Hotel Lao - Patrycja Strzałkowska - ebook + audiobook + książka

Hotel Lao ebook i audiobook

Patrycja Strzałkowska

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy jest coś bardziej skomplikowanego od miłości?

Tak. Kłamstwo.

Miłość wszystko wybacza. Kłamstwo niczym trucizna zabija powoli.

Sara Zborowska wydaje się szczęśliwą mężatką. Jednak… Przytłoczona ciężarem miłości swojego męża nie potrafi cieszyć się ekskluzywnym życiem, jakie wiedzie u jego boku. Rola bogatej i spełniającej oczekiwania męża żony nie jest dla niej. Zwłaszcza, że Sara ma tajemnicę, o której nie może zapomnieć i którą boi się wyjawić.

Kiedy dwudziestodwuletni Wojciech dowiaduje się, że zostanie ojcem, ogarnia go totalna panika. Przeraża go wizja wychowania dziecka, zwłaszcza że jego własne dzieciństwo nie należało do najprzyjemniejszych. Chłopak decyduje się jednak wziąć życie w swoje ręce i na przekór trudnym wspomnieniom stanąć na wysokości zadania. I kiedy wszystko zaczyna się w końcu układać, wydarza się coś, co sprawia, że jego życie rozpada się na drobne kawałki. Postawiony pod ścianą mężczyzna wybiera życie w kłamstwie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 198

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 6 min

Lektor: Milena Staszuk

Oceny
3,4 (16 ocen)
7
1
3
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Iwetka_1

Nie polecam

Z braku laku
00

Popularność




Prolog

Pro­log

Mówią, że prawda wyzwala. Kła­mią. Nie każdą histo­rię da się wpi­sać w ogól­nie przy­jęte ramy, cza­sami pozo­staje ona nie­zro­zu­miała. Dla­tego zda­rza się, że balan­su­jemy pomię­dzy prawdą a kłam­stwem. Wyja­wie­nie prawdy może zmie­nić czy­jąś rze­czy­wi­stość, spra­wić, że ina­czej postrze­gamy czło­wieka, któ­rego doty­czy. Jed­nym sło­wem szcze­rość może cał­ko­wi­cie znisz­czyć komuś życie.

Naj­ła­twiej nam się kła­mie, znie­kształca fakty. Wielu ludzi nie ma z tym pro­blemu, zmy­śla­nie, kolo­ry­zo­wa­nie to współ­cze­śnie coraz czę­ściej akcep­to­wane zja­wi­sko. Apo­geum osią­gamy wtedy, gdy okła­mu­jemy samych sie­bie. Tak długo prze­kła­mu­jemy rze­czy­wi­stość, że w końcu wie­rzymy w to, co wymy­śli­li­śmy. Postę­pu­jemy zgod­nie z zasadą, że: „Kłam­stwo powtó­rzone sto razy staje się prawdą”.

Wyzna­nie prawdy wymaga czę­sto nie lada odwagi. Czy­niąc to, musimy być świa­domi, iż może zmie­nić to czy­jeś życie, spra­wić, że komuś nagle cały świat zwali się pod sto­pami, miaż­dżąc cał­ko­wi­cie jego duszę…

* * *

Słowa, które wypo­wie­działa Sara, spra­wiły, że męż­czy­zna się prze­ra­ził. Do tej pory uczu­cie to było mu obce. Teraz nie potrafi zapa­no­wać nad odde­chem i obronną reak­cją orga­ni­zmu, pod­po­wia­da­jącą ucieczkę. Jego ciało drży, jest w jakimś trud­nym do opa­no­wa­nia tran­sie. Dopiero po chwili do mózgu męż­czy­zny dociera sens wypo­wie­dzia­nych przed sekundą słów. Ma wra­że­nie, że jego serce zaczyna zwal­niać. Czyżby to był koniec? Czy wła­śnie umiera? Nie, to nie­moż­liwe. Z prze­ra­że­niem stwier­dza, że nie czuje koń­czyn, na doda­tek przed jego oczyma jawi się ciem­ność. Czyżby stra­cił wzrok? Jest gorzej niż kie­dy­kol­wiek. Gorzej niż w naj­gor­szych kosz­ma­rach, które nie­raz budziły go nocą, spra­wia­jąc, że jego skórę oble­wał mokry, zimny pot. Prze­ciera zaci­śnięte powieki, licząc na to, że wkrótce ujrzy zarysy obra­zów, z tru­dem prze­łyka gorzką ślinę. Z bez­sil­no­ści opiera się o mięk­kie łóżko, sta­no­wiące jeden z mebli zaj­mo­wa­nego przez niego pokoju na ostat­nim pię­trze hotelu Lao.

Odre­mon­to­wany, eks­klu­zywny, neo­ba­ro­kowy budy­nek stoi na placu zaj­mo­wa­nym nie­gdyś przez klasz­tor. Usy­tu­owany jest w ści­słym cen­trum zasty­głego w ciszy mia­sta, tuż przy wro­cław­skiej ope­rze. Cho­ciaż widok zza strze­li­stych hote­lo­wych okien apar­ta­mentu w głów­nej czę­ści gma­chu, wycho­dzą­cych na gotycką bryłę kościoła Świę­tej Doroty, zapiera dech w pier­siach, w tym momen­cie nie ma to żad­nego zna­cze­nia. W gło­wie męż­czy­zny toczy się walka. Nagle otwiera oczy, z prze­ra­że­niem uświa­da­mia sobie, że znisz­czył życie nie tylko sobie. Zde­spe­ro­wany kie­ruje wzrok na kobietę. Obci­sła sukienka pod­kre­śla jej smu­kłe kobiece kształty, a krę­cone, gęste, ciemne włosy łagod­nie opa­dają na mocno wyeks­po­no­wany biust. Potem prze­nosi wzrok wyżej i dostrzega drze­miący w niej smu­tek. Jest pewien, że za sztucz­nie przy­kle­jo­nym uśmie­chem miło­ści jego życia kryje się roz­bi­cie albo coś w rodzaju żalu. Chwilę zasta­na­wia się, co powi­nien uczy­nić. Z całych sił pra­gnie coś powie­dzieć, zare­ago­wać, ale zwy­czaj­nie bra­kuje mu odwagi. Po chwili zaci­ska dło­nie na pościeli, która deli­kat­nie sze­le­ści.

– Auć… – syczy z bólu, ude­rza­jąc paznok­ciem o ramę dzie­więt­na­sto­wiecz­nego drew­nia­nego łóżka. Wie, że nie może po sobie poznać, że coś jest nie tak. Nie chce jej zra­nić. Mimo­wol­nie uśmie­cha się do sie­bie, jego twarz przyj­muje zupeł­nie inny, jakże odmienny od poprzed­niego, wyraz. Gdyby ktoś mu się teraz przy­glą­dał, wziąłby go za szczę­śli­wego czło­wieka. Cho­ciaż ten w zasa­dzie uszedł już z niego w cało­ści. Jesz­cze przez chwilę obda­rza Sarę sztucz­nym uśmie­chem, który jest cał­ko­wi­tym zaprze­cze­niem tego, co czuje w głębi ducha.

– Jestem ci naprawdę wdzięczna za dzi­siej­szy wie­czór… Może zabrzmi to infan­tyl­nie, ale wła­śnie tego potrze­bo­wa­łam – szep­cze Sara, ucie­ka­jąc oczyma przed wzro­kiem męż­czy­zny, który domy­śla się, że dziew­czyna nie chce wra­cać do poprzed­niego tematu, wie, że jest on dla niej rów­nież bole­sny. Wkrótce Sara pod­cho­dzi do niego i gła­dzi ręką jego ramię. Od razu prze­szywa go dreszcz. Jej dotyk jest dla niego niczym wbi­ja­jący się w skórę nóż. Po chwili kobieta obej­muje go mocno. Męż­czy­zna ma wra­że­nie, jakby ści­snęła go żela­zna obręcz, unie­moż­li­wia­jąca swo­bodne oddy­cha­nie.

– Nic nie powiesz? – pyta Sara.

– Wła­ści­wie… Wła­ści­wie to nie wiem, co mam powie­dzieć. Zamu­ro­wało mnie. Chyba powin­ni­śmy… – prze­rywa nie­spo­dzie­wa­nie, czu­jąc deli­katny dotyk palca Sary na swo­ich ustach.

– Cicho, pro­szę… Mamy to już za sobą. Cieszmy się tym, co jest tu i teraz. Pro­szę…

– Dobrze… Skoro uwa­żasz, że tak będzie lepiej. Niech tak pozo­sta­nie.

– Wydaje mi się, że w tej sytu­acji nie ma dobrego roz­wią­za­nia. Uwa­żam jed­nak, że tak będzie nam o wiele łatwiej… – Sara w odpo­wie­dzi posyła mu wymowne bła­galne spoj­rze­nie. – Nawet nie potra­fię sobie wyobra­zić tego, jak to wszystko zostało zor­ga­ni­zo­wane bez mojej wie­dzy. Musie­li­ście wło­żyć w to ogrom pracy! – dodaje.

– Zawsze zasłu­gi­wa­łaś na wszystko, co naj­lep­sze… Masz wokół sie­bie wielu wspa­nia­łych ludzi, dla któ­rych naj­bar­dziej na świe­cie liczy się twoje szczę­ście – mówi męż­czy­zna, wodząc wzro­kiem za Sarą, kie­ru­jącą się w stronę łazienki, wyło­żo­nej w cało­ści dro­go­cen­nym wło­skim mar­mu­rem.

– Ni­gdy wcze­śniej tu nie byłam. Cóż za piękne i kli­ma­tyczne miej­sce. – Sara mimo­wol­nie dotyka szyby, która sięga od pod­łogi aż po sufit, dosko­nale har­mo­ni­zu­jąc z gotyc­kimi przy­po­rami kościoła znaj­du­ją­cego się tuż przy hotelu.

– Mhm… – mru­czy męż­czy­zna, zasta­na­wia­jąc się nad tym, jakim cudem tak szybko prze­pra­co­wała pro­blem, z który on nie może sobie pora­dzić.

– Wra­camy na przy­ję­cie? Nie chcę zawieść moich gości. Poza tym nie mam nawet naj­mniej­szej ochoty prze­sie­dzieć swo­ich czter­dzie­stych uro­dzin, roz­pa­mię­tu­jąc prze­szłość.

– Jasne. Idź.

– A co z tobą?

– Zaraz do cie­bie dołą­czę. Okej? Potrze­buję przez chwilę pobyć w samot­no­ści.

– Tylko nie siedź tu za długo – prosi Sara i wraca do sypialni. Męż­czy­zna obser­wuje, jak prze­raź­li­wie wyso­kie i cien­kie obcasy jej szpi­lek zanu­rzają się w miękki, ręcz­nie tkany dywan. Sara mija niski zdo­biony sto­lik, trą­ca­jąc deli­kat­nie kola­nem wazon ze świe­żymi kwia­tami, po czym nachyla się nad uchem męż­czy­zny i szep­cze: – Naprawdę żałuję, że tak wyszło… – Po tych sło­wach całuje go i odcho­dzi, pozo­sta­wia­jąc na jego ustach smak swo­ich warg.

Męż­czy­zna spo­gląda za nią, widzi, jak znika w głębi hote­lo­wego kory­ta­rza, zatrza­sku­jąc za sobą drzwi. Po jej wyj­ściu czuje się osa­mot­niony, zanu­rza twarz w pucho­wej poduszce, pogrą­ża­jąc się w zadu­mie i smutku. W apar­ta­men­cie panuje bez­brzeżna cisza. Głu­cha, upiorna cisza, która zaczyna wże­rać się w jego umysł i opa­no­wy­wać go mili­metr po mili­metrze. Po kilku chwi­lach, pod­czas któ­rych z tru­dem pró­buje odzy­skać utra­cony spo­kój, natar­czywe, skry­wane na dnie umy­słu wspo­mnie­nia powra­cają. Wiru­jąca na wie­trze sukienka, śmiech, pisk i gło­śny płacz. Powta­rza­jące się w jego gło­wie obrazy są nie do wytrzy­ma­nia. W końcu na twa­rzy męż­czy­zny poja­wia się łza, jedna mała łza, po brzegi wypeł­niona nadzieją, która minęła bez­pow­rot­nie. Świa­tełko w tunelu, pro­wa­dzące go przez życie, prze­staje ist­nieć. Teraz jest tylko ciem­ność.

Nie­spo­dzie­wa­nie wybiega z pokoju i gna przed sie­bie. W ogóle nie patrzy wstecz, jakby zamknął za sobą pewien etap życia i pod­jął decy­zję. Wbiega na dach budynku i upew­nia się, że nikogo nie ma w pobliżu. Powoli prze­kłada nogę przez barierkę i… ska­cze. Zabija go prawda.

Rozdział 1. Sześć dni przed urodzinami

Roz­dział 1

Sześć dni przed uro­dzi­nami

Pro­myki słońca deli­kat­nie muskają ciało pogrą­żo­nej jesz­cze we śnie Sary. Czu­jąc ich cie­pło, kobieta budzi się z gry­ma­sem. Dłu­gie, brą­zowe, krę­cone włosy, któ­rych zazdro­ściły kole­żanki, zasła­niają jej całą twarz, uka­zu­jąc jedy­nie zbyt spi­cza­sty nos. Sara jed­nym ruchem odsuwa je z twa­rzy, doty­ka­jąc przez przy­pa­dek spę­ka­nych od soli mor­skiej ust. Jesz­cze przed nie­spełna tygo­dniem cie­szyła się waka­cjami na Kre­cie. Cho­ciaż latem w Pol­sce tem­pe­ra­tura powie­trza jest niż­sza o nie­całe pięt­na­ście, cza­sem dzie­sięć, a nawet i pięć stopni, to nijak ma się to do mor­skiej bryzy, kolo­ro­wych kwia­tów na ulicy czy świe­żych owo­ców morza, które jadła zale­d­wie tydzień temu. Sara kocha waka­cje przede wszyst­kim za to, że może wtedy odpo­cząć od ota­cza­ją­cej ją rze­czy­wi­sto­ści.

Kobieta wydaje z sie­bie cichutki pomruk, a potem powoli otwiera zaspane oczy. Spo­gląda na miękki, puchaty dywan, na któ­rym leżą nie­chluj­nie roz­rzu­cone kap­cie. Następ­nie prze­nosi wzrok na ścianę w kolo­rze kości sło­nio­wej oraz na zawie­szony u sufitu, leni­wie koły­sany wia­trem hamak z frędz­lami, który co rusz dotyka sto­ją­cej na para­pe­cie ciem­no­zie­lo­nej alo­ka­zji. Obser­wu­jąc to, stwier­dza, że koniecz­nie musi prze­sta­wić doniczkę, alo­ka­zja bowiem nie znosi jakie­go­kol­wiek towa­rzy­stwa. Czyn­ność ta wymaga jed­nak opusz­cze­nia łóżka, a na to Sara nie ma jesz­cze ochoty.

Rośliny pora­stają każdy wolny skra­wek sypialni, nada­jąc jej cie­pły i przy­tulny kli­mat. Choć Sara uwiel­bia to miej­sce, teraz chęt­nie wró­ci­łaby na polanę, na któ­rej przed chwilą była, a z któ­rej zabrały ją inten­sywne pro­mie­nie sło­necz­nego świa­tła. Sen przy­wo­łał naj­mil­sze wspo­mnie­nia, Sara jesz­cze raz prze­ży­łaby minione chwile. Dla­tego też deli­kat­nie, powoli, jakby oba­wiała się, że ktoś może jej w tym prze­szko­dzić, przy­myka cięż­kie powieki, z całych sił sta­ra­jąc się wró­cić w obję­cia Mor­fe­usza. Chce znów zna­leźć się na zie­lo­nej łące, poczuć bez­tro­skę, lek­kość ciała, wszech­obecny cie­pły wiatr i deli­katny dotyk czy­ichś pal­ców na twa­rzy… Nie­stety, nie jest to takie pro­ste. Jej orga­nizm bun­tuje się, ma już dość odpo­czynku, jest gotowy do dzia­ła­nia. Umysł zaczyna pra­co­wać na peł­nych obro­tach, dociera do niego natłok infor­ma­cji, zaha­mo­wa­nie tego pro­cesu nie jest już moż­liwe.

Pewna tego, że sen już nie nadej­dzie, Sara leni­wie siada na łóżku, roz­gląda się po pokoju, po czym jej wzrok pada na wiszący na ścia­nie zegar, który wska­zuje 9:37. Świa­do­mość tego, która jest już godzina, działa na kobietę jak zimny prysz­nic. Sara szybko opusz­cza stopy na pod­łogę i z wiel­kim stra­chem zaczyna zanu­rzać rękę pod poduszkę. Przez chwilę jej palce wyczu­wają jedy­nie mięk­kie prze­ście­ra­dło, ale po kilku sekun­dach napo­ty­kają zna­jomy pro­sto­kątny przed­miot. Kobieta wyciąga go szybko, przy­suwa ekran tele­fonu do oczu, spraw­dza­jąc budzik. „Dla­czego nie dzwo­nił, dla­czego nie sły­sza­łam sygnału?”, myśli w popło­chu. Dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, że jest week­end i nie idzie do pracy. Uspo­ko­iw­szy oddech, czuje ulgę i uśmie­cha się do sie­bie. Tym razem nie spóźni się do biura. Nie zawali sza­le­nie waż­nego pro­jektu, któ­rym zaj­muje się od prze­szło pię­ciu tygo­dni, nie da sze­fowi powodu do zwol­nie­nia. Ostat­nio nie­ustan­nie się jej cze­piał, nie było dnia, by nie miał do niej pre­ten­sji. Sama nie wie, dla­czego jesz­cze nie zło­żyła wymó­wie­nia, praw­do­po­dob­nie ze względu na pen­sję, która była wię­cej niż satys­fak­cjo­nu­jąca. Z takiego sta­no­wi­ska nie rezy­gnuje się ot tak po pro­stu. Cho­ciaż prawdę mówiąc, gdyby Sara chciała resztę życia spę­dzić na kana­pie, z wyło­żo­nymi do góry nogami, to spo­koj­nie mogłaby to uczy­nić. Wtedy jed­nak prę­dzej czy póź­niej dopa­dłaby ją depre­sja, która praw­do­po­dob­nie pożar­łaby ją żyw­cem. Dla­tego wła­śnie od paru lat Sara grzęź­nie w tym okrop­nym biu­rze, do któ­rego przy­jeż­dża swoim super­no­wo­cze­snym autem, budzą­cym zazdrość samego szefa.

Uspo­ko­jona, wysuwa się powoli z pościeli i opusz­cza paste­lową sypial­nię w stylu boho, pozo­sta­wia­jąc na pod­ło­dze, tuż obok pło­żą­cych się po niej dziu­ra­wych liści mon­stery, byle jak rzu­coną koł­drę. Powol­nym kro­kiem stąpa po chłod­nej posadzce, wyko­na­nej z mikro­ce­mentu w cie­płym, beżo­wym odcie­niu. Wcho­dzi do łazienki i w pierw­szej kolej­no­ści obmywa twarz zimną wodą, a potem wkle­puje w nią nawil­ża­jący krem. Jest strasz­nie drogi, ale czego nie robi się dla urody. Nakła­da­nie każ­dego dnia aksa­mit­nego kremu to nie­zwy­kle przy­jemny rytuał, z któ­rego nie zamie­rza rezy­gno­wać.

Roz­czo­chrane włosy zwią­zuje w wysoki kucyk, two­rząc na gło­wie coś na wzór koka, a następ­nie szo­ruje zęby elek­tryczną szczo­teczką, wcze­śniej nasa­dza­jąc na jej koniec nakładkę z różową obu­dówką. Po poran­nej toa­le­cie wkłada na ramiona jedwabny cienki szla­frok, a póź­niej wraca do sypialni i ścieli łóżko, narzu­ca­jąc na nie wzo­rzy­stą kapę. Na koniec układa na nim ozdo­bione haftem poduszki. Wresz­cie, gotowa przy­wi­tać lip­cowy pora­nek, scho­dzi scho­dami na dół. Ich kon­struk­cja została zapro­jek­to­wana w taki spo­sób, by jed­no­cze­śnie peł­niły funk­cję regału na książki. Co prawda Sara jesz­cze do żad­nej nie zaj­rzała, ale na pewno wkrótce wszyst­kie prze­czyta. Przy­naj­mniej takie ma plany. Choć cza­sami wątpi, czy jej się to uda. Ksią­żek jest naprawdę dużo. Ich barwne okładki cie­szą oczy i to jest naj­waż­niej­sze. Sara jest typem zbie­raczki i maniaczki posia­da­nia nowo­ści z Empiku. Ma ich w swo­jej posia­dło­ści przy­naj­mniej sześć­set. Na szczę­ście dom, w któ­rym mieszka od prze­szło trzy­na­stu lat, pomie­ści jesz­cze przy­naj­mniej dru­gie tyle. To miej­sce, które potrafi uspo­koić nawet naj­bar­dziej roz­e­mo­cjo­no­wa­nego czło­wieka. Każdy znaj­dzie w nim wytchnie­nie i jakże potrzebny spo­kój. Dom zapro­jek­to­wano zgod­nie z mod­nym tren­dem urban jun­gle. Wikli­nowe krze­sła, lampy, egzo­tyczna roślin­ność dopeł­niają cało­ści.

Po chwili, gdy Sara znaj­duje się na par­te­rze, czuje chłodny podmuch powie­trza, dobie­ga­jący z nie­do­mknię­tych drzwi wycho­dzą­cych na ogród. Odru­chowo chwyta się za ramiona i pró­bu­jąc się roz­grzać, ener­gicz­nie pociera dłońmi miękki, deli­katny mate­riał szla­froka. Nie zasta­na­wia­jąc się długo, pod­cho­dzi do drzwi, wycho­dzą­cych na taras, zde­cy­do­wa­nie chwyta za gruby mate­riał zasłon i odsła­nia je. Przed nią roz­po­ściera się piękny wro­cław­ski Opo­rów. Przez chwilę Sara napawa się tym wido­kiem, a następ­nie chwyta zasłonki i odnaj­duje pętelki. Wkrótce wycho­dzi do ogrodu. Roz­gląda się wokół, roz­ko­szu­jąc pięk­nem poranka. Nie­ba­wem dostrzega ją jej pies, bisz­kop­towy labra­dor, do tej pory hasa­jący po mokrej od zra­sza­czy i nie­dawno sko­szo­nej tra­wie. Na widok wła­ści­cielki roz­we­se­lony pod­biega do niej i liże ją po wycią­gnię­tych w jego kie­runku dło­niach.

– Cześć, Buffi. Cześć, kochany. No już prze­stań! Nie skacz tak na mnie. Zaraz mnie prze­wró­cisz – mówi czule Sara. – Gdzie jest twój pan? Gdzie się podział? – pyta, choć wie, że nie otrzyma odpo­wie­dzi. Zwie­rzę, jakby rozu­miało jej słowa, prze­krzy­wia głowę, a potem mija ją, trą­ca­jąc jej udo puszy­stym ogo­nem i zmie­rza­jąc wprost do domu.

Sara z prze­ra­że­niem stwier­dza, że dębową pod­łogę, dotąd ste­ryl­nie czy­stą, pokry­wają patyki, pia­sek i resztki trawy. Praw­do­po­dob­nie to wszystko przy­cze­piło się psu do łap, a teraz odpada wła­śnie w kory­ta­rzu. Na twa­rzy Sary poja­wia się gry­mas. Kobieta marsz­czy brwi, natych­miast kie­ruje się do pobli­skiego pomiesz­cze­nia gospo­dar­czego i chwyta za odku­rzacz. Chce jak naj­szyb­ciej usu­nąć z pod­łogi brud pozo­sta­wiony przez pupila, jej mąż, pedant, widząc go, na pewno nie byłby zado­wo­lony. Krzysz­tof nie­na­wi­dzi bała­ganu. W jego mnie­ma­niu utrzy­ma­nie porządku jest nie­zwy­kle istotne, pozwala czło­wie­kowi funk­cjo­no­wać i być szczę­śli­wym. Poza tym uważa, że, dba­jąc o ład wokół sie­bie, zacho­wu­jemy har­mo­nię w życiu. Sara, choć ma nieco inne zda­nie na ten temat, sza­nuje zasady męża. Prze­cież prze­strze­ga­nie ich nie wymaga od niej zbyt dużego wysiłku, poza tym nie lubi się kłó­cić. Jej mąż jest naprawdę dobrym czło­wie­kiem, odda­nym, spo­koj­nym, tro­skli­wym i poukła­da­nym, dla­tego Sara stara się ponad wszystko, by czuł się w ich domu dobrze. Tak naprawdę jedyną rysę w ich związku sta­nowi wiek. Mąż jest star­szy od Sary o szes­na­ście lat, ale ona nie zwraca na to uwagi. Dla niej liczy się jego oso­bo­wość.

Sara pod­cho­dzi do kon­taktu i wkłada do niego wtyczkę od odku­rza­cza. Jed­nak zamiast sprzą­tać, wraca myślami do dnia, w któ­rym po raz pierw­szy zoba­czyła Krzysz­tofa.

Poznała go lata temu, popi­ja­jąc jaśmi­nową her­batę w her­ba­ciarni przy ulicy Kuź­ni­czej. Sie­działa na antre­soli, pod­pie­ra­jąc się łok­ciem o drew­nianą barierkę i bez­myśl­nie wpa­tru­jąc w okno. Krzysz­tof zako­chał się w niej od pierw­szego wej­rze­nia. Usiadł przy sąsied­nim sto­liku i zaczął ją zaga­dy­wać.

– Tak się składa, że przy­pad­kiem zamó­wi­łem o jedną szar­lotkę za dużo.

– Bar­dzo panu współ­czuję – odpo­wie­działa.

– Hmm… Widzę, że kiep­sko zaczą­łem. Spo­dzie­wa­łem się usły­szeć nieco inną odpo­wiedź. W zasa­dzie to mia­łem nadzieję, że domy­śli się pani, że chcę ją bli­żej poznać.

– Czyżby chciał mnie pan pode­rwać? – Po wypo­wie­dze­niu tych słów popa­trzyła na jego ciemny gar­ni­tur, duże nie­bie­skie oczy i sta­ran­nie przy­strzy­żony lekko szpa­ko­waty zarost. Wyglą­dał naprawdę ele­gancko, doj­rzale. Przy­glą­da­jąc się swo­jemu roz­mówcy, pomy­ślała, że taki dostojny męż­czy­zna zupeł­nie do niej nie pasuje.

– Nikogo poza nami tutaj nie widzę. Zdaje się, że jeste­śmy dziś jedy­nymi klien­tami tej klitki – odpo­wie­dział nie­zna­jomy.

– Co racja to racja…

– To jak, da się pani pode­rwać? – zapy­tał wprost.

– Nie­ko­niecz­nie – odrze­kła, posy­ła­jąc mu uśmiech. Z przy­jem­no­ścią go słu­chała. Miał zachryp­nięty głos, który bar­dzo jej się spodo­bał.

– Nale­gam. Niech się pani zli­tuje. Od paru chwil robię z sie­bie kom­plet­nego pajaca, a na doda­tek obrzy­dli­wego obżar­tu­cha. Pro­szę poświę­cić mi cho­ciaż kilka minut.

– No dobrze… Niech panu będzie, ale pro­szę nie mylić naszego spo­tka­nia z randką – powie­działa sta­now­czo.

– Ależ oczy­wi­ście. Nawet nie śmiał­bym o to pro­sić. Posta­ram się nie prze­kra­czać gra­nic i nie być zbyt nachal­nym. Mów mi Krzy­siek. – Po tych sło­wach przy­su­nął swoje krze­sło do jej sto­lika i podał jej dłoń.

– Cześć – odpo­wie­działa cicho, odwza­jem­nia­jąc uścisk.

– Naprawdę miło cię poznać – powie­dział i nało­żył na wide­lec kawa­łek szar­lotki. Przez chwilę przy­glą­dał mu się, po czym powoli wło­żył go do ust. Nie­stety, cia­sto oka­zało się fatalne, a kwa­śne jabłka z tru­dem można było prze­łknąć. Naj­chęt­niej wyplułby zawar­tość z powro­tem na talerz, ale w tej sytu­acji było to nie­moż­liwe.

– Dzię­kuję.

– Czę­sto tu bywasz? – kon­ty­nu­ował roz­mowę.

– Jestem tu pierw­szy raz. Nie­da­leko stąd mam zaję­cia. Wra­ca­jąc do domu, zauwa­ży­łam tę her­ba­ciar­nię i posta­no­wi­łam wstą­pić.

– Co to za zaję­cia?

– Byłam na lek­cji śpiewu. Zawsze o tym marzy­łam, ale jakoś ni­gdy nie mia­łam na to czasu. Praca, życie w biegu nie pozwa­lały na roz­wi­ja­nie pasji.

– Och, to naprawdę fascy­nu­jące. Faj­nie, że udało ci się odro­binę przy­sto­po­wać i zna­leźć czas dla sie­bie.

– To prawda, ale, nie­stety, chyba bra­kuje mi naj­waż­niej­szego…

– Czego?

– Nie mam za grosz talentu… Jed­nak mimo to nie zamie­rzam zre­zy­gno­wać, te zaję­cia mnie odprę­żają.

– Nie wie­rzę, że nie potra­fisz śpie­wać. Chyba tro­chę prze­sa­dzasz.

– Oj nie…! Uwierz mi, gdy­byś mnie usły­szał, po pierw­szej minu­cie byś uciekł. – Wypo­wie­dziaw­szy te słowa, roze­śmiała się, ukry­wa­jąc twarz w dło­niach.

– Może jed­nak się mylisz. Mam nadzieję, że kie­dyś będę miał przy­jem­ność posłu­chać two­jego śpiewu i prze­ko­nać się, jak jest naprawdę. A teraz zacznę z zupeł­nie innej beczki. Ucie­ka­łaś kie­dyś bez pła­ce­nia?

– Ależ nie! Oczy­wi­ście, że nie! – odpo­wie­działa, zupeł­nie zbita z tropu. Spo­glą­dała na niego i nie bar­dzo rozu­miała, do czego zmie­rza.

– Zawsze musi być ten pierw­szy raz.

– Że co pro­szę? Chyba nie mówisz poważ­nie? – Jego pyta­nie było naprawdę dziwne. – Ni­gdy bym nie pomy­ślała, że taki sta­teczny męż­czy­zna ma takie złe zamiary.

– Pew­nie cho­dzi ci o to, że wyglą­dam na nud­nego kra­wa­cia­rza? – zapy­tał, uśmie­cha­jąc się do niej wesoło.

– Och, bez prze­sady, po pro­stu… No sam wiesz… Może to twój ubiór, a może wiek. Sama nie wiem.

– Bez prze­sady… Nie jestem jesz­cze taki stary, żeby nie móc cie­szyć się życiem i tro­chę posza­leć. Tobie też to pole­cam. – Mówiąc to, puścił do niej oczko. – Jeśli cho­dzi ci o mój gar­ni­tur, to dopiero co wró­ci­łem z pracy. Na co dzień się tak nie ubie­ram.

– Rozu­miem… – potwier­dziła, nieco uspo­ko­jona.

– Poza tym to tylko ubra­nie, które o niczym nie świad­czy… Spójrz na sie­bie. Gdy­bym miał cię oce­nić po wyglą­dzie, to wycią­gnął­bym błędne wnio­ski.

– To aku­rat prawda. Jestem z natury raczej mało roz­ryw­kowa, nie lubię ryzyka. Wła­ści­wie jesz­cze ni­gdy nie zro­bi­łam nic sza­lo­nego.

– Czas to zmie­nić… Wcho­dzisz w to? Nie okła­mujmy się. To cia­sto nadaje się jedy­nie do śmiet­nika. Nie wiem jak ty, ale ja nie zamie­rzam się dłu­żej z nim męczyć.

– Masz abso­lutną rację. Chyba ni­gdy nie jadłam tak paskud­nej szar­lotki – stwier­dziła i zaśmiała się gło­śno.

– W razie czego man­dat biorę na sie­bie – oświad­czył. – To co, zmie­niamy lokal? Nie­da­leko stąd jest restau­ra­cja, w któ­rej podają pyszne steki z praw­dzi­wymi bel­gij­skimi fryt­kami. Masz ochotę ich spró­bo­wać?

– Hmm… Brzmi cał­kiem dobrze.

– Obie­cuję ci, że będziesz zado­wo­lona. Wyjdź przed lokal i na mnie pocze­kaj. Popro­szę o rachu­nek za nas oboje i czmychnę, zanim kel­ner się zorien­tuje.

– Co za sza­leń­stwo! Nie wie­rzę w to, co się dzieje – oznaj­miła pod­eks­cy­to­wana, a jej twarz nabrała rumień­ców.

Mimo że Krzysz­tof był od niej zde­cy­do­wa­nie star­szy, coś ją do niego cią­gnęło. Miał duszę mło­dego czło­wieka, goto­wego na odro­binę sza­leń­stwa. Jego pomy­sły zawsze popra­wiały jej humor. Od ich pierw­szego spo­tka­nia minął już jakiś czas. Widy­wali się czę­sto, Krzysz­tof wymy­ślał pre­tek­sty, by spę­dzić z nią cho­ciaż chwilę. Dopiero po paru mie­sią­cach ich zna­jo­mo­ści wyznał, że pierw­szego dnia w her­ba­ciarni ure­gu­lo­wał rachu­nek. Zataił to przed nią, bo bar­dzo zale­żało mu, by zwró­cić na sie­bie jej uwagę. Dziew­czyna nie gnie­wała się na niego, lubiła, jak o nią zabie­gał. Pod­czas każ­dego spo­tka­nia Krzysz­tof zasy­py­wał ją pre­zen­tami i bukie­tami kwia­tów, za każ­dym razem innymi. Spra­wiał, że czuła się wyjąt­kowa i pewna sie­bie. Po roku od ich pierw­szego spo­tka­nia została jego żoną.

Po wyczysz­cze­niu pod­łogi Sara prze­mywa Buf­fiemu łapy, a potem idzie do kuchni. Posta­na­wia napić się kawy, którą przy­wieźli z RPA. Naj­pierw dokład­nie mieli brą­zowe zia­renka o smaku cyna­monu. Pies idzie w tym cza­sie do salonu, wska­kuje na kanapę i kła­dzie łebek na jej brzegu. Bacz­nie obser­wuje swoją panią, krzą­ta­jącą się w kuchni, od czasu do czasu sze­roko zie­wa­jąc. Po chwili kawa jest gotowa, jej aro­ma­tyczny zapach roz­nosi się po całym domu. Sara zasiada z kub­kiem przed ekra­nem gra­fi­to­wego Mac­Bo­oka. Włą­cza go, po chwili na ekra­nie poja­wiają się nie­za­mknięte wcze­śniej pro­gramy. Nagle kobieta sły­szy zna­jomą melo­dię powia­do­mie­nia.

– „Nad­cho­dzące wyda­rze­nie: za sześć dni uro­dziny” – czyta na głos tekst, który poja­wia się w prawy gór­nym rogu moni­tora. – Wiel­kie dzięki za przy­po­mnie­nie. Co za głu­pie urzą­dze­nie! Prze­cież dosko­nale o tym wiem! – pry­cha z dez­apro­batą. Nie jest zado­wo­lona z tego, że za kilka dni skoń­czy czter­dzie­ści lat. Czwórka z przodu przy­pra­wia ją o dresz­cze. To wiek, który wymaga od kobiety dobrego sta­no­wi­ska w pracy, peł­nej rodziny i praw­dzi­wej doj­rza­ło­ści, a ona wcale nie jest na to gotowa. Czuje się fatal­nie, spo­glą­da­jąc w lustro i widząc, że jej mło­dzień­cza uroda prze­mija, a dzieci sąsia­dów mówią do niej „pani”. Jakby tego było mało, ich matki dzi­wią się, dla­czego nie ma jesz­cze potom­stwa. Zło­śliwe szepty odno­śnie jej domnie­ma­nego stanu zdro­wia cza­sami docho­dzą do jej uszu i spra­wiają przy­krość. Prze­cież nie powinno to nikogo inte­re­so­wać. Jest naprawdę milion powo­dów, dla któ­rych ktoś nie ma dzieci. Sara nie ma zamiaru się z tego nikomu tłu­ma­czyć, a już na pewno nie babom, które zaglą­dają jej przez płot, podzi­wia­jąc wytwor­ność jej posia­dło­ści, za którą w cało­ści zapła­cił znany na cały Wro­cław adwo­kat Krzysz­tof Zbo­row­ski. Na całe szczę­ście Krzy­siek ni­gdy na nią nie naci­skał. Twier­dził, że woli psy od ludzi. „One przy­naj­mniej nie skrzyw­dzą swo­jego wła­ści­ciela. Ludzie bywają okrutni. Czło­wiek to naj­gor­sza z istot, która kie­dy­kol­wiek stą­pała po Ziemi” – zwykł mówić.

Sara ma nadzieję, że jej tego­roczne uro­dziny umkną uwa­dze bli­skich. Chcia­łaby unik­nąć nie­szcze­rych spoj­rzeń i komen­ta­rzy doty­czą­cych jej urody. Nie­stety, Krzysz­tof na pewno nie pozwoli, by to święto prze­mi­nęło bez echa. Zawsze przy­kła­dał dużą wagę do wszel­kich rocz­nic. Ni­gdy o nich nie zapo­mi­nał. Cho­ciaż Sarze było to obo­jętne, dla niego sta­no­wiło ważny ele­ment życia, sca­la­jący ich rodzinę. Nie pomo­gło nawet tłu­ma­cze­nie, że obcho­dze­nie imie­nin czy uro­dzin to pozo­sta­łość po PRL-u. Mąż pusz­czał to mimo uszu, mówił, że jest to mu obo­jętne, że każdy powód jest dobry, by móc obda­rzyć uko­chaną pre­zen­tami.

Nagle Sarze przy­cho­dzi do głowy pewien pomysł. Wpi­suje w pole wyszu­ki­warki hasło: „Zamek Czo­cha”. To odda­lone o dwie godziny drogi od Wro­cła­wia śre­dnio­wieczne zamczy­sko, które chowa w swo­ich murach wiele sekre­tów. Ide­alne miej­sce do ukry­cia się przed resztą świata. Z wieży wido­ko­wej można podzi­wiać zamek, rzekę Kwisę i pobli­skie lasy. Sara ma nadzieję, że jej pomysł wypali i uda jej się spę­dzić uro­dzi­nowy week­end ina­czej niż do tej pory, uni­ka­jąc obo­wiąz­ko­wego świę­to­wa­nia. Szybko spraw­dza ceny, które są dość przy­stępne. Kiedy jed­nak pró­buje doko­nać rezer­wa­cji, oka­zuje się, że wszystko jest zajęte. Na jej twa­rzy poja­wia się wście­kłość.

– Kurwa! Kurwa! Kurwa! – krzy­czy.

– Coś się stało, kocha­nie? – sły­szy za sobą głos męża. Nie zorien­to­wała się, gdy wcho­dził do domu.

– Ups… prze­pra­szam. Nie wie­dzia­łam, że już wró­ci­łeś – mówi zakło­po­tana.

– Skoń­czy­łem dziś nieco wcze­śniej – wyja­śnia Krzysz­tof. Stoi w drzwiach tara­so­wych, jego mokra, po poran­nym jog­gingu, koszulka przy­kleja się do ciała.

– Nic takiego się nie stało… – kła­mie Sara, nawią­zu­jąc do pyta­nia zada­nego przez męża. – Wła­śnie sobie przy­po­mnia­łam, że wczo­raj mia­łam wysłać księ­go­wej doku­menty. Zupeł­nie o nich zapo­mnia­łam. Zaraz się tym zajmę.

– I to cię tak zde­ner­wo­wało? – dziwi się Krzysz­tof.

– Mhm… – odpo­wiada nie­pew­nie.

– Okej. Pozwól, że zosta­wię cię na chwilę. Zaraz wra­cam! Ni­gdzie mi nie ucie­kaj. Biorę szybki prysz­nic i zaraz się tobą zajmę…

– Och… Krzy­siek! Daj mi spo­kój. Nie mam dziś na to nastroju – prosi Sara, w tej chwili wola­łaby, żeby mąż potrak­to­wał sprawę obo­jęt­nie.

– Chcesz o czymś poga­dać? – pyta Krzysz­tof, a na jego twa­rzy poja­wia się nie­po­kój.

– O tym, że jestem stara? Nie. Nie chcę – bur­czy Sara.

– A więc to o to cho­dzi! To jest praw­dziwy powód two­ich poran­nych fochów?

– Może…

– Nie przej­muj się, inni w tym pokoju są już grubo po pięć­dzie­siątce. Poza tym zdra­dzę ci w sekre­cie, że szy­kuję dla cie­bie dużą nie­spo­dziankę.

– Mhm… – mru­czy Sara, jej nadzieje w tej chwili legły w gru­zach.

– To będzie nie­za­po­mniany wie­czór – oznaj­mia mąż.

– Z pew­no­ścią…

Rozdział 2. Wojtek, lat 19

Roz­dział 2

Woj­tek, lat 19

Po jed­nej stro­nie twa­rzy czuję roz­pie­ra­jący ból. Nie­spo­dzie­wane ude­rze­nie spra­wia, że moje oczy bez­wa­run­kowo przy­my­kają się, a głowa odwraca się w prze­ciw­nym kie­runku. Marsz­czę brwi, odczu­wa­jąc roz­cho­dzące się po twa­rzy cie­pło, syczę pod nosem, sta­ra­jąc się ukryć przej­mu­jący ból. Jed­nakże jest on tak ogromny, że nie udaje mi się nad tym cał­ko­wi­cie zapa­no­wać. W końcu z moich ust wymy­kają się poje­dyn­cze słowa, wyra­ża­jące to, co wła­śnie czuję. Jesz­cze nie dosze­dłem do takiej per­fek­cji, by zno­sić cier­pie­nie w ciszy.

Chude palce mojej matki wciąż wbi­jają się w moje kości policz­kowe, a ostre i dłu­gie paznok­cie prze­ci­nają cienką skórę pod okiem. Cho­ciaż ta maleńka ranka pie­cze mnie jak jasna cho­lera, sta­ram się nie dać tego po sobie poznać. Jestem doro­słym, zahar­to­wa­nym życiem męż­czy­zną. Biorę głę­boki oddech i odwra­cam w jej stronę obo­lałą twarz. Widzę jej dez­orien­ta­cję. W jej oczach maluje się wście­kłość, jest bar­dzo blada, jestem pewien, że zasta­na­wia się, co powinna teraz zro­bić, jaką obrać tak­tykę. Praw­do­po­dob­nie roz­waża, co tym razem na mnie zadziała. Czy bycie miłą i potulną, czy zaata­ko­wa­nie mnie. Chęt­nie pomogę jej w wybo­rze decy­zji. Uno­szę kąciki ust do góry i wybu­cham gło­śnym, iro­nicz­nym śmie­chem. Zadzia­łało. Kobieta, która dała mi życie, nagle nie wie, jak się zacho­wać. Moja reak­cja jest dla niej czymś obcym. Czymś, czego się w ogóle nie spo­dzie­wała. Ni­gdy wcze­śniej nie potra­fi­łem się jej prze­ciw­sta­wić. Może się bałem, a może po pro­stu nie śmia­łem ze względu na to, że była moją matką. Tym razem jed­nak coś we mnie pękło. Kręcę głową z nie­do­wie­rza­nia. Ona naprawdę nie wie, co robić. Takiej jej jesz­cze ni­gdy nie widzia­łem. Nie patrzy na mnie, unika kon­taktu wzro­ko­wego, jakby nagle stra­ciła całą odwagę i siłę, błą­dzi oczyma po pod­ło­dze, jakby tam mogła zna­leźć ratu­nek. Na jej miej­scu już dawno zapadł­bym się pod zie­mię i nie mówię tylko o tym incy­den­cie, ale o całym życiu. Wiem, że czuje się winna. Widzę to po jej sku­lo­nej postu­rze i trzę­są­cych się ustach, które przez dłuż­szą chwilę nie potra­fią wydu­sić z sie­bie żad­nego słowa. Cała drży, zasko­czona moją reak­cją. To nie­moż­liwe, aby jej syn się jej prze­ciw­sta­wił, zlek­ce­wa­żył ją.

– Prze­pra­szam – sły­szę jej cichy głos. Powta­rza to słowo kilka razy, jak man­trę. Na początku mil­czę. Już dawno zauwa­ży­łem, że wła­śnie to działa na nią naj­le­piej. Mój brak reak­cji jest dla niej naj­więk­szą karą. Łka jak małe dziecko, uda­jąc pokrzyw­dzoną. Prze­cież tak naprawdę to ja powi­nie­nem pła­kać.

Wiem, że matka chce usły­szeć słowa prze­ba­cze­nia, ale to nie­moż­liwe. Koniec z wyba­cza­niem. Mam dość bycia wyro­zu­mia­łym synem. Ileż można zno­sić upo­ko­rze­nia? Czuję do niej jedy­nie pogardę, nic wię­cej. Znam ten stan dosko­nale, ale nauczy­łem sobie z nim radzić. To prze­cież nie pierw­szy raz, kiedy matka mnie policz­kuje. Jest taka słaba. Odno­szę wra­że­nie, że trak­tuje mnie tak okrut­nie, bo ni­gdy mnie nie chciała. Choć nie powie­działa tego, myślę, że o tym, że jest w ciąży ze mną, dowie­działa się zbyt późno. Nie mogła więc się mnie pozbyć. Dla­czego tak myślę? Dla­tego że zaszła w ciążę, gdy miała zale­d­wie dwa­dzie­ścia lat, marzyła o aktor­stwie, karie­rze, a ja jej to unie­moż­li­wi­łem. Całe życie mnie za to obwi­niała, trak­tu­jąc jak nie­chciany pomiot. To nie jest kobieta, która powinna rodzić dzieci, a już na pewno je wycho­wy­wać. To chora psy­chicz­nie furiatka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki