie na saunę, bę­dzie su­per! Za­pew­niam bro­war i tro­chę dzi­czy­zny z wy­pad­ków na dro­gach. Jak któ­raś chce jeść kiełki, to niech je weź­mie ze sobą.

I do­dała po­spiesz­nie:

– A te­raz mu­szę koń­czyć. Do usły­sze­nia!

– No to pa! – za­ćwier­kała Ma­ria.

W każ­dym ra­zie nie na­rze­ka­łam, po­wie­działa do sie­bie Re­beka. I to ja za­koń­czy­łam roz­mowę. Tylko jak to, kurde, moż­liwe, że udało mi się za­pro­sić la­ski z wyż­szych sfer na im­prezę w Kur­ra­va­arze?

W tej sa­mej chwili z par­kingu do­bie­gło szcze­ka­nie. Re­beka wyj­rzała przez okno. Zo­sta­wiła Smar­ka­cza w sa­mo­cho­dzie z otwar­tymi drzwiami ba­gaż­nika; sie­dział w klatce. Po­goda była w sam raz – ani nie za zimno, ani nie za cie­pło. Za­trzy­my­wali się przy nim po­li­cjanci, roz­ma­wiali z nim i mi­ziali za uchem. O wiele przy­jem­niej niż u pani pod biur­kiem. A te­raz Smar­kacz stał na czte­rech ła­pach i uja­dał z prze­ję­ciem na sa­mo­chód wjeż­dża­jący na par­king. Jeep Kri­stera Eriks­sona.

Ostat­nio rzadko się go wi­dy­wało w ko­men­dzie. Pra­co­wał jako prze­wod­nik psa służ­bo­wego w ca­łym okręgu Nor­r­bot­ten i cią­gle był w roz­jaz­dach.

Smar­kacz tłukł się w klatce. Gdy byli parą, Kri­ster za­bie­rał go na tre­ningi tro­pie­nia śla­dów. Jej pies ko­chał go pod­dań­czo i w każ­dym calu.

Re­beka pa­trzyła te­raz, jak Kri­ster pod­cho­dzi do Smar­ka­cza i wita się z nim przez pręty klatki. Gdy spoj­rzał w kie­runku jej ga­bi­netu, po­ma­chała mu zza szyby. Ski­nął głową nie­mal nie­zau­wa­że­nie i wbił wzrok w as­falt. Te­raz wy­sia­dła z sa­mo­chodu jego dziew­czyna.

Re­beka zmu­siła się, by zo­stać przy oknie. Ma­rit Törmä była ubrana na spor­towo, w ten pra­wi­dłowy spo­sób: wy­bla­kły czer­wony ano­rak z lat sie­dem­dzie­sią­tych, spodnie z ręcz­nie gar­bo­wa­nej skóry re­ni­fera, włosy upięte w ja­sny ku­cyk. Była ty­pem osoby ra­do­snej. Ład­nej w do­datku. Cały po­li­cyjny ko­lek­tyw nie mógł wyjść z za­chwytu, gdy Kri­ster za­czął się z nią uma­wiać. Re­beka, ow­szem, to była do­bra par­tia, ale ta druga...! Ma­rit Törmä zdo­była złoto w mi­strzo­stwach ju­nio­rów w bia­tlo­nie. A do tego uwiel­biała gór­skie wę­drówki. Gdy tylko mieli chwilę wol­nego, wy­by­wali ra­zem w góry.

Tak po­winno być, po­my­ślała Re­beka. Pew­nie wkrótce się po­biorą. On za­słu­guje na taką jak ona.

Na­gle Ma­rit doj­rzała ją w oknie, po­ma­chała za­ma­szy­ście i z en­tu­zja­zmem.

– Cześć, Re­beka! – krzyk­nęła.

Re­beka od­ma­chała, uśmie­cha­jąc się, aż roz­bo­lała ją twarz. Pa­trzyła, jak oboje, krok w krok, zbli­żają się do wej­ścia.

Prze­stań!, upo­mniała sie­bie. Prze­stań się wy­głu­piać.

Za­dźwię­czał jej te­le­fon. Dzwo­nił le­karz me­dy­cyny są­do­wej, Lars Po­hja­nen.

– Halo, Mar­tins­son – za­skrze­czał. – Sły­sza­łem, że masz smutne ży­cie.

Od­su­nęła się od okna i usia­dła w fo­telu dla od­wie­dza­ją­cych, mimo że cały był za­słany pa­pie­rami.

– Gdzie to sły­sza­łeś?

Po­hja­nen wziął kilka rzę­żą­cych od­de­chów, nim od­po­wie­dział.

– Cho­dzą po­gło­ski. Von Post do­ło­żył ci po­stę­po­wa­nia po­li­cyjne i nad­wyż­kowe roz­prawy. Dzwo­nię, żeby cię roz­we­se­lić. My­śla­łem, że po­każę ci zwłoki, je­śli je­steś za­in­te­re­so­wana.

– Te z za­mra­żarki? Ran­ta­kyrö wpadł do mnie na chwilę i wspo­mniał o nich. Ja­sne, ta­kie rze­czy mogą roz­we­se­lić dziew­czynę jak nic!

Me­dyk za­czął się śmiać, wy­da­jąc po­tworne dźwięki.

– No to kop­snij się tu­taj.

– Nie chcę być taka... – po­wie­działa z wa­ha­niem – ale czy to nie von Post...

– Ten pa­jac – od­parł Po­hja­nen po­iry­to­wany – może so­bie prze­czy­tać pro­to­kół, jak go na­pi­szę. Przy­jeż­dżaj tu raz-dwa, Mar­tins­son. Za­nim się roz­my­ślę.

