Zastraszona - Patrycja Strzałkowska - ebook + audiobook + książka

Zastraszona ebook i audiobook

Patrycja Strzałkowska

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

We wszystkich nas drzemie ciemność.

Mordercą może stać się każdy, to tylko kwestia odpowiedniego bodźca.

Ale żeby zabić, trzeba trafić celnie… Klaudia chybiła, strzelając do własnego ojca. Od tamtego momentu ucieka, bojąc się skutków swojego czynu…

W pogoni za nią rusza także komisarz Wójcik, który nie może pogodzić się z tym, że nie udało mu się wsadzić Włodzimierza Czerwińskiego za kraty. Wójcik ma pewność, tak samo jak jego córka, że to właśnie ten psychopatyczny biznesmen zabił Maję Sonik. Jednak jest w błędzie – tak samo jak wszyscy. To nie Czerwiński jest winien jej zabójstwa, ale za to wie, kto to zrobił, i stara się za wszelką cenę, by ta tajemnica nie ujrzała światła dziennego.

Niestety po piętach depcze mu piekielnie zdolna, specjalnie do tej sprawy ściągnięta z Niemiec profilerka kryminalna Iwona Kwiecień.

Teraz już każdemu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 209

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 35 min

Lektor: Milena Staszuk

Oceny
4,2 (12 ocen)
6
2
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aeksabdra

Dobrze spędzony czas

Ciekawa pozycja jak i cała seria. Bardzo miło się ją czyta. Trzyma w napięciu choć nie jest to górnolotna historia. Jednak na jedno popołudnie każda część polecam. Ta część chyba dla mnie była najciekawsza, dlatego wyżej ją oceniłam.
00
Malwi68

Całkiem niezła

"Zastraszona" to drugi tom i jednocześnie kontynuacja, serii Dark Book, autorstwa Patrycji Strzałkowskiej. Recenzując tę część nie sposób, nie wspomnieć o pierwszym tomie, w którym została zabita Majka Sonik. Było prowadzone śledztwo, ale nie doprowadziło do odnalezienia mordercy. W tej książce jest kontynuacja. Jednak zaskoczeniem jest fakt, że komisarz Wójcik został odsunięty od sprawy. Zamknięciem sprawy zajął się, skorumpowany, przez Włodzimierza Czerwińskiego, komendant Wrzeszcz, oraz sprowadzona na jego prośbę profilerka Iwona Kwiecień. Warto przeczytać książkę, aby poznać bliżej ten wątek, gdyż przedstawia się, naprawdę, ciekawie. Zakończenie poprzedniego tomu skończyło się strzałem Klaudii do własnego ojca. Już pierwszy rozdział drugiej części pokazuje, że dziewczyna chybiła i jedynie raniła go niegroźnie. Gangster trafił do szpitala, a jego córka ukrywa się w obawie o swoje życie. Ta część stanowi ciekawą kolekcję tajemnic, intryg oraz sekretów. Jedne stanowią kontynuację z ...
00

Popularność




Część 1

Część 1

Roz­dział 1

Roz­dział 1

SONIK

Leża­łam zupeł­nie sama w ciem­nym pokoju; ści­śnięta i obkur­czona ślu­zówka gar­dła spra­wiała mi nie­sa­mo­wity ból. Ni­gdzie dookoła nie dostrze­głam butelki z wodą czy szklanki z napo­jem. Napi­cie się cze­go­kol­wiek mogłoby mi odro­binę ulżyć. Nie­stety, spierzch­nięte usta i zesztyw­niała z sucho­ści szczęka musiały tym razem objeść się bez tego. Nie mia­łam siły, by wstać z łóżka i zro­bić krok w kie­runku kuchni. Byłam zbyt zmę­czona ostat­nimi wyda­rze­niami. Czu­łam, że to pomiesz­cze­nie jest miej­scem, w któ­rym powin­nam czuć się w pełni bez­piecz­nie. Jed­nakże prze­by­wa­nie we wła­snym pokoju, moim azylu, wcale nie dzia­łało kojąco. Bolała mnie każda czą­steczka ciała; obez­wład­nia­jący strach wże­rał się we mnie niczym wygłod­niałe dzi­kie zwie­rzę roz­ry­wa­jące na strzępy swoją ofiarę. Prze­je­cha­łam zdrę­twia­łymi pal­cami po mięk­kiej pościeli, po czym ści­snę­łam kawa­łek koł­dry, sta­ra­jąc się zato­pić w niej obo­lałe dło­nie. Była przy­jem­nie chłodna, lecz nie dała mi takiego uko­je­nia, jakiego potrze­bo­wa­łam. Krę­ciło mi się w gło­wie, do tego raz po raz ata­ko­wały mnie obez­wład­nia­jące fale mdło­ści, przez co każdy bodziec zewnętrzny odbie­ra­łam ze zdwo­joną siłą. Moje uszy nie­mal eks­plo­do­wały na dźwięk tyka­ją­cego coraz gło­śniej – takie przy­naj­mniej mia­łam wra­że­nie – ścien­nego zegara… Po kilku chwi­lach zde­cy­do­wa­łam się scho­wać głowę pod koł­drę, by cho­ciaż odro­binę stłu­mić ten wbi­ja­jący się w mój mózg dźwięk. Pomo­gło. Zaci­snę­łam powieki i ode­tchnę­łam z ulgą; nie­mal natych­miast poja­wił się jed­nak kolejny silny zawrót głowy, a pod powie­kami ujrza­łam jasny obraz ostat­nich wyda­rzeń. Widzia­łam je naprawdę wyraź­nie, cho­ciaż naj­chęt­niej wyma­za­ła­bym je z pamięci na zawsze. One jed­nak jak na złość oble­piały mój umysł niczym kle­ista maź, chcąc wpę­dzić mnie w poczu­cie bez­rad­no­ści.

Pomy­śla­łam, że gorzej już być nie może, kiedy nagle poczu­łam ten okropny nara­sta­jący cię­żar na wyso­ko­ści piersi, a potem moje ciało mimo­wol­nie zaczęło koły­sać się na boki, jakby wpa­dło w jakiś dzi­waczny rytu­alny trans. Za nic w świe­cie nie mogłam nad tym zapa­no­wać. Moim umy­słem zawład­nął mrok. Prze­raź­liwy, obrzy­dliwy amok, który powoli odbie­rał mi moż­li­wość racjo­nal­nego myśle­nia. W mojej gło­wie coraz inten­syw­niej roiło się od gorz­kich wspo­mnień, z któ­rymi nie chcia­łam mieć nic wspól­nego. Ale na to nie­stety było już teraz o wiele za późno… Wpa­try­wa­łam się w pustą prze­strzeń, usi­łu­jąc zmu­sić umysł do wydaj­niej­szej pracy. Chcia­łam w jaki­kol­wiek spo­sób nakło­nić go do tego, by zmie­nił tor myśli. Marzy­łam o tym, by pamięć prze­stała mi wresz­cie pod­su­wać tak pre­cy­zyjne obrazy. Jed­nak wszyst­kie te próby speł­zały na niczym. Jak na złość, pamię­ta­łam wszystko, co do minuty. Mój mózg nie przy­go­to­wał sobie żad­nej linii obrony, nie stwo­rzył czar­nej dziury w mojej gło­wie, która wessa­łaby nie­po­trzebne myśli. Nie­ważne, czy mocno zaci­ska­łam powieki, czy wręcz prze­ciw­nie, mia­łam sze­roko otwarte oczy: widzia­łam wyraźny obraz śmierci i czu­łam zale­wa­jącą moje serce pustkę… Tam­tego dnia moje życie zmie­niło się w pie­kło albo coś znacz­nie gor­szego… To nie­zwy­kłe, że jedna chwila i jedna nie­prze­my­ślana spon­ta­niczna decy­zja mogą zmie­nić wszystko.

Gorący oddech przy­lgnął do moich policz­ków i szyi, a po chwili poczu­łam, że zaczyna mi bra­ko­wać powie­trza. Nie mogąc już zaczerp­nąć odde­chu, wysu­nę­łam głowę spod koł­dry i przez dłuż­szą chwilę wpa­try­wa­łam się przez okno w odda­lony o setki tysięcy kilo­me­trów księ­życ. Ze wszyst­kich sił pra­gnę­łam się na nim zna­leźć, tele­por­to­wać jak naj­da­lej od Ziemi. Przez kolejne godziny prze­wra­ca­łam się z boku na bok, chcąc zmu­sić orga­nizm do snu, ale ten wcale nie miał zamiaru nadejść. Tak wła­ści­wie to sen ni­gdy nie przy­cho­dził do mnie szybko. Odkąd pamię­tam, zawsze mia­łam pro­blem z zasy­pia­niem. Zwy­kle zapa­da­łam w sen przy­pad­kiem, ogar­nia­jąc wzro­kiem ekran komórki. Gdy naj­mniej się o niego sta­ra­łam, po pro­stu nie­ocze­ki­wa­nie nad­cho­dził.

Od paru dni żołą­dek doku­czał mi zupeł­nie ina­czej niż zwy­kle. Nie był to prze­ni­kliwy ból wywo­łany tro­skami mono­ton­nego codzien­nego życia, lecz prze­raź­liwy, bła­galny sko­wyt o kojący odpo­czy­nek. Nie mogłam pora­dzić sobie z tym, co się stało, jed­nakże naj­gor­sze było to, że nikomu nie mogłam wyznać prawdy. Byłam zmu­szona żyć ze świa­do­mo­ścią, iż odtąd bez­a­pe­la­cyj­nie muszę uda­wać. Tam­tej nocy, która w zna­czący spo­sób zmie­niła moje życie, zaczę­łam nakła­dać maskę dziew­czyny, za którą wszy­scy mnie brali. Musia­łam nauczyć się kła­mać w żywe oczy, nawet jeśli sta­nę­łaby przede mną moja wła­sna matka. Nawet jej nie mogłam wyznać prawdy…

W zasa­dzie to ni­gdy nie pomy­śla­łam, że tak dobrze będzie mi to wycho­dzić. Nie sądzi­łam, że jestem taką dobrą kłam­czu­chą, nie myśla­łam też, że pod moją skórą kryje się alter ego dziew­czyny, która jest zdolna zabić… Nikomu nie dałam się poznać z tej dru­giej strony. Sama dopiero zaczę­łam ją odkry­wać.

Nagle z nieba lunął deszcz i z całym impe­tem zaczął walić w okna. Ogłu­sza­jące i gwał­towne ude­rze­nia przy­pra­wiły mnie o dresz­cze, tak że w jed­nej chwili byłam kom­plet­nie mokra. Zasty­głam momen­tal­nie w opa­rach paniki i zaczę­łam wsłu­chi­wać się w wygry­waną przez oto­cze­nie depre­syjną melo­dię. Wła­śnie wtedy zda­łam sobie sprawę, że czas działa na moją nie­ko­rzyść, a kolejne minuty mogą dopro­wa­dzić mnie w jedno z dwóch miejsc. Wszystko zależy od tego, kto przyj­dzie po mnie jako pierw­szy…

Sie­dzia­łam sztywno, oparta ple­cami o róg łóżka, gdy poczu­łam, jak moje powieki stają się coraz cięż­sze. W końcu opa­dły, a ja zaci­snę­łam je mocno, czu­jąc, jak powoli odpły­wam, a wspo­mnie­nia zaczy­nają się roz­ma­zy­wać. W końcu zasnę­łam.

Nie wie­dzia­łam, ile spa­łam. Obu­dzi­łam się, gdy na zewnątrz było już jasno, a mnie kolejny raz za serce chwy­tał nie­po­kój. Nie wycho­dzi­łam z łóżka przez cały dzień. Leża­łam z lap­to­pem na kola­nach, sta­ra­jąc się sku­pić na serialu. Koło osiem­na­stej posta­no­wi­łam zaczerp­nąć świe­żego powie­trza i wyjść na spa­cer. Atmos­fera w domu dzia­łała na mnie destruk­cyj­nie. Mia­łam dość słu­cha­nia pła­czu, od któ­rego mdliło mnie coraz bar­dziej. Przy­po­mi­nał mi jedy­nie o tym, jak bar­dzo popie­przone stało się moje życie. Nacią­gnę­łam na głowę kap­tur, chcąc pozo­stać ano­ni­mowa, i ruszy­łam w kie­runku pobli­skiego parku z nadzieją, że wto­pię się w oto­cze­nie jako jeden z prze­chod­niów, który nikogo nie obcho­dzi.

Weszłam do parku i po przej­ściu paru kro­ków ujrza­łam pustą ławkę, na któ­rej posta­no­wi­łam przy­siąść. Pochy­li­łam się, by zrzu­cić z niej kilka kasz­ta­nów i brą­zo­wych liści, a następ­nie usia­dłam i opar­łam łok­cie na kola­nach.

Kiedy wpa­try­wa­łam się w wiru­jące na wie­trze liście i obser­wo­wa­łam ludzi spa­ce­ru­ją­cych po parku, zorien­to­wa­łam się, że kie­sze­nie mojej kurtki są puste.

– Cho­lera! Gdzie one są…? – mruk­nę­łam zde­ner­wo­wana, prze­szu­ku­jąc je ner­wowo.

Tego było już za wiele. Czy cały świat sprzy­siągł się, by uprzy­krzyć mi egzy­sten­cję? Nie wiem, jakim cudem, ale musia­łam zgu­bić klu­cze… Rap­tow­nie zgię­łam się w pół i zaczę­łam szu­kać pod ławką. Przez dobrą chwilę maca­łam ręką po mokrej tra­wie, nim moje palce natra­fiły wresz­cie na bre­lo­czek w kształ­cie kokardki. Uspo­ko­iłam oddech, wsta­łam i ruszy­łam w stronę szpa­leru bru­nat­nych jesien­nych drzew. W momen­cie gdy tuż przede mną prze­bie­gła wie­wiórka nio­sąca w pyszczku jakiś przy­smak, poczu­łam na ramie­niu mocny uścisk. Naj­wy­raź­niej infan­tylna ochrona w postaci kap­tura nie zdała egza­minu.

– Aua! – krzyk­nę­łam, odwra­ca­jąc się w kie­runku szar­pią­cej mnie postaci.

– Ciszej… Jesz­cze ktoś cię usły­szy. – Padło ostrze­że­nie.

– No i co z tego? – Nie­ocze­ki­wa­nie mój strach ustą­pił miej­sca sile, o któ­rej ist­nie­niu nie mia­łam poję­cia. Zasko­czyło mnie to, ale chyba jesz­cze bar­dziej mojego roz­mówcę.

– To doprawdy nie­sły­chane… Czy roz­są­dek nie pod­po­wiada ci, żeby być wobec mnie odro­binę grzecz­niej­szą?

– Wła­ści­wie to mam to w dupie.

Ta odpo­wiedź odpo­wiedź jesz­cze bar­dziej roz­wście­czyła Irland­czyka. Nie bacząc na parę, która szła sąsied­nią alejką, zamach­nął się i ude­rzył mnie pię­ścią pro­sto w brzuch.

– Może to prze­mówi ci do rozumu. Ciesz się, że widzisz mnie, a nie poli­cję. Wiem, co zro­bi­łaś. Wiem wszystko.

– Może… – odpar­łam cicho, kuląc się i masu­jąc obo­lałe miej­sce.

On jakby tego nie usły­szał.

– A teraz, moja droga, wra­camy do punktu wyj­ścia. Dobrze wiesz, że spier­do­li­łaś ostat­nią robotę i musisz ją dokoń­czyć. Takie mamy zasady…

– Ni­gdzie nie idę… Nie zmu­sisz mnie!

– Czyżby? Naprawdę chcesz się prze­ko­nać, że zro­bisz wszystko, co ci powiem?

– Nie – odpo­wie­dzia­łam. Było mi słabo.

– Cie­szę się – stwier­dził iro­nicz­nie. – Przy­naj­mniej w tym wzglę­dzie nie stwa­rzasz pro­ble­mów. W grun­cie rze­czy jestem łagod­nym face­tem. Nie lubię prze­mocy.

– Mhm… – mruk­nę­łam.

– A teraz, pro­szę, wytłu­macz mi jedno… Naprawdę myśla­łaś, że twój dom to dobra kry­jówka?

– A po jaką cho­lerę mia­ła­bym przed wami ucie­kać? I tak prę­dzej czy póź­niej byście mnie dorwali. Może jestem młoda, ale nie głu­pia.

Irland­czyk zmru­żył oczy.

– Już teraz rozu­miem, dla­czego Czer­wiń­ski tak bar­dzo na cie­bie naci­skał. Ładne nie­bie­skie oczy, zgrabna i cał­kiem sprytna… Gdy­byś tylko jesz­cze potra­fiła zro­bić to, o co się cie­bie prosi, to może bym się nawet z tobą oże­nił.

– Spier­da­laj!

– Słu­chaj, mała, radzę ci spu­ścić z tonu. Ty sobie nie zda­jesz sprawy, w jakie kło­poty się wpie­przy­łaś. Gdyby nie fakt, że jesteś nam potrzebna, to z chę­cią wła­sno­ręcz­nie zro­bił­bym ci taki kolo­rowy maki­jaż na tej two­jej ślicz­nej buźce, że przez tydzień nie otwo­rzy­ła­byś oczu… Ale tego nie robię, bo jestem, kurwa, dżen­tel­me­nem i nie krzyw­dzę kobiet… – Irland­czyk ści­snął mnie za gar­dło i przy­cią­gnął do sie­bie, po czym puścił tak, że z impe­tem upa­dłam na zie­mię. – Wyna­ją­łem ci na lewe nazwi­sko pokój w pod­war­szaw­skim hote­liku. Zamiesz­kasz tam na jakiś czas, póki nie skoń­czysz tego, co zaczę­łaś. Nikt nie może cię tam roz­po­znać. A teraz jedziemy – dodał po chwili.

– A co z moją rodziną? Prze­cież będą mnie szu­kać.

– Zaj­mij się zada­niem. Resztę zała­twię po swo­jemu.

Roz­dział 2

Roz­dział 2

Męż­czy­zna przy­wi­tał się z ochro­nia­rzami, któ­rzy czu­wali tuż przed wej­ściem na oddział, minął ich i ruszył w stronę sali 221. Ener­gicz­nie naci­snął klamkę, wszedł do środka i zbli­żył się do pacjenta leżą­cego na bia­łym meta­lo­wym łóżku na kół­kach.

– Jak się trzy­masz? – zapy­tał.

– Jakoś… – wyce­dził przez zaci­śnięte zęby obo­lały Czer­wiń­ski, wpa­tru­jąc się w okno wzro­kiem peł­nym żalu i nie­zro­zu­mie­nia.

– To świet­nie, ale wolał­bym, żebyś dopre­cy­zo­wał. Choć­bym nie wiem, jak się sta­rał, nie­wiele mi to mówi.

– A jak mam się, kurwa, czuć? Przy­naj­mniej ty mnie nie dener­wuj i nie wypro­wa­dzaj z rów­no­wagi. Jeśli cho­dzi ci o ból fizyczny, to napie­prza mi całe ramię. A jeśli pytasz o psy­chikę, to… Wolę się nie wypo­wia­dać w tym tema­cie. Życzę ci, abyś ni­gdy nie poznał zna­cze­nia słowa „zawód” – odrzekł Czer­wiń­ski. Krew zawrzała w jego żyłach na samo wspo­mnie­nie, cho­ciaż od feral­nego zda­rze­nia minęło już kil­ka­dzie­siąt godzin.

– Grunt, że w ogóle udało ci się z tego wyjść. Jak to się mówi? Złego licho nie bie­rze… He, he, he…

– Bez prze­sady. To tylko dra­śnię­cie… Może głę­bo­kie i bole­sne, ale dra­śnię­cie… – ziry­to­wał się Wło­dzi­mierz.

– Nazy­waj to, jak chcesz, cho­ciaż ja uwa­żam, że to żadne pie­przone dra­śnię­cie. Gdyby kula tra­fiła cię kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów dalej, byłoby po tobie. Wystar­czy­łoby, żebyś się ruszył odro­binę w prawo i dostał­byś pro­sto w serce. Nie zapo­mi­naj, kto tamo­wał ci krew i wiózł cię pro­sto do szpi­tala. Widzia­łem na wła­sne oczy, jak ucho­dzi się z cie­bie życie.

– Nie roz­czu­laj się tak nad sobą… Nic mi nie jest. Ale masz rację, powi­nie­nem ci podzię­ko­wać. Wie­dzia­łem, do kogo zadzwo­nić.

– Od cze­goś mnie masz… – Gość wresz­cie posłał mu ser­deczny uśmiech.

– Naj­ciem­niej zawsze pod latar­nią. Tylko pamię­taj, że prawdę o postrzale znasz jedy­nie ty, ja i moja Klau­dia. I tak ma pozo­stać! Jeśli dowiem się, że jakimś cudem się komuś wyga­da­łeś… Nawet nie chcę koń­czyć. Nie wypada mi gro­zić oso­bie, która rato­wała mi życie.

– Nie musisz. Nie zamie­rzam nikogo wta­jem­ni­czać w twoje sprawy. Zresztą… Ja o niczym nie wiem. – Czer­wiń­ski uśmiech­nął się, sły­sząc te słowa. – A twoja żona? Co z nią? Chyba mi nie powiesz, że o niczym nie wie?

– Irena…? Pro­szę cię… To ostat­nia osoba, przed którą muszę się z cze­go­kol­wiek tłu­ma­czyć.

Gość uniósł ręce w obron­nym geście.

– Nie wni­kam w wasze rela­cje. Cho­ciaż to chyba nie jest nor­malne, że o niczym nie wie.

– A czy cokol­wiek w moim życiu jest nor­malne i pospo­lite?

Tam­ten par­sk­nął.

– Nie­ko­niecz­nie.

– No więc o czym my tu mówimy… To ja jestem od wpro­wa­dza­nia zasad. Irena to tylko kobieta nosząca moje nazwi­sko i miesz­ka­jąca ze mną pod jed­nym dachem. Nie zdzi­wił­bym się, gdyby któ­re­goś pięk­nego dnia popła­kała się ze szczę­ścia, jak­bym wyki­to­wał. Pie­przone bab­sko…

Przy­były chrząk­nął.

– Ach tak. No dobra, powiedzmy, że rozu­mia­łem prze­kaz. Nikomu nic nie powiem, a już na pewno nie two­jej żonce. A co z córką? Czy mam coś prze­kazać Klau­dii w twoim imie­niu?

Czer­wiń­ski z tru­dem pokrę­cił głową.

– Ech… To naj­gor­szy ele­ment tej całej pie­przo­nej ukła­danki. Ten jej tem­pe­ra­ment… Że też musiała wdać się w tatu­sia… Kurwa mać… Myślę o niej bez prze­rwy. Nawet mi nie przy­po­mi­naj. Jestem tak wkur­wiony, że mam ochotę zwy­zy­wać ją od naj­gor­szych suk, ale nie będę prze­cież mówić tak o wła­snym dziecku! – Spoj­rzał ze zło­ścią na komen­danta Wrzesz­cza, który stał naprze­ciw łóżka i opie­rał się ple­cami o ścianę.

Czer­wiń­ski od dwóch dni prze­by­wał w Kli­nice Kołecki, gdzie docho­dził do sie­bie po postrzale. Burza, spraw­czyni całego zamie­sza­nia, odzie­dzi­czyła po ojcu wiele cech, mię­dzy innymi wielką deter­mi­na­cję, odwagę i inte­li­gen­cję, ale na szczę­ście dla niego nie posia­dała wro­dzo­nej umie­jęt­no­ści do trzy­ma­nia broni. Zamiast więc wyce­lo­wać pro­sto w serce, tra­fiła Czer­wiń­skiego w ramię. A zaraz po tym, jak usły­szała wydo­by­wa­jący się z glocka huk, ucie­kła – zalana łzami i odu­rzona buzu­jącą w żyłach adre­na­liną. Bie­gła na oślep, byle jak naj­da­lej od męż­czy­zny, któ­rego darzyła naj­gor­szym z ist­nie­ją­cych uczuć. Miała głę­boką nadzieję, że jej strzał oka­zał się celny. Naprawdę pra­gnęła pozba­wić swo­jego ojca życia, by już ni­gdy wię­cej nie był w sta­nie nikogo skrzyw­dzić.

– Trudno mi sobie wyobra­zić, co czu­jesz… – ode­zwał się Wrzeszcz.

– I nawet nie pró­buj, bo to nic miłego – stwier­dził sar­ka­stycz­nie Czer­wiń­ski. – Jedyne, co mi pozo­staje, to pogo­dzić się z tym, co się wyda­rzyło. Nie cofnę czasu, ale nie omiesz­kam dać jej do zro­zu­mie­nia, że ostro prze­gięła.

– W takim razie poszu­kam jej. – Komen­dant obda­rzył cho­rego rozu­mie­ją­cym spoj­rze­niem, po czym pod­szedł do okna. – Może jed­nak je zamknę, co? Tu wcale nie jest aż tak cie­pło. Jesz­cze tego bra­kuje, żeby cię prze­wiało.

– Ma zostać otwarte. Tak mi dobrze.

– Jesteś pewien?

– Bez dwóch zadań. A co do Klau­dii… Nie musisz się faty­go­wać. Zostaw ją w spo­koju. Sam to zała­twię. Od tego mam swo­ich ludzi.

– Dobra… Słu­chaj… – Wrzeszcz zmie­nił temat. – Podej­rze­wam, że znam odpo­wiedź, ale muszę cię o to zapy­tać. Będziesz skła­dać zezna­nia?

– Ochu­ja­łeś? Po pierw­sze, nic mi nie jest. Po dru­gie, prę­dzej sam bym się zastrze­lił, niż miał sprze­dać wła­sne dziecko. A po trze­cie: nikt nie może się o tym dowie­dzieć! To chyba jasne jak słońce? Stra­cił­bym nie tylko rodzinę i repu­ta­cję, ale rów­nież sza­cu­nek spo­łecz­no­ści. Mam donieść na wła­sne dziecko… To nie do pomy­śle­nia… – Pokrę­cił głową, po czym, krzy­wiąc się, uniósł rękę, by popra­wić sobie poduszkę.

– Czy cze­goś pan potrze­buje? – Nagle zza drzwi wyło­niła się drobna pie­lę­gniarka.

– Nie umiesz pukać? Wyjdź stąd! Niczego nie chcę – rzu­cił pro­tek­cjo­nal­nym tonem męż­czy­zna w kie­runku wystra­szo­nej kobiety.

– Naj­moc­niej pana prze­pra­szam… Usły­sza­łam pana głos i pomy­śla­łam, że potrze­buje pan mojej pomocy…

– A w czym ty, dzie­cinko, możesz mi pomóc? Co naj­wy­żej możesz pode­trzeć mi tyłek po sra­niu. Jak widzisz, jestem cały. I nie pod­słu­chuj, dobrze ci radzę.

Pie­lę­gniarka się zaczer­wie­niła.

– Nie sły­sza­łam, o czym pano­wie roz­ma­wiali. Jesz­cze raz pana prze­pra­szam. Gdyby jed­nak cze­goś pan potrze­bo­wał, to pro­szę mnie wołać…

– Prze­cież wiem… – odparł, roz­gnia­ta­jąc pal­cami małe piórko, które wydo­stało się z pościeli.

– Raz jesz­cze prze­pra­szam. – Kobieta wyco­fała się, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

Wrzeszcz pokrę­cił głową.

– Pro­szę cię… Daruj tej bied­nej babce. Nic ci nie zro­biła. A prze­cież mogłaby… Jak by nie patrzeć, to od per­so­nelu zależy, czy szybko stąd wyj­dziesz…

– Chyba robisz sobie ze mnie jaja! – wybuch­nął Czer­wiń­ski. – Nikt mnie tu siłą trzy­mać nie będzie! A poza tym stać mnie na to, by móc być chu­jem wtedy, kiedy mam na to ochotę. Pie­niędzmi wszystko da się zała­twić. O ile ma się ich wystar­cza­jąco dużo.

– No, no… Dwa­dzie­ścia lat pracy w poli­cji, ale o tym, kurwa, nie wie­dzia­łem… Oświe­ci­łeś mnie… Dzięki! – Komen­dant roze­śmiał się iro­nicz­nie.

– No tak… Komu jak komu, ale tobie tego tłu­ma­czyć nie muszę… Dobra, mów lepiej, co ze sprawą Sonik i tymi two­imi chłop­ta­siami, któ­rzy wty­kają nosy nie tam, gdzie trzeba.

– Nie będą już przy­spa­rzać ci kło­po­tów. Wię­cej się do cie­bie nie zbliżą, masz moje słowo.

– Jesz­cze tego by bra­ko­wało, aby ci skoń­czeni kre­tyni tu zaraz wpa­ro­wali.

– Spo­koj­nie. Wszystko jest pod kon­trolą. Ścią­gam na komendę Iwonę Kwie­cień, która przej­mie od nich sprawę. Damy jej do ręki dowody i poza­mia­tane. A ja będę pil­no­wać Wój­cika, by przy­pad­kiem nie naro­bił głu­pot.

– Mhm… Co to za Kwie­cień? – zapy­tał Wło­dzi­mierz Czer­wiń­ski.

– Od trzech lat sie­dzi w Niem­czech, gdzie szkoli się jako pro­fi­lerka kry­mi­nalna. To harda baba z kon­kret­nymi zasa­dami, dosko­na­lone zna­jąca swoją war­tość.

– Masz pew­ność, że jest taka dobra?

– Tak. Jest naj­lep­sza.

– I tak ją spraw­dzę…

Komen­dant zaśmiał się cicho.

– Domy­ślam się.

– Wiesz, Wrzeszcz… – Czer­wiń­ski spoj­rzał na męż­czy­znę, mru­żąc oczy. – Naprawdę lubię z tobą współ­pra­co­wać. Znasz się na rze­czy jak mało kto. To się ceni. Przyjdź do mnie jutro punk­tu­al­nie o dzie­sią­tej. Dosta­niesz solidne wyna­gro­dze­nie.

– Kul­tura wymaga, aby odmó­wić poszko­do­wa­nemu, ale wiesz, jak jest… Przyjdę. Dzięki.

– Jestem za stary i za bar­dzo zajęty, aby przej­mo­wać się manie­rami.

– Dla­tego tak świet­nie się doga­du­jemy. Spa­dam. Do jutra.

– Do jutra.

* * *

Klau­dia zale­wała się łzami we wła­snym miesz­ka­niu na Moko­to­wie. Dwa dni temu, po kilku godzi­nach od postrzału, zadzwo­nił do niej komen­dant z infor­ma­cją o sta­nie zdro­wia jej ojca. Poin­for­mo­wał ją rów­nież, że ma kate­go­ryczny zakaz prze­miesz­cza­nia się do czasu wyj­ścia Czer­wiń­skiego z kli­niki. Słowa Wrzesz­cza wbi­jały się w Klau­dię jak noże. Z jed­nej strony czuła ulgę, że nie zabiła ojca, z dru­giej zaś prze­peł­niał ją prze­szy­wa­jący lęk. Była prze­ko­nana, że czeka ją sroga kara nie tyle ze strony pro­ku­ra­tury, ile ze strony ojca. Miała świa­do­mość, że sza­nowny pan Czer­wiń­ski nie pozwoli wsa­dzić swo­jej córki za kraty, a mimo to cier­piała w samot­no­ści i stra­chu. Wyczer­pa­nie psy­chiczne zaczęło dawać o sobie znać. W ostat­nim cza­sie Klau­dia prze­szła naprawdę sporo, począw­szy od przy­ła­pa­nia swo­jego męż­czy­zny na zdra­dzie, przez stratę przy­ja­ciółki, a skoń­czyw­szy na tym, że sama pra­wie zabiła członka swo­jej rodziny, który oka­zał się zabójcą Majki. W takich oko­licz­no­ściach chyba tylko psy­cho­pata byłby w sta­nie funk­cjo­no­wać bez środ­ków uspo­ka­ja­ją­cych. Usi­łu­jąc poskro­mić natłok myśli, przy­po­mniała sobie o tablet­kach, które kie­dyś prze­pi­sał jej lekarz. W popło­chu pobie­gła do kuchen­nej szafki i zaczęła wygar­niać jej zawar­tość na pod­łogę.

– Szlag by to tra­fił! – krzyk­nęła, nie mogąc zna­leźć opa­ko­wa­nia xanaksu.

Nagle przed oczami mignęło jej wspo­mnie­nie przy­ja­ciółki buszu­ją­cej w jej szafce z lekami. Majka była jedyną osoba, która miała dostęp do leków Klau­dii. Czyli Majka musiała zabrać jej tabletki… A teraz już nie było spo­sob­no­ści, aby Klau­dia mogła je odzy­skać… Nie­wiele myśląc, wycią­gnęła stary tele­fon na kartę, który wygrze­bała z dna szafy, i wybrała numer, który jako jedyny znała na pamięć. Nie chciała korzy­stać z wła­snego iPhone’a, bo wtedy ojciec byłby w sta­nie ją skon­tro­lo­wać.

– Halo? Kto mówi?

– Cześć, mamo. To ja, Klau­dia.

– Klau­dia? Dzień dobry, córeczko! Co się stało, zgu­bi­łaś komórkę?

– Nie…

– To o co cho­dzi…? Co to za numer?

Klau­dia nabrała głę­boko powie­trza.

– Mamo, posłu­chaj mnie! Nie mam czasu na tłu­ma­cze­nie. Masz w domu alpra­zo­lam?

W słu­chawce na chwilę zapa­dła cisza.

– Słu­cham? – ode­zwała się w końcu mama. – Czy ty pytasz poważ­nie?

– Jest mi naprawdę nie­zbędny.

– Dziecko, zda­jesz sobie sprawę, o co mnie pro­sisz? Wiesz, że to sil­nie dzia­ła­jący lek psy­cho­tro­powy?

– Mamo! Nie zamie­rzam wymy­ślać na pocze­ka­niu żad­nych histo­ry­jek, po pro­stu go potrze­buję… Nie wiem, jak mam ci to wytłu­ma­czyć. Wola­ła­bym nie mówić ci prawdy…

– Ale teraz już na pewno będziesz musiała! Co się dzieje?

– Przy­je­dziesz do mnie? Zro­bi­łam coś naprawdę strasz­nego… To ma zwią­zek z tatą.

– Chry­ste Panie, dziecko, prze­ra­żasz mnie. Ojca od kilku dni nie ma w domu. Co się stało?

– Zosta­łaś mi tylko ty, mamo…

– O czym ty mówisz!? – wydu­siła Irena przez ści­śnięte gar­dło.

– Przy­jedź do mnie, pro­szę! – załkała Klau­dia do słu­chawki nie­bie­skiej moto­roli z klapką.

– Oczy­wi­ście, cór­ciu, już do cie­bie jadę. Ni­gdzie się nie ruszaj.

– I tak mi nie wolno…

Tego Czer­wiń­ski nie mógł prze­wi­dzieć. Nawet przez myśl by mu nie prze­szło, że jego córka będzie chciała komu­kol­wiek przy­znać się do tego, co zro­biła, wie­dząc, jak potworny potrafi być jego gniew. Tym wła­śnie się od niego róż­niła. Była dobrym czło­wie­kiem z ogrom­nymi pokła­dami empa­tii, a on nie­stety potra­fił mie­rzyć ludzi wyłącz­nie swoją miarą.

Deszcz lał się z nieba stru­mie­niami, gdy prze­mo­czona Irena dotarła pod drzwi miesz­ka­nia Klau­dii.

– Postrze­li­łam ojca… – Dziew­czyna wykrztu­siła to z sie­bie zaraz po tym, jak jej matka sta­nęła w progu.

– Co? Co zro­bi­łaś?

– Zabił moją przy­ja­ciółkę! Nie­na­wi­dzę go! Tak bar­dzo go nie­na­wi­dzę!

– Czy on? On…? On…?

– Żyje. Jest w szpi­talu – odparła szybko Klau­dia, widząc, jak mama ner­wowo zaczyna się jąkać.

– Nie­do­brze… Bar­dzo nie­do­brze. – Irena weszła do miesz­ka­nia i powoli zdej­mo­wała z sie­bie ocie­ka­jące wodą płaszcz i buty.

– Mamo, co teraz będzie? – Słone kro­ple spły­wały po policzku dziew­czyny jedna za drugą.

– Nie wiem, córeczko… Ale… Ja też muszę ci coś wyznać. Już dawno powin­nam to zro­bić… To, co teraz ode mnie usły­szysz, może ci się wydać nie­praw­do­po­dobne, ale… Pewna część mnie głę­boko żałuje, że chy­bi­łaś…

Klau­dia zamarła.

– Jak to?

– Gdyby zabój­stwo nie było karalne, gdyby nie to, że nie mogłam cie­bie stra­cić, już dawno wła­sno­ręcz­nie wyrwa­ła­bym ojcu serce przez gar­dło, a potem rzu­ci­ła­bym je psom na pożar­cie.

– Jezu, mamo… O czym ty w ogóle mówisz? Nic z tego nie rozu­miem…

– Nawet nie wiesz, ile razy wyobra­ża­łam sobie, jak twój ojciec ginie. Był czas, kiedy co noc bła­ga­łam Boga, by wresz­cie ktoś wsa­dził mu kulkę w łeb. Twój ojciec to potwór, ale to już chyba sama zdo­ła­łaś odkryć… – stwier­dziła z gory­czą Irena Czer­wiń­ska, patrząc, jak jej córka powoli osuwa się z wra­że­nia na pod­łogę w przed­po­koju. Uklę­kła obok niej.

– Ty też nie wie­rzysz w jego nie­win­ność? – zapy­tała cicho Klau­dia.

– Skoro twier­dzisz, że jest odpo­wie­dzialny za śmierć two­jej przy­ja­ciółki, to zapewne jest to prawda… Ale nie to leży mi na sercu… Gdy byłaś jesz­cze dziec­kiem, odkry­łam jego obrzy­dliwą oso­bo­wość i zde­ma­sko­wa­łam jego brudne inte­resy. Na początku bałam się od niego odejść, bo nie chcia­łam zostać sama. Nie było mnie stać na to, by zostać samotną matką. A po kilku latach nie­szczę­śli­wego życia przez zupełny zbieg oko­licz­no­ści pozna­łam pewno męż­czy­znę, który był prze­ci­wień­stwem two­jego ojca. Cie­pły, szar­mancki, bez hor­ren­dal­nych sum na kon­cie. Był leka­rzem. Chcia­łam dać ci nor­malne życie i uwol­nić nas od tego tyrana. Czu­łam, że przy nim wresz­cie coś się zmieni. Przy­znaję się do tego, że zdra­dza­łam two­jego ojca. Ponadto marzy­łam, by od niego odejść, by zacząć żyć z Krzysz­to­fem. Ale to nie było wcale takie pro­ste…

– Dla­czego…?

– Naprawdę nie zda­jesz sobie sprawy, jakie twój ojciec ma układy… Jest zdolny do wszyst­kiego. Nawet do zabra­nia mi cie­bie. Odkrył moją tajem­nicę. Zagro­ził mi, że jeśli jesz­cze raz spo­tkam się z kochan­kiem lub z jakim­kol­wiek face­tem bez jego wie­dzy, pozbawi mnie praw rodzi­ciel­skich i wsa­dzi do zamknię­tego zakładu psy­chia­trycz­nego. Uwie­rzy­łam mu…

– Nie… – Klau­dia z nie­do­wie­rza­niem pokrę­ciła głową.

– Wtedy twój ojciec zain­we­sto­wał w Impe­rium, a mnie kazał się nim zaj­mo­wać. Mia­łam sku­pić się na tym, co przy­nosi pie­nią­dze, a nie na tym, czego naprawdę pra­gnę­łam. Serce matki zawsze będzie przy dziecku, dla­tego wybra­łam cie­bie. Ale… Do dziś nie potra­fię od niego odejść. Każ­dego dnia boję się, że już wię­cej cię nie zoba­czę. – Irena scho­wała twarz w dło­niach, nie potra­fiąc spoj­rzeć córce w oczy. Potwor­nie wsty­dziła się tego, do czego zmu­sił ją mąż.

– Nie, to nie może być prawda… – wyszep­tała Klau­dia.

– Ja też nie wie­rzę w jego nie­win­ność… – wyznała Irena. – Jestem prze­ko­nana, że to on stoi za śmier­cią Mai Sonik. Ale obie­cuję ci, że jesz­cze za to zapłaci. Pew­nego dnia roz­pły­nie się w nicość i zostawi nas wresz­cie w spo­koju.

Roz­dział 3

Roz­dział 3

SONIK

Podróż do Marek pod War­szawą dłu­żyła mi się w nie­skoń­czo­ność. Przez całą drogę sta­ra­łam się nie zamy­kać oczu, by przy­pad­kiem nie zasnąć i móc kon­tro­lo­wać to, gdzie jestem. Jed­nakże zmę­cze­nie fizyczne ostro dawało mi się we znaki. Podej­rze­wa­łam, że nawet gdyby udało mi się jakimś cudem przy­snąć z tak wyso­kim pozio­mem kor­ty­zolu we krwi, który dopro­wa­dzał mnie do obłędu, to Irland­czyk i tak nic by mi nie zro­bił. O to nie musia­łam się mar­twić. Mia­łam milion innych powo­dów, by czuć dys­kom­fort. Przede wszyst­kim zasta­na­wia­łam się nad tym, dla­czego jesz­cze mnie nie zabili, jaki był powód tego wyjazdu i po co byłam im wyjąt­kowo potrzebna. Irland­czyk wpa­ko­wał mnie do auta, nie dając moż­li­wo­ści poże­gna­nia się z rodziną czy spa­ko­wa­nia jakich­kol­wiek ubrań. Jedyne, co ze sobą mia­łam, to to, co na sobie: zno­szoną, prze­po­coną bluzę, dżinsy i spor­towe buty, które nie­mi­ło­sier­nie mnie uwie­rały. Że też nie mogłam wybrać na spa­cer innych butów… Wycho­dząc z domu, kom­plet­nie się nad tym nie zasta­na­wia­łam. Się­gnę­łam po pierw­sze lep­sze obu­wie, sądząc, że i tak zaraz wrócę, by wśród czte­rech ścian, leżąc zwi­nięta pod kocem, dalej roz­my­ślać o swo­jej smęt­nej egzy­sten­cji i o tym, jaka jestem nie­szczę­śliwa.

Gdy tylko męż­czy­zna wepchnął mnie na tylne sie­dze­nie i zatrza­snął zamek w drzwiach po obu stro­nach tak, bym nie miała moż­li­wo­ści ucieczki, zaży­czył sobie, abym podała mu swoją komórkę. Nie mia­łam wyboru. Gdy tylko to zro­bi­łam, poło­żył moją wła­sność na ziemi, tuż pod kołami swo­jego gra­fi­to­wego mer­ce­desa klasy S w wer­sji guard, a następ­nie wsiadł za kie­row­nicę i odpa­lił sil­nik. Czołg ruszył z piskiem opon, w mgnie­niu oka miaż­dżąc mój tele­fon i odbie­ra­jąc mi jedyną szansę na kon­takt z naj­bliż­szymi i w zasa­dzie z kim­kol­wiek. Nie mogłam jed­nak nic zro­bić. Teraz to Irland­czyk był sze­fem, a ja jego pod­władną, która tak naprawdę gówno miała do powie­dze­nia. W grun­cie rze­czy powin­nam się cie­szyć, że nie posłał mnie do pia­chu po tym, jak ucie­kłam z domu Czer­wiń­skiego, okła­maw­szy ich, iż wyko­na­łam zle­cone mi zada­nie.

Samo­chód, w któ­rym sie­dzia­łam, był naprawdę wygodny. Zaraz po tym, gdy ruszy­li­śmy, opar­łam głowę i ścią­gnę­łam łopatki, czu­jąc na ramio­nach ciarki. Po prze­je­cha­niu kil­ku­dzie­się­ciu kilo­me­trów silny nie­po­kój ustą­pił miej­sca zacie­ka­wie­niu. Co prawda strach nie znik­nął, ale powoli sta­ra­łam się uspo­ka­jać. Wma­wia­łam sobie, że nerwy i tak niczego nie zmie­nią w mojej sytu­acji.

Po pię­ciu godzi­nach jazdy nie czu­łam już nóg; wzię­łam głę­boki wdech i roz­luź­ni­łam spięte mię­śnie barku i ramion. Potwor­nie bolała mnie głowa, a myśli nie dawały mi spo­koju. Snu­łam wła­sne teo­rie na temat nur­tu­ją­cego mnie wciąż pyta­nia, na które chcia­łam poznać odpo­wiedź. Spoj­rza­łam na Irland­czyka, który pochy­lał się nad tele­fo­nem, zer­ka­jąc co jakiś czas na drogę. Śmi­gał pal­cem po nie­wi­docz­nych kla­wi­szach ekranu doty­ko­wego. Nie sły­sza­łam żad­nych dźwię­ków; zapewne miał włą­czony tryb mil­czący, jakby chciał coś przede mną ukryć.

– Mogę zadać ci jedno pyta­nie? – Cała drża­łam i dygo­ta­łam od chwili, gdy wsia­dłam do tego ele­ganc­kiego samo­chodu. Wresz­cie jed­nak zdo­by­łam się na odwagę, by się ode­zwać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki