Gucci, Gucci, łapci - Sue Margolin - ebook

Gucci, Gucci, łapci ebook

Sue Margolin

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Prześmieszna powieść o miłości, mężczyznach, brzdącach i zakupach - żywiołach, nad którymi nie da się zapanować.
Ruby Silverman - lat trzydzieści dwa, stanu wolnego - oddaje się całą duszą pracy w ekskluzywnym butiku dziecięcym, gdzie dziane mamusie polują na designerskie powijaki i inny pocieszny kram. A co z ciałem?
Ciało, tyle że jej matki, sprawia niespodziankę i szykuje dla Ruby... braciszka albo siostrzyczkę.
Szok, w jaki wpędza ją ta radosna nowina, zmusza Ruby do przemyślenia własnych planów prodziecinnych. Czy dogadzanie ciężarnym celebrities i cmokanie z zachwytu nad potomstwem przyjaciół to jej jedyna perspektywa na przyszłość?
Na scenę wkracza Sam Epstien, apetyczny ginekolog, z którym idzie Ruby jak z płatka, do czasu, kiedy wpada na trop straszliwej afery – kryptonim: Surogatka. Czy w imię prawdy zaryzykuje własną karierę, a przy okazji wyleje kochanka z kąpielą?
[Opis wydawnictwa] 

 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 424

Rok wydania: 2009

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



SUE MARGOLIS

Gucci,Gucci,łapci

Tłumaczenie Sylwia Trzaska 

Wydawnictwo Nasza Księgarnia 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału angielskiego

Gucci Gucci Coo

 

 

Copyright © 2006 by Sue Margolis

 

Cover photo © Gen Nishino/Getty Images

 

Cover design © by Melody Cassen

 

© Copyright for the Polish translation by Sylwia Trzaska, 2009

 

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”,

 

Warszawa 2009

Dla mojego męża, Jonathana,

który zawsze jest przy mnie,

kiedy mi źle na świecie –

przynosi pecha czy co?

Rozdział 1

Ruby Silverman usadowiła się na fotelu ginekologicznym i położyła nogi na podpórkach. Gapiąc się w sufit, mimowolnie zarejestrowała, jak doktor strzelił gumą, naciągając rękawiczki. Próbowała odwrócić uwagę od czekającego ją badania. Skupiła się na grze, którą prowadziła w myśli – ile wyrazów można utworzyć ze słowa „wziernikowanie”.

Jak dotąd znalazła sześć: „ziarno”, „znikanie”, „niwa”, „konie”, „kora” i „kran”. Przyszło jej do głowy jeszcze siódme: „ziarnik”, ale nie była pewna, czy ono w ogóle coś oznacza. Kojarzyło jej się z terminologią medyczną, może to jakaś narośl albo wykwit.

– Boli? – spytał lekarz, naciskając z boku brzucha. Jeszcze nie rozpoczął prawdziwego badania, ale dzieliły ją od niego zaledwie sekundy.

– Nie, wcale.

„Krowa!” – znalazła siódme słowo.

Doktor, którego nazwisko wyleciało jej z głowy, choć pamiętała, że było dwuczłonowe, stanowił archetyp angielskiego wyższego rangą pracownika służby zdrowia. Był to mężczyzna po pięćdziesiątce. Miał krzaczaste brwi, które aż błagały o przycięcie, drogi, lecz niemodny garnitur i takiż krawat: ginekolog położnik – łóżkowo nieciekawy.

Zazwyczaj Ruby ceniła pociągających lekarzy, lecz tym razem było odwrotnie. W braku dostrzegła zaletę. Świadomość, że do wszystkich części jej ciała będzie miał dostęp obcy mężczyzna – nawet jeśli to ginekolog – była wystarczająco okropna. Gdyby miał badać ją ktoś czarujący – lub, nie daj Boże, młody i przystojny – wolałaby zwiać z gabinetu.

Ze względu na niechęć do ginekologów rodzaju męskiego jej stałą lekarką, do której chodziła co roku na kontrolę podwozia, była pani doktor Jane Anderson. Dawno przekroczyła czterdziestkę, kontaktowa i macierzyńska, wzbudzała zaufanie rozwichrzoną fryzurą i tym, że była zupełnie na bakier z modą. Ruby nie posunęłaby się tak daleko, by twierdzić, że wizyta u niej sprawiała jej przyjemność, ale przynajmniej przychodząc tu, czuła się bezpieczna i odprężona. Dzisiaj jednak doktor Anderson była na zwolnieniu: zastępował ją doktor Baryła-Wina.

– Okres regularny? – zabrzmiało to bardziej jak oświadczenie niż pytanie.

– Tak jest.

– Mocz?

– W porządku.

– Latająca nerka?

Miała ochotę odpowiedzieć: „Co niedzielę z Heathrow”, żeby rozładować atmosferę, ale zdecydowała się milczeć: Baryła-W. nie wyglądał na człowieka, który ma poczucie humoru. Pokręciła więc tylko przecząco głową.

– Choroby weneryczne w tym roku?

– Co? Nie, nie, ależ skąd.

Podczas gdy Baryła-W grzebał i macał, Ruby porzuciła swoją grę słowną. Zaczęła się zastanawiać, jakie to dziwne, że choć St. Lukę jest najmodniejszą, najnowocześniejszą prywatną kliniką położniczą Londynu, faceci ginekolodzy są tu tak samo obojętni i apatyczni jak w pierwszym lepszym szpitalu. Nie wyobrażała sobie przyjaznych pogawędek z B.-W., podobnych do tych, jakie ucinała sobie z doktor Anderson. Z drugiej strony, może mężczyźni celowo trzymają się na dystans, żeby pacjentki nie zinterpretowały mylnie ich poufałości...

Wszystko jedno. Niezależnie od tego, czy doktor Baryła był tu wyjątkiem, czy nie, jego gburowatość nie powstrzymywała kobiet przed szturmowaniem bram kliniki St. Lukę w Holland Park. Od czasu otwarcia tej placówki przed pięcioma laty ciągle opisywano ją w brukowcach i kolorowych magazynachjako „rolls-royce’a klinik ginekologicznych”. W rezultacie liczba pacjentek rosła z każdym dniem.

Oddział położniczy cieszył się wyjątkową popularnością. Zarówno kobiety preferujące poród siłami natury, chcące uniknąć szpikowania hormonami, jak i te zbaczające z utartej – z ginekologicznego punktu widzenia – ścieżki na rzecz pakietu składającego się z: basenu, douli i śniadania z szampanem – całość, bagatela, w cenie dziesięciu tysięcy funtów – wychodziły z siebie, żeby dostać się do St. Luke. Ze względu na dziki wyścig o miejsca, większość pań chwytała za telefon do centrum rezerwacji z chwilą, gdy test ciążowy pokazał dwie kreski.

Ruby w duchu dzieliła pacjentki kliniki na trzy kategorie. Pierwsza: wściekle bogata załoga od kabały i kryształków – zmanierowane, szukające duchowego oświecenia brytyjskie sławy i gwiazdy Hollywood, mieszkające w Londynie. Od innych pacjentek odróżniały się tym, że miały własną doulę, wynajmowały do porodu szamana i zjadały własne łożysko – choć Ruby wierzyła skrycie, że tak naprawdę to ów szaman musiał je zjeść.

Druga: panie z klasy średniej, czytelniczki „Guardiana”, należące do gatunku eko-bio-vega, którym podobało się to, że szpital St. Luke miał doskonałe zaplecze medyczne, a do tego był postępowy. Jednocześnie cierpiały na wyrzuty sumienia, wynikające z faktu, że wysokie opłaty za opiekę lekarską nie szły w parze z ich lewicującym światopoglądem. Próbowały zagłuszać je, pisując potem długie, samooskarżycielskie, lecz, koniec końców, usprawiedliwiające listy do swojej gazety.

Trzecia kategoria to zwyczajne, niezbyt zamożne kobiety, które oszczędzały na czym się dało i rezygnowały rok po roku z wakacji, by móc pozwolić sobie na poród w St. Luke. Miały po dziurki w nosie publicznych klinik i szpitali, gdzie musiałyby wysiadywać godzinami na zielono pomalowanych korytarzach lub w ponurych poczekalniach z wyjącym telewizorem i jeszcze przynosić ze sobą bieliznę w reklamówce. Wszystko po to, by rzucił na nie okiem jakiś znudzony lekarzyna, którego wyraztwarzy mówił, że uważa ich iloraz inteligencji za mniejszy od rozmiaru ubrania.

Rodzice Ruby przez całe życie tkwili po uszy w kłopotach finansowych, dlatego uważała się za zwyczajną dziewczynę, przynależną do kategorii numer trzy. Tak naprawdę, choć nie robiła zakupów w eko-sklepach ani nie zaczytywała się „Guardianem”, bardziej pasowała do grupy drugiej i w głębi duszy zdawała sobie z tego sprawę.

Ruby zgodziła się na wizytę u Baryły dopiero po tym, jak recepcjonistka wyjaśniła jej, że doktor Anderson zachorowała na poważną chorobę wirusową i nie wiadomo, kiedy wróci do pracy. A skoro jej coroczna wizyta kontrolna i tak została opóźniona z powodu wyjazdu na wakacje, zdecydowała się przełamać swoją zwyczajową niechęć do ginekologów rodzaju męskiego i zbadać się u B.-W. Może nie miała racji i faceci ci czerpali z wgapiania się w damskie krocza nie więcej przyjemności niż mechanik patrzący na silnik przy otwartej masce.

Doktor Baryła przyjmował pacjentki zarówno swoje, jak i doktor Jane, w związku z czym wizyta się opóźniła. Ruby musiała czekać ponad godzinę. Przez ten czas wypiła trzy filiżanki mocnej kawy i czuła przez to jeszcze silniejsze rozdygotanie. Do tego co dwadzieścia minut chciało jej się siusiu. Podczas ostatniej wizyty w toalecie zabrakło papieru i musiała grzebać w torbie w poszukiwaniu chusteczek higienicznych.

Przeczytała przy okazji magazyn „Hello!”. Dwukrotnie. Jak większość inteligentnych kobiet próbowała sobie wmówić, że jej zainteresowanie życiem gwiazd wypływa tylko z upodobania do ironii. Tak naprawdę delektowała się nim. Plotki, która zaszła w ciążę, kto schudł albo przytył, kto miał celulitis bądź zmarszczki, a kto wyglądał na premierze, jakby wystroił się w ścierkę od podłogi, i to nie własną, ale sprzątaczki swojej gosposi – pokrzepiały Ruby jak czekolada przed okresem. Zdjęcia prezentujące celulitis na udach Kate Winslet lub zjawisko w postaci worów pod oczami Gwyneth – nawet jeśli były wynikiem złego oświetlenia – wprawiały ją w dobry humor na cały tydzień. Fascynacja plotkami dotyczącymi sław wykraczała w przypadku Ruby poza zwykłą ciekawość – zdobyte w ten sposób informacje okazywały się przydatne w pracy Jako że jej klientela, podobnie jak kliniki St. Lukę, składała się w dużej części z gwiazd ekranu, interesowało ją, kto właśnie zaszedł w ciążę albo urodził. Ruby była współwłaścicielką Les Sprogs, ekskluzywnego butiku z rzeczami dla dzieci w Notting Hill. Brytyjskie i amerykańskie sławy, wespół z mamusiami żyjącymi z procentów od kapitału zaopatrywały się u niej w designerską odzież ciążową i dziecięce ubranka (Ruby właśnie zamówiła pierwszą dostawę linii Baby Gucci, która po prostu znikała z półek), wózki w stylu retro Silver Cross Balmoral po tysiąc funtów za sztukę, terenowe spacerówki i słodkie, owalne pojemniczki ze srebra „na pierwszy loczek”.

Przeglądając „Hello!”, natrafiła właśnie na krótką notkę o hollywoodzkiej aktorce Claudii Planchette. Nagłówek obwieszczał: „Bocian zamiast Mikołaja – gratulujemy, Claudio”. Artykułowi towarzyszyła fotka strzelona z ukrycia przez paparazzich – z pewnością skopiowana z lepszego magazynu – przedstawiająca gwiazdę opuszczającą chyłkiem oddział ginekologiczny St. Lukę: jej denerwująco chudy odwłok odziany był w obcisłą lycrę.

„Wygląda na to – myślała sobie Ruby – że Claudia nie zamierza rodzić w LA”. To oznaczało, że butik może zyskać jeszcze jedną zamożną i wybredną klientkę.

Ruby od zawsze miała głowę do interesów. Nikt z rodziny nie miał bladego pojęcia, po kim mogła to odziedziczyć. Na pewno nie po rodzicach. Jej matka, Ronnie – zdrobnienie od Rhona – była uznaną artystką i raz do roku miała indywidualną wystawę w modnej galerii na East Endzie. Sprzedawała trzy czy cztery płótna, każde za kilka tysięcy funtów. Zdarzało się, że obrazów nie kupił nikt.

Tato Ruby, Phil, był artystą reklamowym i pracował jako wolny strzelec. Poznał Ronnie w szkole sztuk pięknych podczas jej pierwszego semestru. Był starszy o cztery lata i kończył już studia. Dziwnie się dobrali, przynajmniej tak wydawało się Ruby: hipisująca artystka i reklamiarz. Ronnie często nazywała to pożądaniem od pierwszego wejrzenia. Dopiero z czasem okazało się, że świetnie do siebie pasują i wzajemnie się uzupełniają. Ona – wówczas młoda, skłonna do refleksji idealistka i on – mocno stąpający po ziemi, bez strachu stawiający czoła praktycznej stronie życia.

Kilka miesięcy po pierwszym spotkaniu Ronnie odkryła, że jest w ciąży. Pozbycie się dziecka nie wchodziło w grę. Wzięli więc cichy ślub cywilny, na który oprócz siostry Ronnie, Sylvii, zaprosili tylko garstkę przyjaciół z uczelni.

Po narodzinach córki Ronnie rzuciła studia i została pełnoetatową mamą. Mieszkali we trójkę w wynajętym mieszkanku w Balham, gdzie jedyna sypialnia spełniała dodatkowo funkcje pokoju dziecinnego i studia malarskiego. To tu Phil realizował się artystycznie, projektując cuda w postaci opakowań proszków do prania i płatków śniadaniowych.

Trzydzieści lat później nadal zajmował się tym samym. Zawsze miał jako takie wzięcie, ale dopiero dziesięć lat temu udało mu się zyskać jako klientów takie giganty jak Kellogs’, Nestle czy Procter&Gamble. Wcześniej wykonywał zlecenia dla firm z ogona rynku. Jego największym osiągnięciem były projekty nalepek na słoiki i metek od ścierek dla Happy Shopper, sieci dyskontów, z którą współpracował przez dwadzieścia lat.

Kiedy Ruby była mała, rodzice żyli od wypłaty do wypłaty. Co gorsza, postępowali zgodnie z zasadą „co masz zjeść jutro, zjedz dzisiaj” i nigdy nie byli w stanie odłożyć pieniędzy na zapłacenie podatków. Tonęli w długach, utrzymując się jakoś na powierzchni od jednej nagłej katastrofy do kolejnej. Tata wiecznie zamartwiał się o pieniądze, natomiast mamę te kwestie zdawały się w ogóle nie obchodzić. W głębi swojego hipisowskiego serca Ronnie czuła, że ich przejściowe trudności w płaceniu rachunków nie powinny odwracać jej uwagi od prawdziwych problemów: zagłady lasów tropikalnych, dziury ozonowej czy postępującej globalizacji.

Jako typowa buddystka kanapowa – taka, co czyta książki na temat, ale nie ma zamiaru dołączyć do wspólnoty – była przekonana, że „wszechświat ją nakarmi”. Za każdym razem, gdy bank odmawiał następnej pożyczki, nuciła „mantrę kredytową”, która raz pomagała, a raz nie. Kiedy nie udawało jej się nic wskórać, przypominała sobie o zaprzyjaźnionych właścicielach galerii i błagała ich przez telefon o skrawek wolnej ściany, gdzie mogłaby pokazać swoje prace, a następnie je sprzedać.

Ruby pamiętała, że gdy miała piętnaście lat, był taki okres, kiedy byt zapewniła im karta kredytowa Ikei. Przez miesiąc żywili się klopsikami, chrupkim chlebem, konfiturą żurawinową i wódką.

W wieku jedenastu lat Ruby zdała sobie sprawę z tego, że rodzice zaliczali się do ubogiej cyganerii. Do tej pory wydawało jej się, że u każdego w domu drewniane podłogi zachlapane były farbą olejną, kanapa zapadała się, a kulawe łóżka podpierano stertą starych książek telefonicznych. Powoli zaczynało do niej docierać, że w domach większości koleżanek na podłodze leżał gruby dywan, w kuchni nie śmierdziało terpentyną, a w zlewie wśród talerzy nie walały się brudne pędzle. I nie było niedokończonych obrazów opartych o ściany. Żadna z matek jej koleżanek nie miała rozwichrzonych rudych włosów i nie ubierała się w kółko w roboczy kombinezon poplamiony farbą. I żadna nie odbierała córki ze szkoły pomarańczowym volkswagenem furgonetką, pokrytym naklejkami nawołującymi do rozbrojenia atomowego, śpiewając na całe gardło przeboje Joni Mitchell.

Większość nastolatków wstydziła się za rodziców i mogłoby się zdawać, że będzie to wyjątkowo intensywne uczucie w przypadku Ruby. Jednak jej przyjaciele lubili bardzo Ronnie i Phila, dobrze też czuli się u nich w domu. Panująca tu atmosfera odpowiadała dzieciakom, które u siebie zmuszone były uważać, by, broń Boże, nie zaplamić czymś kremowej, lnianej sofy. A skoro rodziców Ruby uznano za najbardziej cool z całego sąsiedztwa, ona sama nie widziała powodu, by jakoś szczególnie się buntować – przynajmniej nie w zwykły sposób.

Nie wrzeszczała i nie miewała napadów wściekłości. Za to już w liceum zapaliła się do pomysłu studiów w szkole biznesu i zarządzania. Wieczne zamartwianie się ojca o pieniądze i miesiąc pod znakiem Ikei zostawiły w jej pamięci trwały ślad. Ruby zdecydowała, że ona sama nigdy nie będzie borykać się z trudnościami finansowymi.

Na studiach podczas wakacji rozkręciła pierwszy interes. Choć nie odziedziczyła talentów artystycznych po rodzicach, miała oko do wynajdywania pięknych, ciekawych przedmiotów, na przykład biżuterii, i umiała wypatrzyć okazje na pchlich targach. Sama więc otworzyła stoisko na giełdzie antyków. Dochód wzrastał powoli, acz nieprzerwanie. Po studiach – widząc, że ludzi najbardziej przyciąga egzotyczne ludowe rękodzieło – wynajęła bagażowego transita i ze swym ówczesnym chłopakiem, Danem, pojechała do Marrakeszu po lampy, misy, dywany, biżuterię i haftowane kaftany. Po powrocie wynajęła stragan na Camden Market i upłynniła towar w ciągu kilku tygodni. Biznes rozkręcał się i wkrótce jeździła samodzielnie po nowe dostawy do Maroka, podczas gdy Dan pilnował stoiska.

Szło im świetnie, aż do rozstania. On chciał się żenić, a jej wydawało się, że gdy ma się dwadzieścia dwa lata, jest na to za wcześnie. Nieco później wszystkie sklepy wnętrzarskie zaczęły lansować modę na wystrój arabski, przebijając ceny. Po paru miesiącach walki Ruby zrezygnowała.

Traf chciał, że tydzień przed oddaniem stoiska w poczekalni u dentysty zobaczyła zdjęcie w starym numerze „National Geographic”. Przedstawiało wiejskie dzieci z Gwatemali, a uderzyła ją nie tyle uroda maluchów, ile ich niezwykłe ubranka: cudowne różnobarwne kaftany, spódnice i sukienki. Krzyczące kolory: róż, pomarańcz, zielony, przepięknie ze sobą kontrastowały, tworząc zarazem niepowtarzalną harmonijną całość.

Dwa dni później siedziała już w samolocie. W ciągu tygodnia znalazła lokalnego dostawcę – zakład, któremu mogła płacić dwa razy tyle, co chciwi zysku amerykańscy importerzy, a i tak wychodziła na swoje.

Kiedy interes ruszył, Ruby zdała sobie sprawę, że ponownie udało jej się znaleźć lukę na rynku – choć tym razem nie w dziedzinie wystroju wnętrz, lecz dziecięcych ubranek. Na dodatek miała swój udział w propagowaniu idei sprawiedliwego handlu.

Modne parki oddane idei zdrowego odżywiania, w dziwacznych eko-butach i samodziałowych swetrach, rzuciły się wręcz na ubranka z Gwatemali. Szczególnie popularne stały się malutkie kombinezony i śpiworki, wykonane na specjalne zamówienie Ruby. Niemowlęta w żywych, kontrastujących kolorach prezentowały się równie dobrze, jak starsze dzieci. Oprócz ubrań sprzedawała też indiańskie „łapacze snów” i haftowane torby, tak zaprojektowane, by znalazło się w nich miejsce na butelki, pieluszki i smoczek.

Sama nie wiedziała, dlaczego sprzedawanie rzeczy dla dzieci sprawiało jej ogromną przyjemność. Już od czasów szkolnych, kiedy pilnowała córek sąsiadów, wiedziała, że uwielbia dzieci, ale tu chodziło o coś więcej – może o nadzieję, poczucie, że wszystko dopiero się zaczyna, jakie towarzyszy ciąży i narodzinom.

Ruby zawsze chciała mieć brata albo siostrę, lecz mimo rozpaczliwych starań Ronnie jej pragnienie nigdy się nie zrealizowało. Po upływie roku czy dwóch lat od pierwszych prób poczęcia drugiego dziecka lekarze odkryli, że miała zablokowane jajowody i nie dało się ich udrożnić nawet operacyjnie. Było to długo przed rozpowszechnieniem się metody in vitro, więc odesłano matkę Ruby do domu ze słowami, że powinna być wdzięczna losowi za ten jeden „mały cud”, który ją spotkał. Sylvia, o cztery lata starsza siostra Ronnie, cierpiała na to samo schorzenie, lecz jej nie przydarzył się nigdy żaden cud i pozostała bezdzietna.

Ruby była przedwcześnie rozwiniętą, skłonną do refleksji dziewczynką. Smuciła się, że nie ma rodzeństwa, ale przede wszystkim żal jej było mamy. Teraz zastanawiała się, czy praca w Les Sprogs, gdzie stale otaczały ją kobiety ciężarne i dzieci, nie zaspokaja po prostu dawnej emocjonalnej potrzeby, przypominając zarazem o perspektywach na przyszłość.

Dzięki doktor Jane jej marzenia stawały się coraz bardziej realne. Przed paru laty Ruby – poganiana przez Ronnie – przeszła serię badań i testów, które wykazały, że nie odziedziczyła rodzinnej zmory – niedrożnych jajowodów.

Kiedy dochody ze sprzedaży ubranek dziecięcych wzrosły, los zaczął sprzyjać Ruby jeszcze bardziej. Kuzynka ze strony matki, Stella – żona obrzydliwie bogatego handlarza sztuką – dowiedziała się familijną pocztą pantoflową o sklepiku Ruby. Akurat poszukiwała nowej inwestycji i skłonna była sfinansować w dziewięćdziesięciu procentach nowy sklep z odzieżą ciążową i akcesoriami dla dzieci. Postawiła sprawę jasno – interesował ją jedynie zysk, nie zamierzała bawić się w prowadzenie butiku. Tym miała zająć się Ruby.

Ta, oczywiście, była zachwycona propozycją i wkrótce odbyła ze Stellą kilka spotkań, na których omawiały formę przyszłego wspólnego biznesu. Stella była elegancką, raczej wyniosłą kobietą o nieskazitelnej cerze i pomalowanych na purpurowo ustach, tak wąskich, że wyglądały jak nacięcie w twarzy. Zwykle wszędzie towarzyszył jej substytut dziecka – jazgotliwy pekińczyk o imieniu Blanche. Po raz pierwszy spotkały się na kawie u Sandersona. W chwili gdy Stella dostrzegła swą przyszłą wspólniczkę, wstała, chwiejąc się na wysokich obcasach zamszowych, perłowoszarych szpilek. Wyciągnęła rękę na powitanie, a Ruby poczuła, jak mierzy ją chłodnym, taksującym spojrzeniem prosto ze Sloane Street.

Ruby przedstawiła swoją wizję: sklep egalitarny, z zacięciem etnicznym – coś w rodzaju mieszanki Body Shopu z Mothercare. Ronnie ostrzegała ją, że kuzynka poprzez „etno” rozumie najwyżej najlepszy stolik w La Gavroche, a na dźwięk słowa „egalitarny” obrusza się, podobnie jak wtedy, gdy w Harvey Nicolsie zabrakło mieszadełek z kryształkami z brązowego cukru. Ruby zignorowała uwagę mamy, bo wydawało jej się, że z chwilą gdy przedstawi szczegółowo swoje plany, Stella zapali się do nich, podobnie jak ich autorka. Oczywiście nic z tego nie wyszło. Wizja Ruby w ogóle nie przypadła Stelli do gustu. Opędziła się od niej wymanikiurowaną rączką jak od muchy i wyznała, że myślała o czymś o wiele bardziej wykwintnym, jak na przykład butik wypełniony aż po sufit koronkowymi szatami do chrztu firmy Flanders tudzież potwornie drogą odzieżą niemowlęcą (do czyszczenia tylko w pralni chemicznej). Oznajmiła ponadto, że uważa konkurowanie z sieciówką, taką jak Mothercare, za idiotyzm, bo ich jedyną szansą na zdobycie sobie miejsca na rynku jest sklep maleńki, lecz niemożliwie ekskluzywny

Pod koniec pierwszego spotkania Ruby doszła do wniosku, że kolejne nie mają sensu. Ich pomysły na biznes były rozbieżne. Na domiar złego Stella była snobką i uwielbiała się rządzić, więc współpraca musiałaby skończyć się katastrofą.

Mijał dzień za dniem, a Ruby nie mogła zdobyć się na to, by zadzwonić do Stelli i wszystko odwołać. Tak naprawdę, chociaż miała trochę oszczędności, zdawała sobie sprawę z tego, że nawet jeśli zdoła wynająć lokal, nigdy nie będzie jej stać na urządzenie i wyposażenie całego sklepu. Bank poinformował ją, że może przyznać tylko ułamek pożyczki, o jaką prosiła, ponieważ jej zyski regularnie wpływają na rachunek przez okres krótszy niż pięć lat. (Ruby zaczęła prowadzić księgi i przechowywać wyciągi z konta dopiero dwa czy trzy lata wcześniej).

Poza tym dotarło do niej, że od strony finansowej projekt Stelli miał ręce i nogi. Postanowiła też przejść do porządku nad jej niezbyt miłym sposobem bycia: unikać konfliktów, przytakiwać i stopniowo, acz niepostrzeżenie, wcielać w życie własne pomysły. Miała wybór – pójść na kompromis albo tkwić na straganie w Camden. Wybrała to pierwsze.

Nowy butik borykał się z trudnościami przez kilka pierwszych miesięcy. Z przyzwyczajenia i snobizmu panie pozostawały wierne tradycyjnym sklepom z wyprawkami dziecięcymi z Chelsea i Kensington. Stopniowo jednak interes zaczął się rozkręcać. Stella natomiast przeprowadziła się z mężem do Nowego Jorku, gdzie czekały na nich jakieś nowe projekty. Ruby poczuła się więc na tyle pewnie, że zaczęła lansować swoje ulubione rzeczy. Rozwiesiła parę indiańskich „łapaczy snów”,wyeksponowała dziwaczny peruwiański kapelusz z nausznikami, sprowadziła kilka sukienek i pajacyków z Gwatemali, które błyskawicznie zniknęły z półek i wieszaków.

Dwa razy w roku, na dzień przed zapowiedzianym przyjazdem Stelli, ludowe rzeczy chowano do magazynu. Od czasu do czasu Ruby zastanawiała się, czy nie powiedzieć wspólniczce, jak dużo zarabiają na etnicznych eksperymentach, lecz nie uśmiechało jej się stawianie czoła lawinie wymówek Stelli. Bała się, że nawet jeśli zobaczy ona dodatkowy dochód, to i tak nie zmieni swojego nastawienia, ochrzani Ruby i każe usunąć cały dostarczony przez nią asortyment. Będzie truć, że w ten sposób ignoruje się zamożną, wpływową klientelę i odstraszają, wprowadzając atmosferę dobrą dla pierwszej-z-brzegu-zielonolewackiej matki, nieśmierdzącej gotówką. A takie postępowanie doprowadzi sklep do bankructwa w ciągu sześciu miesięcy. Dlatego Ruby wolała nie ryzykować i zdecydowała się milczeć.

– Zanim wezmę wymaz, dokonam badania wewnętrznego – zapowiedział doktor Baryła swoim zwykłym zdawkowym tonem, ale Ruby, spojrzawszy na jego twarz, dostrzegła, że nieznacznie uniósł przy tym kąciki ust. Korciło ją, żeby rozładować nerwową atmosferę, rzucając jakiś żart, może o szyjce, ale w ostatniej chwili powstrzymała się.

– W porządku – odpowiedziała. Znowu zagapiła się w sufit, grając w słówka. Klask. Strzelił rękawiczką. Poczuła w sobie jego palce. Chociaż ją ostrzegł, wzdrygnęła się. „Kozunie?”. Nie, brak „u”.

– Słucham? – spytał doktor. Wyraźnie koncentrował się na dotykaniu, a nie na słuchaniu. – Co pani powiedziała?

Słodki Jezu, jak mu wytłumaczyć grę we „wziernikowanie” i że „kozunie” były jej najnowszym poronionym odkryciem?

– „Kozunie”, panie doktorze – powtórzyła.

Głowa Baryły wyłoniła się spomiędzy jej nóg. Twarz mu poczerwieniała.

– Że co? Jakie „posuń mnie”? Wypraszam sobie, może zawołam tu dodatkowo kogoś z personelu?

– Nie, nie – zaprotestowała Ruby, a kolor jej twarzy zaczął przypominać ten doktorowy – Powiedziałam „kozunie” – zdrobnienie od kóz. Takie młodziutkie, malutkie kozy Niektóre są kochane, bardzo mi się podobają i ciekawa byłam, czy pan również je lubi.

Ściągnął krzaczaste brwi tak mocno, że aż spotkały się powyżej nosa. Sądząc z wyrazu twarzy, zastanawiał się, co ona właściwie tu robi.

– Nie, nie przepadam. Nie jadam ani koźliny, ani koziego sera.

Dostrzegłszy, że głowa ponownie znika, Ruby zaśmiała się nerwowo i zamruczała coś o gustach i guścikach.

– A tak właściwie – zaczęła niezręcznie, starając się wciągnąć go w rozmowę, jako że nie przychodziły jej na myśl żadne inne anagramy – co lubi pan robić, kiedy pan nie leczy?

– Pograć w squasha – zabrzmiała odpowiedź.

– Jest pan w tym dobry?

– Tak sobie. Lepiej mi szło za młodu.

Obruszyła się, poczuwszy w sobie nacisk palców lekarza.

– Nie ma to jak wprawna rączka? – rzuciła i nim przebrzmiały te słowa, zapragnęła wepchnąć je sobie z powrotem do gardła. Cudownie. Najpierw „kozunie” wywołały niezręczną sytuację, a teraz oświadczyła ginekologowi położnikowi podczas badania wewnętrznego, że ma „wprawną rączkę”. – Nie, nie to chciałam powiedzieć... – Ale doktor Baryła najwyraźniej nie zarejestrował wpadki. Badał zaciekle dalej.

– Hmmm, to naprawdę dziwne – wymruczał po paru sekundach.

– Co jest dziwne? – spytała, powoli tracąc wewnętrzną równowagę. – Czy coś jest nie w porządku?

– Hmmm, to chyba pierwszy taki przypadek – ciągnął doktor. Ton głosu zdradzał raczej zaciekawienie niż zdenerwowanie, dzięki czemu Ruby trochę ulżyło. Chociaż, z drugiej strony,lekarze nigdy nie panikują. Przynajmniej brytyjscy Amerykańscy oznajmiają coś w stylu: „OK, proponuję wycieczkę na stół operacyjny ALBO ta przygoda będzie miała smutny koniec”. Angielscy nie walą prawdy prosto z mostu, wierząc, że owijanie w bawełnę pozwala zachować nadzieję i nie wywołuje szoku. W konsekwencji spoglądają na człowieka dobrotliwie przez pince-nez i dukają kilka subtelnych aluzji z dziedziny krykieta, sugerując, że nie wszystko idzie jak po maśle.

Czekając, aż doktor wpadnie na pomysł, jak oględnie dać jej do zrozumienia, że to i owo nie jest całkiem w porządku, popatrzyła w jego stronę. Upłynęło kilka sekund, zanim zdołała na tyle skupić wzrok, by dostrzec, że miał przed sobą szczypce i coś w nich trzymał. Przerażenie tym, co mogłaby zobaczyć, połączone z ilością wypitej w poczekalni kawy, spowodowało, że puls przyspieszył jej jak rakieta kosmiczna przy starcie. Serce waliło, nadając alfabetem Morse’a: „Zabierz mnie stąd. Proszę, zabierz mnie stąd. Odbiór”. Jęknęła cichutko, kiedy przypomniała sobie ostatnią wizytę w toalecie. Zabrakło papieru i wytarła się chusteczką wydobytą z torebki. Najwyraźniej coś musiało się do niej przylepić. To coś zostało na niej i jakimś cudem wlazło jej do środka. Baryła-W przyglądał się szczypcom, unosząc brew i w końcu skwitował całą sytuację jednym zdaniem:

– Dziwne miejsce na noszenie pocztowych znaczków.

Rozdział 2

Serce Ruby dalej nadawało kardiologicznym alfabetem Morse’a: „Znaczek pocztowy. Opodal krzaczka. W mojej własnej pochwie. Ginekolog znalazł mi w pochwie znaczek. O Boże, nie mogę w to uwierzyć”.

Najgorsze, że musi jeszcze leżeć na fotelu przez kilka minut, zwijając się ze wstydu, i czekać, aż Baryła pobierze wymaz do badania cytologicznego. Próbowała jakoś wytłumaczyć, skąd wziął się znaczek w takim miejscu, ale nie dała rady: była w stanie wyartykułować tylko niezrozumiałe strzępki zdań. Po strzeleniu trzech gaf w ciągu dziesięciu minut poczuła się tak upokorzona, że nie potrafiła wykrztusić ani słowa.

Ku jej zaskoczeniu B.-W. opanował sytuację. Poklepał ją ojcowskim gestem po ramieniu, oznajmiając, że takie rzeczy się zdarzają i żeby się nie martwiła. Ale z pobłażliwego, zakłopotanego uśmiechu doktora wnioskowała, że nie była to prawda. Najwyraźniej jego podejrzenia, że jest świruską, zamieniły się właśnie w pewność.

Ruby pragnęła już tylko jednego: za wszelką cenę zniknąć z tego przeklętego gabinetu. Kiedy została sama za parawanem, złapała majtki i spódnicę i po sekundzie miała obie rzeczy na sobie. Rajstopami nie zawracała sobie głowy i po prostu upchnęła je do torebki. Błyskawicznie skierowała się do wyjścia.

– Panno Silverman, zanim pani wyjdzie, chciałem powiedzieć, że wszystko jest w porządku – przemówił doktor zza biurka, tak że Ruby była zmuszona odwrócić się ku niemu i wymusić z siebie uśmiech. – Wyniki cytologii dostanie pani za kilka dni, ale szyjka macicy wygląda na zupełnie zdrową i nie przewiduję żadnych problemów.

Wstał i wyciągnął do niej rękę. – Do zobaczenia za rok na kontroli.

– Oczywiście – potwierdziła Ruby. – Na pewno przyjdę.

Zamykając drzwi, popatrzyła na tabliczkę obok. Jasne, teraz sobie przypomniała. Dr. Stephen Barillac-Winosch.

Ruby postanowiła, że musi gdzieś usiąść i napić się wody, wobec czego ustawiła się w kolejce do automatu w szpitalnym foyer. Grzebiąc w portmonetce w poszukiwaniu drobnych, usłyszała, że dzwoni jej komórka. Zmagając się jednocześnie z torebką, portmonetką i telefonem, upuściła garść drobniaków na podłogę. Jakoś przy tym zdołała odebrać telefon.

– Cześć, to ja – usłyszała głos swojej najlepszej przyjaciółki, Fiony. – Dzwonię, żeby jeszcze raz podziękować za strój pirata. Ben go po prostu uwielbia. Wczoraj wieczorem, po tym, jak wyszłaś, uparł się, że za żadne skarby go nie zdejmie. Położył się w nim nawet spać.

Ben był najstarszym synkiem Fi. Wczoraj obchodził swoje trzecie urodziny. Drugi, Connor, miał dopiero miesiąc. Ruby dowiedziała się, że dziadkowie mają kupić Benowi piracki statek Playmobile, więc postanowiła dać mu przebranie do kompletu.

– Wstyd mi – mówiła Fiona – bo już go upaprał.

– To przecież mały chłopiec – łagodziła Ruby, zbierając drobne z podłogi. – To normalne, że się brudzi.

– Ruby, czy mi się zdaje, czy jesteś zdenerwowana? Wszystko w porządku?

Ruby niemal tarzała się po podłodze, próbując pozbierać resztę jednofuntowych monet, które wysypała.

– Jeśli chcesz wiedzieć, to przed chwilą przeżyłam najbardziej upokarzające dwadzieścia minut w moim życiu.

– Kurczę, co się stało?

– No dobra. Wiesz, że miałam rano zamówioną kontrolną wizytę u ginekologa...

– Jezu, ginekolog się do ciebie dobierał!

– Pudło.

– A, prawda. Teraz pamiętam, chodzisz do lekarki. – Przerwała. – Cholera jasna, kobieta się do ciebie dobierała!

– Nie, nic z tych rzeczy. Ale rzeczywiście doktor Anderson nie było i musiałam pójść do faceta. Mniejsza z...

– Ojej, moment, Ben mówi, że musi siku. Tak, skarbie, idź i przynieś nocniczek... Dobra, mów dalej, nie mogę się doczekać.

– OK, no to leżę rozkraczona z nogami na podpórkach i...

– Nie, grubasku, jak siadasz na nocnik, siurek musi być w środku, inaczej zalejesz mieszkanie. Daj, pokażę. Babcia, gapa, kupiła Benowi nocnik dla dziewczynek, bez osłonki. Moment, Ruby, muszę iść i ustawić synowi siusiaka.

Na tym etapie rozmowy Ruby zdołała podnieść się i właśnie otrzepywała kolana.

– Sorry – przeprosiła Fi, z trudem łapiąc oddech. – Odkąd Connor jest na świecie, Ben zupełnie się cofnął w rozwoju. Znowu sika w pieluszkę i na nowo muszę przyuczać go do korzystania z nocnika. A dziś rano znalazłam kupę pod stołem w kuchni.

– Gratulacje. Ty to masz szczęście! – zaśmiała się Ruby.

– Położna, która przychodzi co jakiś czas, mówi, że to z zazdrości. Podobno to normalne i starsze dzieci na przekór zaczynają się moczyć, z chwilą gdy pojawia się młodsze rodzeństwo. Strasznie mnie to męczy, bo muszę bez przerwy uważać, żeby nie narobił mi do szuflady na sztućce albo do torebki. Dobra, ale mówiłaś...

Tym razem Ruby zdołała dokończyć historię. – I nigdy nie uwierzysz, co trzymał w szczypcach Baryła!

– No co, co? Poczekaj chwilę, Benny właśnie niesie mi nocnik. Dobry synuś, tak ślicznie zrobił siusiu mamusi. Tylko troszeczkę zachlapałeś sofę. Brawo. No, co on tam trzymał?

– Znaczek. Uwierzysz? Lekarz wyjął mi z pochwy znaczek pocztowy.

– Żartujesz.

– Nie żartuję.

– O Bożesz ty! Musiałaś czuć się okropnie – przerwała. – Ale przynajmniej pochwa ci się odznaczyła – zachichotała Fi.

– Cha, cha, cha. Bo umrę ze śmiechu.

– Przepraszam, nie mogłam się powstrzymać. Słuchaj, nie martw się tym znaczkiem. Lekarze przyzwyczajeni są do dziwniejszych rzeczy. Czytałam ostatnio artykuł o tym, że matki muszą bardzo uważać, bo dziewczynki lubią wkładać sobie tam kamyki i klocki Lego. – W tym miejscu Fi powiedziała, że jest jeszcze coś, o czym musi porozmawiać z Ruby, ale nie w tej chwili, bo kot właśnie dobiera się do sików w nocniku, a niemowlę zaczyna płakać. – Zadzwonię później.

– OK.

– I nie zapomnij, co ci mówiłam o dziewczynkach.

– Jasne. Tylko ja mam nie dwa, a trzydzieści dwa latka. Jestem dorosłą kobietą ze znaczkiem opodal krzaczka. – Ale Fi już się rozłączyła.

Ruby, chowając komórkę, rozejrzała się dookoła i zobaczyła stojącego obok mężczyznę w niebieskim kitlu chirurgicznym. Zauważyła, że ma modnie obcięte, krótkie, ciemne włosy, baki, roześmiane orzechowe oczy, jest mniej więcej w jej wieku... i na pewno słyszał jej rozmowę z Fi, a więc wie o znaczku w pochwie.

– Przepraszam – powiedział z amerykańskim akcentem – ale zastanawiam się, czy chcesz coś z automatu. Stoisz tu i stoisz, a ja tak bym chciał się napić kawy.

– O rany, jasne, proszę – odpowiedziała Ruby zażenowana, czując, że oblewa się purpurowym rumieńcem. – Proszę, proszę bardzo. Ja się rozmyśliłam.

– Na pewno?

Przytaknęła i przepuściła go.

– Dzięki – znowu się uśmiechnął, tym razem tak, że to zauważyła. Trudno jej było wyczuć, czy zrobił to dlatego, że był z natury uprzejmy, czy też pragnął ukryć rozbawienie, w jakiewprawiła go opowieść o znaczku. Zdecydowała, że chodzi o to drugie i za chwilę stanie się obiektem żartów całej stołówki. Chyba że już to nastąpiło, bo Baryła zdążył wypaplać. Skoro jednak nie podejrzewała go o poczucie humoru, musiała też przyznać, że nie był typem gościa, który chodzi i opowiada kawały. Do tego wydawał się należeć do tego gatunku lekarzy, którzy biorą sobie do serca zasadę o ochronie prywatności pacjenta. Młodemu Amerykaninowi natomiast zapewne dopisywało poczucie humoru. Postanowiła przekonać go, że to, co usłyszał, nie było tym, co mu się wydaje.

Właśnie wziął do ręki gorący plastikowy kubek z kawą, uśmiechnął się po raz kolejny i zbierał do odejścia. Przestępując z nogi na nogę, Ruby wskazała brodą na trzymaną w ręce komórkę i wyjaśniła:

– Gadałam z przyjaciółką. Ona jest komikiem i... – I co? Rany, jak to wytłumaczyć? – I, i zamówiono u niej parę skeczy na doroczną konferencję pocztowców w przyszłym miesiącu. Pomagam jej zbierać materiał.

– Naprawdę? – spytał. – Brzmi nieźle. Bardzo oryginalne.

„Może uwierzył – zastanawiała się Ruby – a może tylko udaje, żeby oszczędzić mi wstydu”. Miała wrażenie, że te wyjaśnienia nie wypadły zbyt przekonująco, a jej twarz nadal była czerwona jak pomidor. Nagle zadzwonił mu pager.

– Sorry, muszę lecieć. – W pośpiechu przełknął jeszcze kilka łyków kawy. Potem postawił kubek na automacie, obok wielu innych napojów, ledwie napoczętych przez kolegów, których pager w podobny sposób pozbawił przerwy.

Patrzyła za nim, jak oddalał się w stronę pracowni rentgenowskiej. Zażenowanie opuściło ją, kiedy zajęła się podziwianiem jego perfekcyjnie zaokrąglonych pośladków, ślicznie wyeksponowanych przez niebieską bawełnę kitelka.

Rozdział 3

Kiedy Ruby wróciła do Les Sprogs, sklep świecił pustkami. Choć na ogół martwił ją brak klientek, mimo że interesy szły świetnie, dzisiaj jakoś jej to nie obeszło. Po pierwsze był poniedziałek rano, a w poniedziałki ruch zawsze jest niewielki. Po drugie lało, a po trzecie w innych sklepach w sąsiedztwie też brakowało kupujących.

Chanel opierała się o ladę. Pochyliła głowę, czytając jakieś ilustrowane czasopismo, które bardzo lubiła.

– Ryby – obwieściła, widząc wchodzącą Ruby. Wskazała palcem na horoskop. – Słuchaj, to interesujące: „Jowisz, planeta fortuny, zejdzie się z Wenus, planetą miłości. Poprawa, a nawet szczęśliwy przełom w twoim życiu uczuciowym”. Super! Wiesz, co mi się zdaje?

– Co? – spytała Ruby, popijając wodę, kupioną przed chwilą w Starbucksie, gdyż pragnęła wypłukać z siebie kofeinę, którą przesiąkła w szpitalu. Postawiła wielkie cappuccino tuż przed nosem Chanel.

– Och, dzięki, już myślałam, że padnę bez kawy. – I dodała: – Ten horoskop może znaczyć, że ktoś umrze i zostawi mi w spadku dość pieniędzy, żebym mogła zafundować sobie zastrzyki kolagenowe w punkt G.

Chanel została zatrudniona w Les Sprogs już na samym początku. Oficjalnie była podwładną, ale oprócz prowadzenia księgowości, która była działką Ruby, pracowały na tych samych zasadach. Dzieliły się wszystkim: od obsługi klientek i odpowiadania na telefony i maile, po odbiór towaru i przynoszenie kawy. W okresie przed Bożym Narodzeniem zatrudniały dodatkową obsługę, lecz z większością pracy radziły sobie same.

Stella zawsze kręciła nosem na widok Chanel kartkującej czasopisma, bo uważała, że robi w ten sposób złe wrażenie. Skoro jednak dziewczyna skrupulatnie pilnowała, by na czytaniu nie zastał jej nikt z kupujących, a w pozostałym czasie urabiała sobie ręce po łokcie, Ruby nie widziała w jej przyzwyczajeniu nic złego. Tak naprawdę Chanel nigdy nie podobała się Stelli, która wcale nie chciała jej zatrudnić.

– Upadłaś na głowę? – warknęła na Ruby po rozmowie kwalifikacyjnej z Chanel, na którą uparła się przyjść, choć wcześniej umawiały się, że przyjmowanie pracowników leży w gestii Ruby – Wykluczone, żeby pracowało u nas „coś takiego”.

Chanel zraziła ją do siebie prawdopodobnie solidną posturą, kiedy to zaprezentowała się przyszłej pracodawczyni w marmurkowych dżinsach w rozmiarze 42, wyglądających spod nich stringach oraz z pasemkami w kolorze jasny blond. Stella na jej widok nieomal dostała histerii.

– Wygląda jak wsiowa barmanka – zawodziła. – A do tego ten akcent. Łyka samogłoski jak bezdomny bimber i chyba nie wie, co to gramatyka. Tryb przypuszczający czasu przeszłego zdaje się dla niej nie istnieć. I powiedziała „wzienam”, zamiast „wzięłam”.

Ruby nie odstraszył ani wygląd, ani błędna wymowa. Intuicyjnie wyczuła, że Chanel Stubbs jest wesołą, bezpośrednią osobą o złotym sercu, która najwyraźniej uwielbia dzieci. Miała około trzydziestki i przed przyjściem do Les Sprogs przez dziesięć lat pracowała jako niania. Przyniosła znakomite referencje. Kiedy Ruby spytała ją, dlaczego zdecydowała się zmienić pracę, wyjaśniła, że niedawno wyszła za mąż i nie chce już spędzać tyle czasu poza domem: pilnując wieczorami dzieci, miałaby mało czasu dla Craiga.

Słuchając, jak Chanel opowiada o poprzednim zajęciu, Ruby wpadła na pewien pomysł. Les Sprogs potrzebował jakiegoś mocnego punktu, czegoś wyjątkowego, co odróżniałoby go od innych londyńskich sklepów z branży. Sposobem na wybicie się spośród innych tego typu butików mogło być uczynienie z niego ulubionego miejsca nie tylko mam, ale także dzieci. Z tego, jak Chanel opowiadała o swoich podopiecznych – utrzymywała nadal kontakt ze wszystkimi – Ruby wywnioskowała, że prawdopodobnie dzieci odnoszą się do niej z taką samą sympatią, jak ona do nich. Chanel byłaby asem w rękawie w kwestii zabawiania brzdąców

Los im sprzyjał. W połowie przepytywanki, którą przeprowadzały na tyłach sklepu, wpadła przyjaciółka Stelli z trzyletnią córeczką. Stella nalegała, żeby zrobić przerwę, bo chciała przez chwilę porozmawiać. To, co zaszło później, było dla niej typowe. Przedstawiła swą koleżankę Ruby, nie zwracając uwagi na Chanel. Kompletnie zignorowała małą. Dopiero kiedy Blanche skoczyła na dziecko, przestraszyła je i doprowadziła do płaczu, zmuszona była je zauważyć.

– Och, ona tylko w ten sposób pokazuje, że cię lubi – zaszczebiotała Stella, nie próbując zabrać psa, który dalej dobierał się do dziewczynki. Odciągnęła go dopiero matka, po czym wręczyła koleżance i dała do zrozumienia, że może zwierzę powinno udać się na spacer. Stella obraziła się, lecz przywołała na twarz zdawkowy uśmieszek i postanowiła nic po sobie nie pokazywać. Chanel natomiast uklękła, by znaleźć się na jednym poziomie z dzieckiem, podała mu rękę i powiedziała:

– Cześć, jestem Chanel. A ty jak masz na imię?

Mała odwróciła głowę i schowała się za spódnicą mamy, lecz Chanel nie ustępowała.

– Ojej, jaka śliczna lalka, czy to ta, którą widziałam w telewizji? Jej włosy rosną czarodziejsko?

Dziecko popatrzyło na nią i z wahaniem pokiwało potakująco głową.

– Możesz sprawić, żeby urosły? – spytała Chanel i tym razem otrzymała w odpowiedzi nie tylko skinięcie, ale i uśmiech.

– Pokażesz mi? Tak bardzo bym chciała to zobaczyć.

Kilka minut później dziewczynka, która w końcu zdradziła, że ma na imię Freya, siedziała u niej na kolanach i gawędziła w najlepsze, jakby znały się całe życie. Ruby poczuła się winna, kiedy przerwała im, by kontynuować rozmowę kwalifikacyjną. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że Chanel będzie doskonałym nabytkiem dla Les Sprogs. Z referencji wynikało, że nie bała się ciężkiej pracy A poza tym miała świetne podejście do dzieci.

Stellę trzeba było urabiać przez blisko tydzień, aż w końcu powiedziała, że umywa ręce i zgodziła się przyjąć Chanel na miesiąc na okres próbny. Ruby zdawała sobie sprawę, że marmurkowe dżinsy nie były w Notting Hill najlepszą wizytówką sklepu, więc postanowiła wprowadzić uniformy. Zamówiła bladoniebieskie podkoszulki z jaskrawoczerwonym logo Les Sprogs, do których obie dziewczyny zakładały eleganckie czarne spodnie.

Choć początkowo Stella zapowiedziała, że będzie trzymała się z dala od prowadzenia sklepu, okazało się to nieprawdą. Tak jak przewidziała Ruby, miała obsesję na punkcie kontrolowania wszystkiego i upierała się, by informować ją o każdej najdrobniejszej decyzji. Choć było to denerwujące, Ruby musiała przyznać, że gdyby sama zainwestowała tyle pieniędzy, co Stella, pewnie też wpadłaby w szał sprawdzania wszystkiego po sto razy.

Na długo przed przyjęciem Chanel do pracy doszło do pierwszego poważnego sporu ze Stellą, bo kobiety nie były w stanie porozumieć się w kwestii wystroju sklepu. Ruby wyobrażała sobie nowoczesne, prawie minimalistyczne wnętrze w czystych, żywych kolorach, z wielkimi biało-czarnymi fotosami ciężarnych kobiet, niemowlaków i bawiących się kilkuletnich dzieci na ścianach. Stella chciała urządzić sklep w stylu Marthy Stewart; pragnęła stworzyć atmosferę zamożnej rodzinnej siedziby w Maine, skrzyżowanej ze stylem kolonialnym. Drewniane podłogi, malowane bieliźniarki, lniane, kraciaste kanapy, zapełnione pluszowymi misiami oraz myszkami w fartuchach i drucianych okularach rodem z książek Beatrix Potter.

Jak zwykle Ruby starała się przeforsować swoją wizję, unikając jednak otwartej konfrontacji. W tym przypadku było jej szczególnie trudno, ponieważ żywiła przekonanie, że racja jest po jej stronie.

Do rezygnacji z planów przekonał ją tata. Powiedział, że wystrój sklepu jest jak opakowanie i trzeba dać klientkom to, czego sobie życzą, zamiast narzucać im własny gust. Phil, chociaż zgadzał się z Ruby, że to, co proponuje Stella, jest opatrzone i banalne, przyznał, że wnętrze urządzone w ten sposób będzie wyglądało przytulnie i zachęcająco.

– Pozwoli przenieść się do wyimaginowanej epoki szczęśliwego życia familijnego, pogodnych rodzin, zebranych wokół sosnowego stołu, wcinających szarlotkę mamusi – opisywał. – Zobaczysz, jak to zaskoczy.

I, oczywiście, miał rację.

Poddanie się Ruby w sporze o wystrój Stella nagrodziła swym wyjazdem do Nowego Jorku. I od tamtej pory – ze względu na zawodowe zobowiązania za oceanem – odwiedzała Les Sprogs nie częściej niż raz czy dwa razy w ciągu roku, pozostawiając Ruby jako taką swobodę.

Od czasu do czasu Stella dzwoniła. Jeśli telefon odbierała Chanel i próbowała rozpocząć wesołą pogawędkę, rozmowa ograniczała się do kilkunastu sekund. Ruby natychmiast wiedziała, kto dzwonił – wiadomo było, że Stella zaledwie tolerowała Chanel, choć przekonała się, jaką popularnością cieszy się dziewczyna wśród klientek i ich dzieci. Przyznanie się do błędu nie leżało jednak w jej charakterze. Odwiedzając sklep, właścicielka reagowała na widok Chanel podobnie, jak Laura Ashley zareagowałaby na chłopców z Sex Pistols. Ruby przypuszczała, że nie była ona w stanie znieść swojej podwładnej nawet przez telefon.

Chanel nie byłaby sobą, gdyby pozwoliła Stelli wytrącić się z równowagi – zwłaszcza że nie miały ze sobą prawie żadnego kontaktu. Nigdy nie odezwała się do niej niegrzecznie. Rozumiała, że gdyby była nieuprzejma i wykłócała się, dotknęłoby to również Ruby, która nie miałaby wyboru i byłaby zmuszona ją zwolnić.

Uśmiechając się zatem mile i mrucząc coś niemal niedosłyszalnie o soplach lodu na przewodach telefonicznych, oddawała słuchawkę

Ruby i szła poprawić równo poskładane rzeczy na półkach. – daj spokój – Ruby nie dowierzała, że Chanel mogłaby zdecydować się na taki zabieg – niemożliwe, chyba nie chciałabyś, żeby cię kłuli w to miejsce?

– Sama nie wiem – zastanowiła się Chanel. – W tym programie o operacjach plastycznych mówili, że taki zabieg pozwala potem przeżywać niesamowite orgazmy Problem w tym, że jakbym w to weszła, Craig wstąpiłby na wojenną ścieżkę. Dygałby się, że coś może mi się stać.

Mąż Chanel był londyńskim hydraulikiem, który dorobił się fortuny. Ten kawał chłopa, eks-marynarz i rugbysta miał serce tak samo wielkie jak Chanel. Gdyby sobie tego zażyczyła, złapałby dla niej księżyc na lasso. Zastrzyki kolagenowe były wyjątkiem. Zwykle gdy czegoś chciała, miała to, zanim zdążyła się obejrzeć. Nie należała wprawdzie do kobiet, które proszą o wiele. Wystarczyło, że wspomniała mimochodem, że spodobały się jej szafki kuchenne w Ikei, a za tydzień meble były już w domu. To samo dotyczyło sprzętów do łazienki, kanapy, biżuterii.

Chanel odwdzięczała się Craigowi za jego miłość. W pracy odmówiła zdjęcia kolczyków, które dostała od niego z okazji ślubu. Zdawało jej się, że dwie złote, splecione ze sobą litery C oznaczały imiona Chanel i Craig i były symbolem ich wielkiej miłości.

Co wieczór, kiedy wracał do domu, przyrządzała też dla niego wielki „sztukamięs” z odrobiną surówki – posiłek prawdziwego mężczyzny. Prasowała jego bokserki (choć wcale tego nie wymagał) i w ogóle wydziwiała nad nim i dogadzała mu, jakby był małym dzieckiem.

Chanel nie była głupia. Zdawała sobie sprawę z tego, że w pewien sposób mąż stał się dla niej substytutem dziecka, podobnie jak ona dla niego, ale nie mogli nic na to poradzić. Byli dla siebie nawzajem centralnym punktem, wokół którego kręci się świat, przynajmniej do chwili, kiedy pojawi się dziecko, co po kolejnych nieudanych próbach zapłodnienia in vitro wydawało się coraz mniej prawdopodobne.

– Ironia losu, prawda? – mawiała Chanel. – Nas w domu było sześcioro. Wystarczyło, że mama spojrzała na tatę i zachodziła w ciążę. Tak samo jest z moimi siostrami. Mnożą się jak jakieś cholerne króliki. Tylko ja jedna stałam się specjalistką od poronień.

Ruby pytała, jak w takim razie może wytrzymać w sklepie, w którym aż roi się od ciężarnych kobiet i małych dzieci. Chanel wzruszyła ramionami.

– Nie wiem, teoretycznie powinnam stąd spieprzać. Ale z drugiej strony, kocham dzieciaki i nie zwolnię się, do jasnej ciasnej, tylko dlatego że moje własne problemy za bardzo dają mi w kość. Musimy dalej z Craigiem próbować sztucznego zapłodnienia, aż w końcu pewnego razu to ja stanę po drugiej stronie lady i będę przebierać w kołyskach. – Przerwała. – A niech to jasny gwint, gadam jak jakaś rąbnięta.

Ruby zapewniła, że wcale nie jak rąbnięta tylko jak ktoś, komu bardzo, bardzo na czymś zależy.

Pomimo całej udawanej zawadiackości Chanel przepełniała potrzeba dania ujścia swym macierzyńskim uczuciom. Ruby podpatrzyła ją kilka razy na zapleczu, jak przytulała do policzka śpioszki czy maciupki wełniany sweterek. Oczy miała przy tym pełne łez.

– NO I CO TAM? – SPYTAŁA CHANEL. – Jak było u lekarza?

Ruby lekko westchnęła.

– Właściwie mogę ci powiedzieć. I tak dowiedziałabyś się wszystkiego od Fi, kiedy wpadnie następnym razem. – A następnie zdała relację z historii o Baryle i znaczku.

– Wiesz co – pocieszała ją w ogóle niezszokowana Chanel – chodziłam kiedyś z facetem, który miał fioła na punkcie seksownych gadżetów. Nie mieliśmy na nie pieniędzy i musieliśmy improwizować. Zamiast chińskich kul miłości używaliśmy jajek na twardo.

Ruby popatrzyła na nią z niedowierzaniem.

– Oczywiście w skorupkach – tłumaczyła dalej Chanel. – Jakbyś je obrała, to by się rozleciały. Wszystko jedno, kiedyś jajko mi tam utknęło i wylądowałam na pogotowiu, więc wyobraź sobie, co przeżywałam. To były dwie najbardziej obciachowe godziny w moim życiu.

– No myślę – przyznała Ruby. – Ale przynajmniej ominęło cię jedno: nie podsłuchał cię żaden przystojny amerykański doktor, gdy opowiadałaś przyjaciółce przez telefon, że miałaś znaczek w pochwie.

– W mordę jeża. Jak przystojny?

– Obłędnie.

– I co mu powiedziałaś?

Ruby wyjaśniła. Chanel wybuchnęła śmiechem, ale była pod wrażeniem szybkiej reakcji koleżanki.

Wciąż starała się stłumić chichot, kiedy do sklepu weszły dwie klientki, typowe mamusie żyjące z funduszy powierniczych. Cechy charakterystyczne: atrakcyjnie zapadnięte od ciągłych diet policzki, drogie pasemka, torebeczka od Gucciego dyndająca na ramieniu. Mimo że było zimno i padał deszcz, miały ciemne okulary. I opaski. Jedna bardzo przejęła się wrześniowym chłodkiem i wystroiła w sztuczne futro długości trzy czwarte.

– Kurczę! Ciekawa jestem, ile Muppetów obdarła ze skóry, żeby mieć to futro – mruknęła Chanel. Ruby syknęła: „Ciiiiii”, ale mimowolnie wybuchnęła śmiechem. Jedną z rzeczy, jakie po prostu kochała u Chanel, była jej pełna wdzięku bezczelność.

Z niepewnych gestów i wymuszonej rozmowy, jaką prowadziły, Ruby wywnioskowała, że kobiety nie znają się zbyt dobrze i prawdopodobnie wpadły na siebie przypadkiem tuż przed sklepem.

Ta w futrze była na oko w szóstym miesiącu ciąży i holowała za sobą malucha. Druga trzymała niemowlę w nosidełku od Billa Amberga, uszytym z futra i skóry. To zasugerowało Ruby, że pewnie była zwolenniczką naturalnych narodzin, przypuszczalnie w klinice St. Luke. Te naprawdę wytworne mamusie nie gustowały w nosidełkach, bo psuły one linię strojów. Elegantki wolały wózki Porsche.

Chłopczyk kaprysił i domagał się chipsów, które trzymała matka.

– Dostaniesz, jak ładnie poprosisz, Finn. Powiedz czarodziejskie słowo! Pro...

– Prosiak! – krzyknął brzdąc, wyciągając pulchną łapinę. Nie miał jeszcze trzech lat i dla dziewczyn w sklepie było jasne, że nie mógł tego powiedzieć złośliwie czy z ironią. Dla matki nie. Już miała zacząć strofować synka, gdy z odsieczą przybyła Chanel i zaproponowała, że zabierze Finna do kącika zabaw. Stworzenie tego miejsca dla dzieci było jej pomysłem. Wygospodarowanie kawałka wolnej przestrzeni i zapełnienie jej miniaturową zjeżdżalnią, drabinką do wspinania i autkami na pedały okazało się strzałem w dziesiątkę; jeszcze jednym powodem, dla którego matki chętnie wracały do Les Sprogs.

„Futro” powoli się uspokajało.

– Oooo, jak fajnie – zaszczebiotała do synka. – Idź z tą miłą panią, a ja tu sobie poszperam.

Finn wziął za rękę Chanel i podreptali w kierunku zabawek.

– Jeszcze chwileczkę! – zawołało za nimi „futro”. – Finn jest wybitnie uzdolniony jak na swój wiek, tak mówi jego psycholog, więc zabawa na przykład ciastoliną byłoby na pewno poniżej jego możliwości.

Chanel i Ruby nie zareagowały. Były przyzwyczajone do płytkich, zakochanych w swych dzieciach paniuś, takich jak „futro”, i ich uważanych za bóg wie co bachorów. W takich chwilach Ruby żałowała, że nie założyła normalniejszego sklepu, trochę w stylu etno: czegoś w rodzaju Body Shopu dla najmłodszych. Miała nawet nazwę: Baby Organic. Często przed zaśnięciem wyobrażała sobie, jak otwiera pierwszą na świecie ekologiczną sieć sklepów dla niemowląt, w której można kupić przyjazne dla skóry, szyte z naturalnych materiałów ubranka po rozsądnych cenach, a z czasem może nawet zdrową żywność dla dzieci.

Obie matki rzuciły się w stronę wyprawek Baby Gucci. Wydając z siebie pełne zachwytu „och” i „ach”, oglądały horrendalnie drogie ubranka. „Futro” wybrało parę niemowlęcych zamszowych paputków w kolorze niebieskim; na metce widniała cena – sto funtów. Klientki to brały, to odkładały rzeczy na półki, a do Ruby docierały strzępy ich rozmowy. „Futro” pogłaskało się po brzuchu i poinformowało „nosidła”, że zarezerwowało sobie termin na cesarkę w klinice Portland.

– Doprawdy? – zdziwiła się ta z nosidłami, a ton jej głosu zdradzał, że uważała się za stojącą wyżej pod względem moralnym od swej rozmówczyni. – Nie chce pani urodzić siłami natury? To wstyd. Naturalny poród jest lepszy dla dziecka.

Spojrzała w dół niebiańsko łagodnym wzrokiem i pogłaskała niemowlę po główce. – Ale, oczywiście, trzeba umieć skoncentrować myśli i traktować poród jako zadanie do wykonania, a nie jako nieuchronne cierpienie. Nie każdy to potrafi. Rodziłam Serendipity przez siedemnaście godzin, bez znieczulenia. Ale było warto, chociażby dla samego doświadczenia porodu w wodzie. A potem zakopaliśmy łożysko u nas w ogrodzie, pod drzewem.

– Wszystko pięknie – odparowało „futro” z uśmieszkiem, którym nie próbowało nawet złagodzić jadu, przepełniającego jego słowa. – Jeśli komuś jest obojętne, jak potem wygląda. Ja osobiście boję się spustoszeń, jakie czyni w ciele kobiety naturalny poród. Może twojemu mężowi nie przeszkadza, że wszystko tam w dole robi się luźniejsze, ale mój nie byłby zbyt zadowolony.

W tym momencie panie uśmiechnęły się kwaśno jedna do drugiej i rozeszły w przeciwległe kąty sklepu. Przez dziesięć czy piętnaście minut osobno oglądały różne towary. Prawie nic nie kupiły. Ta z nosidłami kazała zapakować „łapacz snów” i parę niemowlęcych indiańskich mokasynków. „Futro” znalazło koszulkę dla syna z napisem „Jestem genialny” za czterdzieści funtów.

Przed obiadem zajrzała tylko jedna klientka, ale Chanel zdołała jej sprzedać wózek Silver Cross, kilka mebli do dziecinnego pokoju i sporo ubranek, w tym pół tuzina gwatemalskich śpioszków

– Wspaniale – pisnęła z zachwytem Chanel, kiedy kobieta wyszła ze sklepu. Miała prowizję od sprzedaży i dostała ponad pięćdziesiąt funtów. Zaproponowała więc, że postawi kiedyś lunch.

Usiadły w kuchence na tyłach sklepu, żeby zjeść kanapki z jajkiem na bekonie. Takie przekąski były pomysłem Ruby – choć Chanel również nie miała nic przeciwko nim. Podobnie jak jej pracodawczyni, była fanką chleba z boczkiem, grubo posmarowanego keczupem, lecz tak naprawdę to Ruby przepadała za śmieciowym jedzeniem. Była jedyną znaną Chanel osobą, której ciekła ślinka podczas oglądania filmuSupersize me.

Zdawała sobie sprawę z tego, że u kogoś, kto chciał otworzyć ekologiczny sklep dla dzieci, pasja do junk food była, delikatnie mówiąc, czymś nie na miejscu. Przestała się jednak tym przejmować. Powtarzała sobie, że błądzenie jest rzeczą ludzką, a w jej przypadku sprowadzało się to do zamiłowania do tłustego, przetworzonego i niezdrowego jedzenia.

Trzeba jednak przyznać, że starała się je ograniczać. Nie chciała skończyć z poczwórnym bypassem przed menopauzą albo stać się jednym z tych pokrytych galaretowatym sadłem tłuściochów, jakich pokazywano w telewizji na filmach dokumentalnych o Teksasie. Dzisiaj wieczorem zrównoważy kanapkę z boczkiem sałatką z cieciorki z niskotłuszczowym sosem, ale zje ją z o wiele mniejszą przyjemnością i bez serotoninowego szoku, jaki wywołuje na przykład pochłonięcie hamburgera.

Jedząc, dziewczyny spoglądały od czasu do czasu na ekran podglądu.

– O, popatrz! – wykrzyknęła Chanel, biorąc z powrotem do ręki czasopismo. – Claudia Planchette znowu jest w ciąży!

– Wiem – odpowiedziała Ruby. – Pisali o tym w „Hello!”.

Spojrzała na ilustrację. Różniła się diametralnie od tej, którą widziała w poczekalni u lekarza. Claudia wyglądała tam na przyłapaną znienacka, z nieułożonymi włosami i bez makijażu. Tutaj – wyraźnie upozowana – prezentowała cały swój wdzięk, eksponując twarz o wystających kościach policzkowych i świeżutkiej cerze. Chanel sklasyfikowała ją po swojemu:

– Popatrz tylko na nią. Klasa „cztery C”: cudna cera, ciało, cycki.

Ruby powiedziała, że Claudia jest w szóstym miesiącu i mimo że wygląda pięknie, nie przypomina już tej eterycznej istoty, którą była kiedyś. Chanel parsknęła śmiechem, spojrzała na siebie i pokazała własny nie najmniejszy brzuch.

– Jest w szóstym miesiącu, a wygląda chudziej niż ja. Boże, skąd niektóre babki mają takie dobre geny?

Ruby zaśmiała się i powiedziała, że to nie żadne geny, tylko sztab dietetyczek, osobistych trenerów i makijażystów, gotowych na każde skinienie.

Chanel wpatrywała się w zdjęcie.

– A gdzie to się chowa jej guru? Raj Bhojan czy jak mu tam? Zwykle majaczy gdzieś w tle na każdej fotografii.

Claudia była nie tylko szalenie bogatą aktorką z Hollywood i matką dwuletniej Avocado, lecz także, we własnym mniemaniu, poszukiwaczką prawdy i duchowego oświecenia.

– Pewnie oddalił się na stronę i zakrapia trzecie oko – rzuciła Ruby. Chanel ze śmiechu o mało nie udławiła się kanapką. A następnie wróciła do lektury tego smakowitego artykułu, wybierała najlepsze fragmenty i czytała je na głos.

– O, to dobre, posłuchaj: „W St. Lukę wyrażono zgodę, by aktorka wprowadziła na salę porodową własną położną z Ghany. Po narodzinach położna, zgodnie z dawnym afrykańskim rytuałem, zakopie łożysko w ogrodzie posiadłości Planchette, wartej siedem i pół miliona funtów. Dzięki temu dziecko nie oddali się nigdy zbytnio od swych korzeni”.

– Ciekawe, jak mu da na imię? – natrząsała się Chanel. – Założę się, że Oberżyna. Albo Ananasek. A może Pigwa. Pigwa Planchette. Nieźle brzmi, jak ci się zdaje?

Kolejnych kilka minut upłynęło im na skręcaniu się ze śmiechu i wymyślaniu coraz to dziwniejszych imion, rodem z luksusowego warzywniaka, takich jak Persymon czy Papaja.

– A swoją drogą – zmieniła temat Chanel, gdy już żadne oryginalne imię nie przychodziło jej na myśl – zapomniałam ci powiedzieć. Co za zbieg okoliczności, dzwonili z kliniki St. Lukę, ktoś z kierownictwa chciał z tobą rozmawiać.

Okazało się, że Jill McNulty, która zarządzała oddziałem prenatalnym, pytała, czy Ruby nie wygłosiłaby pogadanki skierowanej do przyszłych matek o tym, co powinno znaleźć się w wyprawce dziecka. Byłaby to świetna reklama dla sklepu.

– A nawet coś więcej – powiedziała ze sztucznym ożywieniem Ruby. – Może będę miała szczęście wpaść znowu na doktora Baryłę. Albo na Amerykasia?

– Daj spokój, na pewno ich nie spotkasz. Jak przyjedziesz, ta cała Jill weźmie cię prosto na salę wykładową, potem poczęstuje jakąś paskudną ziołową lurą (czytaj: herbatką owocową) i po sprawie.

Ruby wydała z siebie przeciągłe westchnienie.

– Pewnie masz rację – powiedziała. – Głupia jestem. Zadzwonię do Jill McNulty. Nie możemy przegapić takiej okazji.