Spa­ko­wała kom­pu­ter, prze­ko­nana, że na dziś po­winno wy­star­czyć. Ja­dąc do Po­hja­nena, całą drogę my­ślała o Kri­ste­rze. Jed­nak spoj­rzał w jej okno. I co to ozna­czało? Mio­tała się mię­dzy Nic a Coś.

Ma­rit Törmä, cze­ka­jąc na Kri­stera, który miał tylko wy­słać ostatni ra­port, od­wie­dziła jego ko­le­gów w ko­men­dzie. Po­roz­ma­wiała z Ka­rza­nem o tre­nin­gach i wy­py­tała Magdę o ko­nia. Fred Ols­son był więk­szym wy­zwa­niem. Wie­działa, że jego ga­raż jest pe­łen ser­we­rów i wy­ko­pa­nych bit­co­inów. Oczy­wi­ście, mo­gła za­py­tać. Ale i tak nic by z jego od­po­wie­dzi nie zro­zu­miała. Do­wie­działa się, że cała trójka za chwilę wy­biera się na kon­trolę dro­gową. Cały czas jed­nak uwie­rała ją Re­beka, ni­czym rzęsa w oku. Kri­ster, który pra­wie nie po­tra­fił się z nią przy­wi­tać. I ta jego mina, gdy Smar­kacz li­zał mu ręce przez pręty klatki. Miękka i za­smu­cona. Ale gdy tylko od­wró­cił się do niej, twarz miał wy­sprzą­taną jak miesz­ka­nie wy­sta­wione na sprze­daż.

W ja­dalni na­tknęła się na Annę Ma­rię. Za­py­tała ją o dzieci i usły­szała w od­po­wie­dzi, że po­li­cjantka wy­sta­wiła je na Bloc­ket[6] w dziale „Od­dam za darmo”. Dla­czego Kri­ster po pro­stu nie mógł so­bie od­pu­ścić Re­beki? Ja­sne, że miał po­wód do urazy. Ale prze­cież roz­stali się dwa lata temu. Te­raz miał ją, Ma­rit.

A ja je­stem do­brą par­tią, po­my­ślała.

Mo­gła prze­bie­rać w męż­czy­znach jak w ulę­gał­kach. Ale ni­gdy wcze­śniej nie miała po­wodu do za­zdro­ści i ta nie­od­parta chęć od­cią­gnię­cia go od klatki z psem... To uczu­cie było dla niej czymś trud­nym i no­wym.

Re­beka prze­mie­rzała wy­lud­nione ko­ry­ta­rze szpi­tala w Ki­ru­nie. Lo­kalni po­li­tycy zdą­żyli zli­kwi­do­wać za­równo po­ro­dówkę, jak i chi­rur­gię ostrą. Ale le­ka­rza me­dy­cyny są­do­wej, Po­hja­nena, nie udało im się prze­su­nąć. „Li­kwi­duj­cie”, po­wie­dział, „prze­nie­ście od­dział, to w końcu będę mógł prze­stać pra­co­wać”. I nic z tego de­mon­tażu nie wy­cho­dziło, do­póki me­dyk po­zo­sta­wał przy ży­ciu. Nie­ustan­nie kró­lo­wał w swym pod­ziem­nym im­pe­rium.

Kiedy Re­beka za­dzwo­niła do drzwi pro­sek­to­rium, otwo­rzyła jej tech­niczka sek­cyjna, Anna Gran­lund.

Uśmiech­nęła się do Re­beki, tak jak uśmie­cha się do krew­nej, która po­dzieli z nią ry­chłą stratę. Po­hja­nen żył w cza­sie po­ży­czo­nym. Pra­co­wał tylko dla­tego, że chciał. Gran­lund mu to umoż­li­wiała. Roz­bie­rała jego zmar­łych, otwie­rała ich, prze­ci­nała skórę i po­włoki tak dys­kret­nie i sta­ran­nie, jak so­bie ży­czył. Wa­żyła or­gany, kro­iła wą­troby, serca, nerki i płuca i ukła­dała je w rów­niut­kie rzędy na sta­lo­wych bla­tach. Na­ci­nała brzu­chy, roz­kra­wała je­lita i ba­dała ich za­war­tość, prze­pi­ło­wy­wała czaszki, wy­cią­gała mó­zgi, wy­mie­niała ba­te­rie w dyk­ta­fo­nie Po­hja­nena, wmu­szała w me­dyka tro­chę soku z ja­błek, a kiedy koń­czył pracę, pi­sała jego pro­to­koły i za­szy­wała zmar­łych przed ich ostat­nią po­dróżą.

– Hej – przy­wi­tała Re­bekę ści­szo­nym gło­sem. – Lars śpi, ale pro­sił, żeby go obu­dzić, jak przyj­dziesz.

Po­hja­nen spał na sko­sma­co­nej so­fie w ja­dalni. Od­dech miał chra­pliwy, nie­re­gu­larny, płytki. Prze­bu­dził się, za­nim Anna Gran­lund mu­snęła jego ra­mię. Na wi­dok Re­beki wy­raz jego twa­rzy zła­god­niał.

– Mar­tins­son! – wy­krzyk­nął z za­do­wo­le­niem, wy­pro­sto­wał się na sła­bych no­gach i za­kasz­lał. – Co się z tobą stało? Wy­glą­dasz jak rok nie­uro­dzaju.

Re­beka i Anna wy­mie­niły spoj­rze­nia. Mógł je so­bie ob­ra­żać, ile du­sza za­pra­gnie, byle tylko nie wziął i nie umarł.