Gdybyś wiedziała -  - ebook

Gdybyś wiedziała ebook

4,0

Opis

Przyjaciółki od zawsze i na zawsze.

Kamila, Magda, Ramona i Julia, dawne koleżanki z tej samej klasy, po ukończeniu szkoły spotykają się co pięć lat na wspaniałych imprezach w domu Julii. Ich spotkania zawsze przebiegają podobnie i wzbudzają zainteresowanie mieszkańców miasteczka. Cztery przyjaciółki są dumne z łączącej je więzi i przekonane, że znają wszystkie swoje sekrety. Akceptują swoje wybory życiowe, wspierają się w trudnych chwilach, a w imię przyjaźni byłyby gotowe przekroczyć wiele granic.
Wszystko się zmienia, gdy na kolejnym spotkaniu pada strzał.
Następne wydarzenia stają się pretekstem do pokazania czterech bogatych, odrębnych, a jednak mocno połączonych ze sobą historii.
Czy gdyby można było cofnąć czas, przyjaciółki uniknęłyby nadciągających kłopotów?

"Gdybyś wiedziała" to przepiękna opowieść o przyjaźni, silnych emocjach, poświęceniu, zdradzie i zemście, a także o kompromisach, które nieodwracalnie zmieniają nasze życie.

"Gdybyś wiedziała" to poszerzona wersja książki, która w 2008 roku ukazała się pod tytułem "Oczy Marzanny M".

Grażyna Jeromin-Gałuszka - uwielbiana przez czytelniczki autorka powieści obyczajowych, łączących romans, kryminał i magię. Jej książki to zaproszenie do podróży w głąb ludzkich serc i poszukiwania prawdy o życiu. Od wielu lat zafascynowana jest powieściami Gabriela Garcii Marqueza. Otoczona przez rodzinę, zwierzęta i przepiękne krajobrazy, mieszka i tworzy w podradomskiej wsi.
Absolwentka bibliotekoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim oraz scenopisarstwa w PWSFTViT w Łodzi. Publikowała utwory poetyckie i krótkie formy prozatorskie w czasopismach oraz w antologiach poetyckich. Laureatka ogólnopolskiego konkursu na temat filmowy zorganizowanego przez Agencję Scenariuszową i tygodnik "Film". Współautorka scenariusza jednego z popularnych seriali telewizyjnych. Jej debiutancka powieść "Złote nietoperze" (2007) otrzymała pierwszą nagrodę w konkursie literackim "Kolory życia". Niedawno wydana saga "Dwieście wiosen" podbiła serca polskich czytelniczek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 386

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (22 oceny)
8
8
3
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Grażyna Jeromin-Gałuszka, 2008, 2021

Projekt okładki

Agata Wawryniuk

Zdjęcie na okładce

© sammanns94/unsplash.com;

rawpixel/freepik.com

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8234-434-9

Warszawa 2021

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Dla Teresy, Oli, Haliny,

Romki i Zdzisi

Każdy z nas jest aniołem z jednym skrzydłem…

Jeśli chcemy pofrunąć, musimy mocno się objąć.

Luciano de Crescenzo

1.

NIEDZIELA

Telefon w środku nocy nie wróży nic dobrego. Świdrujący, przenikliwy dźwięk wkrada się w sny dobre i złe, nie dając im szansy się dośnić.

Andrzej Leski śnił o Alicji, zerwał się więc z przekleństwami na ustach, choć dla niego, komisarza z dwudziestoletnim stażem w policji, telefony w środku nocy były chlebem powszednim.

– Jeden strzał, jedna ofiara… – powtarzał za oficerem dyżurnym, rozglądając się za spodniami. Czyżby obudził się na obcej chacie? Nie, no spokojnie, jego nora, jednakowo i niezmiennie ponura o każdej porze dnia i nocy. – Gdzie?! – wydarł się do telefonu, wciąż próbując namierzyć wzrokiem dolną część garderoby. – Wiem, gdzie to jest, pojadę… Sam pojadę, nie przysyłaj mi tego matoła, bo mnie zawsze ręka świerzbi, żeby go walnąć, jak zaczyna te swoje drętwe gadki… Co?! Nie, nie piłem. No może i trochę dziwne, zważywszy, że sobota… Wiem, że już niedziela! Mam na myśli wczoraj… Tak! Jadę. Bez obaw.

Na widok równiutko złożonych spodni, leżących na krześle pod ścianą, komisarz zastanawiał się, czy aby na pewno wczoraj nie pił. Włożył je szybko, na ramiona wsunął szelki z kaburą, wziął lekką kurtkę i ruszył do drzwi.

– Ciekawe, czy wyjrzy… – powiedział sam do siebie między pierwszym piętrem a parterem.

Nie było pory dnia ani nocy, żeby wścibski dziad spod trójki nie wychylił się zza drzwi, kiedy Leski wchodził na górę lub wychodził z klatki, nie życzył dobrego dnia albo spokojnej nocy. No, były jeszcze inne warianty, na przykład miłego przed- lub popołudnia; wszystkie jednakowo wkurzające, bardzo delikatnie mówiąc. A jeszcze od jakiegoś czasu sąsiad usiłował mu bezskutecznie o czymś powiedzieć.

– Zło nigdy nie śpi, komisarzu – usłyszał tym razem Leski. – Czy mogę panu coś powiedzieć…

– Nie!

– Udanej niedzieli, w takim razie. Może kiedy indziej…

– Udana niedziela, kurwa mać – burknął Leski już w otwartych drzwiach, nie przejmując się wcale, czy tamten usłyszy – w pierdolonej mieścinie, zwanej przez miejscowych miasteczkiem.

Znał to miasteczko, jeździł tam z ojcem na ryby pekaesem w jakiejś odległej epoce. Przeważnie w niedziele. Wysiadało się na zapyziałym ryneczku, a stamtąd trzeba było zasuwać piechotą trzy, cztery kilometry do rzeki, gdzie przy starym młynie ojciec miał swoje ulubione łowisko. Tamte niedziele były do dupy, ta nie zapowiadała się lepiej.

– Jaka robota, takie niedziele – mamrotał pod nosem w drodze na parking.

Wilgoć sierpniowej nocy wdzierała się pod cienką kurtkę. Przerwany sen o Alicji (sam już nie wiedział, zły czy dobry) rozmył się jak dymek z papierosa w powietrzu. Niemal tak, jak rozpłynęła się w powietrzu Alicja. Rok temu poszła odebrać jego garnitur z pralni. Do pralni nie dotarła, do domu nie wróciła. Zakrojone na wielką skalę poszukiwania kompletnie nic nie dały. Wtedy w komendzie zaczęto snuć różne teorie. Za jedną z nich, że Alicja leży w jakimś leś­nym dole, przykryta ubiegłorocznymi liśćmi, Leski dał któremuś z kolegów w pysk. Nie przyniosło mu to ulgi, w niczym nie pomogło…

W drodze komisarz dowiedział się, że na miejscu zastanie trzy facetki, koleżanki denatki, a także jakiegoś Berga, jej pomocnika. Leski wiedział, że kluczowe może się okazać to, ile, po kilku godzinach od zdarzenia, a więc prawie na świeżo, uda mu się z tej czwórki wycisnąć, rzeczywistość jednak, jak zwykle, zweryfikowała oparte na doświadczeniu założenia, bo kobitki były w takim szoku, że jednego składnego zdania nie potrafiły wydusić, natomiast cały ten Berg pieprzył o jakimś obrazie. O ludzie!

Że siedziały, jak zawsze, na werandzie w ten sierpniowy pogodny wieczór… Jakby pozowały do obrazu.

Że gdyby umiał malować, utrwaliłby je na obrazie w tym jednym momencie i w tych samych pozycjach jak pięć, dziesięć i piętnaście lat temu. Zawsze było tak samo: siedziały przy owalnym stole, w wyłożonych miękkimi poduchami fotelach, lekko nachylone do siebie lub wygodnie rozparte, mówiły jedna przez drugą, podkręcone winem, w ten jeden wieczór wszystkie bez dwóch zdań szczęśliwe. Kiedy wrócił trzy godziny później – choć nigdy dotąd nie wracał – siedziały tak, jak je zostawił kilka godzin, pięć, dziesięć, piętnaście lat temu, w tych samych miejscach, tak samo pochylając głowy i niedbale położywszy rękę na oparciu fotela. Z radia stojącego na stoliku za nimi cicho sączyła się muzyka…

– Panie Berg! – ryknął mu w twarz Leski. – Co mi pan tu, kurwa, pieprzy!

– Nie wiem. – Tamten otrząsnął się nagle, jak pies, który dopiero co wyszedł z wody. – Wolałbym nic…

– Co nic?!

– Nic nie mówić.

– Coś jednak trzeba. Wrócił pan i co?

– I nic. – Berg wzruszył ramionami.

Nie wszedł nawet do ogrodu, tylko ponad furtką zerknął na werandę, potem zrobił jeszcze jeden obchód nad stawami i położył się w domku letnim razem z psem, postanawiając w jednej chwili już nie wracać do siebie, lecz doczekać świtu, aż nagadają się wreszcie i pójdą spać. Nim wstaną przed południem i jak zawsze pojadą do miasteczka, planował, uspokajając głaskaniem cicho skamlącego psa, wyprowadzi konie ze stajni i połazi z psem nad stawami, póki tamte nie odjadą.

Coś mu nie dawało spokoju i co chwila odnajdywał w pamięci postać Julii; widział, jak wstała, gdy odchodził, i krzyknęła za nim: „Borys, może byś dziś…”. „Może co?” – zapytał, a ona jeszcze raz powiedziała: „Może byś dziś nie…” – i znowu nie dokończyła, tylko machnęła ręką jakoś tak niby beztrosko czy może trochę ze zniecierpliwieniem i usiadła, wracając do przerwanej rozmowy z pozostałymi. Stał przez chwilę, czekając, zastanawiając się, co chciała mu powiedzieć, ale cokolwiek to było, w sekundzie zmalało do rangi szybko zaniechanego kaprysu.

Za którymś razem, kiedy zobaczył ją znowu, jak stała na werandzie, a potem usiadła z tym niedokończonym zdaniem i gestem, w pewnym momencie poczuł ją blisko siebie. Zbyt blisko, jakby była z nim tu, w domku letnim, i usłyszał, jak powiedziała od początku do końca: „Borys, może byś dziś nie odchodził”. Zerwał się, zdając sobie sprawę, że tym razem to senny obraz, choć gdyby nie to, dałby sobie rękę uciąć, że nie zasnął – a potem stał chwilę nieruchomy, sparaliżowany strachem. Jego podświadomość o długie sekundy wcześniej zrozumiała, że stało się coś złego.

I wtedy usłyszał strzał.

To ciekawe, zauważył potem w oficjalnym przesłuchaniu Leski, że akurat tym razem wrócił. Skoro nigdy dotąd nie wracał.

– Czy po to – dodał po chwili jakby od niechcenia – żeby oddać ten strzał?

Borysa nie zdziwiło, nie przestraszyło i nawet nie rozbawiło to pytanie. Zaprzeczył ruchem głowy, ale jakoś tak obojętnie, jakby mu już na niczym nie zależało – ani na tym, co było, ani na tym, co jeszcze się wydarzy. Słowa są tylko słowami. I tak powiedział za dużo. Jego komunikacja ze światem nie wymagała ich aż tak wiele. Taki był jego świat. Odtąd dotąd. Ta sama, niezmienna od lat prosta rzeczywistość. Teraz zdawała się nie mieć granic. Nie chciało mu się już mówić. Ani słuchać, ani patrzeć. Zamknąć się w małej przestrzeni odtąd dotąd – żeby tak było można – i udawać, że złe rzeczy dzieją się gdzie indziej.

Wszystko byłoby dobrze, stwierdził komisarz, gdyby nie pewien szczegół, który nie daje mu spokoju i, delikatnie rzecz ujmując, wprowadza pewien dysonans w obraz rzeczywistości opisanej tu przed chwilą, a konkretnie miał na myśli ten strzał. Borys nie bardzo wiedział, o co chodzi, i dał temu wyraz, szeroko otwierając oczy, w których widniał wielki znak zapytania, skierowany prosto do Leskiego.

Ten zakręcił się po pokoju, przewrócił niedbale jakieś papiery na biurku, po czym oparł się o nie rękoma i pochylił nad przesłuchiwanym.

– Panie Berg… – Wbił przenikliwy wzrok w mężczyznę, jakby chciał go na czymś przyłapać. – Żadna z nich nie słyszała strzału. Jak dotąd nie powiedziały nic istotnego. Są w szoku. Wszakże to jedno wypowiedziała każda z nich, jak w transie, kilka razy: „Nie było słychać strzału”. Więc gdyby pan był tak uprzejmy, panie Berg…

– Sam nie słyszałem własnych myśli – przerwał mu Borys – gdy tam dobiegłem. To radio…

– …i spróbował sobie przypomnieć, gdzie pan dokładnie się znajdował w tym momencie.

– Tak jak mówiłem.

– A może bliżej, tuż za płotem, skąd strzelano. Skoro tak dobrze słyszał pan…

Chciał odpowiedzieć, że woda niesie dalekie odgłosy. Zamiast tego lekceważąco machnął ręką. Gesty są cichsze, mniej ostateczne. Może czasem o wiele bardziej dwuznaczne, jednak co złego jest w prostej dwuznaczności.

Nie chciało mu się nawet otworzyć ust. Ale tamten patrzył i patrzył. Mijały sekundy, każda dłuższa od poprzedniej. Chciał już wyjść i mieć z głowy te wszystkie słowa. Powiedział więc, bez zająknienia, powtórzył po raz drugi lub trzeci, że w sobotę około ósmej, jak każdego innego dnia, skończył pracę i oddalił się do swego domu, kilometr wzdłuż rzeki. One siedziały na werandzie w ogrodzie i piły wino. Jak zawsze, kiedy spotykały się tu co pięć lat. Jak zawsze były rozbawione i głośne, jak zawsze pomachał im ręką, a one jak zawsze ledwo to dostrzegły. Tylko tym razem Julia wstała, gdy odchodził, i powiedziała to, co powiedziała, a on, nie doczekawszy się niczego więcej, skierował się ku grobli między rzeką a stawami.

W domu kręcił się z kąta w kąt, pies tak samo. Pies wyczuwał jego niepokój, a on niepokój psa. W końcu obaj wrócili. Obszedł dom od strony wejścia – w salonie paliło się światło, uznał więc, że już przeniosły się tam z dworu. Nie zdziwiło go to, zresztą specjalnie się nie zastanawiał. Wieczór nie był zbyt ciepły, chociaż znacznie cieplejszy niż ostatnie. Ruszył za dom, od strony ogrodu, by stamtąd groblą wrócić do siebie. I wtedy ze zdumieniem dostrzegł, że wciąż, jakby nigdy nic, mimo lekkiego chłodu siedzą na werandzie. Grało radio, usłyszał głos podający godzinę… Nie, nie sygnał, głos, to musiało być podczas jakiejś audycji. „Dwudziesta trzecia piętnaście”, wołał spiker takim tonem, jakby chciał przypomnieć wszystkim, że gdzieś się zasiedzieli.

Wtedy postanowił, że nie wróci do siebie, tylko przeczeka w domku letnim do świtu. Tak też zrobił. Około dwunastej chyba zdrzemnął się na chwilę i we śnie usłyszał Julię, jak mówiła, że może by tym razem nie odchodził. Wtedy zerwał się, pies tak samo, i w minutę byli pod domem.

Berg przerwał.

– To wszystko – mruknął pod nosem po chwili. – To wszystko – powtórzył zaraz, jakby dla pewności, że tamten zrozumiał.

Patrzył teraz na lekko przekrzywioną martwą naturę na ścianie, usiłując wyodrębnić wszystkie znajdujące się tam elementy, chociaż w gruncie rzeczy nie obchodziła go martwa natura ani jej detale. Coś było tylko czymś i niczym więcej. Nigdy w życiu nie przyszłoby mu do głowy ozdabiać swój świat rzeczami, które nic nie znaczą.

Mężczyzna siedzący naprzeciwko, na wyciągnięcie ręki, zastygł na długą chwilę w swym nieprzystępnym chłodzie i Borys po raz pierwszy, odkąd się tu znalazł, albo może i od samej północy, która obudziła go tamtym paraliżującym przeczuciem, pomyślał: Co tu robię? Na tym świecie, w tym pokoju, pełnym niczego. Czego chce ode mnie ten człowiek i kim on właściwie jest?

***

Andrzej Leski był zwykłym gburem, drugiego takiego ze świecą szukać. Nigdy nie miał przyjaciół, a od roku nawet brakło mu kolegów, z którymi można by po robocie wyskoczyć na piwo czy setkę do pobliskiej knajpy. Jedyne, co mu się w życiu przytrafiło, to Alicja, drobna blondynka o jasnych oczach, którą wiele lat temu wyrwał z rąk damskiego boksera i od tamtej pory zaczęło ono coś znaczyć. Może nawet więcej niż coś; o wiele więcej. Nauczycielowi akademickiemu, traktującemu ją jak worek treningowy, powiedział podczas zatrzymania, by się cieszył, że nie są sami, bo inaczej zatłukłby go gołymi rękoma, i zrobi to, jeśli ten wcześniej czy później spróbuje się do niej zbliżyć. Mówiąc to, patrzył na skuloną w kącie pokoju, przerażoną istotę i nie mógł się na nią napatrzeć. Nie mógł się na nią napatrzeć!

Dotąd, mimo czterdziestki na karku, nie kochał żadnej kobiety, nie był nawet zakochany.

Odtąd wiedział, że już żadnej poza nią nie pokocha.

Skąd to się wzięło tak nagle, skąd przyszło? W pewnym momencie przestał się nad tym zastanawiać, tylko wsiadł do auta, podjechał pod jej blok i siedział tam kilka godzin, zerkając w okno na pierwszym piętrze. Robił tak przez kilka miesięcy, kompletnie na nic nie licząc, nie zastanawiając się nad przyczyną owego warowania (bo jak inaczej to nazwać) ani tym bardziej nad jego skutkami. Skończyło się lato, minęła jesień, nadeszła zima, a z nią mroźne i śnieżne wieczory, kiedy to prawie nic nie widać, trzeba więc było co jakiś czas uruchomić silnik i wycieraczki. W jeden z takich wieczorów, zanim zdążył zrobić jedno i drugie, usłyszał delikatne pukanie w boczną szybę. Gdy ją uchylił, zobaczył rękę z kubkiem parującego płynu, a po chwili twarz kobiety, zaglądającej do auta.

– Zamarznie pan na śmierć – powiedziała, podając mu kubek z herbatą.

W jej głosie nie było troski, tylko jakby zniecierpliwienie z delikatną nutką zdziwienia, że obraz, który każdego wieczoru widziała z okna pierwszego piętra, jest tak rzeczywisty i namacalny.

– Wsiądzie pani na chwilę? – rzucił to, co pierwsze przyszło mu do głowy.

– Zgoda – usłyszał natychmiast w odpowiedzi na swą nienachalną propozycję. – Pod warunkiem, że nie będzie pan tu dłużej wystawał.

– Nie będę – odrzekł na to. – Pod warunkiem, że razem stąd odjedziemy.

Usiadła na fotelu pasażera, popatrzyła w boczną szybę i szepnęła:

– Więc proszę jechać…

– Naprawdę? – spytał zaskoczony.

– Naprawdę – odparła zdecydowanie. – Uwielbiam podróże.

– Nie wiem, czy to będzie prawdziwa podróż… – Zawahał się.

– Jakaś tam zawsze będzie – odparła z nieśmiałym uśmiechem.

Każda podróż kiedyś się kończy – tyle można było powiedzieć cztery lata później, kiedy z kwitkiem do pralni wyszła z domu i wszelki ślad po niej zaginął.

Odtąd Leski nie był już zwykłym gburem, tylko – jeśli można tak powiedzieć – stał się gburem do kwadratu. Na dodatek zmęczonym swoją bezradnością, gdy po miesiącach poszukiwań nie odnalazł najmniejszego śladu, który mógłby go doprowadzić do zaginionej.

– Jestem bardzo zmęczony – mówił każdego ranka do czterech ścian, nim je opuścił. – Nie chce mi się ani wstać, ani wyjść, ani jechać gdziekolwiek rozkopanymi ulicami, marnując w korkach cenny czas, którego nikt mi nie odda, a potem tłumaczyć się różnym ludziom, że były korki. Kurwa!

Obnosił się ze swym zmęczeniem i ponurą apatią człowieka, który jest znużony życiem, następowaniem dnia po nocy, mijaniem godziny za godziną, i drażnił wszystkich naokoło, irytując niezmiennym wyrazem twarzy oraz brakiem emocji w głosie. Ludzie go nie lubili. Leski też za nimi nie przepadał. W najlepszym wypadku byli mu obojętni. Męczyli go. W równym stopniu jak ranne wstawanie i korki na przypominających pole walki ulicach. Najbardziej jednak męczyły go zbrodnie. Bezsensowne i niepotrzebne. Gówniarz zadźgał nożem gówniarza, koleżanka zatłukła koleżankę, ojciec dziecko, syn matkę… Zdawało mu się, że nie widać końca narastającej z roku na rok, z miesiąca na miesiąc nieprawdopodobnej agresji, nienawiści i wściekłości, które znajdywały ujście w rozwiązaniu ostatecznym. Odebranie życia stało się niczym. Dla niektórych było jak splunięcie albo trzaśnięcie drzwiami. A potem nie czuli ani żalu, ani skruchy. Ani chyba nawet ulgi.

Kiedy zatęsknił za normalną (normalną?!), prawdziwą (prawdziwą?!) zbrodnią z premedytacją, pomyślał, że nie ma już czego szukać w tym zawodzie. Sto razy rzuciłby to wszystko, gdyby tylko umiał robić cokolwiek innego, a w jego mózgu nie pulsowała natrętnie jedna myśl: No i co będziesz robił, człowieku? Jak będziesz żył i po co? Nie miał pojęcia, więc z tym większą niechęcią i apatią odnosił się do świata, a świat odwdzięczał mu się tym samym. Leski wiedział tylko jedno: to, co robi, daje mu jeszcze jakąś (choć już bardzo mglistą) szansę, że w końcu odnajdzie Alicję. Większą niż gdyby był kierowcą tira czy piekarzem, jeśli pewnego dnia przyszłoby mu do głowy wykonywać któryś z tych zawodów. Tkwił więc w tej policji, bo wierzył, że każde śledztwo, zwłaszcza to zakończone sukcesem, w jakimś maleńkim stopniu zbliżało go do zaginionej.

Kiedy więc w tę cichą, sierpniową noc przybył w okolice N., mieściny oddalonej od jego miasta zaledwie o trzydzieści kilometrów, i pobieżnie rozejrzał się w sytuacji, z miejsca nabrał pewności, że dwa, trzy dni i będzie po wszystkim. Zamknięty świat, zamknięty krąg podejrzanych, banalny motyw. Proste.

Dwie minuty później, gdy zobaczył ponurą (prawie tak ponurą jak jego własna) i nieodgadnioną twarz Berga, zmienił zdanie. Może tym razem będzie coś więcej. Więcej niż prymitywna wściekłość, infantylna zazdrość, więcej niż sekunda namysłu…

– Kto to? – zapytał pierwszego z brzegu policjanta, wskazując wzrokiem trzy przerażone kobiety siedzące na schodach werandy jedna koło drugiej.

– Koleżanki – odpowiedział tamten i zaraz dodał nadgorliwie: – Ze szkoły.

Leski skrzywił się i mruknął pod nosem, że jeszcze mu tylko tego brakowało. Trzech koleżanek. Przesłuchał je szybko, nerwowo, nie dając im czasu ani na zastanowienie się nad tym, co mówią, ani na łzy.

Gadały jedna przez drugą, przeszkadzając sobie wzajemnie i tak naprawdę w rezultacie nie powiedziały nic istotnego. Że było jak zawsze: wieczór taki spokojny, muzyka z radia i nawet to samo wino. No, i jeszcze trochę wódki, ale poza tym nic, co by je zaniepokoiło. Nic. Nawet nie usłyszały strzału.

W pewnym momencie zostawił je, zniecierpliwiony, nawet zły, że nie może nimi potrząsnąć, by doprowadzić ich myśli do jakiegoś porządku. Bez przerwy któraś chwytała telefon i wystukawszy nerwowo numer izby przyjęć szpitala, dopytywała, czy przywieziono już Julię Dunin. Na pewno nie? Proszę sprawdzić! Proszę jeszcze raz sprawdzić. I jeszcze raz. Za którymś razem usłyszały, że Julia Dunin zmarła w drodze do szpitala.

– Pani żartuje! – wykrzyknęła któraś z nich niskim głosem, i w sekundę później odrzuciła z obrzydzeniem telefon, a za moment spojrzała pozostałym bezradnie w oczy.

Znieruchomiały wszystkie w identycznej pozie lodowatego przerażenia, w końcu jedna z nich wydusiła:

– To niemożliwe… Były oznaki życia… Tak powiedział… ten lekarz.

Po chwili bez słowa zerwały się ze schodów i w sekundę dotarły do samochodu.

Trzydziestosześcioletni Borys Berg, dryblas metr dziewięćdziesiąt pięć, blady jak ściana, zaczął Leskiemu działać na nerwy. Na odległość sprawiał wrażenie twardego i konkretnego faceta. Z bliska ten obraz nie wydawał się tak jednoznaczny. Nawet biorąc poprawkę na okoliczności, coś było w nim nie tak. Niepotrzebne słowa i za mało słów, jeden gest przeczący drugiemu, rozpacz i wściekłość w oczach, a w tym wszystkim niedająca się, mimo wyraźnych wysiłków, opanować bezradność. I jeszcze ten upór.

Facet, który tak wygląda, powinien powiedzieć: tak i tak, wróciłem, zobaczyłem, co się stało, z przerywnikiem ma się rozumieć, i to nie jednym. Powinien walnąć łapą w mur, a potem odejść (jeśli Leski by mu na to pozwolił), a nie mamrotać pod nosem o jakichś przeczuciach… Pieprzyć przeczucia.

Wcześniej, tuż przed świtem w niedzielny poranek (a może tuż po) policjant z miejscowego posterunku, Dariusz Jakiśtam, który znalazł się na miejscu zdarzenia parę minut po północy, powiedział, że wcale się nie dziwi (Leskiego akurat guzik obchodziło, co posterunkowego dziwi, a co nie), że facet tak siedzi na grobli od dwunastej i nawet nie chce się ruszyć, bo spędził tu, z małym wyjątkiem, całe życie. Najpierw pomagał ojcu, który pracował u rodziców Julii, a potem, gdy wszyscy troje zmarli, był tu pierwszym gospodarzem i lepiej się na wszystkim znał niż mąż Julii. Albo nawet ona sama.

– Z jakim wyjątkiem? – zapytał znienacka Leski.

– Co? – Posterunkowy nie zrozumiał.

– Mówiłeś, że spędził tu całe życie…

– A… Zniknął na kilka lat, jak Julia wróciła ze studiów z mężem. Ludzie różnie gadali, że był tu albo tam, niektórzy nawet mówili, że w Jugosławii, ale ja tam nie wiem. Z nikim się nie zadawał, nigdzie nie bywał. Nawet w sobotnie wieczory.

– A więc ustalenie, gdzie był i co robił w tym czasie, będzie można oprzeć jedynie na podstawie jego własnych zeznań.

Posterunkowy przytaknął.

– A gdzie mógł być? Kończył robotę, zamykał konie, obchodził stawy i szedł kilometr wzdłuż rzeki, do siebie. Teoretycznie. Bo praktycznie nie było nocy, żeby nie wrócił i nie sprawdził, czy coś się nie dzieje. Wiem, bo Julia nieraz mnie prosiła, żebym się od czasu do czasu przejechał nad stawami radiowozem, jak mam służbę. Nieraz się na niego natknąłem w środku nocy. Łaził z psem nad rzeką. Pies taki sam jak i on. Kto by do nich podszedł. Jak mówiłem, że trochę się tu pokręcę i może wracać do siebie, mruczał, że jak sam wszystkiego nie dojrzy, nie będzie pewien, czy jest w porządku, czy nie.

– Niedowiarek – wyrwało się Andrzejowi.

Nie oczekiwał potwierdzenia. Zamyślił się na chwilę, zerkając na prawie dwumetrowego faceta na grobli, przybitego i nieprzytomnego z bólu, mimo tej kamiennej twarzy niereagującego na nic.

– Nie o to chodzi – odpowiedział posterunkowy. – Było czego pilnować. Różne rzeczy się słyszy, a tu jeszcze takie odludzie. Zdarzały się incydenty…

– Będę potrzebował w swoim czasie więcej informacji na ten temat – zareagował natychmiast Leski.

– Nie ma sprawy.

– To być może z miejsca ustawi wszystko w odpowiednim świetle.

– Może – potwierdził apatycznie posterunkowy. – Mieścina jest mała – dodał. – Wszyscy się tu znają, ja też znam wszystkich. Jakby co…

– Mógłbyś mi przygotować listę, kto i w jakich relacjach pozostawał z Julią Dunin? Tak pi razy drzwi.

– Żaden problem.

– Na początek najbardziej zależy mi na wczorajszym dniu, tak na gorąco; z kim się widziała, kto miał z nią jakiś kontakt…

– Zrobi się. Julia była wczoraj w mieście. Widziałem ją, jak taskała do samochodu wielkie zakupy na to spotkanie. Zagadaliśmy do siebie, widziałem, jak rozmawiała z Gabrysią… To właścicielka kwiaciarni. Julia, jak już się pokazała w mieście, nie stroniła od ludzi. Nie to, co Borys. Ale z Gabryśką chyba znały się najlepiej. Jeszcze ze szkoły.

– To tyle na dobry początek – burknął. – Przyłóż się.

– No… – Posterunkowy nie przejął się burknięciem. – A jeśli chodzi o wczorajszy dzień, to i tak najwięcej wie Berg.

Ekipa techniczna skończyła pracę nad ranem. Od piątej było już widno. Kilku ludzi zostało, by metr po metrze przetrząsnąć wszystko dookoła w poszukiwaniu tego, co najważniejsze. Nic jednak nie znaleźli. Ani broni, ani łuski, ani pocisku. Nie było żadnych śladów buta na wyschniętej ziemi i ani jednej świeżo złamanej gałązki. Brak łuski określał w przybliżeniu rodzaj broni – Leski od razu odrzucił pomysł, by sprawcy po ciemku i w krzakach udało się ją znaleźć. Choćby tylko ze względu na czas.

Spodziewał się, że pocisk będzie gdzie indziej, dlatego umówił się telefonicznie z lekarzem sądowym na przekazanie wyników sekcji. Wiele razy to robił i nie bardzo rozumiał, czemu tamten z miejsca zaczął się pieklić. Nikt, prócz Leskiego, wrzeszczał w słuchawkę zachrypnięty patolog – nie dzwoni o piątej rano z żądaniem natychmiastowej autopsji. Nawet by się nie zdziwił, bo nie od wczoraj się znają, gdyby nie to, że jest niedziela. A on od poniedziałku jest na urlopie.

– Jesteś od jutra na urlopie?! – wrzasnął do telefonu Leski. – Tym bardziej idź tam zaraz i zrób tę cholerną sekcję! Nie mam zamiaru chodzić przez tydzień za twoim napuszonym kolesiem i prosić, by łaskawie udostępnił raport do wglądu. Zwłaszcza po tej ostatniej awanturze. Wiesz, jak ten pajac potrafi mi zepsuć humor.

– Którym i tak nigdy nie tryskasz, narwańcu! – wrzasnął równie głośno patolog.

– Zrób to dla mnie. – Leski spuścił z tonu.

Schował telefon do kieszeni i dopiero wtedy odezwał się do stojącego na tarasie Borysa, że może, a właściwie to powinien, już odejść. Tak jak się spodziewał, mężczyzna w milczeniu zszedł powoli z tarasu i skierował się w stronę grobli przy pierwszym stawie, na której leżał pies. Andrzej był pewien, że Berg usiądzie przy zwierzaku i żadna siła nie zmusi go, żeby się stamtąd ruszył.

Kilkadziesiąt minut później dowiedział się, że żadnej sekcji nie będzie, bo niedoszła denatka znajduje się na stole, ale nie w prosektorium, tylko w sali operacyjnej. Nie pierwszy raz, grzmiał patolog, podsyła mu się do krojenia zwłoki, które zwłokami jeszcze nie są, i coś z tym należałoby wreszcie zrobić. Na przykład z takim jednym czy drugim kretynem psującym już i tak nie najlepszą opinię pogotowia, skoro taki jeden czy drugi kretyn nie potrafi rozpoznać oznak życia u postrzelonej młodej kobiety. Której pewnie jeszcze zależy na czymś na tym świecie, skoro tak się broni przed jego opuszczeniem. Ale ocena tego nie leży chyba w gestii lekarza sądowego.

– No nie – zgodził się Leski. – Nie wrzeszcz mi tak do ucha.

A jak ma, kurwa, nie wrzeszczeć, kiedy już drugi raz w ostatnim czasie robi mu się taki numer, a jeszcze jest niedziela, pewnie ostatnia taka ładna tego lata, miał się wybrać z Maryśką na grzyby, podobno się pokazały, i tylko dla Leskiego zgodził się gnać skoro świt do kostnicy. No i spaprał sobie niedzielę, bo Maryśka powiedziała, że ona w południe na grzyby nie jedzie.

– Dobra! – rozzłościł się komisarz. – Nie nakręcaj się, jest dopiero siódma, jeszcze dziesięć razy zdążysz wybrać się na te…

– Chcesz usłyszeć, gdzie mam teraz grzyby?

– Chcesz usłyszeć, gdzie ja mam to, co ty gdzieś masz?! Jest sucho jak na Saharze – dorzucił łagodniej Leski. – Gdzie niby miało to dziadostwo urosnąć?

– Maryśka – usłyszał – zna takie miejsce, gdzie mogło. Jesteś mi winien dobrą wódkę.

– Załatwione! Daruj, że jej z tobą nie wypiję.

– Kurwa, Leski, kto by z tobą chciał wódkę pić?! Pojebało cię? Człowieku!

– Kiedyś…

– Kiedyś!

Złość w głosie patologa nie zdziwiła Leskiego, skoro odsunął się od ludzi, ludzie odsunęli się od niego, można by się tylko zastanowić, czemu stało się to tak nagle… Wzruszył obojętnie ramionami i pomyślał o Borysie Bergu, którego zostawił skamieniałego na grobli; ciekawe, czy ciągle jeszcze tam siedzi.

Potem, pod sam koniec oficjalnego przesłuchania w komendzie, już po wysłuchaniu tych wszystkich pierdół o obrazach i przeczuciach, widząc, że tamten skupił całą uwagę na kiczowatym obrazku na ścianie, przesunął otwartą dłoń przed jego oczyma.

– Gdzie pan jest?

Berg w jednej chwili spojrzał mu niespodziewanie przytomnie w oczy.

– W domku letnim – odpowiedział. – W tym samym, który mój ojciec i ojciec Julii zbudowali dla nas, gdy byliśmy dziećmi. Zaraz się obudzę.

W jego głosie nie było krzty sentymentalizmu, tylko senna obojętność, w jakimś sensie kłócąca się z treścią słów. Leski spojrzał na zegarek.

– Nie wiem, gdzie ona była, panie Berg, ale też powinna się już budzić. Minęły cztery godziny od operacji.

– Więc ją operowali… – nie wiadomo, czy stwierdził, czy zapytał pozbawionym emocji głosem Borys.

Leski przytaknął.

– Żyje…

– Tak, panie Berg.

Tamten wstał i ruszył do drzwi. Leski odprowadził go zdziwionym wzrokiem.

– Nie pyta pan, od jak dawna o tym wiem i dlaczego nie powiedziałem panu od razu?

Berg przystanął na chwilę.

– Niewiele mnie to, prawdę mówiąc, obchodzi.

Kiedy już wychodził, Leski zawołał za nim:

– A mnie tak, panie Berg. Dla mnie niestety niewiele ten skądinąd pozytywny fakt zmienia. Nadal będę chciał się dowiedzieć, kto strzelał…

Borys wyszedł.

– …i dlaczego.

***

Magda, Kamila i Ramona, uczestniczki sobotniego koleżeńskiego spotkania u Julii Dunin, które skończyło się całkiem inaczej niż wszystkie przed nim, wyglądały jak z krzyża zdjęte, gdy przed południem wychodziły ze szpitala.

Najpierw były niekończące się godziny pod drzwiami korytarza prowadzącego do prosektorium. Usiadły tam, mimo zakazów i upomnień, i powiedziały, że nie ruszą się stamtąd, nie zostawią jej samej. Im samym w pewnym momencie wydało się to absurdalne, ale nie miały pojęcia, co innego mogły wtedy zrobić.

Nic nie mówiły. Czekały. Nawet kiedy zjawił się patolog i powiedział, że i tak już ma zmarnowaną niedzielę, więc mogą sobie spokojnie posiedzieć. Co mu tam! Nie obchodziło ich nic: ani to, co się działo tu, ani to, co mogło się dziać gdzie indziej. Czas stanął w miejscu. Potem w korytarzu zrobił się jakiś ruch, zjawił się lekarz i pielęgniarki z łóżkiem. Drzwi prosektorium rozwarły się jak bramy piekieł, i wywieźli ją stamtąd w masce tlenowej na twarzy. Do czekających kobiet powoli dotarło, że umarłym nie zakłada się maski i nie ma przy nich takiego pośpiechu. Potem bramy piekła się zamknęły.

Później były niekończące się godziny pod salą operacyjną, choć w rzeczywistości nie trwało to chyba aż tak długo. Magda, Kamila i Ramona usiadły na plastikowych krzesłach stojących wzdłuż ściany i oświadczyły, że nie ruszą się stamtąd, nie zostawią jej samej. Ktoś powiedział: „Jak panie uważają, ale to może potrwać”. Kamila w pewnym momencie odważyła się wyjść na papierosa (nie paliła od północy), ale nie miały jej tego za złe. Wróciła zaraz, a tamte pomyślały, że nigdy w życiu nie wypaliła papierosa w takim tempie, i zapytała wzrokiem, czy coś się działo. Odpowiedziały w ten sam sposób, że nie.

Kiedy po jakimś czasie z sali operacyjnej wyszedł lekarz, nawet nie miały odwagi zapytać. Po chwili wyszedł drugi i sam oznajmił, że wszystko w porządku, a przynajmniej taką można mieć nadzieję. Wszystko będzie wiadomo, jak się wybudzi.

Powoli zaczęły im wracać zmysły i mowa, szok mijał. Z każdą chwilą było coraz lepiej. W końcu odważyły się zejść na dół na kawę. Tylko na kawę, o żadnym jedzeniu nie chciały słyszeć.

– Cała się trzęsiesz – powiedziała w windzie Ramona do Magdy.

– Ty też – odrzekła Magda i obie spojrzały na Kamilę.

Ona też się trzęsła.

Usiadły w najdalszym kącie ciemnego pomieszczenia, żeby nikt nie widział, w jakim są stanie. Zamówiły kawę, mocną i czarną, potem sączyły ją małymi łykami. W pewnym momencie Kamila wyjęła małe lusterko z torebki i zaczęła się w nim krytycznie przeglądać.

– No tak – powiedziała – jak ja wyglądam.

– A jak masz wyglądać – Magda na to – w kilka godzin po tym, gdy ktoś do nas strzelał.

Kamila znieruchomiała z lusterkiem na wysokości twarzy, ale zaraz, poprawiając wytrenowanym ruchem fryzurę, schowała je z powrotem. Ramona odstawiła kubek z kawą, schowała twarz w dłoniach.

– To mógł być przecież… – zaczęła z nadzieją w głosie – jakiś przypadek.

– Może taki, że przez przypadek nie oberwała żadna z nas – odparła bez litości Magda.

Zawsze była szczera. Mówiła to, co jej leżało na sercu, bez owijania w bawełnę. Mimo to Kamila patrzyła na koleżankę ze zdumieniem, bo dotąd takie racjonalne czy nawet wyprane z emocji podejście do pewnych spraw było jej, Kamili, domeną. Jednak Magda długo nie wytrzymała w obcej sobie roli. Pochyliła głowę i poprosiła cicho, by spróbowały cokolwiek sobie przypomnieć z tamtych ostatnich chwil. Może coś zrozumieją, żeby potem mogły powiedzieć Julii – jak tylko się obudzi – coś sensownego, cokolwiek… Było tak i tak, Julka, jakiś kretyn strzelał do kaczek, oberwałaś, bo siedziałaś najbliżej…

– Najbliżej czego? – przerwała jej Kamila.

– Nie wiem! – Magda podniosła głos. – Najbliżej strzału!

Kiedy chwilę później Kamila stwierdziła, że żaden kretyn nie strzela do kaczek o dwunastej w nocy, Magda odruchowo wyciągnęła ręce do jej szyi. Kamila odruchowo się cofnęła.

– Spróbujmy coś z tego zrozumieć, zgoda? – warknęła Magda, pochylając głowę nad blatem stolika.

Tylko że tej ostatniej chwili nie dało się w żaden sposób odtworzyć ani zrozumieć. W niepojęty sposób pozostawała wciąż za zasłoną koszmarnej nierealności. Jak nakładające się na siebie sny. Jeden bardziej nierealny od drugiego.

Gdyby chociaż można było powiedzieć, że wypiły za dużo wina, urwał im się film i zaczęły się zachowywać inaczej. Inaczej niż zwykle. Nie, do pewnego momentu było tak samo. Tak samo jak zawsze. Koło jedenastej weszły do domu, rozsiadły się w salonie i Magda jak zawsze, pocierając ręce powyżej łokci, stwierdziła, że sierpniowe wieczory, niestety, są już chłodne.

– Mówisz tak co pięć lat – zaważyła Ramona.

– Coś w tym złego?

– Nie, ale ile można.

Pozostałe spojrzały na nią tak, jakby powiedziała coś zaskakującego, a po chwili oświadczyły zgodnie, że jest coś pozytywnego w powtarzalności pewnych zachowań, i to spostrzeżenie w jakiś sposób podniosło je na duchu, bo przed chwilą – przyznawały jedna za drugą – wszystkie odniosły wrażenie, że nic już nie jest takie, jakie miało być.

Czy dlatego, pomimo owego lekkiego chłodu, znowu wyszły na werandę? Nie, wyszły za Julią, która w pewnym momencie powiedziała, że ten dom, ten salon, to wszystko ją przygniata. „Wróćmy na powietrze” – zaproponowała i wyszła, a reszta za nią. Zarzuciły coś na siebie i ponownie siadając przy stole, zauważyły, że rzeczywiście, na powietrzu jest jakoś inaczej, łatwiej.

– A poza tym wcale nie jest zimno – stwierdziła z niejakim zaskoczeniem Kamila. Założyła nogę na nogę eleganckim ruchem, a idealnie skrojona spódnica z idealnie dobranego materiału zafalowała. – Wyjątkowo.

– No właśnie – przytaknęła Ramona. – Pięknie jest.

Znieruchomiały na chwilę, bo Kamili zdawało się, że słyszy czyjeś kroki w ogrodzie, a wtedy Magda powiedziała, że to pewnie Borys wrócił z psem. Julia pokręciła głową. Borys nigdy nie wraca, przynajmniej nie wtedy, gdy one mają swoje spotkania. Wychodzi koło ósmej i zjawia się dopiero nad ranem, kiedy jeszcze śpią. Potem, gdy się budzą i wybierają do miasteczka w południe, pyta, czy już się dość nagadały, a one wtedy odpowiadają, że było za mało czasu.

– Zawsze jest za mało czasu – szepnęła w zamyśleniu Julia. A gdy koleżanki zerknęły na nią z uwagą, dodała: – Właściwie nie chce mi się już gadać o tym, co jest, co nam się nie spełniło…

Zwłaszcza że po raz pierwszy każda uczciwie podsumowała swoje życie. Po raz pierwszy od dwudziestu lat – zgodziły się z Julią – uczciwie przyznały, że nie tak to miało być.

– Nieważne. Miałyśmy nie mówić już o tym, co jest, i o tym, co było. – Julia niespodziewanie objęła koleżanki czułym spojrzeniem, do którego dodała swój zniewalający uśmiech (patrząc na nią, pomyślały zaskoczone, że wygląda jak dwadzieścia lat temu), a potem bardzo cicho dodała: – I jak do tego wszystkiego doszło.

– Do czego jak doszło? – zapytała któraś.

Potrząsnęła głową, jakby nagle chciała się z czegoś wycofać lub o czymś zapomnieć.

– Nieważne – powiedziała. – Posiedźmy tu po prostu… Posiedźmy jak najdłużej.

Siedziały więc w milczeniu, słuchając muzyki, pół godziny, a może nawet dłużej. Noc była cieplejsza niż ostatnie, bez wiatru i bez żadnych odgłosów. Dobrze było tak siedzieć, słuchać muzyki i dziwić się, że po tym, co sobie powiedziały, ta noc jest taka cicha. Były wdzięczne Ramonie, że pierwsza miała odwagę wyrzucić z siebie to, czego nigdy nie mówiła, ośmielając je, a właściwie zmuszając, by zrobiły to samo.

Czuły spokój i ulgę. Ta noc mogła sobie jeszcze trwać. Mogły tak siedzieć do rana i chyba nawet by siedziały, gdyby nie to, że stało się to, co się stało. W pewnym momencie Julia oznajmiła, że nazajutrz chce je gdzieś zabrać.

– Wszystkie? – wyrwało się jakoś tak bez sensu Ramonie.

Julia kiwnęła głową.

– To w pewnym sensie dotyczy każdej z nas. Chociaż może mnie najbardziej.

W tym momencie z radia, stojącego parę metrów za nimi, popłynęła stara melodia, ich ulubiona. Zakołysały się wszystkie w jej rytm, a Ramona podkręciła głośność do oporu.

– Ale najpierw – Julia starała się przekrzyczeć muzykę – chcę wam coś pokazać!

Potem był tylko jakiś chrzęst, głośniejszy od ich rozmowy (zgoda, może to nie żaden chrzęst, tylko strzał), i w tym samym momencie Julia, która przed chwilą wstała i zrobiła dwa kroki w stronę radia – pomyślały, że chce je ściszyć, bo grało za głośno – znieruchomiała z wyrazem zdumienia na twarzy i w następnej sekundzie upadła, tak jak stała, a jej głowa – patrzyły z przerażeniem – uderzyła o kant wyłożonego terakotą schodka. Odbiła się od niego jak piłka i znieruchomiała.

Wtedy na werandę wpadł Borys, zdyszany tak, jakby biegł od wczoraj. Chwycił Julię w ramiona, poderwał z ziemi, od razu, w ułamku sekundy, jakby nic nie ważyła. Z jego gardła wyrwał się jakiś skowyt – zrozumiały tylko tyle, że usłyszał strzał, a one, że to niemożliwe, i wtedy zobaczyły lewe ramię Julii – to, na które opadła jej głowa – całe we krwi.

***

Wszystkie dowody zabezpieczone na miejscu zdarzenia i wywiad mówiły tylko to, że w dniu tym i tym, w takich to a takich godzinach cztery koleżanki brały udział w kolejnym, urządzanym co pięć lat – jak się dowiedział – spotkaniu.

Na cholerę mi to wszystko, mamrotał pod nosem Leski, tylko jakieś zwyczajne duperele, psu na budę, jedna głupota, druga i następna. Nic konkretnego. Zawsze urządzały je tak samo – przypominał sobie słowa Berga i trzech kobiet – ten sam, niezmienny od lat rytuał. Za nic w świecie nie chciałoby mu się jechać na spotkanie z takim czy innym kumplem (o ile by go miał), które byłoby takie samo jak wcześniejsze. Właściwie po co? Niedobrze mu się robiło od samych tych stwierdzeń, powtórzeń: jak pięć, dziesięć, piętnaście lat temu… Co za nuda! Ha!, zaśmiał się w duchu, nawet nuda kiedyś się kończy. I nie to, żeby komuś życzył podobnych atrakcji (Chyba jeszcze nie jest takim sukinsynem), ale fakt pozostaje faktem: tym razem ktoś zakradł się w ciemności jak duch, jak echo, niedorzeczny kaprys i nienawiść. Po prostu ktoś się zjawił i oddał strzał. Bez ostrzeżenia. Nie dając ofierze żadnej szansy.

Nie było śladów walki: wywróconych doniczek, szkła, połamanych krzeseł, nic, z czego dałoby się wyciągnąć jakieś wstępne wnioski, przypuszczenia. Zaschnięta krew na płytkach werandy to jedyne potwierdzenie, że w ogóle do czegoś w tym miejscu doszło.

W niedzielne przedpołudnie, kilkanaście godzin po zdarzeniu, Leski nie wiedział nic.

– Trochę faktów by się przydało – mamrotał coraz bardziej rozdrażniony nieoczekiwanym chaosem, jaki w tych pierwszych godzinach, tak istotnych dla dalszego śledztwa, towarzyszył całej sprawie.

Potrzebny był mu jakikolwiek punkt zaczepienia, jakiś konkret, wszystko jedno co, byle miało ręce i nogi i można było od tego zacząć. Dlatego od razu po przesłuchaniu Berga na miejscowym posterunku komisarz udał się do kwiaciarni, wyjątkowo w tym dniu otwartej, by z pomocą kolejnej osoby znającej Julię Dunin lepiej niż inni cokolwiek ustalić. Cokolwiek.

Na pytanie, czy Gabriela Zając domyśla się, kto mógłby to zrobić, farbowana blondynka o błękitnych oczach gwałtownie potrząsnęła głową. Nie i nie sądzi, by ktokolwiek potrafił odpowiedzieć na podobne pytanie. Całe N. jest w szoku, nikomu w głowie się nie mieści, niektórzy wręcz nie wierzą. Takie rzeczy dotąd działy się w wielkich miastach. Albo w filmach. Tutaj nie działo się nic.

Istotnie, idąc główną uliczką, Leski dostrzegał na twarzach mijanych osób ciekawość pomieszaną ze strachem, szokiem, niezrozumieniem… Dopiero w tej chwili to sobie uświadomił. Skąd zwykli ludzie, w zwykłej, nudnej mieścinie, może nawet nudniejszej niż inne, znajdują w sobie tyle emocji? Czy nie czytają prasy, nie oglądają telewizji? Skąd biorą siły, żeby się jeszcze tak dziwić?

Cztery koleżanki od lat spotykały się na tej samej werandzie w sierpniowy wieczór i wszyscy o tym wiedzieli. W takich mieścinach wszyscy wiedzą o sobie wszystko. Tylko co to właściwie znaczy?

Poprosił Gabrielę Zając, by mu opowiedziała o Julii i jej koleżankach.

– Sprawa jest tak niepojęta – odrzekła z niesmakiem – że nawet nie wiadomo, od czego zacząć…

– Najlepiej od wczorajszego dnia – doradził – bo z tego, co wiem, jest pani chyba jedną z ostatnich osób w tej mieścinie…

– Mieścinie?

– …które mogły rozmawiać z Julią Dunin, a z drugiej strony najlepiej znała nie tylko ofiarę, ale i pozostałą trójkę. Czy tak?

Gabriela potwierdziła skwapliwie. To akurat się zgadza. Julia często zaglądała do kwiaciarni, jak wpadała do miasta. Wczoraj też przyszła tuż przed zakupami w markecie za stacją benzynową. Właściwie żaden tam market. Taki większy sklep samoobsługowy, wie pan, na miarę N. Cieszyła się, bo dziewczyny znowu miały przyjechać… Dziewczyny! Czterdziestoletnie kobiety, no ale tak się mówi… Gabriela zdziwiła się, to już pięć lat? Spotykały się co pięć lat od matury, zawsze u Julii i zawsze to było jakieś wydarzenie w N., bo na drugi dzień, w niedzielę, przyjeżdżały do miasteczka, a potem szwendały się po rynku, zaglądały tu i tam… Wszędzie ich było pełno, odwiedzały wszystkie znajome miejsca. Ludzie uśmiechali się do nich… Chociaż niektórych mogło denerwować całe to zamieszanie, wie pan, ludzie są różni. Większość jednak, tak jej się wydaje, patrzyła na nie z życzliwością. Bo takie były piękne, jakby dopiero co wyszły ze szkoły. Przebojowe i tak pełne życia, że pozazdrościć.

– Ktoś im czegoś zazdrościł? – wtrącił komisarz, lecz Gabriela zignorowała jego pytanie.

– Może tylko Ramona – kontynuowała po krótkim namyśle – już przedostatnim razem jakby trochę przywiędła… Dziwne, że akurat ona, bo była z nich najsubtelniejsza, taka mimoza, romantyczka i w ogóle. Ale się nie malowała i może dlatego. A może jeszcze coś, kto to wie. W każdym razie te niedziele, na drugi dzień po spotkaniu, należały do nich…

Dlaczego? Takie były. Takie od zawsze robiły wrażenie i być może na tej zasadzie się dobrały. Za jej pamięci nie było grupy, która skupiałaby na sobie tyle uwagi. Pozytywnej, tak, tak, zdecydowanie pozytywnej, chociaż pewnie byli i tacy, co im zazdrościli… Ona sama zazdrościła im, że są takie zgrane i taką piękną grupę tworzą i wizualnie, i wie pan. Każda miała jakiś wewnętrzny, dodatkowy atut.

Julia – wspaniałą figurę i proste zasady, bez­warunkową prostolinijność w zachowaniu, w życiu… Ramona – zniewalające, romantyczne spojrzenie, trochę bujała w obłokach. Wszystkie ją za to kochały. Kamila posiadała rzadki dar: elegancję, niesamowite wyczucie stylu, nie tylko w ubiorze, ale tak w ogóle na każdym kroku. Magda… Magda była taka miła dla oka, zawsze uśmiechnięta. Chociaż miała cięty język i do wielu spraw podchodziła zbyt bezpośrednio. To mogło kogoś urazić, prawda? Choć z drugiej strony pewnych rzeczy chyba lepiej nie owijać w bawełnę. Może niektórym to pasuje.

W sumie gdyby z ich walorów i zalet ulepić jedną osobę, byłaby to piękna, elegancka, pewna siebie, ale i romantyczna, ciesząca się życiem kobieta.

– Tego pani im zazdrościła? – drążył Leski.

A dlaczego nie? Co w tym, w sumie, złego? Wszyscy im zazdrościli. Nie uwierzy, jeśli ktoś powie co innego. Ona dodatkowo, nie będzie ukrywać, miała specjalny powód, bo przyjaźniła się z Julią już w podstawówce. Pozostałe przyszły do liceum z innych szkół i z miejsca tak się jakoś dobrały. Czasem było jej żal, ale znalazła się w innej klasie, miała swoje towarzystwo. Poza tym Julia nigdy o niej nie zapominała. Ich kontakty, oczywiście, były powierzchowne, ale to już inna sprawa.

– W jakim sensie? – spytał Leski rozdrażnionym tonem, bo już czuł, że znowu niczego istotnego z tego lania wody się nie dowie.

– A w takim – odparła – że nigdy im się nie narzucałam, nie rozdzierałam szat, kiedy już na początku pierwszej klasy zaczęły mnie stopniowo ze swojej paczki wykluczać. Wręcz odwrotnie, sama się odsunęłam, gdy tylko się zorientowałam, że jakoś do tej czwórki nie pasuję…

Nie, nie wydaje się jej, żeby miały jakichś specjalnych wrogów. Chyba tylko wszyscy im zazdrościli, że nie należą do ich grupy. Nie były dumne czy aroganckie z powodu swej wyjątkowości. Chociaż… może kiedyś, ktoś… Ludzie są różni, prawda? Ale tak z ręką na sercu, nie ma pojęcia, kto mógłby ich nie lubić. Aż tak.

Pamięta ten dzień, po maturze, jak przemaszerowały przez miasto w białych bluzkach i czarnych spódnicach. Wspaniałe, pewne siebie… Zdawało się, że cały świat do nich należy. Wybranki losu…

– Wybranki losu?!

– Tak się o nich mówiło. Takie były fakty.

Nie o takie fakty chodziło Leskiemu.

– A jeśli chodzi o wrogów… – zaczął niewinnym głosem, próbując skierować tę całą gadkę szmatkę na inne tory.

Gabriela Zając szeroko otworzyła oczy i zatrzepotała rzęsami jak ostatnia idiotka. Leskiego zemdliło.

– Nie, zdecydowanie nie miały wrogów – powróciła do swej opowieści. – Były uczynne, bezpośrednie, pochodziły z normalnych domów, ani bogatych, ani biednych… No, może Julia miała trochę więcej, ale jej rodzice ciężko pracowali przy tym gospodarstwie, a ona razem z nimi, od dziecka. Wiem, bo widziałam na własne oczy. Nie malowała pazurków, wie pan, jak to niektóre, tylko zabierała się do roboty, kiedy było trzeba. Zresztą chyba nie wyobrażała sobie, że może być inaczej. Pewnie nigdy nie planowała życia poza tym miejscem…

– Do rzeczy, pani Zając! – przerwał jej Leski. – Darujmy sobie te, że tak się wyrażę… nic nieznaczące pierdoły.

Kwiaciarka dramatycznym gestem poprawiła włosy, znowu zatrzepotała rzęsami, choć chyba już odrobinę mniej idiotycznie.

– No, to ja nie wiem, co tu może być ważne – odparła obrażonym głosem – a co nieważne…

– Dalej, po prostu dalej – syknął, ledwo nad sobą panując.

– Dalej? No to ja nie wiem… Poszły na studia i paczka się naturalnie, siłą rzeczy rozsypała, ale co pięć lat spotykały się wszystkie cztery, to o czymś świadczy.

– A jakieś wpadki? – podsunął.

Gabriela zastanowiła się głęboko, po czym z udawaną lekkością odparła, że pewnie miały, jak każdy. Aż tak idealne nie były, bo wtedy nie byłyby prawdziwe. Ramona kiedyś zakochała się w żonatym facecie. Nie miała pojęcia, że jest żonaty, dopóki żona nie zrobiła draki w szkole. Później dziewczyny wykręciły mu jakiś numer, ale ona nie wie dokładnie jaki, w każdym razie zemściły się za tamtą. Z żadną inną temu gogusiowi taki numer by nie przeszedł. Ramona w tych sprawach była ślepa.

Julia z kolei upiła się raz na szkolnej wycieczce, ale delikatnie. Wszyscy się wtedy tak samo upili, tylko ona akurat nie potrafiła tego ukryć. Kamilę dość regularnie nauczyciele nakrywali na fajkach…

– Chryste Panie! – Leski chwycił się za głowę.

– No wie pan, w tamtych czasach to było wykroczenie. Gdyby ktoś wtedy powiedział, że za kilkanaście lat szczeniaki będą się upominać o specjalne miejsca do palenia, cha, cha, czy kto by w to uwierzył?

– Wprost nie do uwierzenia – kpił w żywe oczy komisarz.

– Magda, o ile dobrze pamiętam – kontynuowała – miała jakąś poważną scysję z matematykiem. Ona miała zawsze jakieś swoje widzimisię, niektórych to mogło drażnić. Coś mu powiedziała, a on obniżył jej stopień… Nie pamiętam już, o co chodziło.

– To wszystko? – upewnił się.

Wzruszyła ramionami.

– No nie wiem… Tyle mi przychodzi do głowy. Pewnie było tego więcej, po prostu akurat o tym się wiedziało. Takie tam. W sumie nic szczególnego, ale zawsze coś. Pewnie nieźle się z tego później śmiały. Każdy ma takie grzeszki na sumieniu, prawda?

Przemilczał. Patrzył jej w oczy z kamienną powagą i pozwolił mówić dalej, z nikłą nadzieją, że z tej paplaniny uda mu się wyłuskać coś pożytecznego dla siebie.

– Możliwe, że cała ta przyjaźń rozpadłaby się wcześ­niej czy później – mówiła więc dalej Gabriela, ozdabiając każde zdanie serią dziwacznych min i niepotrzebnych gestów. – Gdyby wszystkie mieszkały w N., mogłoby się tak stać. Co innego szkolna paczka, a co innego dorosłe życie. Może nawet nie mogłyby na siebie patrzeć. Ile jest takich przyjaźni, co nie przetrwały dwóch lat od opuszczenia szkolnych murów…

Najpierw wyjechała Ramona. Jeszcze na studiach. Jej ojciec był kierownikiem w jedynej księgarni w N. Dokąd? Chyba do Lublina… Nie, raczej do Łodzi. Tam otworzył własną księgarnię, to były już inne czasy. Kamila zaraz potem. Skończyła dobre studia, wyszła za mąż za jakiegoś ważniaka. Nie wie dokładnie, Julia aż tak szczegółowo nie opowiadała. A może po prostu zapomniała… Ale w rezultacie Kamila trafiła też do jakiejś małej mieściny, trochę większej od N., nawet nie wie jakiej. Magda już rok po maturze była mężatką i urodziła pierwsze dziecko, i nie dlatego, że wpadła. Dzieci były jej żywiołem. Zdaje się, że doszła do czwórki. Mąż był z Warszawy i tam zostali. Trudno wymagać, żeby chciał zamieszkać z Magdą w jej miasteczku.

W ten sposób ich drogi się rozeszły. Julia została sama w N., właściwie za N., ale to już drobiazg, wiadomo, o co chodzi.

Pewnie, że wtedy mogła się czuć osamotniona. Po bliskich tamte trzy były najważniejszymi osobami w jej życiu. Zwłaszcza że konsekwentnie i uparcie realizowała swój życiowy plan: zostać tu, prowadzić gospodarstwo. Taka dziewczyna jak ona wszędzie dałaby sobie radę, może nawet zrobiłaby karierę… Ale tutaj było jej miejsce. Przywiozła sobie ze studiów męża, też po Akademii Rolniczej, i zaczęli razem to ciągnąć.

Nie, nie starała się odnowić dawnej przyjaźni. Wpadała jak wcześniej, jeszcze w szkole, do domu, a potem do kwiaciarni na zwykłe babskie pogawędki. Gabriela to szanowała, zdając sobie sprawę, że najważniejsze osoby w życiu Julii już były i chyba organizując co pięć lat te spotkania, starała się tę więź jakoś utrzymać.

Nie, na pewno nie można powiedzieć, że całe życie ich to idylla. I w szkole, i potem każda miała swoje problemy czy nawet małe dramaty. Choćby Julia – śmierć rodziców, potem męża… Rodzice? W wypadku zginęli, razem z ojcem Borysa, tego, wie pan… Mąż Julii… No cóż, w ostatnim czasie ostro popijał… Mieli chyba jakieś kłopoty finansowe. Wpadł na drzewo autem po pijanemu i tyle. Też żadna idylla, prawda? Chodzi o to, że razem tworzyły jakąś pozytywną czy też optymistyczną siłę, razem były wielkie, ale to chyba zasługa ich przyjaźni. Zresztą, to, co się stało…

Możliwe, że przyczyn należy szukać w przeszłości, nie wiadomo tylko, w jak dalekiej. Nie ma pojęcia, nie ona w tych sprawach jest ekspertem. Po prostu włos jej się jeży na głowie, jak o tym pomyśli, coś takiego nie wydaje się w ogóle realne. Różne rzeczy dzieją się teraz na świecie, ale nie tu… Całe N. zamarło. Ludzie boją się poruszyć, chyba nawet oddychać. Każdy jest w ogromnym szoku. Sama nie zamierzała wytykać nosa z domu, ale zadzwonił Darek… No, z komisariatu, policjant… Powiedział, że pan będzie chciał pogadać. Wolała wyjść z domu, matka bardzo to wszystko przeżywa. Mąż? Nie, nie są już razem, od wielu lat.

Jeśli to, co powiedziała, do czegoś się przyda… Sama nie wie. Wczorajszy dzień? Postały parę minut przed kwiaciarnią, pośmiały się, a potem Julia odjechała. Z Borysem trzeba by jeszcze pogadać, on pewnie wie więcej. No i chyba był nawet wczoraj, prawda? Z pewnych rzeczy Julia mogła mu się nie zwierzać, ale był tam, może widział coś… Nie to, żeby nie miała do niego zaufania. Musiała chyba mieć jakieś zaufanie do faceta, któremu powierzyła całe to swoje gospodarstwo. Chociaż zbytniej wylewności chyba nigdy między nimi nie było. Borys po prostu taki jest. Szkoda trochę, z drugiej strony, tego Borysa. Całe swoje życie związał z domem Julii i co z tego ma. Jeśli o nią chodzi, potrafiłaby docenić takiego faceta. Swego czasu nawet… Ale nieważne.

Oprócz niego? No nie wie… Nie chciałaby nikogo, wie pan… Może Wiktor Tański? Akurat jest w N. Od piątku, o ile się nie myli, przyjechał na wesele swojej chrześnicy. Ona też tam była. Włos się jeży, jak się pomyśli, że akurat w sobotnią noc bawili się na weselu, podczas gdy… Tak, Tański! Mało kto wie, że on też pochodzi z N. Najpierw był lekarzem, potem zrobił się z niego polityk; zawsze miał ambicje. Całe N. jest z Tańskiego dumne, w końcu to tylko N. Czy coś było między nimi? O tak! Inaczej by o tym nie wspominała. Chodzili ze sobą, Julia była w nim naprawdę zakochana. Nie zwracała uwagi na żadnego innego. Dla niej istniał tylko jeden mężczyzna. Czy to coś niezwykłego? Dla dziewczyny takiej jak Julia? Zawsze miała adoratorów na pęczki. I Borys… Cały czas pod ręką, trochę szkoda faceta.

No i to chyba tyle. Aż dziwne, jak się tak teraz zastanowić. Niby była tu całe życie, a z nikim tak naprawdę blisko. Człowiek do pewnego momentu nie zastanawia się nad pewnymi sprawami, dopóki coś się nie wydarzy…

Filozoficzny ton w głosie Gabrieli Zając był tak sztuczny, jak połowa kwiatów w kwiaciarni, więc Leski przerwał ten wywód, pytając, z kim ofiara mogła tego dnia się spotkać. Z paragonu fiskalnego, jednego z dowodów, jakie technicy zabezpieczyli, wiedział, że wszystkie zakupy zrobiła w sklepie za stacją benzynową, co Gabriela już wcześniej potwierdziła. Ale może jest coś jeszcze? Może widziała z kimś Julię?

Nie, z nikim jej nie widziała. Postały trochę pod kwiaciarnią, pogadały… W jakim była humorze? No chyba jak zwykle. Trochę zbyt poważna, jak to ona. Smutna? Zaniepokojona? Nie wydaje jej się. Chociaż, może? Widywały się rzadko, więc mogła po prostu nie dostrzec, że coś jest nie tak. Chyba nie ma w tym nic dziwnego.

Leski zgodził się, że nie.

W takim razie to ona nic więcej nie wie. Tamta pożegnała się i odjechała, a Gabriela wróciła do pracy. Miała jeszcze przygotować wiązanki ślubne dla druhny i dla panny młodej, więc za bardzo nie zatrzymywała Julii. Sama też musiała jeszcze się wyszykować na wesele, ale to już chyba niewiele ma wspólnego ze sprawą, prawda?

Prawda. Ale tak dla porządku – Leski postarał się o jak najbardziej obojętny ton – każdego musi o to zapytać.

– Co pani robiła wczoraj około dwunastej? Mam na myśli północ oczywiście.

– Wczoraj byłam na weselu. Mówiłam już – odparła Gabriela Zając naturalnym głosem.

– Nie wychodziła pani? W ogóle? Na przykład, żeby się odświeżyć, złapać powietrza… Ale skoro pani mówi, że nie… Tylu świadków… Ktoś to, rzecz jasna, potwierdzi.

– Chociaż… – Gabriela Zając podniosła rękę do ucha i zaczęła je delikatnie skubać. – Ma pan rację, wyszłam na chwilę… Nie sądziłam, że to akurat, wie pan… Zajrzałam do matki. Została sama w domu, a trochę choruje… – Urwała nagle, po czym szybko wyjaśniła: – Spała, więc jej nawet nie budziłam.

– O której to mogło być?

Gabriela, wciąż skubiąc ucho, zastanawiała się głośno:

– A wie pan… To tak mogło być koło północy. Jak wróciłam, było już po torcie.

– Po czym?

– No, po torcie, tu jakoś tak koło północy go podają… Nie przyszło mi to od razu do głowy, bo wie pan…

Wiedział. Chora matka i tak dalej. Szkoda, że akurat spała i nie może potwierdzić wersji córki. Ale starzy ludzie mają prawo spać o północy. Nie ma w tym nic złego. Ani dziwnego tym bardziej.

***

Wiktor Tański zatrzymał się w hotelu Arkadia, parę kilometrów od miasteczka, w tej samej linii co gospodarstwo Julii, tylko nieco dalej od rzeki. Był to zresztą jedyny hotel w tej okolicy. Leski postanowił wykorzystać okazję. Wiele się po spotkaniu ze znanym posłem nie spodziewał. Z drugiej strony Tański, w przeszłości blisko związany z ofiarą, mógł oczywiście wnieść jakiś istotny szczegół do sprawy.

Przekonanie, że zdarzenie z sobotniej nocy w jakiś mniej lub bardziej pogmatwany sposób wiąże się z przeszłością, nie odstępowało komisarza ani na moment. Ponieważ nie wiedział nic, nie miał też pojęcia, z jak daleką.

Wiktor Tański, jak można się było tego spodziewać, był równie zaskoczony, jak niezadowolony z wizyty. Odsypiał huczne wesele chrześnicy, a przy okazji wiele innych zarwanych nocy, do czego miał zasłużone prawo. Leski nie zamierzał prawa do wypoczynku posła kwestionować. Zwłaszcza po hucznym weselu. Zaczął więc od soboty: o której Wiktor przyjechał, czy od razu zjawił się w hotelu, czy u rodziny, czy może spacerował po mieście?

– Dzień był taki piękny – zaczął nieco melodramatycznie Tański. – Chyba najpiękniejszy tego lata. I… taki cichy.

– W sierpniu tak bywa – uciął Leski, bo nie spodobał mu się ów melodramatyczny ton, i natychmiast przeszedł do konkretu: – Pana coś łączyło z Julią Dunin… Coś poważniejszego.

– Dwadzieścia lat temu. – Tym razem głos posła zabrzmiał prawie nieprzyjemnie.

– Nie mówię, że teraz.

– Kochałem ją – wyznał polityk – ale mnie rzuciła. I to z dnia na dzień. Uwierzy pan?

To było, zdaje się, pytanie retoryczne i komisarz tak je potraktował. Obojętnie patrząc Tańskiemu w oczy, czekał na odpowiedź na swoje wcześniej zadane pytania. Poseł okazał się człowiekiem bystrym, co akurat Leskiemu zawsze imponowało, i z miejsca przeszedł do rzeczy.

Nie, nie miał okazji spotkać się z Julią przypadkiem, bo od dwudziestu lat tylko takie spotkania między nimi ewentualnie wchodziły w rachubę. Przyjechał do N. przed południem i od razu zameldował się w hotelu. Dlaczego nie poszedł do rodziny? No cóż, on ma swoje wymagania, swoje telefony, które dzwonią bez względu na porę i okoliczności, a w domu rodzinnym ciasno. Nie spacerował po mieście, nie widział takiej potrzeby, prawdę mówiąc, nie przepada za N. Do momentu udania się na ceremonię wykorzystał do maksimum rzadką okazję prawdziwego wypoczynku, z dala od wszystkich i wszystkiego, nawet jeszcze przed ślubem wyłączył telefon.

Leski nie miał podstaw do zadawania dalszych pytań. Ani, prawdę mówiąc, pomysłu na nie. Podziękował i skierował się do drzwi. Wychodząc, zwrócił uwagę na trzy puste butelki po wodzie mineralnej stojące przy łóżku. Poseł jeszcze raz wykazał swą bystrość:

– Alkoholu na weselu nie pożałowali.

– A politykowi, chcąc nie chcąc, wypada trzymać formę – jowialnie podsunął komisarz.

– Zgadza się. Grunt to wyczucie, kiedy należy odpocząć.

– Odpoczywał pan? – rzucił już w drzwiach niewinne pytanie Leski.

– Taaa… Ale krótko. Z godzinkę… w samochodzie…

– W samochodzie… O której tak mniej więcej?

– Nie mam pojęcia. – Wiktor Tański nie zastanawiał się ni sekundy.

– Było już po torcie?

Tamten czujnie zmarszczył brwi.

– Nie bardzo rozumiem…

– Koło północy podobno podawali.

– Koło pół… Oczywiście, że byłem, ale…

Leski parsknął śmiechem.

– Pytam, bo wie pan… Rozmawiałem przed godziną z Gabrielą Zając, właścicielką kwiaciarni. Mówiła, że z tym tortem to była groteskowa sytuacja… Jakiś pijany wujek się w niego władował, czy coś takiego, i nie było co kroić…

– Tak – przerwał mu Tański, parskając nerwowym śmiechem. – Dość groteskowo to wyglądało.

– Widział pan?

– Widziałem.

– Zabawne… – Leski w jednej chwili przestał się śmiać. – Naprawdę zabawnie musiało to wyglądać.

Podziękował i wyszedł.

***

Przyjaciółki Julii Dunin nie miały pojęcia, jak długo można spać po operacji i z czym to jest związane. Nic do nich nie docierało: ani słowa pielęgniarki, która z uśmiechem powiedziała, że w sąsiednim skrzydle jest pokój dla rodzin pacjentów, są w nim bardzo wygodne fotele, i można tam odpocząć, ani niewyraźny pomruk zmęczonego lekarza, gdy ten wspomniał coś o krwiaku śródczaszkowym. Podtwardówkowym, jeśli chodzi o ścisłość.

– Krwiak? – zaskrzeczała Magda. – Jaki krwiak? Kamila?

Kamila, gdy zorientowała się, że ta o coś pyta, spojrzała na Magdę jak na zjawę.

– A skąd ja mam to wiedzieć! Nie kończyłam medycyny, tylko architekturę.

– Jeden z moich chłopaków – zaczęła nieśmiało Ramona – był chirurgiem…

Spojrzały na nią w jednej chwili i Ramona natychmiast pożałowała swoich słów. Zaraz powiedzą: Daj spokój, Ramona, chodziłaś z nim miesiąc czy dwa…

– Mówił ci coś o krwiakach śródczaszkowych? – zapytała Magda.

– Podtwardówkowych – uściśliła Kamila.

– Nie.

– To po co zaczynasz? Ile z nim chodziłaś? Dwa, trzy miesiące?

Ramona odwróciła głowę. No właśnie.

– Miesiąc – odpowiedziała cicho.

Magda z Kamilą wymieniły spojrzenia. Nie, nie miały zamiaru jej dokuczać. Magda prychnęła z pogardą.

– No i dobrze. Zobacz, jak wyglądają ci… ci chirurdzy.

– No jak wyglądają? – zdumiała się Kamila. – Jeden przystojniejszy od drugiego.

– No… Jak który. Ale zobacz, jakie mają ręce.

– Czyste. Przecież myją je bezustannie.

– Myją… myją – złościła się Magda. – Ale najpierw grzebią nimi…

– Przestańcie! – wrzasnęła Ramona. – Wszystko jest i tak dostatecznie makabryczne.

Zamilkły. Jednak tylko na chwilę.

– Sama zaczęłaś – zakończyła Kamila. Zerwała się, widząc lekarza wychodzącego z pokoju pielęgniarek. – Panie doktorze…!

Zrobił zniecierpliwiony ruch ręką.

– Nie teraz – uciął. – Jestem zajęty.

– Wszyscy są zajęci – mruknęła pod nosem Magda – a Julia tam śpi. I nie ma komu jej obudzić.

***

Jeszcze w nocy Leski skontaktował się z okolicznymi posterunkami, prosząc, by zwrócono uwagę na podejrzanie zachowujących się nieznajomych w najbliższej okolicy. Wydał polecenie, by każdego, kto nie potrafi w racjonalny sposób wytłumaczyć swej obecności w danym miejscu, doprowadzać do komendy i przesłuchać. Ostrożnie.

Schwytano dwóch złodziei i trzech wymykających się cichaczem niedzielnym świtem kochanków.

Przetrząsanie miasteczka, rozpoczęte przez miejscowych policjantów, rozpoczęli w godzinę po zdarzeniu, nie przyniosło nawet tego. Tu nikt nic nie słyszał, nikt nikogo nie widział, a jeśli ktokolwiek obcy tu był, nigdzie nie zostawił po sobie najmniejszego śladu.

– Tutejsi ludzie są spokojni. – Posterunkowy z N. sprawiał wrażenie, jakby się tłumaczył. – Wcześnie chodzą spać…

– Rzeczywiście – mruknął Leski. – Ktoś tu jednak o północy nie spał.

Wszelkie informacje o podobnych tajemniczych przypadkach, na pierwszy rzut oka niezrozumiałych bądź niewytłumaczalnych, miały spływać do niego z komendy wojewódzkiej w telegraficznym tempie. Wersja o przypadkowym strzale oddanym przez szaleńca była tak mało prawdopodobna, że już w kilka chwil po wydaniu wszystkich powyższych poleceń komisarz przestał o niej myśleć. Zrobił tylko to, co każdy śledczy w tej sytuacji powinien zrobić, i niemal natychmiast o tym zapomniał.

Na sugestię Dariusza Jakiegośtam z posterunku w N., czy nie dałoby się może wydobyć czegoś więcej od dziewczyn (od dziewczyn!), Leski odpowiedział, że o minionym wieczorze powiedziały mu (mniej lub bardziej chaotycznie) wszystko. Resztę, jeśli w ogóle jest jakaś reszta, niech same z siebie wydobędą.

– Liczy pan na to? – zapytał tamten.

– Liczę – odrzekł w zamyśleniu Leski – na pewną logikę wydarzeń.

Posterunkowego zatkało. Komisarz poprawił się natychmiast:

– Ale to tylko pobożne życzenie.

Zdaje sobie sprawę, kontynuował po chwili, że tak naprawdę to tylko ładnie brzmiąca formułka. Logika wydarzeń! Kiedyś to się sprawdzało. Gdy przemoc była wyjątkiem, a nie normą. Jeszcze tylko w takich miejscach jak N. ludzie dziwią się i są przerażeni na wieść o próbie zabójstwa. Być może nawet autentycznie.

Na słowa posterunkowego, że chyba jest jeszcze sporo takich miejsc, nie zareagował.

***

Koło południa wiedziały już, że kolejne godziny będą się ciągnąć w nieskończoność. Właśnie wtedy wywieziono Julię z sali operacyjnej na OIOM. W tym momencie odetchnęły z ulgą, bo sądziły, że to dobrze, ale kiedy po chwili patrzyły, jak spowita w biel i blada jak widmo, z zamkniętymi oczami, ledwo widocznymi wśród bandaży, znika wraz z pielęgniarkami za drzwiami oddziału, uznały, że coś jest nie tak. Stały przerażone na środku korytarza, nie wiedząc, co dalej robić i jak się zachować. Wtedy jakiś młody lekarz litościwie im objaśnił, że rokowania były naprawdę dobre. I nadal są, tylko należy czekać.

Czekać. Znowu czekać.

– Pacjenci nie zawsze wybudzają się od razu po zabiegu… – dodał uspokajająco, widząc ich niepokój.

– Więc ona śpi? – wpadła mu w słowo Ramona.

– Taaak… – zaczął ostrożnie. – To znaczy, niezupełnie. Nie może się wybudzić.

– To znaczy, że co?

– To znaczy, że nie reaguje. Nie może otworzyć oczu, nie może ruszyć ręką ani nogą… Niczym. Może tylko słyszeć i czuć…

– Nie może pan – przerwała Magda – powiedzieć, że jest po prostu w śpiączce? Szybciej to do nas dotrze.

– Minęło dopiero parę godzin… – Rozłożył ręce. – Skrzep, wywołany krwawieniem, będący bezpośrednią przyczyną śpiączki, został usunięty. Poczekajmy.

Kiedy odchodził, Ramona zawołała za nim:

– Czy dziś się obudzi?

Odwrócił się zdziwiony ich uporem.

– Czy panie są z rodziny? Siostry?

Siostry, przyjaciółki – co za różnica.

– Poczekajmy – powtórzył i odszedł.

Magda stwierdziła, że muszą coś zjeść i się umyć. Spojrzały na nią tak, jakby powiedziała coś od rzeczy. Po chwili jednak przyznały jej rację. Muszą zapanować nad emocjami, długo na nich nie pociągną. Jeśli to ma potrwać jeszcze wiele godzin… Pielęgniarce, która z niezadowoleniem przewracała oczami, że kręcą się pod oddziałem, oznajmiły, że być może ich koleżanka tego właśnie potrzebuje. Nie zrozumiała, nie starały się tłumaczyć. Nie musiały. Kamila przeprowadziła minutową rozmowę z ordynatorem. Powiedziała, że będą niewidoczne, lecz bardzo im zależy, żeby przyjaciółka, jeśli się obudzi, nie była sama. To ważne, bo nikogo poza nimi nie ma. Nikogo. Był zmęczony, więc tylko kiwnął głową. Nie wiadomo, czy na tak, czy na nie.

Wynajęły pokój w hotelu naprzeciw szpitala. Wykąpały się. Kamila zeszła na dół i kupiła dla każdej zmianę bielizny. Kiedy chciały jej oddać pieniądze, powiedziała, że gdzieś ma pieniądze, które tak łatwo zarabia jej mąż, i to jest jedyna rzecz, jaką od niego bierze. Potem ubrała się, bardzo starannie umalowała i zapaliła papierosa.

– Wszystko tak niewiele znaczy… – odezwała się w zamyśleniu. – W jednej sekundzie może wszystko szlag trafić, a ja się będę zastanawiać nad jakimiś pierdołami.

– No właśnie – przytaknęła Magda. – Kiedy wydaje ci się, że doszłaś do jakiegoś momentu, w którym nic złego nie może cię już spotkać, bo swoje przeszłaś, i to przynajmniej na jakiś czas powinno wystarczyć, ktoś staje w krzakach i strzela do ciebie jak do tarczy na strzelnicy.

– Żeby wygrać pluszowego słonia – dokończyła Kamila.

– Albo zająca – dodała Magda.

Ramona zatkała uszy dłońmi i krzyknęła:

– Przestańcie! Nikt do nas nie strzelał!

– Jak to nie? – zdziwiła się Magda.

– Nie do mnie. Nie do ciebie ani do Kamili. Coś się stało, coś, czego nie potrafimy zrozumieć…

– Ale chyba nie tego, że padł strzał? To jedno chyba jest jasne.

– Może ktoś się wygłupiał…

– Ramona! – rzuciła ostrzegawczym tonem Magda.

– Komuś coś się poplątało. To nie miałyśmy być my. Ktoś pomylił miejsca, domy…

– Akurat!

– Kto mógłby wiedzieć, że my tam jesteśmy?!

– Ramona, do ciężkiej cholery! Pół świata wiedziało, że spotykamy się co pięć lat u Julii. Od dwudziestu lat.

Ale ona za nic nie dała się przekonać. Kręciła bezradnie głową, przemierzała pokój hotelowy w tę i z powrotem, stawała przy oknie i odchodziła od niego.

– Dlaczego właśnie Julia?

Magda podniosła rękę do czoła i przez chwilę masowała delikatnie prawą skroń.

– Tego nie wiemy na pewno. Julia mogła być celem sto razy, o dowolnej porze dnia i w dowolnym miejscu. Dlaczego o dwunastej w nocy i akurat wtedy, gdy my u niej byłyśmy? – Zrobiła krótką pauzę, zerknęła na Ramonę. – Usiądź, pomyśl i przekonaj samą siebie, że nie zrobiłaś w życiu nic, co by się komuś nie spodobało.

– Nie spodobało? – wydusiła Ramona. – Zrobiłam tysiące takich rzeczy!

– Na tyle, żeby można… No wiesz.

– Nie wiem.

– To pomyśl.

– Nie chcę o tym myśleć.

– Więc nie myśl. Idę do Julii.

Magda wyszła z pokoju. Przez chwilę wsłuchiwały się w odgłos jej kroków w hotelowym korytarzu, wreszcie Ramona oderwała dłonie od uszu i powiedziała, podchodząc do okna:

– A było tak pięknie.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI