Uzyskaj dostęp do tej i ponad 180000 książek od 9,99 zł miesięcznie
54 osoby interesują się tą książką
Rebeka Martinsson powraca! Brawurowy finał bestsellerowej serii Åsy Larsson
Najlepsza Szwedzka Powieść Kryminalna 2021 roku
Ragnhild wraca po latach do rodzinnego domu i znajduje w nim martwego brata i wygłodniałego psa. W zamrażarce odkrywa kolejne zwłoki. Sekcja potwierdza, że to zaginiony w 1962 ojciec boksera i mistrza olimpijskiego Börjego Ströma.
Patolog sądowy, Lars Pohajnen, błaga Rebekę Martinsson o pomoc w wyjaśnieniu tej przedawnionej zbrodni. Jednak kobieta nie chce mieć nic wspólnego z tą sprawą. Ale jak odmówić przyjacielowi, który w dodatku przeczuwa, że nie pozostało mu wiele życia?
Tymczasem w Kirunie odbywa się brawurowy eksperyment: władze miasta postanawiają przenieść zabytkowe centrum miasta o kilka kilometrów na wschód, by uratować zabytki przed zagrażającą im kopalnią rudy żelaza. Inwestycja okazuje się gratką dla spekulantów działających na rynku budowlanym. Macki przestępczości zorganizowanej sięgają coraz dalej…
Szósta i ostatnia książka o prawniczce Rebece Martinsson. Niesamowite zakończenie jednego z najlepszych szwedzkich cykli kryminalnych, uwielbianego na całym świecie. Akademia Szwedzkich Pisarzy Kryminalnych uznała Niegodziwość ojców za Najlepszą Szwedzką Powieść Kryminalną 2021 roku. Tym samym Åsa Larsson otrzymała to wyróżnienie po raz trzeci w swej karierze – w 2004 za Krew, którą nasiąkła, a w 2012 za W ofierze Molochowi. Jej pierwszą powieść, Burzę słoneczną, uznano za najlepszy debiut.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 723
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 16 godz. 37 min
Lektor: Maciej Kowalik
WTOREK, 26 KWIETNIA
KIEDY RAGNHILD PEKKARI postanowiła umrzeć, życie stało się nieco łatwiejsze.
Miała plan. Narty przełajowe, dwugodzinna wycieczka po świeżej szreni, o ile ta nie będzie zbyt łamliwa. U celu, przy potoku, nad którym zawsze tworzył się śnieżny pomost, miała rozpalić ognisko i wypić ostatnią kawę. Wypełnić plecak stopionym śniegiem, by przemoczony i ciężki uwolnił się od powietrza. Potem zamierzała wjechać na nartach na pomost. W dole rwący nurt. Jeśli wszystko poszłoby po jej myśli, śnieżne łącze załamałoby się pod jej ciężarem. W przeciwnym razie mogła odepchnąć się kijkami przez krawędź.
To poszłoby tak szybko. Nie miałaby szans na zmianę decyzji, obciążona plecakiem i nartami.
A potem nareszcie byłoby po wszystkim.
Umówiła się ze śmiercią. I faktycznie przyszło jej się z nią spotkać, właśnie tego ustalonego w tajemnicy dnia, choć nie w taki sposób, jaki wybrała.
Kiedy już postanowiła, spadł jej z serca największy ciężar. Stan ducha zaś podniósł się niczym brzozy w lesie. Wygięte zimą pod czapami śniegu w zmrożone łuki, uwolnione przedwiosenną odwilżą, prostowały się teraz i mieniły z szarości w fiolet, liturgiczny kolor pokuty.
Przeszła na emeryturę rok wcześniej, w czerwcu. Szef kliniki wygłosił ewidentnie nieprzygotowaną mowę, pomylił liczbę jej lat w zawodzie, choć to przecież najłatwiejsza rzecz do sprawdzenia. Zasrany kurdupel. To jeden z tych lekarzy, którzy czuli się zagrożeni jej wzrostem. Jego prawa ręka, Elisabeth z naczalstwa kliniki, kupiła prezent: otwieracz do butelek w kształcie srebrzystego delfina. Po tych wszystkich latach – coś takiego. Elisabeth, pielęgniarka od ponad dwudziestu lat pracująca w administracji, miała zero kontaktu z tym, co jej byłe koleżanki po fachu robią na oddziałach. Stała po stronie dyrekcji, gdy wmuszała im parszywe grafiki i dodatkowe obowiązki. A na dokładkę ten srebrny delfin! Ragnhild wycedziła fałszywe podziękowania, czując, że musi iść do domu, by wyszorować się czyścikiem svinto.
Mogła była zwymiotować na ten cały pożegnalny podwieczorek z tanimi serwetkami i kupnym tortem. Paru lekarzy przewinęło się przez jadalnię. Ragnhild i pozostałe pielęgniarki wymieniły spojrzenia; dziwne, że lekarze nigdy nie odpowiadają na wezwanie do pacjenta w pogorszonym stanie, ale zawsze teleportują się do czegoś słodkiego. Któryś z rezydentów zapytał z pełnymi ustami: A co dziś obchodzimy?
Po ostatnim dyżurze uściskała koleżanki. Zatrzymała się na chwilę przed swoją szafką, tą samą od niemal trzydziestu lat, zamknęła ją ostatni raz i opuściła szpital z poczuciem nierzeczywistości i tym pieprzonym delfinem w torebce.
Lato przebiegło jak zwykle i Ragnhild miała wrażenie, że jest na wyjątkowo długim urlopie. Z nadejściem jesieni przyswoiła sobie nowe rutyny. Razem z byłą koleżanką, również emerytką, zapisała się na kurs tkactwa dla zaawansowanych. Trenowała każdego dnia, albo na siłowni, albo wędrując po lesie. Czytała też, oczywiście, prawie całą książkę dziennie.
Minęła połowa zimy. Wiedziała, że w pracy mają braki personelu, lecz nikt do niej nie zadzwonił. Elisabeth jej nie znosiła, więc jasne, że nie tęskniła za jej powrotem.
Boże Narodzenie spędziła we własnym towarzystwie. Zaskoczyło ją poczucie osamotnienia. Dotychczas zawsze brała dyżury w święta.
Na początku marca, w poniedziałek, gdy wracała ze sklepu z siatkami pełnymi zakupów, nawiedziło ją wspomnienie z dzieciństwa.
Nie miała dużo lat, sześć może. Wybrała się z wujkiem nad przeręblę, którą wcześniej wyciął i do której teraz miał wrzucić stary silnik motorówki. Wcześniej tego samego dnia wujenka płukała tam prześcieradła, a on wykorzystał okazję, by pozbyć się bezużytecznych gratów. W tamtych czasach ludzie nierzadko stawiali na lodzie wysłużone lodówki i inne rzeczy, które – gdy lód topniał – szły na dno. Ale teraz mieli dostęp do przerębli i można było do niej trochę powrzucać, nim znów zamarznie. Ragnhild stała przy samej krawędzi. Wujek jej nie upomniał, żeby się odsunęła. Widziała, jak ciężki silnik wpada z pluskiem do wody i powoli, kołysząc się, dosięga miękko dna.
Przypomniała sobie to oszałamiające uczucie, gdy wtedy spoglądała w głębię. Niebezpieczeństwo bliskości wody, hipnotycznie nieśpieszny taniec silnika w smugach słońca. Czuła się tak, jakby ją to wciągało, jakby – kołysząc się – też miała spaść w otchłań. Mgiełka mułu zbełtanego przez lądujący bezgłośnie motor.
Właśnie tak. Wracała z cotygodniowych zakupów spożywczych, kiedy jej silnik osunął się bezdźwięcznie na dno. Dziewięć miesięcy po przejściu na emeryturę pomyślała: Dosyć tego!
Ulga była nie do opisania. Ragnhild postanowiła przeżyć to ostatnie przedwiośnie. A potem zakończyć życie, zanim wiosno-zima zamieni się w porę roku nazywaną westchnieniem, kiedy gruba skorupa śniegu ani nie pęka, ani nie trzyma, tylko od czasu do czasu zapada się z odgłosem przypominającym żałosne westchnienie.
Przez cały marzec i kwiecień jeździła na nartach po lesie. Każdego dnia, czy w słońcu, czy w zadymce śnieżnej, to nie miało znaczenia. Przy ładnej pogodzie rozpalała ognisko, mościła się na siedzisku uszytym ze skóry renifera i popijała kawą kanapki. Przestała czytać książki. Wnikała w głąb siebie i zadziwiał ją spokój. Zadziwiała niesłychana siła decyzji, która niemal kompletnie zakończyła niejasne męki duszy.
Pod koniec kwietnia wzięła się do przedśmiertnych porządków. Ale niezbyt solidnie. Nie chciała, by wysprzątane mieszkanie zdradziło, że popełniła samobójstwo. Sama myśl o tym, jak ludzie z przechyloną głową będą komentować: „Ależ musiała być samotna”...
Nie, to musi wyglądać na wypadek. Świeże jedzenie w lodówce. Zimowa kurtka oddana do czyszczenia. No bo kto zanosi ciuchy do pralni chemicznej, skoro postanowił odebrać sobie życie? Ragnhild położyła różowy paragon w widocznym miejscu, obok czajnika elektrycznego.
Za oknem topniały sople zwisające z rynny; jednostajne kap, kap, tym szybsze, im bliżej wiosny. Śnieg obsuwał się z dachów i znikał z asfaltu. Zbliżał się ów wyznaczony dzień. Ponocna szreń mogła jeszcze utrzymać osobę na nartach, to był warunek konieczny.
W czasie porządków zastanawiała się długo nad fotografiami córki. Nie mogła ich zostawić w miejscach, gdzie zazwyczaj je przechowywała, wciśniętych w ulubione powieści na półce. Istniało ryzyko, że książki wylądują w sklepie charytatywnym prowadzonym przez Czerwony Krzyż, po piątce za sztukę. Nie mogła pozwolić, by wypadały z nich zdjęcia Pauli. Te wszystkie gadki i domysły. „Dlaczego trzymała fotografie córki w książkach? Co za dziwny z niej człowiek”. Litowaliby się nad nią. Nie, dziękuję, nic z tych rzeczy.
Czyli co? Miała je powkładać w ramki i poustawiać tu i tam w mieszkaniu? Spalić? Trzymała je przez chwilę w ręku. Na jednym Paula miała dwa latka, promienny uśmiech na buzi uciapanej lodami i koronę na głowie. Na drugim – pięcioletnia córka i pierwsza górska wędrówka, w kierunku Trollsjön, ciepły dzień, kwitnące łąki, Paula miała na sobie tylko majtki i płócienny kapelusik, tarzała się w jęzorach śniegu. Gdy się zmęczyła, Ragnhild niosła ją na barana.
Byłam niezniszczalna jak górska brzoza, pomyślała teraz. Plecak i dziecko, i pod górę. Bułka z masłem.
Wyciągnęła zdjęcie z wakacji w kąpielisku morskim w Pite, na którym Paula obejmowała babcię, a potem te zwykłe fotografie szkolne; banalne niebieskie tło i uśmiech niebędący uśmiechem, tylko rozciągniętymi ustami, coś spokrewnionego ze strachem w oczach.
Ragnhild przeglądała zdjęcia z uwagą, oddychała lekko i płytko, siedziała w skupieniu. Ciągle jeszcze mieszkało w niej zwierzę, gotowe się obudzić. Musiała się mieć na baczności. Obawiała się bowiem zwierzęcia matki. Że nagle wyczołga się ze swojej nory, z najeżoną sierścią i wrogim spojrzeniem. Wściekła, zraniona, nierozważna. Przepełniona pragnieniem, by wyjaśnić, doprowadzić do ładu, prosić o wybaczenie, wskazać współwinnych. Zatelefonować.
W końcu położyła zdjęcia Pauli w szufladzie biurka.
Okna nadawały się do umycia, ale nie o ten rodzaj porządków tutaj chodziło. Należało uprzątnąć jedynie prywatne rzeczy. A poza tym zbyt wypucowany dom świadczyłby o jego właścicielce, że to biedulka, która nigdy nie zakosztowała życia. O nie, oknami niech się zajmie jakiś frajer.
Kiedy nadszedł ostatni dzień, zrobiła to, co miała w planie. Wieczorem zapakowała do plecaka ciężkie rzeczy, które wydawały jej się jak najbardziej na miejscu: kuchenkę turystyczną, stary zimowy namiot, butelkę wina, ciepły śpiwór, skórę renifera, kurtkę puchową.
Jeszcze raz podlała kwiaty. Nie zrobiły przecież nic złego.
Wyciągnęła z biblioteczki Biblię.
– Jeśli masz mi coś do powiedzenia... – zwróciła się do Boga.
Otworzyła na chybił trafił i padło na Księgę Sędziów, fragment, w którym Jael zabija wodza wojsk Siserę. Kobieta wzięła palik od namiotu, zbliżyła się cicho do śpiącego mężczyzny i przebiła jego skroń, tak że palik utkwił w ziemi.
– Żartowniś z ciebie – odpowiedziała Ragnhild cierpko Panu. – Jak zgorzkniały zgred na poddaszu. Poglądy ma na wszystko, ale nie ruszy palcem.
Zatrzasnęła Biblię o bezsensownych wersach.
Nocna detonacja w kopalni rozległa się koło pierwszej i lekko zatrzęsła domem. Ragnhild zdrzemnęła się chwilę na łóżku. O trzeciej nad ranem po raz ostatni zamknęła drzwi do swojego mieszkania. Nie poczuła nic specjalnego. Powtórzyła w myśli swoją zwykłą rymowankę: „Nic się nie pali, nic się nie wali” i przekręciła klucz.
Włożyła do samochodu narty i resztę bagażu. Okres prawdziwych dni polarnych miał się zacząć dopiero za trzy tygodnie, ale już teraz noce były jasnawe. Kiruna leżała pogrążona w ciszy, z daleka dobiegały tylko odgłosy z kopalni, o wiele bardziej słyszalne w środku nocy, gdy nie zagłuszał ich miejski ruch drogowy. Zgrzyt hamujących pociągów, szczęk puszczających hamulców, kiedy wagony brzemienne rudą ruszały w drogę. Szemranie kopalnianych wentylatorów.
A mimo wszystko była zadziwiająco cicha – ta kopalnia nieubłaganie pożerająca od spodu zakichaną mieścinę.
Ragnhild nie zobaczyła żywej duszy, gdy opuszczała Kirunę. Miasto było opustoszałe i wyludnione. Jakby przed czasem poddane ewakuacji.
Wkrótce wyjechała na E10. Zastanawiała się, jak dużo czasu minie, nim wezwą ślusarza i wejdą do mieszkania. Nie miała już koleżanek z pracy, które mogłyby się o nią dopytywać, ale chodziła na parę cotygodniowych zajęć: jogę, trening, kończący się kurs tkactwa. To nie powinno potrwać dłużej niż dwa tygodnie, nim na poważnie odczują jej nieobecność.
Skręciła na wschód, w kierunku Vittangi. Droga dotrzymywała teraz towarzystwa rodzimej rzece, Torne. Ragnhild pomyślała o rychłym pękaniu lodu, o pierwszych listkach, świergocie ptaków, słońcu, które nie chowa się za horyzont. Po głębszym zastanowieniu doszła do wniosku, że nic w niej nie tęskni za przeżyciem tego wszystkiego raz jeszcze.
Nie włączyła radia, nie minęła żadnego samochodu oprócz paru ciężarówek z rudą. Asfalt był suchy i pełen dziur po zimowym przemarznięciu gruntu.
Zaparkowała w odśnieżonym zakolu. Wsunęła narty pod pachę i ruszyła wzdłuż szosy w poszukiwaniu miejsca, gdzie śnieżny wał obniżał się na tyle, by mogła go sforsować. Był nierówny i oblodzony. Tylko tego brakowało, żeby tu utknęła z połamanymi rękami i nogami.
Po drugiej stronie rozpościerał się las. Obejrzała się za siebie, ale samochód i droga skryły się za potężnymi zwałami śniegu; po prostu zniknęły.
Jery już zaczęły swoje trele. Dużo ich w tym roku. Mogłaby ulec złudzeniu, że znajduje się w tropikach. Swoim intensywnym śpiewem ptaki potęgowały wrażenie, które towarzyszyło jej za każdym razem, gdy przychodziła do lasu. Że opuszcza jeden świat i wkracza do innego. Jakby – uwolniwszy się z ostrych pazurów szkolnego podwórka – biegła do domu, do mamy, która spokojnie zamykała drzwi, chroniąc przed napaścią. Zawsze uważała, że las jest jak mama. Jak witająca ją, czczona przez Saamów bogini, Máttáráhkka.
A teraz tylko ona i las. Sosny o miedzianym połysku. Wiekowe strzeliste świerki z szarymi spódnicami. Niebo przechodziło od różu do błękitu, z niskim bladym słońcem na południowym wschodzie i białą pełnią księżyca na północnym zachodzie – przesyłały sobie promienie, splatały swoje światło jak drut cynowy Saamów.
Przypięła narty i odpychając się lekko kijkami, ruszyła po zlodzonej skorupie. Stwardniała i błyszcząca szreń wymagała od narciarki pewnej wprawy. Niełatwo było utrzymać się na nogach, kiedy narty rozjeżdżały się na boki. Pod drzewami, gdzie za dnia skapywał topniejący śnieg, podłoże było wyjątkowo twarde, niczym grube chropowate szkło. To tymi partiami mogła się przemieszczać, gdyby grzejące zbyt mocno słońce sprawiło, że zwykła szreń zacznie się łamać.
Na razie jednak powierzchnia śniegu nie pękała i jechało się z cudowną łatwością. Metalowa krawędź narty niemal nie pozostawiała po sobie śladu. Ragnhild usłyszała kilka kruków. Z większej odległości można je było pomylić ze szczekaniem psa, ale już po chwili kołowały nad nią, przywołując się nawzajem.
Czas minął jak z bata strzelił i ze zdziwieniem usłyszała szemranie wody. Czyżby dotarła do celu? Spojrzała na zegarek. Wpół do szóstej. Ostatni odcinek jechała przez krzewinki wierzby; kwitły już włochatymi kotkami.
Podążyła z biegiem potoku i w końcu dotarła do mostka, pięknej budowli z lodu i śniegu nad początkiem bystrzyny.
Ale najpierw miała wypić kawę. Zaledwie dwadzieścia metrów od kładki było niewielkie wzniesienie z urodziwie czochratą, niewysoką sosną. Wokół pnia wyzierało wystarczająco dużo nagiej ziemi, by mogła tam usiąść i rozpalić ogień.
Zebrała drewno i materiał na podpałkę – poszarzałe świerkowe gałązki, korę brzozy, brodaczkę, jałowcowy chrust. Skruszyła szreń, po czym napełniła garnek i czajnik śniegiem. Nie odważyła się pójść po wodę do potoku, brzegi były zbyt oblodzone. Nie miała ochoty wpaść w rwący nurt. Brak logiki w tej ostrożności wywołał uśmiech na jej twarzy. Pokiwała głową. Chciała to zrobić po swojemu.
Rozpaliła ogień za pomocą krzesiwa. Szczyciła się tym, że potrafi wzniecić płomień w każdym miejscu i przy każdej pogodzie, bez potrzeby wyciągania zapałek. Od pięciu lat miała ciągle to samo pudełko z zapałkami. Czy to nie śmieszne chełpić się czymś takim przed sobą samą?
Właśnie gdy zagotowała się kawa, zadzwonił telefon. Ragnhild omal nie wywróciła się ze zdumienia. Odstawiła czajnik z ognia i wyjęła komórkę z wewnętrznej kieszeni. Trzy minuty po szóstej. Abonent w sieci stacjonarnej. Kto w dzisiejszych czasach dzwoni ze stacjonarnego aparatu? Numer kierunkowy 0981. W tym obszarze leży wieś jej dzieciństwa.
Wpatrywała się nieufnie w telefon. Od wielu lat nie rozmawiała z nikim z tamtych stron. Sygnał nie ustawał. W końcu odebrała.
Po drugiej stronie odezwał się mężczyzna. Sądząc po głosie – młody.
– Czy to Ragnhild Pekkari? – zapytał. – No sitten...[1] No więc... Myślę, że mam do przekazania bardzo smutne wiadomości.
MĘŻCZYZNA PO DRUGIEJ STRONIE przedstawił się i wyjaśnił, że jest właścicielem sklepu wiejskiego w Junosuando.
– Dzwonię w sprawie pani brata – powiedział. – Henry Pekkari nie pojawił się u nas od prawie trzech tygodni.
Ragnhild zdawała sobie sprawę, że powinna coś powiedzieć. Ale jej myśli nagle zwiotczały i wędrowały po omacku niczym pacjent pod wpływem benzodiazepin. Przez usta nie mogło się przecisnąć żadne słowo. Sklepikarz mówił dalej.
– To nie musi oczywiście nic znaczyć. Ale Henry przychodził w każdy czwartek, kiedy dostawaliśmy weekendową dostawę z monopolowego. Halo, oletko sielä?
– Tak, jestem – wymamrotała.
– Aha, pomyślałem, że przerwało. Nie no... jasne, zdarza się, że nie przychodzi. Jak teraz, kiedy lód zaczyna być niepewny. Henry może utknąć na wyspie, nawet tygodniami. Ale zawsze dzwoni. Mieszka tam zupełnie sam, więc gdy nie może się przeprawić, daje nam znać. Jesteśmy tutaj w sklepie chyba jedynymi osobami, z którymi się spotyka i rozmawia. Próbowałem nawet do niego zadzwonić, i wczoraj, i dziś rano. Ale nie odpowiada.
– Co pan powie! – odparła Ragnhild Pekkari tonem, którego świadomie używała, by dać ludziom odczuć, że ma ich za świadków Jehowy, stojących na klatce schodowej z kolorową broszurą i zapewnieniem, że Królestwo Boże jest tuż-tuż.
Właśnie takim głosem odzywała się czasami do uciążliwych krewnych i dość często do szefa kliniki i jego świty.
Spojrzała na czajnik. Kawa już wystygła. Można ją zagotować jeszcze raz, tyle że wtedy będzie smakować jak kocie szczyny.
Dobrze mi tak, pomyślała. Moja ostatnia kawa w życiu to taka, no... ice coffee.
– Tak czy owak – powiedział sklepikarz – pomyślałem, że może pani miała od niego jakieś wiadomości.
– Nie miałam kontaktu z Henrym od trzydziestu jeden lat – odparła. – Z pewnością pan o tym wie. Jak wszyscy w Junosuando.
– Ale... jakkolwiek by było, jesteście siostrą i bratem, pomyślałem więc, że mimo wszystko zadzwonię – bronił się właściciel sklepu.
Zanotowała, że mężczyzna w co drugim zdaniu mówi „pomyślałem”, choć nie myślał dalej, niż sięgał nosem.
– Przepraszam, jeśli pani w czymś przeszkodziłem – dodał na zakończenie. – Powiem tylko jeszcze, że najpierw zadzwoniłem na policję w Kirunie. Ale odpowiedzieli, że helikopter nie może wylądować na wyspie, gdzie śnieg ma konsystencję ziemniaczanego piure.
Przymierzał się do odłożenia słuchawki. Ragnhild wyobraziła sobie, jak mężczyzna opowiada koleżankom w pracy, że „ta Pekkari, kurde, to ma nieźle narąbane w głowie, wygląda na to, że w ogóle się nie przejęła”.
I nagle usłyszała siebie samą, jak zadaje pytanie.
– Tylko jedna rzecz... Kiedy Henry robił zakupy, kupował może karmę dla psa?
– Nie mam pojęcia – odpowiedział sklepikarz. – Rzadko siedzę przy kasie. Ale proszę poczekać, zapytam żonkę. Proszę czekać!
Głos mu momentalnie poweselał, gdy tylko poczuł, że nie odesłano go z kwitkiem. Ragnhild pożałowała pytania. Rozważała zakończenie rozmowy; wystarczyło się rozłączyć, udając, że przerwało połączenie.
Ale właściciel sklepu właśnie wrócił.
I potwierdził, że owszem, Henry zazwyczaj kupuje karmę dla psa.
A Ragnhild zwróciła twarz ku błękitnemu niebu. Próbując opędzić się od wspomnienia suczki, której imię Villa w języku z dzieciństwa znaczy wełna.
Villa o dobrotliwych oczach i z białą gwiazdką na piersi. Villa, która wystawiała ptaki i tropiła łosie, zaganiała krowy, a latem w nocy polowała na nornice. Villa, która w zimie spała u jej stóp.
Villa, która została u Henry’ego. Przed... Boże, musiała policzyć, przed pięćdziesięcioma czterema laty. Henry skończył wtedy osiemnaście lat i przejął gospodarstwo na wyspie. Ragnhild miała lat dwanaście i przeprowadziła się do miasta z rodzicami oraz przybraną siostrą Virpi. Żądała z płaczem, by Villa pojechała razem z nimi, lecz nikt nie liczył się z jej wolą. „Villa nie może gnieździć się w mieszkaniu w mieście”, powiedział ojciec. Nie rozumiał, że to dotyczyło ich wszystkich. Żadna i żaden z nich nie byli stworzeni do mieszkania w mieście. To się dopiero miało okazać.
Ragnhild nie zdążyła odeprzeć emocji. W gardle wzbierał płacz po psie. Po Villi, która nie żyła od kilkudziesięciu lat.
Sklepikarz po drugiej stronie nie przestawał mówić. Ragnhild wykrztusiła: „Dziękuję”. Nieczęste słowo w jej ustach. A potem zakończyła rozmowę.
Wylała kawę na skwierczący ogień. Fusy ułożyły się na wierzchu jak mrowisko. Wyczyściła czajnik mchem wyrwanym ze ściółki pod sosną. Spakowała plecak i przypięła narty.
Śnieżny pomost nie zniknie ani dziś, ani jutro. Szreń nie załamie się pod nią jeszcze przez jakiś tydzień. Miała tu wrócić. Ale teraz chodziło o psa na wyspie. Nie mogła go pozostawić na łasce losu.
Henry, ty ochlaptusie, po cholerę ci pies?
Nagle wyrosła przed nią samica głuszca. W czasie godów, podniecona, była zupełnie obojętna na obecność człowieka. Przebiegała przez narty Ragnhild, podążała za nią na trasie, wznosiła się od czasu do czasu z ciężkim trzepotem skrzydeł, by nie zostać w tyle. Może to kijki wzmogły w niej ochotę na spółkowanie? Wszystko, co się rusza, stroszy i łopocze, przypominało tokującego koguta. Nierzadko kury leśnych ptaków w okresie godowym pojawiały się na dziedzińcach szkolnych, zwabione zamaszystymi ruchami bawiących się dzieci. Mama Ragnhild mawiała, że samice ciągnie do dzieci, bo mają instynkt macierzyński, również w stosunku do człowieka. Ragnhild zbywała ją stwierdzeniem, że to bzdury. A teraz kura towarzyszyła jej przez niemal dwa kilometry. Bezrozumna ofiara własnych uczuć.
– Przestań! – powiedziała do niej Ragnhild. – To gra niewarta świeczki.
I sunęła dalej na nartach. Ze śmiercią chwilowo za sobą, myślała. Ale śmierć jest zawsze przed nami. Czekała teraz tak blisko...
RAGNHILD PEKKARI dotarła do wsi Kurkkio zaraz po dziewiątej rano. Zaparkowała przy starym magazynie Fredrikssona i z nartami pod pachą ruszyła ku rzece. Odśnieżona dróżka prowadziła aż do sauny na brzegu. Ragnhild patrzyła zmrużonymi oczami w stronę wyspy. Było teraz zdecydowanie cieplej, parę stopni powyżej zera. Lód jest zdradziecki, wiedziała o tym. Wprawdzie ciągle metrowej grubości, lecz miękki. Osoba, pod którą się załamie, wpadnie do półpłynnej zupy ze śniegu i igiełek lodu.
Ale wzdłuż i wszerz rzeki biegły stare ślady skuterów śnieżnych. Błyszczały w słońcu jak ulice ze szkła. Może wytrzymają. W przeciwnym razie poczeka do jutra i przeprawi się po nocnej szreni. Tyle tylko, że nie chciała czekać, nie mogła. Myślała o psie. O Henrym oczywiście też, ale on już nie żył. Tego była pewna. Najwyższy, kurde, czas.
Zaledwie dwieście metrów dalej stał dom jej dzieciństwa. Z oddali prawie wszystko wyglądało jak dawniej, chociaż nawet z brzegu było widać, że połowa dachu obory się zapadła.
Plecak zostawiła w samochodzie, teraz musiała być tak lekka, jak to tylko możliwe. Nie miała odwagi zapiąć porządnie wiązań. Gdyby jednak wpadła do wody, wolała to zrobić bez nart. Pierwsze próbne odepchnięcie się kijkami i... ruszyła w kierunku wyspy.
Lód w koleinie był mokry i śliski. Narty chciały się rozjeżdżać się na wszystkie strony. Stopy chciały wyślizgnąć się z nart. To był prawdziwie chybiony pomysł, ale jeśli się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B. Przesuwała się do przodu bezkrokiem, trzymała jedną nartę przed drugą, by jak najbardziej równomiernie rozłożyć ciężar. Zerknęła na domki letniskowe wzdłuż brzegu. Jeśli ktoś tam teraz mieszkał, być może obserwował ją przez lornetkę, zastanawiając się, co to za wariatka.
Pociła się obficie; od słonych kropli spływających z czoła piekły ją oczy. Bała się zatrzymać, by ściągnąć choć czapkę. Chodziło o to, żeby nie stać w tym samym miejscu, żeby nie obciążać podłoża, być w ruchu.
W połowie drogi między brzegiem a wyspą tafla lodowa zmieniła charakter. Tutaj nie sięgał cień rzucany przez las i nadbrzeżny wał, słońce przygrzewało więc całymi dniami. Słyszała, jak mętny lód pęka i łamie się z przenikliwym brzękiem, wbijając kliny strachu w jej determinację. Gdzieś tutaj przebiegał główny nurt rzeki i lód w koleinach był jeszcze bardziej kruchy.
Ale powrót nie wchodził w grę. Musiałaby zejść z nart, a wtedy jak nic wpadłaby do wody. Odepchnęła myśli o czarnej zimnej otchłani, o zamykającej się nad nią śniegowej brei. Do przodu!
Czterdzieści metrów od brzegu jedna narta zapadła się w wodę. Chlup, i noga zniknęła; Ragnhild przewróciła się na bok. Krzyk wyrwał się z gardła bezwiednie, przeraźliwy i samotny. Gramoliła się jak owad, wydostała nogę ze śnieżnej papki, ale wciąż miała wrażenie, że lada moment ugrzęźnie i zatonie, szybko i bezradnie. Lęk przed śmiercią niczym wyrywający się z piersi zając.
Uniosła się na czworaki, nie miała odwagi wstać, pełzła przed siebie jak zranione zwierzę. Kolano na ocalałej narcie, kijki pozostawione na lodzie.
Przekleństwa pchały ją do przodu.
– Kurwa mać, kurwa mać, kurwa mać!
Zmęczenie, które ogarnęło ją, gdy dotarła do brzegu, było tak potworne, że mogłaby zasnąć na siedząco. Po raz drugi tego ranka zdumiał ją własny strach przed śmiercią.
Przecież właśnie tak to sobie zaplanowała. W czarnej zimnej wodzie. A gdy przyszło co do czego, walczyła, wlekąc się do lądu jak żuczek o przyciętych odnóżach.
Może mimo wszystko należysz do typu tabletki plus alkohol, podsumowała uszczypliwie niczym własna oskarżycielka w czarnej todze. Sposób dla tchórzy.
Nie, broniła się przed oskarżycielskim głosem. Byle nie tu. Nie teraz. Nie w drodze do Henry’ego.
Bo teraz brnęła ku jego domowi. Słońce paliło jak płomień spawarki, iskrzyło się tysiącem odblasków w zalegającej wokół bieli. Woda z topniejącego śniegu wdzierała się przez wierzchnią warstwę ubrania, w butach chlupała śniegowa breja.
Ragnhild rozejrzała się z ciężkim sercem. Ostatnio była tu trzydzieści jeden lat temu. Odwiedziła wtedy brata, by powiedzieć mu o śmierci mamy. Próbowała wcześniej dzwonić, lecz nie odbierał. W końcu do niego pojechała. Sąsiad podwiózł ją łodzią. Niewzruszona ludzką nędzą, w której nurzał się Henry, zaprosiła go na pogrzeb, pod warunkiem że przyjdzie trzeźwy. Henry, zgodnie z pijackim zwyczajem, poużalał się nad sobą i wyszlochał obietnicę. Której naturalnie nie dotrzymał. Jeden z mieszkańców wioski wytrząsnął go z samochodu przed kościołem w Junosuando. Henry wyglądał jak kupa śmieci w garniturze, którego dni świetności bezpowrotnie minęły. Marynarkę włożył na goły tors. Przekonano pastora, by wstrzymał się z ceremonią, ktoś pojechał do domu i wrócił z odpowiednią koszulą. Trumna spoczęła w ziemi i właśnie tam i wtedy, stojąc nad grobem mamy, Ragnhild odmówiła jakichkolwiek kontaktów z nim, takimi słowy jak „nigdy więcej” i „nie jesteś już moim bratem”.
Ale i tak się go nie pozbyła. Każdego dnia przy jakiejś okazji myślała o nim ze złością. Zajmował w jej głowie spore M4.
Virpi nie przyszła na pogrzeb. Olle, owszem, cały odprasowany i wypucowany, z żoną szczupłą jak niteczka, kierowniczką gminnego sekretariatu. Olle nie był równie nieprzejednany wobec Henry’ego. Ale to też nie Olle poświęcił swe młode lata podróżom na wyspę w towarzystwie äiti, by w co drugi weekend posprzątać dom i wyprać zaświnione ciuchy jego właściciela. W końcu, mając już ponad dwadzieścia lat, Ragnhild zbuntowała się i przestała przyjeżdżać. Äiti przyjeżdżała dalej. Póki nie przeszkodziła jej w tym choroba.
Moje zgorzkniałe serce, pomyślała Ragnhild. I cóż mam z tobą począć teraz, gdy äiti i isä[2] już nie żyją? Virpi też już nie ma. Olle za to cieszy się najlepszym zdrowiem, pies mu mordę lizał. Nie mam zamiaru dzwonić do niego z wiadomością o śmierci brata.
Ale może Henry wcale nie umarł. Może leży gdzieś tam w środku, zachlany i zasikany.
Stała przed domem. W dalszym ciągu w kolorze czerwieni faluńskiej, choć po słonecznej stronie farba prawie zupełnie wyblakła. Äiti sfinansowała malowanie w ostatnim roku swego życia. Dach po północnej stronie wybrzuszył się do środka jak hamak. Spod okapu pięły się ponadpółtorametrowe patyki i minęło trochę czasu, nim Ragnhild zrozumiała, że to rząd brzózek, które zapuściły korzenie w próchnicy powstałej w rynnie, ponieważ nikt nigdy tej rynny nie czyścił.
Stodółki na łąkach stały na swoim miejscu, ale już bez drzwi, z nawianym śniegiem. Zionące czarnymi otworami, rozdziawionymi w bezgłośnym krzyku, wyglądały jak mroczne, zataczające się istoty. Kiedyś, w innym życiu, wznosiły się na łące zadbane i pełne pachnącego, suchego siana. Bawiła się tam z Virpi. Budowały szałasy i w słabym świetle, które sączyło się przez szpary między balami, czytały książki dla dziewczynek. Skakały po sianie, chociaż to było zakazane.
Teraz całe gospodarstwo się przygarbiło. Przedwcześnie postarzałe, zapadło się w brzydotę.
Oby Henry już nie żył, pomyślała Ragnhild. W przeciwnym razie będę go musiała w końcu zabić.
Podwórze było w miarę dobrze odśnieżone. Tu i ówdzie żółte ślady sików.
Psa? – pomyślała. Czy brata?
Na ganku otrzepała śnieg z butów. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Gdy je otworzyła, fetor uderzył ją niczym pięść. Szczyny. Popijawa. Syf.
Lata pracy w pielęgniarstwie przyszły jej w sukurs. Oddychając przez usta, weszła do środka.
– Henry! – zawołała.
Cisza. Niewielka sień prowadziła do kuchni. Podłogi, zarośnięte nieczystościami, nie zdradzały swej pierwotnej barwy. Firanki wisiały workowato, rozmiękczone brudem. Parapety były pokryte stosikami martwych much, okna – pokropkowane ich odchodami. Przy zlewie zalegały opakowania po gotowych potrawach, z nadpsutymi resztkami. Puste butelki i puszki po piwie były dosłownie wszędzie.
Pod blatem kuchennym, gdzie kiedyś planowano montaż zmywarki, leżał zdechły szczur. Na wpół zjedzony. Przez swoich pobratymców? A może psa? Na podłodze stały dwa puste półmiski.
Koirariepu, pomyślała Ragnhild. Biedny pies. Żyć i przeżyć w takich warunkach... Musiał się przyzwyczaić do dłuższych okresów bez karmy, z pewnością nauczył się zjadać to i owo.
Zagwizdała w stronę piętra, ale żaden pies nie dał o sobie znać.
A potem weszła do największej izby. I tam znalazła Henry’ego.
Leżał na sofie na plecach. Nieruchomy. Z twarzą odwróconą w stronę oparcia. Niewielkie ciało, podobne do resztek kila i wręgi wysłużonej łodzi, znalezionej w zaroślach nad rzeką. Ragnhild podeszła bliżej. Nie odnotowała oddechu. Gdy zobaczyła twarz brata, nie miała wątpliwości, że ten nie żyje. Ledwie go poznała, taki był skudłacony i zapadnięty. Skóra w kolorze śmierci. Zimna w dotyku.
Ragnhild też zrobiło się zimno, poczuła się jakby nieżywa. Mokre ubrania wyssały z niej ciepło. Usiadła na stole obok.
Wsunęła rękę do kieszeni, by wyłowić telefon. Musi zadzwonić po karetkę. Nie, lepiej od razu do zakładu pogrzebowego, to tylko marnotrawstwo zasobów, gdy wiadomo, że on nie żyje. No i powinna zatelefonować do Ollego, zostało ich teraz dwoje; rodzeństwo mieszkające w tym samym mieście, niemające ze sobą kontaktu. Odezwała się w niej stara złość, niczym fale w ciemności. Henry i Olle. Zgarnęli spadek, gdy zmarł isä, a jej nakazali zająć się äiti i pogrzebem.
Zadzwonię, pomyślała. Ale jeszcze nie teraz. Muszę przez chwilę zatrzymać się w tym wszystkim, w samotności. Gospodarstwo, wspomnienie matki i ojca. Henry, Virpi i Olle. Życie, które tutaj miałam i straciłam. Nikt nie wie, że przyjechałam. Jakie to ma znaczenie, że zadzwonię godzinę później. No i pies, muszę go znaleźć.
Wstała. Nagle poczuła, że najważniejsze to odszukać tego biedaka. Jeśli jeszcze żyje.
Zastanawiała się przez chwilę nad kuchnią. Pomyślała o tym, że obcy ludzie wejdą tu, by zabrać zwłoki, i zobaczą jej rodzinny dom w stanie rozkładu.
Ale to rozkład Henry’ego, powiedziała do siebie. Nie mój. To nie jest mój wstyd. Odmawiam.
A mimo to pootwierała okna, próbując wywietrzyć wnętrza. Obeszła cały dom w poszukiwaniu psa.
Otworzyła nawet szafy. Pokoje na piętrze były puste; na podłodze leżały tylko trzy materace, co wydało się jej zadziwiające. Czyżby nocowali tu jego kumple od flaszki? Nigdzie ani śladu psa.
Uciekła na świeże powietrze. Stojąc na ganku, brała głębokie oddechy.
Pomyślała, że rozejrzy się za jakąś łopatą, żeby wynieść truchło szczura. To może zrobić. Ale posprzątać resztę? Nie ma mowy!
Ragnhild nawoływała i gwizdała. Dojrzała w śniegu zagłębienia, które mogły być śladami psa. Albo lisa? Przy tak ciepłej pogodzie tropy zmieniają charakter i trudno je rozpoznać.
Dobrnęła przez śnieg do stodoły, otworzyła stary wychodek, drewutnię, schowki i inne szopy. No, gdzież on trzymał szuflę do śniegu?
Stwierdziła, że w zagrodzie nie ma nic wartościowego, same rupiecie. Tak zwani koledzy Henry’ego już dawno powynosili stąd wszystko, co mogło się przydać, z jego pozwoleniem lub bez. Przed domem stał skuter śnieżny. Henry zachował też czterokołowiec i łódź, bo bez nich nie miałby dostępu do alkoholu. Ale traktor, piły motorowe, kombajn zbożowy, wszystko już dawno zniknęło. Przepite.
Obok wychodka, w wodzie kapiącej z dachu, tajał wysłużony telewizor.
Żal nad rozpadem, nad tą masą śmieci, ostre słońce, w którym niemal nie dało się otworzyć oczu, wszystko to sprawiło, że poczuła się nieziemsko zmęczona.
Muszę się na moment położyć, pomyślała.
Tylko gdzie? Na jednym z tych materaców na poddaszu, gdzie polegiwali jego plugawi kumple? Nigdy w życiu! To już raczej w korytarzu gnojowym w oborze.
W oborze! Tak, tam powinna być jakaś łopata, pomyślała. Zadzwonię wszędzie, gdzie trzeba, ale najpierw wyniosę tego szczura. Drzwi do obory były zatarasowane leżącym przed nimi śniegiem. Zsunął się z dachu, twardy jak beton. Wspierając się o ścianę, Ragnhild zaczęła intensywnie kopać. Zatrzymała się w połowie ruchu. Ze środka dochodził jakiś odgłos. Coś się poruszyło, zachrzęściło.
Próbowała kopniakami rozmiękczyć zlodowaciałą bryłę, aż rozbolały ją palce u stóp. Zmieniła nogę.
To jej starszy brat, Olle, namówił isä i äiti, żeby przepisali gospodarstwo na Henry’ego. Najpierw Henry wpadł w złe towarzystwo. Imprezował w Tärendö, Pajali i Kirunie. Pojawiał się w domu, gdy potrzebował pieniędzy i niechętnie pomagał w zagrodzie. „Robię tu za parobka”, narzekał, gdy raz na jakiś czas ruszył palcem. Nikogo i niczego nie darzył szacunkiem. Nie miał go ani dla szkoły, ani dla kościoła i pastora, dla cudzej własności, pracy i krewnych. Nawet dla isä, którego lekceważąco zaczął nazywać faari[3].
– Jeśli Henry przejmie gospodarkę, to poczuje większą odpowiedzialność – tłumaczył rodzicom jego starszy brat.
Na äiti i isä ciążyło poczucie winy wobec młodszego syna. Jako dziecko dostał zapalenia ucha. To było akurat w czasie sianokosów i pojechali z nim do lekarza zdecydowanie za późno. Słuch został bezpowrotnie uszkodzony i Henry często narzekał na nieustanne piszczenie w głowie. Nauczyciel był niecierpliwym typem, który często prztykał go w ucho, ponieważ chłopiec nie słuchał.
Ollemu powiodło się znacznie lepiej. Pracował jako brygadzista w kiruńskiej kopalni, choć dopiero co skończył dwadzieścia lat. Obiecał załatwić robotę dla isä.
– W warsztacie naprawczym potrzebują takich złotych rączek jak ty – przekonywał.
W końcu isä się zgodził. Zabrnął bowiem z Henrym w ślepy zaułek. Kłótnie i groźby nic nie pomagały. A z domu nie mogli go wyrzucić, bo przecież nie miał się gdzie podziać. Możliwości pracy i szanse przychodziły i przepadały, zmarnowane. A isä już wtedy zaczął odczuwać biodro. Podjęto więc decyzję.
Wierzyli, że będzie lepiej, myślała teraz Ragnhild. Wypłata, urlop, mieszkanie.
Virpi, która wtedy skończyła siedem lat, trajkotała o placu zabaw za blokiem. Jeszcze go nie widziała, ale w opowieściach już jawił się jako baśniowa kraina. Tylko Ragnhild płakała, przeciwna przeprowadzce. Aż äiti straciła cierpliwość.
– Heitä nyt, przestań! Zamiast tylko o sobie, pomyśl o innych. Tata nie jest już młodzieniaszkiem. Nie ma siły pracować na gospodarce. Wszystkim nam będzie łatwiej. A tobie bliżej do koleżanek.
Dzień przeprawy przez rzekę. Lody puściły kilka dni wcześniej. Wypuszczono krowy na pastwiska. Liście brzóz przypominały mysie uszka. Mieszkanie w Kirunie było umeblowane i gotowe. Czekało na nich. Ragnhild pobiegła do lasu z suczką Villą. Las na wyspie nie był duży, dochodziły więc do niej bez problemu płacz i nawoływanie Virpi znad rzeki. Ale zupełnie się tym nie przejmowała. Ukryta pod świerkiem, po jakimś czasie usłyszała kroki isä, zdecydowane i niecierpliwe. Wystarczyło, że zawołał, a Villa zaszczekała radośnie, zdradzając kryjówkę.
Isä chwycił córkę za ramię i pociągnął za sobą, nie zważając na płacz i opór. Villa towarzyszyła im do samego brzegu. Ale nie pozwolono jej wskoczyć do łodzi. Nie spuszczając domowników z oczu, położyła się na pomoście i rozpoczęła czekanie na ich powrót.
Ragnhild ocknęła się z zamyślenia. Spostrzegła, że odkopała wszystek lód sprzed drzwi obory. Leżał wokół jej stóp niczym skruszone szkło. Przekręciła okazały klucz w zamku.
– Villa – zawołała cicho, wchodząc do środka.
To nie miało znaczenia, jakim imieniem nawołuje psa. Przecież nie wiedziała, jak się wabi.
Minęło trochę czasu, nim wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Wewnątrz nic się nie zmieniło. W półmroku rozróżniła boks dla konia i pięć mniejszych stanowisk dla krów. Wciągnęła powietrze nozdrzami. Jak to możliwe, że po tylu latach ciągle unosi się tu zapach bydła? Górskie krowy pojawiły się przed nią jak żywe. Bezrogie łby, kędzierzawe ogony, mądre brązowe oczy. Ostatni koń, Liinikkö, odszedł na wieczne łąki, gdy Ragnhild miała dziewięć lat. Ale krowy zostały w gospodarstwie, gdy rodzina przeprowadziła się do miasta. I teraz znów niemal czuło się ich obecność. Majros, Punakorva, Mansikka, Virrankukka i Sköna. Odgłos ich przeżuwania. Ciepły oddech odczuwalny na skórze. Dźwięk mleka strzykającego z wymion w ściankę wiadra. Dzwonek separatora w dojarni.
Nagle coś się poruszyło w starym cielętniku. Pies. Błyszczące czarno ślepia. Przypominał Villę. Jak to możliwe? Wiejski mieszaniec o cechach jämthunda i elkhunda szarego. Czarne kontury szpiczastych uszu, biała krawatka zakończona gwiazdką. Dokładnie jak u Villi.
Ragnhild zawołała w ten sam sposób, w jaki przywoływano psy, gdy była dzieckiem, krótkim tjö! Nie podszedł. Zrobiła więc parę kroków w przód.
Kiedy zbliżyła się do ogrodzenia, pies zacharczał ostrzegawczo i cofnął się do kąta. Z podkulonym ogonem, uszami położonymi po sobie i podniesionymi wargami zaczął złowieszczo warczeć.
Ragnhild zatrzymała się u wejścia.
Bito go, pomyślała. Nauczył się, że na ludziach nie można polegać.
Rozejrzała się, by zrozumieć, jak się tutaj dostał, przecież drzwi były zamknięte.
Dostrzegła okienko do wyrzutu obornika. Otwarte, ale zasypane zlodowaciałym śniegiem, z widocznymi śladami pazurów. To jasne, że zwierzę wślizgnęło się tą drogą. A potem lodowy blok zsunął się z dachu i zatarasował wyjście. Pies nie dałby rady się przekopać. Może przeprowadzał się tutaj z domu, gdy Henry za dużo pił. Jadał nornice i śnieg, gdy pan zapominał o karmie i wodzie.
– Słuchaj no – powiedziała miękkim głosem. – Jestem przyjazna. W każdym razie dla zwierząt.
Ściągnęła rękawiczkę, przykucnęła i wystawiła przed siebie dłoń, do powąchania.
– Villa – odezwała się ponownie.
Sekundę później pies ją zaatakował. Capnął za rękę. I błyskawicznie wybiegł przez drzwi z obory.
Ragnhild zaklęła, prostując nogi. Nie krwawiła. Nie poczuła nawet bólu w dłoni. Bardziej palił ją wstyd. Ależ się wygłupiła!
Rozumiem cię, pomyślała. Prawdę mówiąc, też taka jestem.
Pozostało jej zwabić go jedzeniem. Zdobyć zaufanie. Wyszła na podwórze. Ostre słońce i skrzący się śnieg sprawiły, że zmrużyła oczy. Po psie nie było ani śladu.
Musi znaleźć coś innego niż suchą karmę. Coś, czemu zwierzak nie będzie mógł się oprzeć. Przypomniała sobie stojące w dużym pokoju zamrażarki. Cały Henry! Skrzynie były z pewnością wypełnione leśnym ptactwem i łosiną; należnością od koła łowieckiego, polującego na jego włościach. Podczas gdy on sam żywił się gotowymi daniami z powodu braku kobiety w gospodarstwie.
Weszła znów do domu i w dużym pokoju podskoczyła na widok Henry’ego na sofie. Boże drogi, zupełnie o nim zapomniała! O jego martwym ciele.
Niezła ze mnie wariatka, przeszło jej przez myśl. Naprawdę nie jestem przy zdrowych zmysłach.
Powinna zadzwonić do zakładu pogrzebowego. Tylko jak oni go stąd wywiozą, skoro lód się załamuje? No i Olle, do niego też musi zadzwonić. Ale teraz pies miał najwyższy priorytet.
W najgorszym razie będzie próbował przeprawić się przez rzekę, zapadnie się w głębokim śniegu, ugrzęźnie. Umrze z głodu albo – znacznie osłabiony – zostanie zadziobany przez kruki i im podobne. Musi go złapać!
Zupełnie odruchowo podeszła do niewątpliwie najstarszej zamrażarki. Miała wprawę w gotowaniu jedzenia dla psów, również z mięsa dotkniętego oparzeliną mrozową.
Otworzyła przedpotopową zamrażarkę; aż dziw, że ciągle burczała. Była tak oszroniona, że ledwie dało się dojrzeć jej zawartość. Wewnętrzne ścianki wybrzuszały się lodem. Ragnhild zanurzyła rękę w skrzyni, trochę pogrzebała. Ku swojemu zdziwieniu wyciągała puste opakowania po panierowanej rybie, hamburgerach, klopsikach i tarcie z jagodami. Wyrzucała prastare kartony na podłogę. Zatrzymała się przy opróżnionej butelce keczupu.
– Noż kurde, Henry, coś ty...? – powiedziała z niedowierzaniem i odwróciła się do niego, jakby oczekując odpowiedzi.
Używał jej jako kosza na śmieci? – zastanawiała się, przewieszona przez kant zamrażarki. Ale w takim razie po co ją miał włączoną?
Grzebała coraz bardziej rozjuszona, omiatała wnętrze ze szronu i nagle dojrzała kraciasty materiał.
A to co?, spytała w myśli, nie przestając zgarniać szronu. To przecież rękaw koszuli.
Wkładał ubrania do zamrażarki? Czyżby pod koniec dopadła go demencja? Splątanie? Delirka?
Dłoń bolała od zimna. Ragnhild wsunęła ją pod pachę. A potem włożyła palce do ust, by je ogrzać. Cholera, jakie zimne! Powinna była robić to w rękawiczce.
Odsunęła się na bok, by światło lampy pod sufitem dotarło do wnętrza skrzyni.
Z narastającym przerażeniem zrozumiała, że nie musi nic więcej omiatać. Ponieważ w rękawie koszuli tkwiło ramię, zakończone zeschniętą dłonią.
Nie krzyczała. Nie cofnęła się gwałtownie. Wyjęła palce z ust i czekała na falę mdłości, która nigdy nie nadeszła. Splunęła na podłogę, splunęła jeszcze raz, i jeszcze raz.
A potem wybrała numer 112. Wyjaśniła sytuację. Że znajduje się na wyspie z dwoma trupami w tym samym pokoju. Tak, dobrze pani zrozumiała. Musiała powtórzyć to jeszcze raz. Rzeka Torne, wyspa, jeden trup na sofie, drugi w zamrażarce skrzyniowej.
Niepokoił ją fakt, że mówi z takim spokojem. Że to wszystko brzmi jak opowieść szalonej, że nikt jej nie uwierzy. Próbując uwiarygodnić swój opis, rzuciła:
– Jeśli będzie pani rozmawiać z policją w Kirunie, to proszę poinformować prokuratorkę Rebekę Martinsson. Bo ten leżący na sofie to jej wuj, Henry Pekkari. A ja jestem jej ciotką.
Momentalnie pożałowała.
Kobieta z centrum powiadamiania ratunkowego dopytywała:
– Przepraszam, nie dosłyszałam. Kogo mam powiadomić?
– Nikogo. To nieważne.
Córka Virpi tak czy owak zostanie poinformowana. A Ragnhild za żadne skarby nie chciała mieć z Rebeką Martinsson do czynienia.
PROKURATORKA REBEKA MARTINSSON stała przy swoim podwyższonym biurku, gdy komisarz Tommy Rantakyrö wsunął głowę do jej gabinetu.
– Ojojoj, co za ciężkie westchnienia! – skomentował.
Rebeka wyszczerzyła zęby. Nie zdawała sobie sprawy, że wzdycha.
– To oznaka starości – odparła. – Coraz bardziej upodabniam się do mojej babci. Ona cały czas wzdychała. I to były rzeczywiście westchnienia w rodzaju: oby Pan nasz przyszedł i uwolnił mnie z tego świata.
Tommy się zaśmiał i postawił na biurku papierową torebkę.
– Podwieczorek – wyjaśnił. – Kulki witariańskie. Jedne z lukrecją, a drugie z imbirem i cynamonem. Leczą nadmierne wzdychanie.
– No tak! Czyli Pan nasz nie musi mnie jeszcze uwalniać.
– W każdym razie nie w ciągu najbliższej godziny.
Powąchała z wdzięcznością łakocie w torebce, by sprawić mu radość. Tommy był miły. Rebeka robiła, co mogła, żeby odwdzięczyć mu się tym samym. Opuszczony przez dziewczynę dwa miesiące temu, niestrudzenie odgrywał rolę najlepszego i najbardziej opiekuńczego kolegi. Ciągle robił za szczeniaka zespołu. Było w tym coś smutnego, że poniekąd nigdy nie dorósł. Odkąd dziewczyna z nim zerwała, a Sven Erik przeszedł na emeryturę, często zachodził do prokuratury, żeby pogadać. Zatrzymywał się ciut za długo, Rebeka zawsze czuła się zmuszona wypraszać go: „Słuchaj, teraz to już muszę...”.
– Jak ci idzie z bilansem? – zapytał, skinąwszy głową w kierunku sterty papierów na biurku.
Rebeka wydała kolejne babcine westchnienie i szukając pomocy, uniosła ręce ku siłom wyższym. Tommy westchnął jeszcze donośniej. Oboje zaśmiali się ze wspólnego żartu, który właśnie wykreowali.
Zwierzchnik Rebeki, Alf Björnfot, do zaległego urlopu płatnego dołączył dwa miesiące bezpłatnego i wyruszył na Alaskę. Podróż marzeń w towarzystwie dorosłej córki. Podglądanie niedźwiedzi i łowienie łososi.
Kolega Rebeki, prokurator Carl von Post, został tym samym p.o. szefem prokuratury rejonowej. Ostatniego dnia przed urlopem Björnfot wszedł do gabinetu Rebeki i powiesił na tablicy ogłoszeń samoprzylepną karteczkę z napisem: NIE DRAŻNIĆ SIĘ. To miał być żart, lecz nie do końca.
– Żyj w zgodzie z Carlem – powiedział Björnfot. – Wiem, że nie należy do twoich ulubieńców, ale to on ma więcej przepracowanych lat i dlatego muszę go mianować p.o. Nie chcę, żeby ktoś spieprzył mi podróż, wydzwaniając z awanturami.
– Nigdy by mi nie przyszło do głowy, żeby do ciebie dzwonić z awanturami – odpowiedziała Rebeka. – A taką karteczkę to powinieneś przykleić w gabinecie Posta!
– Wiem – odparł Björnfot. – Tylko że on jest, jaki jest. Karteczki mu nie pomogą. I z pewnością będzie cię prowokował i drażnił. Ale musisz wytrzymać. Bo jeśli będziesz się go czepiała, to on nie odpuści i znajdzie mnie nawet wtedy, gdy zaszyję się w jakiejś zasranej dziurze na bezludziu. No, więc powstrzymaj się, proszę.
Splótł ręce jak do modlitwy i wyciągnął je ku prokuratorce. Po czym opuścił budynek. Ale jeszcze zanim zatrzasnęły się za nim drzwi wejściowe, von Post, w roli p.o. szefa prokuratury rejonowej, obciążył Rebekę nowymi obowiązkami. Położył na jej biurku cały stos postępowań przygotowawczych prowadzonych przez policję. Ponad sto pięćdziesiąt spraw. Większość dotyczyła drobnych kradzieży, oszustw na internetowych platformach handlowych i prowadzenia pojazdu w stanie nietrzeźwości. Rebeka miała teraz zdecydować, czy wniesie akt oskarżenia, a jeśli tak, to jej obowiązkiem będzie odfajkowanie ich przed sądem. Tak zwany bilans. Morderczo nudna i samotna praca.
– No więc, jak ci idzie? – spytał Tommy Rantakyrö.
Rebeka zacisnęła zęby. Od trzech tygodni była przykuta do biurka. Nie przygotowała się na to, że tak bardzo będzie jej dokuczać samotność. Von Post nie tylko nałożył na nią bilans postępowań policji, ale też odebrał prowadzone przez nią wcześniej dochodzenia. Żeby się mogła „skoncentrować na bilansie”. Nie protestowała. Karteczka przylepiona przez Björnfota przyświecała jej niczym przykazanie boskie.
Ponieważ nie miała teraz własnych dochodzeń, nie wpadał do niej żaden policjant, żeby przedyskutować kolejne kroki w postępowaniu przygotowawczym. A ona też nie miała powodów, by przychodzić do nich po ostatnie doniesienia albo żeby przekazać nowe dyrektywy. Telefon milczał jak zaklęty.
Powinnam być bardziej wdzięczna Tommy’emu, pomyślała. Troszczy się o mnie. Dlaczego człowiek nie docenia tych, którzy faktycznie troszczą się bardziej niż inni?
– Przygotowuję nadwyżkowe rozprawy – odparła. – Zaczynam w poniedziałek. Może uda się nam skazać paru łobuzów.
– Dobrze dla statystyki – powiedział Tommy.
Dobrze dla statystyki von Posta, pomyślała Rebeka.
I właśnie gdy ta myśl przelatywała jej przez głowę, z korytarza dało się słyszeć kroki prokuratora. Kilka sekund później pojawił się w drzwiach. Zmierzwione po chłopięcemu włosy, odprasowana koszula i zero skłonności do wystającego brzucha.
– Serwus, Tommy! – przywitał policjanta przyjaznym tonem i może ciut za mocno klepnął w plecy. – Jak ci idzie, Martinsson?
Rebeka zastygła w bezruchu. Znów odczuła różnicę między sobą a von Postem albo raczej między sobą a klasą wyższą. On był miły jak gospodarz programu zarówno dla wrogów, jak i dla sojuszników. Jej zaś trudno było skrywać prawdziwe uczucia. Stawała się małomówna i bez polotu, kark jej sztywniał, usta się zaciskały. Nielubianym osobom nie patrzyła w oczy. Gardziła sobą, ponieważ nie umiała grać kogoś, kim nie jest. Skazana na rolę duchowej słabeuszki.
Carl von Post posłał jej znaczący uśmiech. Nie miał nic przeciwko temu, że Rebeka go nie cierpi. Bawiło go wręcz, że nawet nie odpowiedziała mu na pytanie.
– Jak tam z mrożonkami? – zwrócił się do Tommy’ego.
– Ze zwłokami w zamrażarce? Spoko. Zamówiliśmy helikopter, któremu w końcu udało się wylądować. Zabrał i zamrażarkę, i tego gościa, który leżał martwy na sofie.
– Co? – wybuchnął von Post. – Dwa truposze? Morderstwo?
– Nic jeszcze nie wiemy. Obaj są u medyka sądowego i Pohjanen odezwie się, jak tylko będzie miał coś do powiedzenia.
– Świetnie. Z każdą nową informacją przychodźcie teraz do mnie, bo Martinsson jest zawalona...
– Tak, wiem – przerwał mu Tommy. – Dlatego przyszedłem z odrobiną słodyczy, żeby ją rozweselić. Ma do przekopania zajebisty stosik.
Usta von Posta rozciągnęły się w jeszcze szerszym uśmiechu.
– Mhm, to przekopywanie dobrze jej zrobi. Nie doszła do swej posady w prokuraturze zwykłą drogą. Ja musiałem najpierw zrobić aplikację prokuratorską, dziewięć miesięcy, a potem harować dwa lata jako asystent prokuratora. No, więc brakuje jej pewnych podstaw.
Rebeka wpatrywała się w von Posta z zaciśniętymi ustami. To, kurwa, niesamowite, że – raz – mówi o niej, jakby jej tu nie było, a dwa – z jego tłumaczenia mogłoby wynikać, że ona ma gorsze kwalifikacje do tej pracy niż on. W rzeczywistości było dokładnie odwrotnie i von Post doskonale o tym wiedział. Zgadywała, że w bezsenne noce męczy go świadomość, że to właśnie Rebeka dla tej prokuratorskiej roboty zrezygnowała z jego wymarzonej posady adwokata w firmie Meijer & Ditzinger. I jest przekonany, że przyjęliby mnie tam z otwartymi ramionami, gdybym tylko chciała wrócić. Ale ja sama nie jestem tego taka pewna, pomyślała.
– No, to nie będziemy ci przeszkadzać – zwrócił się do Rebeki i spojrzał porozumiewawczo na Tommy’ego.
Lecz ten nie zbierał się wcale do wyjścia. Rebeka wyłowiła jedną kulkę z torebki.
– Podzielimy się? – zapytała kolegę.
Von Post zniknął w korytarzu.
– Niezły z niego skur... – zaczął Tommy.
Rebeka znów zacisnęła zęby.
Tylko nie narzekaj, upomniała siebie samą.
Na początku, zaraz po wyjeździe Björnfota, nie mogła przestać mówić o von Poście. O tym, jakim jest skurwielem. Nazywała go von Chujpostem. Policjanci przychodzili do niej, by obejrzeć osławioną karteczkę na tablicy ogłoszeniowej. Ukuła określenie „postój Chujposta”.
Po jakimś czasie zrozumiała, że kolegom znudziło się wałkowanie tego samego tematu. A jej trudno było przestać. Postanowiła, że ograniczy się do odpowiedzi: „Dobrze”, gdy ktoś zapyta, co u niej. Że będzie mówić tylko o przyjemnych sprawach. Ale już po kilku zdaniach słyszała siebie samą, jak powraca do chujpościanego szczura. Jakby ktoś na nią czary rzucił.
Czuła się rozżalona i przygnębiona. Policjanci przechodzili obok jej gabinetu w drodze do von Posta. Podejrzewała, że szepczą między sobą, że przecież z nią też nie mają lekko. Wystarczy spojrzeć na to, jak potraktowała ich kolegę, Kristera Erikssona.
Przez półtora roku była z Kristerem w czymś, co chyba powinno się nazwać związkiem.
Ale cały czas mówiła: „Nie jesteśmy parą”. On powtarzał z uśmiechem: „Nie jesteśmy”. A potem całował jej włosy i wyciągał do lasu, na ryby, do łóżka. Chciał więcej. Ona chciała mniej. A później wszystko spaprała. To ona była szują. Wszyscy o tym wiedzieli.
Kiedy Krister zatrzasnął drzwi, wróciła do Månsa Wenngrena. On też chciał mniej. Byli przyjaciółmi, a seks traktowali jako bonus. On już nie namawiał jej do znudzenia, by wróciła do Sztokholmu. Chociaż dalej uważał, że jest lekko stuknięta, z tą swoją wolą pracy w kiruńskiej prokuraturze. „Kiedy złożysz wypowiedzenie?” – pytał. – „Kiedy Chujpost powie, że w zakres twoich obowiązków wchodzi sprzątanie ubikacji?”
Wróciła do teraźniejszości i odpaliła dla Tommy’ego najszerszy uśmiech, na jaki teraz było ją stać.
– Kij mu w oko – powiedziała wesołkowato. – Jezu, jakie pyszne te kulki. Podzielimy się jeszcze jedną? A co to za zwłoki znaleźliście w zamrażarce?
– Na razie nie wiem, wygląda na to, że ten ktoś leżał tam bardzo długo.
– Poćwiartowany?
– Nie, najwyraźniej nie. Szkoda, że nie będziesz prowadziła postępowania przygotowawczego, von Post jest napalony jak fiks.
– Ach, tak. No to bawcie się dobrze ze zmrożonym morderstwem. Nie myślcie o mnie, gdy będę przyskrzyniać drobnych złodziejaszków, grafficiarzy i piratów drogowych.
– Jesteś niesamowita! – Tommy nie krył podziwu w głosie. – Wiesz, że wszyscy tak uważamy.
– Wszyscy, oprócz jednej osoby.
I błyskawicznie dodała:
– Ale ja się nie przejmuję.
Grzebała w papierowej torebce z przesadnym zainteresowaniem.
– Ona to przeboleje – powiedział Tommy. – Przecież znasz Mellę.
Rebeka znieruchomiała nad torebką z kulkami witariańskimi.
– Mella? – spytała.
– O, kurde, ty miałaś na myśli von Posta...
Tommy uciął w pół zdania i skierował wzrok ku karteczce na ścianie.
– Mella! – wybuchnęła Rebeka. – Czy to znaczy, że Anna Maria jest na mnie wkurzona? Dlaczego?
– Daj sobie spokój – prosił. – Myślałem, że była się u ciebie poskarżyć. Błagam, zapomnij o tym, co powiedziałem.
– Ale cóż ja jej, kurza dupa, zrobiłam? – zapytała wzburzona. – Przecież nie widziałyśmy się od...
Rzuciła torebkę na stół i podeszła do drzwi.
– Nie musisz nic więcej mówić. Sama się dowiem.
I ruszyła szybkim krokiem wzdłuż korytarza.
Tommy Rantakyrö rozważał przez moment, czy za nią nie pobiec, ale postanowił sobie odpuścić.
– Jadę do domu – powiedział głośno. – Za chwilę tu pierdyknie!
Komisarz Anna Maria Mella wcisnęła przycisk w jadalnianym ekspresie do kawy. Zaskoczył niczym krajzega. Kiedy kubek się napełnił, na wyświetlaczu zajaśniało wezwanie: Delektuj się!. Anna Maria wbiła wzrok w czerwone litery.
– Czy was to też doprowadza do szaleństwa? – zwróciła się do kolegów. – Automat nie będzie mi tu, kurde, mówił, kiedy mam się rozkoszować. Delektuję się, kiedy mam ochotę.
Komisarz Fred Olsson i dwójka nowych w uniformach, którzy już usiedli, parsknęli zadowoleni.
– To jak ten chłopak, którego kiedyś miałam – mówiła dalej, zachęcona ich śmiechem. – Kiedy byliśmy, jak by to powiedzieć... w intymnej sytuacji, on cały czas nawijał: Delektuj się! Deleeeektuj się! A człowiek myślał: Jak się trochę lepiej przyłożysz do roboty, to się podelektuję, okej?
Zgarnęła jeszcze jeden wybuch śmiechu i poczuła się trochę nieszczera. Historia była wprawdzie autentyczna, ale można było odnieść wrażenie, że Anna Maria miała facetów na pęczki i że to wszystko wydarzyło się stosunkowo niedawno. Prawda była taka, że spała z innym mężczyzną niż Robert właśnie ten jeden jedyny raz. Miała siedemnaście lat, kiedy się rozstała z Robertem. Była nieszczęśliwa i pijana, Jalle raczej tylko pijany. Chodził do zawodówki transportowej w Kirunie i wynajmował pokój z osobnym wejściem. Tydzień później pogodziła się z Robertem i znów byli razem. Byli ze sobą od zawsze. Po jakiego grzyba wyciąga teraz tego Jallego? Jakżeż on miał na nazwisko...? Na szczęście zapomniała.
– Co jest z tymi wszystkimi aparatami? – odezwał się jeden z nowych mundurowych, Karzan Tigris.
Zaczął u nich jako asystent półtora miesiąca temu i miał popularne konto na Instagramie, gdzie pisał o ukochanym zawodzie policjanta; publikował zdjęcia, na których pije „poranną kawę gliniarza” albo stoi na rękach w pełnym rynsztunku. Anna Maria uważała, że Karzan ma wygląd ucznia gimnazjum. Ale teraz często miała takie wrażenie. Lekarze, nauczyciele, pastorzy, ciężko ich było traktować poważnie. Wiele z tych osób wyglądało tak, jakby jeszcze nie wolno im było prowadzić motoroweru[4]. Dziwne.
Karzan mówił dalej:
– Każda maszyna dźwięczy i dzwoni. Taka pralka na przykład pipczy, by oznajmić, że pranie gotowe. I nigdy nie przestaje! Człowiek nie może nastawić prania, kiedy chce iść spać.
– Są pewnie technicy, którzy dokładają te wszystkie bajery, bo po prostu mogą – dodała druga z nowych, Magda Vidarsdotter.
Pochodziła z Flen, była bezdzietna, ale miała konia, którego trzymała w Jukkasjärvi. Też asystentka, lecz niezupełnie zielona. Pracowała wcześniej w Eskilstunie, ale przeprowadziła się na daleką północ dla przyrody. Potrafiła rozmawiać z Rebeką o koniach i psach tak długo, że czasami Anna Maria zastanawiała się, czy nie pracuje na farmie. W każdym razie modliła się do bogów, żeby Vidarsdotter i Tigris zostali w Kirunie na dłużej.
– A jak, myślicie, będzie wyglądała przyszłość, gdy technika AI potanieje? – kontynuowała Magda. – Może tak: „Cześć, Anno Mario. Twój poziom kortyzolu jest wyższy niż normalnie. Weź trzy głębokie oddechy. Zapytaj siebie samą, czy naprawdę potrzebujesz kawy”.
Ostatnie zdania wypowiedziała, naśladując skomputeryzowaną mowę. Słowa bez wyrazu, nienaturalne pauzy i jasny głos z rodzaju tych nawołujących do samoafirmacji.
Anna Maria śmiała się odrobinę dłużej, bo Magda zazwyczaj była dość małomówna. Teraz zaczęła się rozkręcać. A oni wszyscy zaczęli tworzyć stado niczym ujadające radośnie psy. Anna Maria to solidna samica alfa. Mieli naprawdę dobre szanse na zgrany zespół, choć niełatwo było wypełnić pustkę po Svenie Eriku Stålnackem.
No i to osobliwe uczucie, że teraz jest w grupie staruszką. Czuła się jak dwudziestka, dopóki Sven Erik nie przeszedł na emeryturę.
– Jak cię nie będą wychowywać własne dzieci, to ich rolę przejmą sprzęty gospodarstwa domowego – skomentowała, udając zrezygnowanie. – Można sobie tylko życzyć...
Koledzy nigdy się nie dowiedzieli, czego Anna Maria by sobie życzyła, ponieważ w drzwiach stanęła Rebeka. Jej twarz bez wyrazu wskazywała na to, że sytuacja jest dość niebezpieczna.
Anna Maria momentalnie poczuła, jak stężenie kortyzolu w jej krwi wzrasta i przekracza normę. Żaden ekspres do kawy nie musiał jej o tym informować.
– Siemasz, Martinsson – zawołał beztrosko Fred Olsson, zupełnie nieczuły na gęstniejącą atmosferę.
Rebeka Martinsson skinęła lekko głową, by od razu przejść do rzeczy.
– Masz coś do mnie? – zapytała Annę Marię. – Tommy się wygadał.
Policzki Melli zapłonęły. Tommy, cholera jasna! Po jakiego grzyba chodzi paplać do Rebeki? Czuła na plecach spojrzenia kolegów.
– Owszem – odpowiedziała. – Pójdziemy do mojego gabinetu?
– Możemy porozmawiać tu i teraz. Wygląda na to, że dyskutowałaś już ze wszystkimi oprócz mnie.
– No, nie do końca... Wczoraj się trochę wkurzyłam i powiedziałam Tommy’emu, że...
Przerwała i zaczęła od nowa.
– Chodzi o Eivor Simmę!
Rebeka uniosła pytająco brwi.
– Kradzież szczególnie zuchwała! – wyjaśniła Anna Maria. – Jedna z moich spraw, która wylądowała na twoim biurku. Kobieta ma osiemdziesiąt jeden lat. Okradziono ją w supermarkecie Coop na Trädgårdsgatan. Jakiś gość zapytał ją: „Czy to jest ten ryż, którego używa się do gotowania kaszki?” i podczas gdy ona mu odpowiadała, jego kumpel zwinął jej portfel z torebki, która stała w wózku sklepowym. Wczoraj Eivor Simma zadzwoniła i powiedziała, że dostała list, podpisany przez ciebie, że nie zostanie wniesiony akt oskarżenia.
– No i?
– To wydało mi się dziwne. Kamera monitorująca zarejestrowała Humle i Dumle[5]...
– Wróblewskiego i Harjulę – poprawiła sucho Rebeka. – Doskonale pamiętam to postępowanie.
– ...kamera wyraźnie pokazuje ich, jak wychodzą razem ze sklepu w tym samym czasie, gdy była tam Eivor Simma – kontynuowała Mella. – W trakcie okazania z fotografii kobieta wskazała na Harjulę.
– No i właśnie o to okazanie chodzi. Dziesięć twarzy. Eivor Simma wskazała na fotografię Harjuli, która była jedyną nieostrą z tych dziesięciu. Ja też bym wybrała to zdjęcie. Każdy by tak zrobił. Materiał okazania nie spełniał wymogu wyłączenia jakiejkolwiek sugestii.
– I tak uważam, że powinien być wniesiony akt oskarżenia.
– Wiesz, że zdjęcie sprawcy nie może odstawać od pozostałych – tłumaczyła cierpliwie Rebeka i Anna Maria miała wrażenie, jakby znów siedziała w szkolnej ławce. – Obrońca od razu by to wyłapał i nie mielibyśmy najmniejszej szansy na skazanie winnych.
Mella zazgrzytała zębami. Sama sfotografowała Harjulę telefonem. No dobrze, może faktycznie za bardzo się spieszyła. Zdjęcie było trochę zamazane, nie zrobiła nowego. Ale, kurde, sprawa była oczywista i nie do podważenia. A teraz ona musi tu wysłuchiwać reprymendy w obecności nowych pracowników.
– Można się poczuć do dupy – powiedziała ze ściśniętym gardłem – kiedy Eivor Simma dzwoni do nas i trzeba jej wytłumaczyć, że nie zamierzamy oskarżyć tych skurczysynów. Choć na sto procent jesteśmy pewni, że są winni. Ta kobieta nie ma teraz odwagi wyjść na zakupy. To cholernie przygnębiające dla nas, policjantów. Takie rzeczy roznoszą się lotem błyskawicy. Może wiesz, że powstał o tym wątek na forum „Mieszkańcy Kiruny, którzy mają odwagę wyrazić swój pogląd”? To my dostajemy potem baty na mieście. Nic dziwnego, że ludzie plują na nasz widok i rysują nam karoserie samochodów. Czy to w ogóle ma jakiś sens, że zaczynamy postępowanie? Skoro wy tylko umarzacie!
– Aha, czyli teraz jesteśmy my i wy? A to twoje „tylko umarzacie”? Zdajesz sobie sprawę, że ze stu pięćdziesięciu dwóch postępowań akurat to jest jedynym, którego nie skierowałam do sądu? Nie zamierzam marnować pieniędzy podatnika i wnosić aktu oskarżenia dla sprawy z góry przegranej tylko dlatego, żeby ci poprawić samopoczucie.
– Nie to miałam na myśli – powiedziała Anna Maria, uważając, że mówi w miarę spokojnym i opanowanym głosem. – Nie chodzi o to, żebym miała lepsze samopoczucie. Chodzi o to, że każdy z nas jest częścią zespołu. I że przydałoby się nam trochę dobrej komunikacji.
Rebeka spojrzała na Annę Marię, jakby ta czytała na głos fragmenty taniego poradnika.
– Dobra – powiedziała. – Ja będę trenować komunikację. A ty się naucz obsługiwać aparat fotograficzny.
A potem obróciła się na pięcie i odmaszerowała korytarzem.
Fred Olsson i dwoje nowych mundurowych wstali od stołu i nagle zaczęło im się bardzo spieszyć, by zrobić dobry uczynek dnia: zgarnąć paru piratów drogowych. Zniknęli w mgnieniu oka.
Anna Maria została w jadalni sama. Automat do kawy wyłączył się ze smutnym gulgotem. Wyświetlacz pokazał jeszcze Miłego dnia!, nim zgasł.
Rebeka zamknęła drzwi do swojego gabinetu.
– Niech... was szlag trafi! Dokładnie wszystkich! – wykrzyczała przed siebie.
Myślała, że zaczynają się z Anną Marią kumplować, i to nie tylko w pracy. Ale w tym ostatnim okresie nadwyżkowych rozpraw prawie w ogóle się nie widywały. Mella miała urwanie głowy z nowymi policjantami i z rodziną. To zrozumiałe. Ale dlaczego nie przyszła bezpośrednio do niej z tą sprawą? Zamiast tego nadawała na nią za jej plecami. To takie nieuczciwe. Zrobić z niej wroga policji.
Miała ochotę coś kopnąć, może kosz na śmieci? Ale to się zupełnie nie opłacało, musiałaby potem sama po sobie posprzątać.
Miała ochotę wrócić do domu i oddać się bez reszty telewizyjnym serialom, ale przecież musiała skończyć robotę. Tyle tylko, że nie mogła zdzierżyć ani sekundy dłużej sama w tym pokoju.
Chwyciła odruchowo za telefon i wybrała numer Marii Taube. Pożałowała tego, gdy tylko przyjaciółka odebrała. Poczuła się zgrzytliwą zrzędą, która dzwoni co i rusz, żeby wylać swoje żale.
– Martinsson! – wykrzyknęła Maria Taube. – Myślałam, że już o mnie zapomniałaś. Ostatnio w ogóle ze sobą nie rozmawiamy.
Rebeka musiała się roześmiać.
– Rozmawiałyśmy wczoraj – powiedziała. – I przedwczoraj też. No i to zawsze ja dzwonię i wtryndalam się w twoje ważne życie.
– Nic takiego nie pamiętam – poskarżyła się Maria. – Czuję się pozostawiona samej sobie. Jak tam?
Rebeka powstrzymała chęć, by ponarzekać na zaistniały stan rzeczy. Wiedziała, że Maria powie wszystko, co ona chce usłyszeć. Że Anna Maria postąpiła niewłaściwie. Że von Post to kompletne zero, podobnie jak cała jego rodzina. Bo Maria dobrze ją zna. Obwieściłaby Rebece, że ma definitywnie za wysokie kwalifikacje, by pracować w tej podbiegunowej dziurze, i że trudno pojąć, dlaczego nie zajmuje się sprawami podatkowymi w prokuraturze regionalnej.
A jednocześnie Rebeka wyczułaby w głosie Marii, że ta nie spuszcza wzroku z ekranu komputera, że rozmawiając z nią, pracuje. W połowie zdania Maria powiedziałaby, że zadzwoni do niej później, bo teraz ma zebranie albo setkę pilnych maili do wysłania.
Potem Rebeka czułaby się odrzucona, zdjęta palącym wstydem, że jest tylko upierdliwą nudziarą w potrzebie. A poza tym myślałaby o tym, że dawniej Maria zawsze nakłaniała ją do powrotu do Sztokholmu i biura. Teraz już nie namawia. Rebeka zrozumiała dlaczego. Po prostu nie było dla niej miejsca w firmie Meijer & Ditzinger. Ten pociąg dawno odjechał ze stacji.
Weź się w garść, napomniała samą siebie i postawiła na rolę wesołka.
– Tutaj to się dzieją rzeczy! Towarzystwo Przyjaciół Kurravaary zakupiło defibrylator. Teraz musimy zwołać dodatkowe zebranie, żeby ustalić, gdzie go umiejscowić. No i praca wre na budowie nowego ratusza.
– To przecież chore, ta przeprowadzka całego miasta – powiedziała Maria Taube. – Musimy kiedyś o tym porozmawiać, na serio.
– Nie, Jezu, to takie dołujące.
Bo to było dołujące. Nową Kirunę planowano wznieść na byłym torfowisku. W zimie o dziesięć stopni chłodniej niż na wzniesieniu Haukivaara, gdzie miasto leżało obecnie.
– Wiesz co, właśnie sama miałam do ciebie dzwonić – zaczęła z innej beczki Maria. – W drugi weekend maja wybieram się z paroma koleżankami do Riksgränsen. Tam są ciągle masy śniegu. I pomyślałam, że przyjedziemy już w czwartek, zatrzymamy się na pierwszą noc w Kirunie i nawiedzimy cię w Kurravaarze. Nie uważasz, że to fajny pomysł? Nie musisz nic przygotowywać. Weźmiemy ze sobą wałówkę i alkohol. Rozpal tylko w saunie.
Rebeka poczuła się nagle usidlona. Lubiła Marię, ale jej kumpelki z Djursholm?
– Okej, ale co to za koleżanki? – zapytała ze śmiechem. – Nie mogą być na detoksie.
– Nie, nie, żadne takie – zapewniła Taube. – Są bardzo milutkie, od razu je pokochasz.
– Bardzo milutkie? Milutkie? To brzmi potwornie. Wypisują takie rzeczy na Inście, jak Friends don’t let friends skip yoga?
– Nie! – parsknęła Maria. – Obiecuję, że każda z nas to grubawa, ciężko harująca prawniczka albo ekonomistka. Jesteśmy niewytrenowane i przepracowane. Żadna nie ma czasu na jogę.
– Czy wszystkie jedzą czerwone mięso? I węglowodany? Czy uważają, że podawanie dzieciom białego cukru jest równoznaczne ze wstrzykiwaniem im heroiny?
– Tak! I nie! Jemy wszystko. Dziczyznę poszkodowaną na drogach i rafinowany cukier.
– No to nie ma sprawy! – powiedziała ze śmiechem Rebeka. – Przyjeżdżajcie na saunę, będzie super! Zapewniam browar i trochę dziczyzny z wypadków na drogach. Jak któraś chce jeść kiełki, to niech je weźmie ze sobą.
I dodała pospiesznie:
– A teraz muszę kończyć. Do usłyszenia!
– No to pa! – zaćwierkała Maria.
W każdym razie nie narzekałam, powiedziała do siebie Rebeka. I to ja zakończyłam rozmowę. Tylko jak to, kurde, możliwe, że udało mi się zaprosić laski z wyższych sfer na imprezę w Kurravaarze?
W tej samej chwili z parkingu dobiegło szczekanie. Rebeka wyjrzała przez okno. Zostawiła Smarkacza w samochodzie z otwartymi drzwiami bagażnika; siedział w klatce. Pogoda była w sam raz – ani nie za zimno, ani nie za ciepło. Zatrzymywali się przy nim policjanci, rozmawiali z nim i miziali za uchem. O wiele przyjemniej niż u pani pod biurkiem. A teraz Smarkacz stał na czterech łapach i ujadał z przejęciem na samochód wjeżdżający na parking. Jeep Kristera Erikssona.
Ostatnio rzadko się go widywało w komendzie. Pracował jako przewodnik psa służbowego w całym okręgu Norrbotten i ciągle był w rozjazdach.
Smarkacz tłukł się w klatce. Gdy byli parą, Krister zabierał go na treningi tropienia śladów. Jej pies kochał go poddańczo i w każdym calu.
Rebeka patrzyła teraz, jak Krister podchodzi do Smarkacza i wita się z nim przez pręty klatki. Gdy spojrzał w kierunku jej gabinetu, pomachała mu zza szyby. Skinął głową niemal niezauważenie i wbił wzrok w asfalt. Teraz wysiadła z samochodu jego dziewczyna.
Rebeka zmusiła się, by zostać przy oknie. Marit Törmä była ubrana na sportowo, w ten prawidłowy sposób: wyblakły czerwony anorak z lat siedemdziesiątych, spodnie z ręcznie garbowanej skóry renifera, włosy upięte w jasny kucyk. Była typem osoby radosnej. Ładnej w dodatku. Cały policyjny kolektyw nie mógł wyjść z zachwytu, gdy Krister zaczął się z nią umawiać. Rebeka, owszem, to była dobra partia, ale ta druga...! Marit Törmä zdobyła złoto w mistrzostwach juniorów w biatlonie. A do tego uwielbiała górskie wędrówki. Gdy tylko mieli chwilę wolnego, wybywali razem w góry.
Tak powinno być, pomyślała Rebeka. Pewnie wkrótce się pobiorą. On zasługuje na taką jak ona.
Nagle Marit dojrzała ją w oknie, pomachała zamaszyście i z entuzjazmem.
– Cześć, Rebeka! – krzyknęła.
Rebeka odmachała, uśmiechając się, aż rozbolała ją twarz. Patrzyła, jak oboje, krok w krok, zbliżają się do wejścia.
Przestań!, upomniała siebie. Przestań się wygłupiać.
Zadźwięczał jej telefon. Dzwonił lekarz medycyny sądowej, Lars Pohjanen.
– Halo, Martinsson – zaskrzeczał. – Słyszałem, że masz smutne życie.
Odsunęła się od okna i usiadła w fotelu dla odwiedzających, mimo że cały był zasłany papierami.
– Gdzie to słyszałeś?
Pohjanen wziął kilka rzężących oddechów, nim odpowiedział.
– Chodzą pogłoski. Von Post dołożył ci postępowania policyjne i nadwyżkowe rozprawy. Dzwonię, żeby cię rozweselić. Myślałem, że pokażę ci zwłoki, jeśli jesteś zainteresowana.
– Te z zamrażarki? Rantakyrö wpadł do mnie na chwilę i wspomniał o nich. Jasne, takie rzeczy mogą rozweselić dziewczynę jak nic!
Medyk zaczął się śmiać, wydając potworne dźwięki.
– No to kopsnij się tutaj.
– Nie chcę być taka... – powiedziała z wahaniem – ale czy to nie von Post...
– Ten pajac – odparł Pohjanen poirytowany – może sobie przeczytać protokół, jak go napiszę. Przyjeżdżaj tu raz-dwa, Martinsson. Zanim się rozmyślę.
Spakowała komputer, przekonana, że na dziś powinno wystarczyć. Jadąc do Pohjanena, całą drogę myślała o Kristerze. Jednak spojrzał w jej okno. I co to oznaczało? Miotała się między Nic a Coś.
Marit Törmä, czekając na Kristera, który miał tylko wysłać ostatni raport, odwiedziła jego kolegów w komendzie. Porozmawiała z Karzanem o treningach i wypytała Magdę o konia. Fred Olsson był większym wyzwaniem. Wiedziała, że jego garaż jest pełen serwerów i wykopanych bitcoinów. Oczywiście, mogła zapytać. Ale i tak nic by z jego odpowiedzi nie zrozumiała. Dowiedziała się, że cała trójka za chwilę wybiera się na kontrolę drogową. Cały czas jednak uwierała ją Rebeka, niczym rzęsa w oku. Krister, który prawie nie potrafił się z nią przywitać. I ta jego mina, gdy Smarkacz lizał mu ręce przez pręty klatki. Miękka i zasmucona. Ale gdy tylko odwrócił się do niej, twarz miał wysprzątaną jak mieszkanie wystawione na sprzedaż.
W jadalni natknęła się na Annę Marię. Zapytała ją o dzieci i usłyszała w odpowiedzi, że policjantka wystawiła je na Blocket[6] w dziale „Oddam za darmo”. Dlaczego Krister po prostu nie mógł sobie odpuścić Rebeki? Jasne, że miał powód do urazy. Ale przecież rozstali się dwa lata temu. Teraz miał ją, Marit.
A ja jestem dobrą partią, pomyślała.
Mogła przebierać w mężczyznach jak w ulęgałkach. Ale nigdy wcześniej nie miała powodu do zazdrości i ta nieodparta chęć odciągnięcia go od klatki z psem... To uczucie było dla niej czymś trudnym i nowym.
Rebeka przemierzała wyludnione korytarze szpitala w Kirunie. Lokalni politycy zdążyli zlikwidować zarówno porodówkę, jak i chirurgię ostrą. Ale lekarza medycyny sądowej, Pohjanena, nie udało im się przesunąć. „Likwidujcie”, powiedział, „przenieście oddział, to w końcu będę mógł przestać pracować”. I nic z tego demontażu nie wychodziło, dopóki medyk pozostawał przy życiu. Nieustannie królował w swym podziemnym imperium.
Kiedy Rebeka zadzwoniła do drzwi prosektorium, otworzyła jej techniczka sekcyjna, Anna Granlund.
Uśmiechnęła się do Rebeki, tak jak uśmiecha się do krewnej, która podzieli z nią rychłą stratę. Pohjanen żył w czasie pożyczonym. Pracował tylko dlatego, że chciał. Granlund mu to umożliwiała. Rozbierała jego zmarłych, otwierała ich, przecinała skórę i powłoki tak dyskretnie i starannie, jak sobie życzył. Ważyła organy, kroiła wątroby, serca, nerki i płuca i układała je w równiutkie rzędy na stalowych blatach. Nacinała brzuchy, rozkrawała jelita i badała ich zawartość, przepiłowywała czaszki, wyciągała mózgi, wymieniała baterie w dyktafonie Pohjanena, wmuszała w medyka trochę soku z jabłek, a kiedy kończył pracę, pisała jego protokoły i zaszywała zmarłych przed ich ostatnią podróżą.
– Hej – przywitała Rebekę ściszonym głosem. – Lars śpi, ale prosił, żeby go obudzić, jak przyjdziesz.
Pohjanen spał na skosmaconej sofie w jadalni. Oddech miał chrapliwy, nieregularny, płytki. Przebudził się, zanim Anna Granlund musnęła jego ramię. Na widok Rebeki wyraz jego twarzy złagodniał.
– Martinsson! – wykrzyknął z zadowoleniem, wyprostował się na słabych nogach i zakaszlał. – Co się z tobą stało? Wyglądasz jak rok nieurodzaju.
Rebeka i Anna wymieniły spojrzenia. Mógł je sobie obrażać, ile dusza zapragnie, byle tylko nie wziął i nie umarł.