Gray After Dark - Noelle W. Ihli - ebook

Gray After Dark ebook

Noelle W. Ihli

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bezlitosna dzicz.

Brutalny atak.

Desperacka ucieczka.

Gdy tragiczny wypadek przekreśla marzenia Miley o olimpijskim złocie, dziewczyna podejmuje pracę w górskim pensjonacie „FrankChurch Wilderness”. To miejsce odosobnione, ale idealne do treningu i regeneracji. Miley nie przeraża nawet lokalna legenda o pracownicy, która zmarła tam kilka lat temu. A powinna…

Podczas jednego z porannych treningów Miley zostaje brutalnie uprowadzona i uwięziona w chacie na głębokim odludziu. Aby przeżyć, będzie musiała wykorzystać swoje atletyczne zdolności, spryt i odwagę.

Czy uda jej się przechytrzyć oprawców i przetrwać w dziczy?

Noelle mieszka w Idaho z mężem, dwoma synami i dwoma kotami. Jest bestsellerową autorką pięciu powieści. Kiedy nie wymyśla fabuły kolejnego thrillera, ze strachem ogląda seriale true crime lub jeździ po bezdrożach (nie ruszając się z domu bez gazu pieprzowego).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 347

Data ważności licencji: 5/7/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Gray After Dark

Copyright © Noelle West Ihli

All rights reserved

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2025

Copyright © for the translation by Iwona Dziemidowicz

Opieka wydawnicza: Alicja Konieczka

Opieka redakcyjna: Anna Małocha, Dagmara Małysza

Przyjęcie tłumaczenia: Dagmara Małysza

Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak

Adiustacja, korekta i łamanie: Pracownia 12A

Promocja i marketing: Zuzanna Molińska

Projekt okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Ilustracja na okładce: Maciej Kamuda

ISBN 978-83-8135-422-6

Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób, zdarzeń i istniejących miejsc jest przypadkowe. Postacie i zdarzenia pojawiające się w tej książce są dziełem wyobraźni.

www.otwarte.eu

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

MILEY

REZERWAT FRANK CHURCH WILDERNESS, IDAHO

Wrzesień 2022

Przywarłam mocniej do pnia dużej sosny i wytężyłam słuch.

Wiał chłodny wiatr. Drzewa wokół chaty trzeszczały, wydawało się, jakby szeptały ostrzeżenia. W podszyciu coś szeleściło: były to zapewne leśne stworzenia, te widoczne i niewidoczne. Niektóre były łowcami, inne ofiarami, a zdarzały się też łowcy i ofiary w jednym.

Żadnych kroków, żadnych głosów.

Co tak długo?

Zapadł już wczesny zmierzch i niebo przybrało barwę poobijanej śliwki. Gdzieś na horyzoncie wciąż majaczyło blade indygo, ale szybko się kurczyło. Miałam może godzinę, zanim zrobi się całkowicie ciemno. Okrągły księżyc wychynął zza drzew. Był jak reflektor na scenie, który swoim światłem prowokował mnie do wyjścia z ukrycia. Zaryzykować i uciec, zanim zorientują się, co się dzieje.

Jeszcze nie. To była moja ostatnia szansa. Czułam to.

Jeśli ją zmarnuję, wszyscy dzisiaj zginiemy.

Wstrząsnął mną silny dreszcz. Miałam na sobie cienką sukienkę z długimi rękawami, która szeleściła przy najmniejszym ruchu. Sztywny i brzydki materiał powinien przynajmniej dawać mi trochę ciepła, ale zamiast tego miałam wrażenie, że wchłania całe zimno i przyciąga je do mojej skóry. Jak tylko słońce zaszło za najbliższą górę, zrobiło się chłodniej. Za parę godzin temperatura będzie bliska zera.

Do tego czasu już mnie tu nie będzie.

Albo będę przedzierała się przez las w morderczym biegu, albo będę martwa.

Wiele mnie kosztowało, żeby nie osunąć się na ziemię pod olbrzymim drzewem. Chciałam zamknąć oczy, choćby na minutę. Ale jeśli to zrobię, mięśnie w moich nogach za bardzo ostygną i nie będę w stanie biec, kiedy przyjdzie czas.

Nie mogłam na to pozwolić.

Nigdy, odkąd mnie tu zabrali, nie byłam tak bliska ucieczki. Wyobrażałam sobie ten moment wiele razy: adrenalina, desperacja przyprawiająca o zawrót głowy, strach. Ale nie to obezwładniające zwątpienie, przez które moje stopy w samych skarpetkach wrosły w poszycie leśne.

Wpatrywałam się w pień drzewa z taką intensywnością, że wzór na korze zaczynał się zamazywać i co chwila traciłam ostrość widzenia. Oddychaj, upomniałam samą siebie, nasłuchuj, czekaj, a potem biegnij.

Wdech, dwa, trzy, cztery… Schowałam twarz w materiał sukienki, żeby para z ust nie zdradziła mojego położenia. Wydech, dwa, trzy, cztery.

Gdzie byli mężczyźni, do cholery? Czemu trwało to tak długo?

Mocno zacisnęłam powieki i skupiłam się na oddychaniu, żeby uspokoić walące serce. Jeszcze tylko trochę.

Łup.

Gwałtownie otworzyłam oczy na dźwięk trzaskających drzwi chaty. Po chwili usłyszałam kroki.

– Ruthie Sue! – zagrzmiał Hamish. Jego wściekły głos dobiegał z daleka. Pewnie stał na ganku. Lepiej, żebym nie próbowała wyglądać zza drzewa. Jeśli patrzył w moim kierunku, mógłby zauważyć ruch po drugiej stronie polany.

A jeśli Fred ma lunetę, na pewno mnie zobaczy.

Zdusiłam napływ adrenaliny, który kazał mi popędzić przez las. Znowu zasłoniłam usta ramieniem, żeby para nie wydostała się na zewnątrz.

W ciszy rozległ się głos Freda, niższy i bardziej nieprzyjemny od Hamisha:

– Ruthie Sue! – zawołał, jakbym była psem, który przybiegnie na ich zawołanie. – Mówiłem ci, że nie była jeszcze ujarzmiona – wysyczał.

– Znajdziemy ją – powiedział ze spokojem Hamish.

Znałam ten ton. Przerażał mnie bardziej, niż gdyby szalał z wściekłości.

Sosnowe igły chrzęściły pod ich ciężkimi krokami, kiedy szli przez polanę w moją stronę.

Starałam się oddychać równo, co przychodziło mi z trudem, gdy strach coraz mocniej zaciskał się wokół mojego gardła, a w żyłach zamiast krwi płynęła lodowata woda.

– Ruthie Sue – zanucił Fred, zmieniając taktykę. – Jeśli uciekniesz, umrzesz w tym lesie – dodał równie przymilnie.

Zacisnęłam zęby. Byłam ich zwierzątkiem od paru miesięcy, a i tak nic o mnie nie wiedzieli.

Ostrożnie wychyliłam się na parę centymetrów, żeby móc ich zobaczyć. Musiałam wiedzieć, gdzie dokładnie się znajdują.

Rzut oka wystarczył, żebym dostrzegła ich tak znajome zaniedbane brody. Ciężkie płaszcze. Grube trapery. Strzelby zawieszone u boku. Byli jakieś pięćdziesiąt metrów ode mnie i szybko się zbliżali.

Jeśli któryś z nich spojrzałby na tę wielką sosnę, przy której stałam, też by mnie zobaczył.

Chudszy cień zatrzymał się obok pompy. To Hamish. Wyszeptał coś, czego nie zdołałam usłyszeć.

Zrobiłam krok zza drzewa.

Teraz albo nigdy.

CZĘŚĆ 1

TRZY MIESIĄCE WCZEŚNIEJ

ROZDZIAŁ 1

MILEY

REZERWAT FRANK CHURCH WILDERNESS, IDAHO

Czerwiec 2022

Moje stopy uderzały o nieutwardzoną drogę leśną służącą kiedyś do transportu drewna.

Próbowałam skupić się na rytmie tych uderzeń, na gęstym lesie szumiącym wokół mnie, na kwaśnym posmaku w ustach po porannej kawie.

Ale nic to nie dawało. Wciąż myślałam o barku – ból pulsował i dawał o sobie znać przy każdym kroku.

– To wszystko jest w twojej głowie – wysyczałam.

Tak albo w podobnym stylu wypowiadała się Sara, moja psycholożka sportu. Mówiła: „psychosomatyczny”, „patologiczne poczucie winy”, „trauma”. Ten medyczny żargon oznaczał mniej więcej tyle, że mój układ nerwowy mnie okłamuje, odkąd parę lat temu w wypadku zwichnęłam bark i złamałam rękę. Atakuje mnie bólem psychogennym, który jednak wydaje się cholernie prawdziwy. Sara poleciła mi terapeutkę w Boise, ale jeszcze do niej nie zadzwoniłam.

Nie czułam potrzeby odgrzebywania starych wspom­nień. Potrzebowałam natomiast miejsca na podium podczas Zimowych Igrzysk Olimpijskich 2026. Miałam w sumie trzy i pół roku, żeby wrócić do gry i zrobić ze swojego ciała dobrze naoliwioną maszynę, jaką było przed wypadkiem.

Musiałam wygrać, żeby cały ten ból i wysiłek nie poszły na marne.

Mówiąc szczerze, już dużo udało mi się nadrobić. Czasy wciąż miałam fatalne, ale kondycję coraz lepszą. Gdyby nie ten przeklęty bark, byłabym pewna, że dam radę kiedyś odzyskać formę.

To przejdzie, mówiłam sobie, kiedy ból się nasilał, i udawałam, że wcale nie powtarzam tej samej śpiewki od lat. Przecież skoro ból nie był prawdziwy, to w końcu minie, tłumaczyłam sobie.

Dotarłam do płaskiego odcinka trasy. Sosny ustąpiły tu miejsca łące. Przyspieszyłam. Długi warkocz rozkołysał się i zaczął mocniej obijać mi się o plecy. Oślepiające poranne słońce było przyjemną odmianą po biegu w chłodzie ocienionego lasu. Choć dni były gorące, to w nocy i rano robiło się na tyle zimno, że trzeba było włożyć kurtkę.

Pierwszy raz byłam we Frank Church Wilderness, mimo że w Idaho się urodziłam i wychowałam. Rezerwat rozciągał się na powierzchni ponad dziewięciu tysięcy kilometrów kwadratowych, co oznaczało, że był to największy kompleks leśny na terenie USA. Ja mogłam podziwiać jego majestatyczność tylko podczas porannego biegania, bo kiedy pierwsi goście pojawią się w przyszłym tygodniu w Hidden Springs, będę spędzać większość czasu w kuchni.

Nie miałam nic przeciwko temu. Przyjechałam tu, żeby trochę zarobić i potrenować w terenie. W Hidden Springs Resort sezon trwał krótko: cztery miesiące, od końca czerwca do października. Luksusowy hotel i jego dostojni goście to nie moja bajka. Ale razem z brudnymi naczyniami i długimi dniami dostałam w pakiecie nieskończoną liczbę szlaków do przebycia, więc jesienią będę mogła zacząć trenować pełną parą. Nie mam zamiaru być słabym ogniwem podczas igrzysk we Włoszech. Do diabła z bólem psychogennym!

Minęłam gęsty sosnowy zagajnik, gdzie jakiś ptaszek śpiewał wesoło. Bark pulsował coraz mocniej. Ból nie odpuszczał.

„Nie walcz z bólem, współpracuj z nim” –Sara mówiła to tyle razy, że znaczenie tych słów już ledwo do mnie docierało. Próbowałam, naprawdę, przysięgam, ale w takie dni jak dzisiaj miałam wrażenie, że ból tylko się pogarszał.

Szlak zawijał z powrotem w mrok gęstych drzew, a następnie gwałtownie opadał. Przyspieszyłam, dzielnie walcząc z bólem, który przeszywał mój stożek rotatorów. Zaplanowałam tę trasę w dniu przyjazdu do Hidden Springs, jak tylko rozpakowałam się w malutkim domku dla personelu. Miałam nadzieję, że wykorzystam ostatni tydzień martwego sezonu na biegi wytrzymałościowe. Jednak właścicielka, Jennifer, postanowiła pokazać mi cały kompleks. Było to chyba najdłuższe oprowadzanie w dziejach świata. Przedstawiła mnie każdej żywej istocie w promieniu dziesięciu kilometrów, a następnie wysłała na szkolenie w kuchni. Bezpośrednia obsługa gości hotelowych nie należała do moich obowiązków. Nie spodziewałam się jednak, że aż tyle trzeba się nauczyć, żeby pracować na zapleczu. Nie bez powodu hotel był tak wysoko oceniany – każde zadanie, w tym mycie naczyń, podlegało rygorystycznym procedurom.

Spojrzałam na górskie szczyty, wciąż upstrzone plamami śniegu, i pomyślałam sobie, jak wspaniale byłoby teraz wziąć lodowatą kąpiel – dobrze by to zrobiło moim zmęczonym mięśniom. Oprócz odgłosów butów uderzających o podłoże i miarowego oddechu słyszałam też bulgotanie wody, ale wciąż nie mogłam dojrzeć rzeki, kryjącej się gdzieś w tym gęstym lesie.

Według mapy, którą przeglądałam w porannych ciemnościach, rzeka prowadziła do małego alpejskiego jeziora. Powinno się ono znajdować zaraz za półmetkiem mojego dziesięciokilometrowego biegu. Liczyłam na to, bo naprawdę marzyłam o zrzuceniu ubrań i zanurzeniu się w lodowatej wodzie. Jeśli wytrzymam jeszcze trochę, kąpiel będzie moją nagrodą za to mordercze tempo. Nie musiałam się martwić, że napotkam jakiegoś turystę – po niedawnych wiosennych roztopach ziemia była wciąż zbyt miękka na kemping. Miałam puszczę tylko dla siebie.

Szlak skręcił gwałtownie w lewo w gęste zarośla osiki. Kiedy znalazłam się ponownie na prostym odcinku drogi, kątem oka zobaczyłam jakiś ruch.

Olbrzymi puchacz wzbił się do lotu tuż przede mną: wystrzelił z krzaków po lewej, bezgłośnie trzepocząc rozłożystymi szarymi skrzydłami.

Zatrzymałam się w samą porę, żeby uniknąć zderzenia. Serce mi waliło.

Puchacz usiadł na gałęzi zaledwie kilka metrów dalej, po czym obrócił głowę w moją stronę, wydał niski gardłowy dźwięk i nastroszył pióra.

– Cześć – powiedziałam cicho, zapominając o bolącym barku. – Piękny jesteś.

Podziwiałam tego cudownego ptaka, ale stopniowo mój uśmiech gasł. Pierwszą osobą, której chciałam o tym opowiedzieć – a jednocześnie jedyną, której nie mogłam – była moja mama.

Nieważne, ile saren, lisów czy sów spotkałyśmy podczas chodzenia po górach lub jazdy na nartach – na jej twarzy zawsze pojawiały się te same emocje: szczery zachwyt, czysta radość. Na widok każdego zwierzęcia. Za każdym razem. „Zobacz, Miley, zobacz”, szeptała do mnie.

Zawsze żartowałam sobie z tego jej zwyczaju, mimo że bardzo go lubiłam.

Świadomość, że nigdy więcej nie zobaczę jej zachwytu, i to z własnej winy, sprawiała mi ogromny ból. Wiedziałam, że ten akurat nigdy nie minie.

Bark, o którym prawie zapomniałam, zapiekł ze zdwojoną siłą, ale zebrałam się w sobie. W moim miarowym oddechu pojawiło się szarpanie, które powinno zniknąć, jeśli tylko będę cisnąć dalej. Zawsze tak było.

Ledwo ruszyłam, kiedy nagle usłyszałam dziwny dźwięk i stanęłam jak wryta. Dochodził z krzaków, z których przed chwilą wyleciała sowa. Od tego cichego pisku zjeżyły mi się spocone włoski na karku.

W trawie poruszyły się jakieś cienie. Odskoczyłam.

Malutki zając z półotwartymi oczami i sierścią sklejoną krwią leżał rozciągnięty na boku.

Żołądek podszedł mi do gardła. Wbiłam wzrok z powrotem w puchacza.

Siedział nieruchomo i wpatrywał się we mnie – a także w zająca, którego przeze mnie porzucił i wydał na pastwę losu okrutniejszego niż szybkie cięcie czarnym dziobem ostrym jak brzytwa.

– Przykro mi – wyszeptałam, rozdarta pomiędzy koniecznością skrócenia jego cierpienia a zostawieniem go sowie na pożarcie. Jeśli przepłoszę puchacza, śmierć zwierzątka będę miała na swoim sumieniu.

Wiedziałam, że tego nie udźwignę.

Wdech, dwa, trzy, cztery. Wydech, dwa, trzy, cztery. Wyrzuciłam ten okropny widok z głowy i ruszyłam, nie oglądając się za siebie.

Jeśli będę biec wystarczająco długo i oddychać miarowo, pozbędę się mdłości.

Nie zatrzymałam się na półmetku na rozciąganie, tylko zmusiłam się do dalszego biegu. Do jeziora brakowało zaledwie czterystu metrów, a ja jak nigdy dotąd potrzebowałam szoku, jaki daje lodowata woda.

Na ostatniej prostej zaczęłam skupiać się znowu na oddechu, żeby obniżyć tętno – czyli odwrotność tego, do czego dążyło moje ciało. W biatlonie ta część wyścigu nazywa się „cut”. Zamiast adidasów miałabym na nogach narty biegowe, a na plecach karabinek zamiast butelki z wodą. Jeśli przed dotarciem do stanowiska strzeleckiego tętno się nie uspokoi, ręce będą drżeć, a to uniemożliwi oddanie celnego strzału.

Prawie niewykonalne. Prawie.

Moją dyscypliną była sztafeta mieszana cztery razy sześć kilometrów. Najpierw zawodnik pokonuje sześciokilometrowy odcinek, potem odrzuca kijki, ładuje karabinek, przyjmuje pozycję, celuje, strzela, przeładowuje. I tak do momentu, aż trafi do wszystkich pięciu tarcz albo skończy mu się amunicja. Jeśli zacznie uspokajać oddech dopiero na stanowisku strzeleckim, będzie już za późno. A jeśli spudłuje – dostanie rundę karną.

Nikt nie wierzył, że wrócę po wypadku. Nawet ja. Kiedy zaledwie kilka miesięcy później (a kilka tygodni po tym, jak straciłam szansę na start na igrzyskach w Pjongczangu) ogłosiłam, że przygotowuję się do igrzysk w Pekinie, nikt się nie cieszył i nie otwierał szampana. Były tylko niedowierzające spojrzenia i mnóstwo: „Jesteś pewna?” i „To świetnie”. W głębi duszy też w siebie wątpiłam. Gdyby nie Brent, prawdopodobnie odeszłabym z podkulonym ogonem i zapadła się w swój ból.

Igrzyska w Pekinie nie były żadną pielgrzymką po odkupienie. Okazały się totalną klapą. Wystarczyły jednak, żeby mnie zdeterminować. Żebym się wściekła. Żeby wzniecony we mnie ogień rozproszył mgłę, w której żyłam, i żebym dostrzegła, na co mnie jeszcze stać.

Utrzymując równe tempo, weszłam w tryb uspokajania. Odruchowo spojrzałam na sosny, żeby ocenić, w którym kierunku wieje wiatr. Na wschód. Gdybym miała karabinek, szacowałabym właśnie, jak muszę skorygować celownik, żeby dostosować się do warunków.

Kiedy dotarłam na skraj mroźnego jeziora, zatrzymałam się. Stałam bez ruchu, zmuszając oddech do wykonywania moich poleceń. Wdech, dwa, trzy, cztery. Wydech, dwa, trzy, cztery. Wolniej. Wolniej.

Jezioro było długie i wąskie, otoczone poszarpanymi szczytami i kamienistymi pagórkami. Wyglądało jak cięty kryształ – było ostre i oślepiające. W powietrzu unosiła się woń sosnowych igieł, zbutwiałych liści i grubego piasku na brzegu. W lesie było cicho, jedynie lekki wietrzyk poruszał liśćmi, a gdzieś w oddali bulgotała rzeka wpadająca do jeziora.

Nie ruszałam się z miejsca przez dwadzieścia sekund.

Potem, zamiast wziąć do ręki wyimaginowaną broń, rozebrałam się i zanurzyłam w lodowatej wodzie.

ROZDZIAŁ 2

MILEY

IGRZYSKA OLIMPIJSKIE W PEKINIE

Luty 2022

– Dodatkowe siedem sekund na załadowanie karabinku i uspokojenie oddechu to nic w porównaniu z dwudziestosekundową rundą karną za spudłowanie! – wyrzucił z siebie Brent. Z każdym słowem z jego ust wydobywały się białe obłoczki pary, a wokół nosa i ust zdążyły się pojawić drobniutkie kryształki lodu. Wciąż z trudem łapał oddech po swoim biegu.

– Wiem – wymamrotałam. – Nie musisz tego mówić. I bez tego czuję się jak gówno.

Bark bolał mnie jak cholera, ale nie chciałam robić z tego wymówki. Ten ból to pestka przy tym, jak ścisnęły mi się wnętrzności, kiedy zarobiłam rundę karną.

– To za mało, Miles. – Potarł podbródek dłonią w biało-niebieskiej rękawiczce, strząsając z zarostu część kryształków.

Zacisnęłam szczęki. Spodziewałam się raczej: „No cóż, starałaś się”, a nie krytyki mojego występu na strzelnicy. Nie mogłam uwierzyć, że tak mnie atakuje. Jakbym wciąż była tą samą osobą co przed wypadkiem.

Przecież to nie była wyłącznie moja wina, że nie stanęliś­my na podium. Choć przede wszystkim moja.

Jasnozielone oczy Brenta, zazwyczaj przymrużone, aż zabłysnęły z frustracji. Zawsze uważałam, że te oczy, osadzone nad bladymi, smaganymi wiatrem policzkami, wyglądają jak szmaragdy na śniegu. Jego ciemne brązowe włosy, zwykle wymykające się spod czapki z daszkiem, która była dla niego jak druga skóra, teraz przylgnęły spocone do czoła i utworzyły mokre strąki wystające spod czarnej czapki narciarskiej.

– Nie znam nikogo, kto by strzelał lepiej od ciebie, ale wywróciłaś wyścig do góry nogami, bo nie poświęciłaś czasu na oddanie celnego strzału. – Brent uniósł gęste brwi i schylił się lekko, żeby zbliżyć twarz do mojej, tak jakby chciał powiedzieć coś w zaufaniu. Na plecach wciąż miał zawieszony karabinek, który poruszał się jak część jego ciała.

Ten intymny gest, zamiast dodać mi otuchy, tylko na nowo wzbudził we mnie gniew. Brent był moim kolegą z drużyny i najlepszym przyjacielem, ale nie trenerem.

– Okej. To może porozmawiajmy przez chwilę o twoim wyścigu – odparowałam i odsunęłam się nieco od niego. – Jesteś najszybszym narciarzem w drużynie. Dobrze strzelasz. Ten wyścig to była bułka z masłem, dopóki tych trzech kolesi nie wyprzedziło cię na ostatniej prostej. A to tylko dlatego, że dałeś się ponieść emocjom. Myślałeś, że już to masz, a potem ci odwaliło i spanikowałeś, kiedy nie poszło po twojej myśli.

Brent zmrużył oczy, ale wyraz jego twarzy złagodniał. Od razu pożałowałam swoich słów. On chciał mi pomóc, ja natomiast chciałam go zranić. Miałam ochotę zrzucić ból ze swojej klatki piersiowej – i ramienia – i zarazić nim innych.

– Nie chcę się kłócić – powiedział łagodnie. – Tak, jestem sfrustrowany, ale tylko dlatego, że stać cię na więcej. Zwolnij choć raz w życiu.

– A ty choć raz w życiu mógłbyś przyspieszyć – odgryzłam się, ale mój głos nie był już tak lodowaty.

– No i kto teraz pieprzy głupoty? – rzucił z półuśmiechem, unosząc przy tym brwi. – Sama powiedziałaś, że jestem najszybszy w drużynie.

Też się uśmiechnęłam i delikatnie odepchnęłam go od siebie.

– Dzisiaj nie byłeś.

Jego krytyka wciąż mnie bolała, ale nie tak jak kontuzja – bardziej jak ciężki trening po kilku dniach, a właściwie tygodniach, przerwy. Brent uważał, że potrafię ją znieść, i czułam się z tym dziwnie dobrze. Tak jakby wiedział, że wciąż jestem wystarczająco silna pomimo odniesionych ran i blizn. I uwielbiałam go za to.

Od czasu wypadku wszyscy obchodzili się ze mną jak z jajkiem. Jakbym miała naprawdę rozpaść się na milion kawałków, gdyby za dużo ode mnie wymagali albo powiedzieli coś nie tak. To sprawiało, że jeszcze bardziej zamykałam się w sobie.

Patrzyłam mu w oczy przez kilka długich sekund, dopóki nie złapał mnie za rękę i nie pociągnął w stronę domku naszej drużyny za strefą mety.

Tym razem się nie wyrwałam. Chciałam go mieć po swojej stronie. Potrzebowałam go do opłakiwania tej przegranej. Oboje czuliśmy się okropnie: właśnie straciliśmy szansę na podium, a kolejna będzie dopiero za cztery lata. To była moja pierwsza olimpiada, a Brenta druga. Wiedziałam, jak bardzo pragnął dzisiaj medalu, bo ja pragnęłam tego równie mocno. Zawsze biegł jako ostatni w sztafecie mieszanej – nasza ostatnia szansa, kiedy wszystko inne zawiodło, jak dzisiaj.

Biatlon jest nieprzewidywalny: początkowe prowadzenie może trafić szlag, jeśli zawodnicy z drużyny zmarnują swoją szansę na strzelnicy. Zawodnicy tacy jak ja.

Bieg narciarski w biatlonie ma duże znaczenie. Wymaga wytrzymałości, techniki i szybkości. Ale to nie tam się wygrywa (lub przegrywa). Część strzelecka może postawić wszystko na głowie, sprawia, że w walce o medal liczy się każdy zawodnik.

Zawsze biegłam jako druga w naszej sztafecie. Ciężko mi było się do tego przyznać, ale Brent miał rację: za dużo razy nie trafiłam do celu. Za bardzo się spieszyłam, przez co dostałam rundę karną, a tego nie mógł nadrobić nawet Brent.

Nie mówiąc już nic więcej, ruszyliśmy do domku naszej drużyny. Wszędzie roiło się od kibiców i furgonetek dziennikarzy, a mimo to śnieg tłumił odgłosy wiwatów i kontrolowanego chaosu, które towarzyszyły innym zawodnikom czekającym na wyniki. Wiedziałam, że powinniśmy zostać ze swoją drużyną w strefie mety, ale nie mogłam tam być – nie teraz, kiedy to ja byłam słabym ogniwem. To przeze mnie straciliśmy szansę na wygraną.

Próbowałam skierować myśli na grube płatki śniegu na moich rzęsach, na ramię Brenta wsunięte ciasno pod moje, na ostre i przenikliwe zimno, przez które drętwiały mi policzki, na ogromny kompleks Wukesong Sports Center, który wyglądał jak zimowa kraina czarów. To właśnie tego typu obiekty widnieją na świątecznych pocztówkach z ozdobnym napisem „Wesołych świąt!”.

Pokonaliśmy zaledwie parę metrów, kiedy za naszymi plecami rozległy się salwy okrzyków i braw. Zaskoczeni spojrzeliśmy w kierunku strefy mety. To Norwedzy świętowali swoje wielkie zwycięstwo.

– Niech szlag trafi Norwegię – powiedziałam pod nosem i odwróciłam się do Brenta z lekkim uśmiechem.

– Niech szlag trafi Norwegię – powtórzył, uśmiechając się szerzej.

Już miałam ruszyć dalej w stronę domku i szatni, kiedy poczułam, jak jego ramię na ułamek sekundy zsuwa się do mojej talii. Zamarłam. To było coś nowego.

Przyciągnął mnie do siebie i delikatnie zahaczył o mój pulsujący z bólu bark. Serce mi przyspieszyło.

Spojrzałam na rękę Brenta, potem na te jego przymrużone zielone oczy i przekrzywiłam głowę. Na taki intymny gest nie pozwalali sobie ani zawodnicy z jednej drużyny, ani kumple.

– Dość czule jak na kogoś, kto właśnie przegrał olimpiadę – zażartowałam, próbując wrócić na neutralny teren.

Zabrał rękę, jakbym go poparzyła, a w jego oczach błysnęła uraza. Nie zdążyłam powiedzieć, że żartowałam i że moje ramię boli jak jasna cholera, bo już odszedł. Wlepiłam wzrok w jego oddalającą się sylwetkę spowitą śniegiem. Potrząsnęłam głową i podążyłam za nim. Emocje buzowały po każdych zawodach, a zwłaszcza po takich, które niszczyły karierę.

W domku zostawiłam go w spokoju, żebyśmy mogli się umyć i przebrać. Darowałam sobie ibuprofen na ból barku, bo wiedziałam, że to i tak nie pomoże. Kiedy po jakimś czasie wyszłam na korytarz, Brent wpatrywał się w coś za oknem, czekając na autobus, który miał nas zabrać do hotelu. Miał poważny wyraz twarzy. Wiedziałam, że odtwarza w głowie nasz wyścig. Ja robiłam to samo.

– Wszystko okej? – Wzięłam go pod rękę i delikatnie szturchnęłam biodrem.

Zamrugał i pokręcił głową.

– Tak. A u ciebie?

Przytaknęłam.

– Przepraszam, że pospieszyłam się ze strzelaniem. Popracuję nad tym.

– Przepraszam, że odwaliło mi przy mecie. Popracuję nad tym. – Lekko się uśmiechnął i patrzył mi w oczy odrobinę za długo.

Odwróciłam wzrok. Brent zawsze traktował mnie jak siostrę, kumpelę. Ale przez ostatnie kilka miesięcy coś się zmieniło między nami mimo moich usilnych starań utrzymywania statusu „to tylko przyjaźń”.

– Masz ochotę wpaść potem do mojego pokoju na drinka? Na antyświętowanie? – zapytał z nadzieją w głosie.

Normalnie zgodziłabym się bez wahania. Mogłam przecież założyć, że będą tam też pozostali z naszej drużyny. Ale sposób, w jaki zadał to pytanie, kazał mi przypuszczać, że tym razem będzie inaczej. Zaproszenie brzmiało poważnie, tak jakby pytał, czy istnieje szansa na coś więcej niż drink.

Spojrzałam przez ramię, jakbym próbowała znaleźć kogoś wzrokiem. Wszystko byle zdusić to nagłe napięcie między nami, zyskać kilka sekund na reakcję. Irytacja, którą czułam wcześniej, powróciła na powierzchnię i wbiła się w moje wnętrzności jak w poduszeczkę do igieł. Dlaczego teraz to drążył?

Nie chciałam, żeby cokolwiek zmieniło się między nami. Nie byłam gotowa.

Zdusiłam poirytowanie. Powiedziałam sobie, że po prostu chce być miły i próbuje wynagrodzić mi naszą sprzeczkę. Chciał jak najlepiej wykorzystać ten czas, gdy jesteśmy razem, zanim ja wrócę do Idaho, a on do Denver. Kolejny raz spotkamy się dopiero w listopadzie i będziemy trenować jak zawsze. Po prostu muszę do tego czasu udawać, że wszystko jest po staremu.

– Na jakiego drinka? – Próbowałam uniknąć odpowiedzi, ale zabrzmiało to bardziej entuzjastycznie i zalotnie niż zamierzałam. Cholera.

Wzruszył ramionami.

– Na whiskey. Czyli to, co zazwyczaj pijesz po swojej przegranej.

– Po naszej przegranej – poprawiłam go, zadowolona z siebie, po czym spojrzałam mu w oczy. – Nie chcesz po prostu wskoczyć do łóżka?

Jego brwi poszybowały do góry, prawie do linii włosów, i niemal słyszałam, jak powtarza sobie w głowie moje słowa, nadając im zgoła inne znaczenie.

Policzki mi zapłonęły.

– To znaczy chcę pójść spać do swojego pokoju. Okropnie boli mnie bark.

Poklepałam go w górną część ramienia, co uznałam za strefę bezpiecznego dotyku – ciche popchnięcie w stronę statusu „to tylko przyjaźń”.

Zebrałam swoje rzeczy i poszłam do autobusu, który właśnie podjechał. Miałam nadzieję, że Brent nie zauważył, jak palę się ze wstydu.

Ubóstwiałam Brenta. I nie okłamywałam samej siebie – wiedziałam, że przespałabym się z nim bez mrugnięcia okiem, gdyby był po prostu jednym z wielu atrakcyjnych facetów. Ale nie potrzebowałam chłopaka.

„Otworzyć przed kimś swoje serce to trudna i ryzykowna sprawa. Ale pozostawić je niedostępnym to też ryzyko”.

Westchnęłam. Te słowa usłyszałam w liceum od swojej mamy. Wiem, czemu to powiedziała. Jej małżeństwo skończyło się rozwodem dwa miesiące przed moimi narodzinami. Mama uparcie twierdziła, że niczego nie żałuje, bo z tego układu zyskała mnie.

Jej słowa brzmiały mądrze, dopóki nie zdałam sobie sprawy, że nie ma znaczenia, czy czyjeś serce jest otwarte, czy niedostępne. Wygięty metal i rozbite szkło i tak je przebiją. Tak samo jak tęsknota.

Moje serce już było poturbowane.

Na nic więcej nie zasługiwałam.

ROZDZIAŁ 3

MILEY

REZERWAT FRANK CHURCH WILDERNESS, IDAHO

Czerwiec 2022

Kiedy parkowałam jeepa wranglera na miejscu dla pracowników, nogi miałam jak z galarety. Częściowo z powodu wysokości, ale nie mogłam winić za to tylko gór. Odpuściłam trochę treningów podczas paru tygodni spędzonych w Boise, kiedy przygotowywałam dom mamy do wystawienia na sprzedaż.

Dom zbyt długo stał pusty. Choć wiedziałam, że nie mogę się nim odpowiednio zająć, ciężko było mi go sprzedać. Podczas mojej kilkumiesięcznej sesji treningowej wprowadziła się pod werandę rodzina skunksów, a trawnik tak bardzo obrósł w mlecze, że aż zaniemówiłam na ich widok.

Ale już po sprawie. Dom sprzedany, a ja jestem tutaj. I tylko to się liczy.

Wyskoczyłam z jeepa i ruszyłam w stronę swojej kwatery. Ku mojemu zaskoczeniu na rozległym trawniku oddzielającym główną rezydencję dla gości od domków dla personelu wrzało jak w ulu. Nie tak wyobrażałam sobie martwy sezon. Pracownicy biegali tam i z powrotem z tacami z kuchni i ustawiali stoły. Gdy rano, ledwie dwie godziny temu, wychodziłam pobiegać, nikt jeszcze nie był na nogach. Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się, co przegapiłam.

Podbiegł do mnie Wes Jakiśtam, jedyna osoba, którą zapamiętałam z wczorajszego oprowadzania. Miał na sobie pracowniczą zielono-białą koszulkę polo z plakietką z imieniem. Ten formalny ubiór wyglądał niedorzecznie w połączeniu z potarganymi blond włosami, które opadały mocno na jeden bok. Nosił okulary pilotki, przez które jego duże niebieskie oczy wydawały się olbrzymie. Trudno było stwierdzić, ile ma lat, może dwadzieścia jeden? Na pewno był kilka lat młodszy ode mnie, prawdopodobnie wciąż uczył się w koledżu, jak większość obsługi hotelu.

– Idziesz na śniadanie powitalne? – zapytał z powątpiewaniem w głosie, lustrując mnie od stóp do głów. Nie wydaje mi się, żeby oceniał, czy warto mnie wyrwać, raczej próbował zrozumieć, dlaczego byłam ubrana w sportowy stanik i spodenki do biegania. I dlaczego miałam mokre włosy.

Skrzywiłam się.

– Co? Nie. W grafiku była dziesiąta.

Westchnął i poprawił okulary.

– Tak, zaczyna się o dziesiątej, ale zgadnij, kto to wszystko przygotowuje? – Posłał mi głupkowaty uśmiech i wskazał na resztę personelu. – Chyba powinnaś włożyć koszulkę pracowniczą i zgłosić się do Jennifer. I to szybko. Ona zawsze zachowuje się tak, jakby to śniadanie było wydarzeniem roku.

Nachmurzyłam się. Jennifer była właścicielką. Polubiłyś­my się, kiedy w lutym ubiegałam się tutaj o pracę w kuchni, ale najwyraźniej rzeczywista Miley nie dorównywała ­Miley z rozmowy na Zoomie. Co gorsza, już zdążyłam zajść Jennifer za skórę. Może chodziło o to, że przyjechałam w krótkiej bluzeczce i spodenkach do biegania, a nie w stroju służbowym? W każdym razie, odkąd tu przyjechałam, była zdenerwowana i opryskliwa.

Ruszyłam w stronę domku, a Wes za mną.

– Uspokoi się, jak tylko goście się zadomowią – powiedział, wzruszając ramionami. – Zawsze tak jest.

Ktoś z obsługi przeszedł obok nas z naręczem składanych białych krzeseł, sapiąc i dysząc. Zmarszczyłam brwi.

– Naprawdę musimy sami przyszykować własne śniadanie powitalne?

Wes zaśmiał się życzliwie.

– Nigdy tak o tym nie myślałem. Ale tak, na to wygląda.

Miał posturę biegacza – był wysoki i chudy – ale brakowało żylastych mięśni. Jego tlenione włosy kontrastowały ze skórą koloru złotego brązu. Wyglądał, jakby całe życie spędził na zewnątrz, obserwując świat przez te swoje pilotki.

– Więc… to ty jesteś tą zawodniczką? – zapytał mimochodem.

Próbowałam nic po sobie nie pokazać.

– Tak – odparłam. Nie chciałam bardziej w to wchodzić. Nie on jeden rozpoznał mnie, kiedy tu przyjechałam. Bycie w centrum uwagi kiedyś mi schlebiało, ale obecnie wiązało się to ze spojrzeniami pełnymi litości, które wydawały się mówić: „Wiem o wszystkim, co cię spotkało”.

– Grałem w piłkę nożną w podstawówce – wyjawił mi nieproszony. – Ale to ostatnia sportowa rzecz, jaką robiłem w życiu. Jestem kimś w rodzaju botanicznego nerda. Ale nie każ mi biegać.

Zaśmiałam się.

– Spokojnie, nie będę.

Ludzie zawsze czuli potrzebę tłumaczenia się ze swojego braku zamiłowania do sportu. Jakby oczekiwali rozgrzeszenia.

W swoim pokoju włożyłam koszulkę pracowniczą i pogniecione spodenki w kolorze khaki, podczas gdy Wes czekał niedaleko domków dla kobiet. Po chwili wybiegłam na zewnątrz.

– Nie musiałeś czekać. Teraz ty też będziesz mieć kłopoty.

Wzruszył ramionami.

– Jeśli się pospieszymy, Jennifer nawet nie zauważy, że się spóźniliśmy.

Zapach smażonego bekonu i pankejków nasilał się, w miarę jak zbliżaliśmy się do stołów. Zaczęło burczeć mi w brzuchu. I zaczęłam się zastanawiać, czy powinnam teraz pomagać w kuchni.

Za późno.

Rozłożyliśmy stół leżący najbliżej nas.

– Byłaś biegać? – zapytał Wes, patrząc na moje buty.

– No, znalazłam szlak, który bardzo mi się podoba.

Otworzył szeroko oczy i uniósł brew.

– Co? – zapytałam i podeszłam do następnego stołu.

Wes ruszył za mną, przewrócił stół na bok i wyszarpnął nogi z zacisku. Zrobiłam to samo.

– Niedźwiedzie, ot co.

Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem.

– Nie ma niedźwiedzi we Frank Church – odparowałam, przekonana, że mam nad nim przewagę. W ciągu ostatnich kilku lat do Idaho napłynęło dużo świeżej krwi. Często byli to mieszkańcy miast, którzy myśleli, że w każdej gęstwinie Idaho kryje się niedźwiedź. – Nie mówiłeś, że byłeś tu wcześniej? – zapytałam zaczepnie.

Kiedy byłam młodsza, razem z mamą ciągle chodziłyśmy na wycieczki. Przemierzanie górskich szlaków Idaho okazało się świetną letnią aktywnością fizyczną i „tanią rozrywką”, jak mówiła mama. Idealny układ dla nas obu, zwłaszcza że wszystkie oszczędności szły na nowy sprzęt i nowe możliwości treningowe. Tylko raz w życiu widziałam niedźwiedzia – w Yellowstone. W dodatku nie był mną w ogóle zainteresowany.

Wes przekrzywił głowę.

– Może kiedyś we Frank Church nie było niedźwiedzi, ale przez ostatnie parę lat trochę się ich tu osiedliło. Mają tu dobre warunki i swoje ulubione przekąski: szeferdię, czeremchę wirginijską, borówkę czarną – wyrecytował nazwy roślin, jakby wymieniał imiona swoich znajomych.

Wzruszyłam ramionami. Może miał rację, a może nie, w każdym razie nie miałam ochoty kłócić się z jedyną osobą, której imię zapamiętałam. Poza tym dzięki niemu uniknęłam kolejnych ujemnych punktów u Jennifer. I obiecałam sobie, że tego lata wyjdę ze swojej strefy komfortu i zaprzyjaźnię się z paroma osobami. Trenowanie do igrzysk olimpijskich nie zostawia zbyt dużo wolnego czasu na spotkania towarzyskie. W liceum, podczas gdy moi rówieśnicy wymykali się z domów na podejrzane imprezy, ja spędzałam czas wolny z mamą. Siedzenie z nią w domu albo chodzenie razem w góry sprawiało mi ogromną radość. Zimowy sezon treningowy spędzałam z Brentem. I to mi wystarczało.

– Nie wierzysz mi, co? – zapytał z półuśmieszkiem.

Uśmiechnęłam się znacząco.

– Tylko jednego się boję w tej dziczy: Jennifer.

Wes otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, ale szybko je zamknął. Wytrzeszczył niebieskie oczy, ale nie patrzył na mnie, tylko na coś za moimi plecami.

Cholera.

– Miło z twojej strony, że dołączyłaś do nas, Miley – powiedziała ciepło Jennifer, ale nie dało się nie zauważyć nagany w jej głosie.

Wzdrygnęłam się na myśl, że mogła usłyszeć, co przed chwilą powiedziałam. A sądząc po wyrazie twarzy Wesa, usłyszała.

Obróciłam się gwałtownie. W tym momencie żałowałam, że w domku nie przeczesałam mokrych włosów.

– Przepraszam, Jennifer, to się nie powtórzy.

Spoglądała na mnie i na Wesa, jakby oceniała, czy nadal tak samo go lubi, skoro teraz zaprzyjaźnił się ze mną.

– Wes jest w stanie sam ustawić stoły. Weź te obrusy i porozkładaj je. – Wskazała na moje lewo i odeszła.

Natychmiast popędziłam po obrusy, żeby nie pomyślała, że się guzdram.

– Miley? – zawołał Wes i poczekał, aż się odwrócę i na niego spojrzę. – Następnym razem weź ze sobą spray na niedźwiedzie, okej? Tak na wszelki wypadek.

Uniosłam ręce.

– Nie mam. Kupię, jak będę w mieście.

– W hotelu coś jest. Pokażę ci, jak skończymy.

Przewróciłam oczami i zaśmiałam się, kręcąc głową.

– Te wielkie puszki, które leżą obok telefonu? Nie mogę nieść plecaka, kiedy biegam. – Zwłaszcza z moim barkiem, dodałam w myślach. Tępy ból nie przepuści żadnej okazji, żeby zamienić się w ostre sztylety. – Nic mi nie będzie. Jak pojadę do miasta, kupię sobie coś, co będę mogła przypiąć do kluczy – przekonywałam. Wzięłam pierwszy obrus do rozłożenia. – Spędziłam mnóstwo czasu w lasach.

– Ale nie w tych lasach – powiedział poważnie Wes, po czym pochylił głowę, odwrócił się i poszedł.

Dalsza część w wersji pełnej