Todo Muere. Wszystko umiera - Juan Gómez-Jurado - ebook
NOWOŚĆ

Todo Muere. Wszystko umiera ebook

Juan Gómez-Jurado

0,0

60 osób interesuje się tą książką

Opis

CZEKANIE DOBIEGŁO KOŃCA
ZAMYKA SIĘ KRĄG UNIWERSUM REINA ROJA

Ta powieść jest kluczem Uniwersum Reina Roja, projektu, któremu Juan Gómez-Jurado poświęcił piętnaście lat.

Na wyraźne życzenie autora okładkowy opis książki nie zawiera zarysu fabuły.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 522

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Pamięci Antonii Kerrigan.

Matki, nauczycielki, przyjaciółki.

Dziękuję z całego serca..

W tekście wykorzystano cytaty z następujących utworów:

Hamlet Williama Shakespeare’a w przekładzie Józefa Paszkowskiego,

Trzej muszkieterowie Aleksandra Dumasa (ojca) (tłumacz nieznany),

Skradziony list Edgara Allana Poego w przekładzie Stanisława Wyrzykowskiego.

Koniec

Kiedy przegrałaś, kiedy straciłaś swoje wspomnienia, swoją rodzinę, samą siebie, można się tylko poddać.

Aura płacze łzami złości. Nie ma żadnej szansy na zwycięstwo, nigdy jej nie było.

Najlepsze historie mają skromne początki i tragiczne finały. Urodziny kończą się tak, że hobbit wpada do lawy. Bójka w barze kończy się tak, że robot wpada do roztopionego metalu. Wizyta na placu budowy kończy się tak, że władca wpada w przepaść.

Ta historia zaczęła się – jak mało która – od butelki szamponu z Mercadony (choć tak naprawdę dojrzewała już od dłuższego czasu).

Ta historia kończy się – jak wiele innych – niesprawiedliwą i bolesną śmiercią.

CZĘŚĆ PIERWSZA

AURA

Życie można zrozumieć, patrząc nań tylko wstecz. Żyć jednak trzeba naprzód.

Søren Kierkegaard

Zastanawiacie się pewnie, jak ja się tu znalazłam.

Gazylion filmów

1

Samolot

Jest tylko punkcikiem na porannym niebie.

Słońce jeszcze nie wzeszło, kiedy bombardier global express 8000 zaczyna schodzić do lądowania od zachodu, nie czekając na zgodę na podejście. Lotnisko należące do Los Poyatos jest tak prywatne, że z wyjątkiem tego nic tu się nie dzieje

Wyglądająca przez trzecie okno po prawej stronie Aura Reyes (blondynka, lat czterdzieści-a-dalej-nie-twoja-sprawa, tak piękna, że zapiera dech) obserwuje długi odcinek asfaltu, jakby to był szafot leżący pośród suchego andaluzyjskiego krajobrazu.

Zastanawia się, czy to tutaj umrze.

Od strzału w tył głowy, gdy tylko postawi stopę na ziemi.

A może zadziała trucizna, którą wstrzyknięto jej do przekąski (niewielkiej, ale przepysznej), podanej przez stewardesę, kiedy lecieli już nad terytorium Hiszpanii. Przekąski o smaku ostatniego posiłku skazańca.

Pochłonęła wszystko. Szynkę Manchado de Jabugo, ser Moose House, wino AurumRed. Szczęście zamienione w nagromadzenie szalenie drogich wielkich liter. Szybko policzyła, że właśnie przełknęła dwa tysiące euro z kawałkiem.

Ser z mleka łosia (jego pochodzenie wypisano złotymi literami na karteczce z papieru czerpanego), o którym słyszała same zachwyty, wydał jej się nieco mdły, ale zjadła go ze skórką i w ogóle.

– Jeśli przekąska była zatruta, zrobili to z wyrafinowanym smakiem – powiedziała do niej stewardesa, zabierając tacę.

Potem obdarzyła ją obojętnym spojrzeniem i zniknęła w przedniej części prywatnego odrzutowca, którego Aura była jedyną pasażerką.

– Wszystko bardzo smaczne. Dziękuję! – rzuciła w stronę jeszcze kołyszącej się zasłonki, za którą kobieta właśnie zniknęła.

Zdenerwowana bębniła palcami w neseser, który trzymała na kolanach. Jego zawartość była jedyną tarczą, jaka chroniła Aurę przed bardziej niż prawdopodobną śmiercią z rąk jej gospodarzy.

W jej uszach po raz enty rozbrzmiał głos Mari Paz.

„To jest wielka głupota, blondi”.

Bez większego żalu przyznała przyjaciółce rację, ponieważ wiedziała o tym, jeszcze zanim wsiadła na pokład tego samolotu.

Okłamała samą siebie (kolejny raz), wmawiając sobie, że życie ją do tego zmusiło.

Miała jeszcze trochę czasu do lądowania, więc przeanalizowała, jak do tego doszło.

Szalenie trudny do otwarcia neseser (Sere musiała się porządnie napocić), zawierający maszynopis (mnóstwo kartek pełnych zamazanych fragmentów i sensacyjnych informacji na temat historii Dorrów, rodziny mającej olbrzymią władzę), okazał się zapalnikiem. Kiedy Aura przeczytała maszynopis (przypomnienie teraz tego, jak trafił jej w ręce, zajęłoby nam zbyt dużo czasu), nietrudno było jej zrozumieć, dlaczego wszyscy chcieli go zdobyć.

Niejaki Mentor zaproponował Aurze, że jeśli przekaże mu neseser, wszystkie zarzuty przeciwko niej zostaną wycofane, ale później dostała drugi telefon, tym razem z nieznanego numeru.

– Nie odbieraj – powiedziała Sere. Ale ostatnio Aura nie słuchała zbytnio rad swoich przyjaciółek.

Po drugiej stronie linii rozległ się głos Constanz Dorr.

„Potwór, który w cieniu tka swoją pajęczą sieć”.

Przywódczyni klanu również chciała maszynopis (dlaczego miałaby go nie chcieć), więc podbiła ofertę.

– Przekaż mi neseser, a ja opowiem ci prawdę o śmierci twojego męża. Moja historia za twoją.

I dlatego Aura siedzi teraz na pokładzie tego samolotu. Chociaż wcześniej oczywiście wydarzyło się wiele innych rzeczy, które także wyjaśniają, jak do tego doszło.

Kiedy była młodsza, kręciła się blisko grubych ryb z nadzieją, że pewnego dnia stanie się jedną z nich i będzie miała ten luksus, by karmić się płotkami. Albo przynajmniej dobrą szynką.

W dniu, w którym odkryła, że owo pobożne życzenie to sieć zarzucona przez grube ryby, jedna z tych grubych ryb już ją połknęła.

Dawna Aura, ta, która umarła cztery lata temu, była specjalistką od zarządzania funduszami inwestycyjnymi. Sześciocyfrowa pensja, jednorodzinna willa, dwa bmw, dwie fan-ta-stycz-ne (już wiesz, jak to wypowiadać) córki.

Pewnej straszliwej nocy (w środku wydarzeń, których Aura jeszcze nie zna) nieznajomy człowiek wszedł do jej domu, zamordował jej męża i ugodził Aurę, doprowadzając ją na skraj śmierci.

Jeśli wciąż oddycha, to tylko dlatego, że ktoś w ostatnim momencie zatamował krwawienie. Nie pamięta jej zbyt dobrze. Drobna kobieta o włosach czarnych jak noc. Pielęgniarki w szpitalu mówiły, że następnego dnia przyszła ją odwiedzić razem z potężnym policjantem i że zadawała jej dużo pytań.

Aura w ogóle tego nie pamięta. Była nafaszerowana lekami.

Z następnych tygodni ma niewiele wspomnień. Cierpienie związane z rehabilitacją. Samotność i smutek, które czuła po stracie męża. Ból w środku łagodzony bólem z zewnątrz, łagodzonym środkami przeciwbólowymi.

I wreszcie zdrada.

Sześć miesięcy po brutalnym ataku, jakiego doświadczyła we własnym domu, jeszcze nie zdołała wydobrzeć. Jej życie polegało na jedzeniu, rehabilitacji w celu odzyskania mięśni brzucha (tam, gdzie napastnik ją ugodził) i robieniu dobrej miny do złej gry przy dziewczynkach. To wszystko były puste działania usiłujące odwrócić nieubłaganą matematykę, która odebrała jej życiu sens.

Aura była niczym rozbity dzban, który próbował poskładać swoje kawałki w całość. Jej szef, bankier Sebastián Ponzano, uspokoił ją.

– Weź tyle wolnego, ile potrzebujesz. Kiedy wrócisz, chcę, żebyś była w pełni sił. Jesteś dla mnie jak córka.

To była prawdziwa ulga, ponieważ jej ojciec zmarł, a cierpiąca na demencję matka prawie jej nie rozpoznawała.

Spędzała z nią przedpołudnia. Czytała jej klasyków ze swojego dzieciństwa. Książki, za sprawą których matka zaraziła ją pasją do lektury. Wyspa skarbów. Hrabia Monte Christo. Historie, których (jeszcze tego nie wiedziała) sama zostanie główną bohaterką.

Moja córka. Moja córka – powiedziała matka, przerywając lekturę i wskazując zdjęcie w serwisie informacyjnym.

Aura podniosła wzrok z uśmiechem i natknęła się na samą siebie, odwzajemniającą uśmiech z telewizora.

Na zdjęciu, wziętym ze strony internetowej banku, Aura była młodsza, szczęśliwsza. Pełna pewności siebie.

…Uważa się, że Aura Reyes jest jedyną osobą odpowiedzialną za skandal z funduszem inwestycyjnym Premium z Value Bank, który wybuchł dziś rano. Tysiące drobnych inwestorów mogą stracić swoje oszczędności. Oto co kilka minut temu powiedział prezes banku Sebastián Ponzano: „Jeśli to prawda, że jedna z naszych pracownic zawiodła nasze zaufanie, działając na własną rękę…”.

Oczywiście pierwsze, co zrobiła Aura (w typowym dla XXI wieku odruchu), to sięgnęła po telefon i zadzwoniła do Ponzana.

Był sygnał.

Nikt nie odbierał.

Aura Reyes straciła wszystko. Zawodową wiarygodność, przyjaciółki, pieniądze. Dom.

Przeprowadziła się do malutkiego mieszkania matki razem z córkami, walczyła o to, by je utrzymać i dalej uiszczać rosnące opłaty za dom opieki, a potem dopadł ją kryzys z powodu butelki szamponu z Mercadony.

„Każdy może mieć zły wieczór”, myśli Aura.

Tylko że ten polegał na:

a) narobieniu bałaganu w ekskluzywnej perfumerii i zniszczeniu słoiczków kremów wartych łącznie kilkadziesiąt tysięcy euro.

b) rzuceniu koszem na śmieci w witrynę i zostawieniu chodnika przy Serrano usianego rozbitym szkłem, oraz

c) wylądowaniu na tylnym siedzeniu radiowozu, przykuciu kajdankami do pewnej pijanej galisyjskiej legionistki, i jeździe prosto na komisariat przy plaza de Castilla.

Zły wieczór zamienił się w złą noc, kiedy podjęła najgorszą decyzję w swoim życiu. Uratowała życie legionistce, którą kilka Salwadorek chciało udusić. Okazało się, że legionistka nazywa się Mari Paz Celeiro, jest wierna niczym golden retriever i została wspólniczką w mistrzowskim planie Aury: ukraść trzy miliony euro, aby dowieść, że nie jest złodziejką.

Aura nie zastanowiła się, jak to wtedy brzmiało, ani nie zastanawia się, jak to brzmi teraz.

Kiedy kręcisz własne W poprzednich odcinkach, z muzyką Hansa Zimmera i w wersji reżyserskiej, wszystko staje się epickie, nieuniknione. Poznajesz Sere Quijano, stukniętą hakerkę. Sprzymierzasz się z emerytowanymi i dysfunkcyjnymi legionistami. Okradasz nielegalne kasyno prowadzone przez obleśnego Francuza.

Tobie kradną trzy miliony euro.

Okazało się, że Ponzano, jej były szef, wysłał jej śladem komisarkę Romero. Skorumpowaną Andaluzyjkę pozbawioną poczucia humoru. Ponzano chciał mieć zdjęcie wchodzącej do więzienia Aury na pierwszych stronach gazet i był gotów zabić, byle tylko je zdobyć.

Albo zapłacić, żeby to Romero zabiła, co wychodzi prawie na to samo.

Ponzano chciał za wszelką cenę doprowadzić do fuzji swojej placówki z Banco Atlántico należącym do Laury Trueby. Byłby to jego łabędzi śpiew, zwieńczenie dzieła jego życia, osiągnięcie tego, co nie udało się ani jego ojcu, ani ojcu Trueby.

Aura zrujnowała wszystko w ostatniej chwili w sposób spektakularny, a jednocześnie partacki i niepojęty.

„Punkt kulminacyjny, za który warto byłoby zapłacić, gdyby znalazł się w jakiejś powieści”, myśli Aura.

Mocne szarpnięcie oraz trzask wyrywają ją z zamyślenia i wywołują chybotanie kadłuba. Kiedy samolot leci w dół, Aura czuje pustkę w żołądku oraz w innej części ciała bardzo podobnej do jąder.

2

Płyta lotniska

– Proszę zapiąć pas. Jesteśmy w strefie silnych turbulencji – wyjaśnia w samą porę przez głośnik pilot zagłuszany trzeszczeniem kadłuba.

Aura walczy z metalową klamerką, w połowie drogi między śmiechem a strachem. Nerwowy śmiech zawsze wywoływały w niej oczywistości związane z ewentualnością własnej śmierci. Która, sądząc po tym, jak maszyna się trzęsie, nie wydaje się zbyt odległa ani nieprawdopodobna. Żadne mahoniowe drewno ani żadna źrebięca skóra nie zamaskują faktu, że jest zamknięta w metalowej puszce na wysokości ośmiu tysięcy metrów.

Przez moment Aura sądzi, że to wszystko jest jakąś pantomimą, częścią pokazu siły Constanz Dorr, żeby przestraszyć ją przed lądowaniem. Ale potem, przez zasłonkę, która na skutek szarpnięć odsłoniła się w połowie, widzi stewardesę wychodzącą z kabiny pilota i do głowy wpadają jej dwie możliwości.

Stewardesa jest oscarową aktorką.

Dzieje się coś naprawdę poważnego.

Kobieta, ze zmienioną z powodu paniki twarzą, zagląda przelotnie do części pasażerskiej i przywiązuje zasłonkę. Rzuca Aurze spojrzenie (obligatoryjne, pospieszne), po czym zajmuje swój fotel. Którego pas bezpieczeństwa nie jest zwykłym pasem, tylko kompletną uprzężą wyglądającą na znacznie bezpieczniejszą.

Aura z zazdrością obserwuje uprząż i nagle jej własny fotel obleczony źrebięcą skórą nie wydaje się już tak luksusowy.

Przez okno zauważa, że skrzydło trzęsie się bardziej niż zwykle – owo widowisko intryguje ją i w równym stopniu niepokoi. Aura wie, że samoloty są projektowane tak, by mogły wytrzymać naprawdę dużo (nieraz leciała tym należącym do Ponzana, starszym modelem), lecz widok tak gwałtownie kołyszącego się skrzydła wywołuje jeszcze silniejszy ucisk w żołądku.

Światła na suficie migają niespokojnie, a samolot się chybocze i przechyla.

Aura ponownie patrzy przez okno. Z tego miejsca prawy silnik jest ledwie widoczny. Ale jeśli mocno wyciągnie się szyję, można dostrzec zewnętrzny cylinder.

„Czy to dym?”

Przykleja czoło do szyby i mruży oczy, usiłując rozpoznać to, co widzi. Rzeczywiście, cienka smuga dymu wydobywa się z prawego silnika – widok, który mrozi jej krew w żyłach.

– Halo! Ej!

Próbuje zwrócić uwagę stewardesy. Aura siedzi naprzeciwko niej, tyle że po lewej stronie. Kobieta odrywa na moment wzrok od swojego okna i obserwuje Aurę wskazującą na swoje okno.

Potrząsając głową, kobieta podnosi palec i wskazuje na okno, przez które patrzyła przed chwilą.

Zanim została złodziejką, uciekinierką i przestępczynią, Aura Reyes zawodowo zajmowała się pomaganiem swojemu szefowi w zarabianiu nieprzyzwoitych sum pieniędzy. Nie była matematyczną geniuszką, ale potrafiła dodać dwa do dwóch.

Czy raczej odjąć: dwa silniki minus dwa silniki.

W tym momencie w maszynie rozlega się uporczywy gwizd. Horyzont przekręcił się pod nienaturalnym i niebezpiecznym kątem.

– Proszę się trzymać i przygotować na uderzenie – mówi pilot przez głośniki.

Aura ledwie go słyszy (uszy ma zatkane z powodu zmiany ciśnienia, serce wali jej w piersi), ale natychmiast domyśla się przekazu. Stewardesa rozpina na chwilę uprząż na klatce piersiowej, chowa głowę między kolana i ponownie zapina uprząż, krzycząc coś do pasażerki.

Aura przełyka ślinę i naśladuje gest, który właśnie jej pokazano. Który widziała w setkach filmów. Zawsze obserwowała go z zewnątrz.

Chaos, krzyczący lub modlący się ludzie. Pluszowy miś w rękach dziewczynki dla podkreślenia tragicznej sytuacji.

Prawda jest znacznie bardziej przerażająca.

Z głową między nogami, z zamkniętymi oczami i splecionymi rękami ciało Aury zamienia się w antenę. Każde włókno jej ciała staje się bolesnym nadajnikiem informacji. Szczękające zęby, opłucna naciskająca na wnętrze klatki piersiowej, żołądek, którego zawartość zdaje się iść do góry i próbuje przeniknąć przez kręgosłup w kierunku sufitu.

W miarę jak samolot spada, słuch i wzrok ustępują miejsca zmysłom, które wcześniej nie miały znaczenia. Po utracie równowagi dotyk, kinestezja, a nawet zmysł smaku (w ustach czuje żółć i wymiociny) zdają się rywalizować o jej uwagę, starając się pomóc jej przeżyć.

Trzydzieści siedem sekund wcześniej Aura była matką, która własnym ciałem ochroniła swoje córki, stając między nimi a nożem myśliwskim. Która zleciła zabójstwo, żeby odzyskać jedną z nich. Była wdową zdolną do wszystkiego, aby się dowiedzieć, kto zamordował jej męża.

Teraz jest zwierzęciem na łasce swoich instynktów.

Każdy z nich sprawia, że czuje nieunikniony kontakt z ziemią, ten ułamek sekundy przed uderzeniem, który zdaje się trwać całą wieczność.

I wtedy, jak gdyby sam czas poddał się w obliczu nieuchronności katastrofy, wszystko się zatrzymuje. Chwila zawieszona między obietnicą życia a groźbą końca.

Kiedy nadchodzi uderzenie, bardziej niż eksplozją jest ono crescendo dźwięków, które gromadzą się w powietrzu. Metaliczny huk struktury samolotu skręcającej się pod wpływem brutalnej siły przymusowego lądowania, lament opon wybuchających od bezlitosnego ciśnienia, krzyk stali zderzającej się z asfaltem. Zniszczenie a capella, każda nuta rozbrzmiewająca drżeniem śmierci.

Aura, wciąż z głową między kolanami, czuje, że jej ciało jest brutalnie potrząsane.

Pas bezpieczeństwa ciągnie ją, wrzyna się jej przez ubranie, odciska swój ślad na skórze – bolesne przypomnienie o kruchości. Dookoła rozpadają się ostatnie elementy samolotu; otwarte schowki wymiotują swoją zawartością w chaotycznej paradzie. W powietrzu latają resztki tego, co kiedyś było bezpiecznym schronieniem.

W samym środku tego chaosu zaskakująco trzeźwa myśl przeszywa umysł Aury.

„Wciąż żyję”.

Owa myśl staje się mantrą, cichą modlitwą, którą powtarza wraz z każdym szarpnięciem, wraz z każdym dachowaniem samolotu, podczas gdy ten stara się zatrzymać.

„Wciąż żyję”.

Przednie podwozie pęka na pół. Dziób bombardiera rozpada się, zostawiając za sobą czarniawą plamę i smugę iskier w powietrzu.

„Wciąż żyję”.

Przez osiemset tysięcznych sekundy inercja samolotu grozi podniesieniem go od tyłu i obróceniem wokół własnej osi, co oznaczałoby pewną śmierć pasażerów. Ale podwozie sterburty również pęka na pół, równoważąc siły.

„Wciąż żyję”.

Samolot, teraz już zdychająca bestia, kreśli łuk i opuszcza płytę lotniska z prawej strony.

„Wciąż żyję”.

Prawe skrzydło się przełamuje.

Jego pozostałości ryją ziemię, a czerwonawe grudy trafiają w okna, które jakimś cudem wytrzymują. Aura, w dalszym ciągu z głową między nogami, czuje, jak jej ciało jest wyrzucane do przodu wraz z każdym wstrząsem.

Brutalne wytracenie prędkości sprawia, że czas się rozciąga. Każda sekunda jest odczuwana jak minuty; każdy ułamek sekundy – jak krótkie życie pełne czystego i rozpaczliwego pragnienia, by dalej oddychać. Światła w kabinie migają, brzęczą i trzaskają w swojej elektrycznej agonii, zanim ulegną ciemności.

Samolot się zatrzymuje. Hałas znika, zostawiając pustkę, która huczy w uszach Aury, cisza będąca błogosławieństwem i omenem.

Powoli, ostrożnie podnosi głowę, pozwalając, by krew na powrót krążyła po jej obolałym ciele.

„Wciąż żyję”.

Otwiera oczy.

Rozpina pas, całe jej ciało drży z powodu adrenaliny i szoku. Gdy się podnosi, równowaga jest niepewna, podłoga wciąż zdaje się poruszać. Spogląda na stewardesę, której głowa opadła na klatkę piersiową. Jej włosy, wcześniej blond (słomiany, o dwa tony jaśniejszy od włosów Aury), teraz są prawie czarne, przesiąknięte krwią, która spływa jej z wolna po pochylonym czole, malując tragiczny obraz na białej koszuli uniformu.

Strach ustępuje miejsca adrenalinie ocalałego.

Aura z trudem wstaje. Podłoga tworzy kąt trzydziestu stopni względem ziemi.

Z wysiłkiem chwytając się foteli, dociera do stewardesy i drżącymi rękami podnosi jej głowę. Oczy kobiety są zamknięte, a jej oddech przypomina szept, tak delikatny jak wiatr, który wciska się przez szczeliny roztrzaskanego samolotu. Aura sprawdza puls na szyi. Bije, nieregularnie, ale bije – obietnica życia pośród chaosu.

– Pomocy! Pomocy!

Z kabiny nie ma odpowiedzi na jej kruchy, rozpaczliwy krzyk.

Aura rozpina kobiecie uprząż i jej ciało zwala się na nią. Obejmuje ją w samą porę. Pachnie cedrem i drzewem sandałowym, krwią i dymem.

Delikatnie ciągnie ciało w kierunku wyjścia, zatrzymując się na korytarzu w miejscu jeszcze nieskolonizowanym przez zniszczenie. Odwraca głowę stewardesy, upewniając się, że drogi oddechowe są drożne – technika, którą również widziała w filmach i którą teraz nieporadnie stosuje.

Rozglądając się dookoła, szuka czegoś, co mogłoby posłużyć za bandaż. Jej wzrok zatrzymuje się na kocu porzuconym między fotelami, który prawdopodobnie spadł w czasie początkowych turbulencji. Przemieszcza się szybko, żeby go wziąć, a następnie własnymi rękami rozdziera na kawałki. Tymi prowizorycznymi bandażami uciska najbardziej krwawiące rany na głowie stewardesy, usiłując powstrzymać krwotok, który plami wykładzinę na czerwono.

Kiedy Aura się tym zajmuje, czuje samotność otaczającej ich ciszy. Nie ma wołania o pomoc, nie ma dźwięku syreny; tylko wiatr, który szemrze przez poskręcane elementy samolotu.

– Wyjdziemy z tego – szepcze Aura, bardziej do samej siebie niż do nieprzytomnej kobiety.

Upewniwszy się, że stewardesie jest możliwie najwygodniej i jest w miarę bezpieczna, Aura się podnosi i rusza do kabiny.

Jest zamknięta.

Nikt nie odpowiada.

Zdezorientowana wraca do kobiety, która nieznacznie się porusza.

Dochodzi do siebie.

– Drzwi – mówi, kaszląc.

Aura patrzy przez rozbite okno na świt wiszący nad lotniskiem Los Poyatos. Zabarwione pierwszymi światłami brzasku niebo stanowi surrealistyczny kontrast dla tej rozpaczliwej scenerii.

Aura pociąga za dźwignię, która ku jej zaskoczeniu reaguje za pierwszym razem. Nawet po przymusowym lądowaniu i niezłych cięgach, jakie dostały, drzwi otwierają się z delikatnym pomrukiem.

„Ostatecznie za jakość się płaci”, myśli Aura.

3

Samochód

Drzwi mercedesa-maybacha zamykają się niemal bezgłośnie.

„Za jakość się płaci”, myśli ponownie Aura, odchylając głowę z westchnieniem.

Między zamknięciem jednych drzwi a otwarciem drugich upłynęło pół godziny.

Kiedy stanęła w drzwiach samolotu, ogarnęło ją zdziwienie graniczące z szokiem.

Nie było syren ani policji, ani karetek, ani pracowników obsługi biegnących z przerażeniem.

Ani krzyków, ani przyspieszających samochodów.

Ani muzyki Hansa Zimmera. Żadnych emocji, odczuć czy dźwięków, jakich człowiek się spodziewa po przymusowym lądowaniu.

Jedynie długa samotna asfaltowa płyta pośród kamienistego i pustynnego krajobrazu. Trzysta metrów ciemnobrązowego rozdarcia tworzyło w ziemi zakrzywioną bliznę, począwszy od miejsca, w którym maszyna zjechała z pasa, do miejsca, w którym zdołała się zatrzymać.

Aurze udało się przecisnąć połowę ciała przez otwór w drzwiach i rzuciła zdumione spojrzenie.

„O matko”.

Samolot zostawił ślad białych metalowych kawałków rozrzuconych po krajobrazie, tak samo jak Jaś i Małgosia swoje okruchy chleba. Zniknęła znaczna część prawego skrzydła.

Ziemia znajdowała się w odległości zaledwie dwóch metrów, tyle co nic dla kogoś w dobrej formie (a Aura jest w dobrej formie, i to jak dobrej, o czym się później przekonamy) i w skórzanych butach – wystarczy zeskoczyć. Tuż przed opuszczeniem samolotu przypomniała sobie o neseserze. Wróciła do środka, przeszła nad stewardesą (która wciąż oddychała) i zaczęła szukać między fotelami.

W przypadku lotu komercyjnego wyglądałoby to zupełnie inaczej. W prywatnym samolocie za siedemdziesiąt milionów euro trzeba odsunąć mniej śmieci i rzeczy osobistych. I jest też mniej miejsc, w które trzeba zajrzeć.

Neseser poleciał do tyłu i utknął w następnym rzędzie z sześciu, które tu były. Reszta przestrzeni, która teraz zamieniła się w kupę zniszczonego metalu, dzieliła się na małą strefę spotkań i sypialnię w głębi

(gdzie Aura odpowiednio powęszyła, bo jedna sprawa to strach o własną egzystencję, a druga, zupełnie inna, to odmawianie sobie podstawowych potrzeb),

a oprócz tego toaletę, kuchnię i kabinę pilotów.

To wszystko nachylone pod nienaturalnym i niebezpiecznym kątem, który nie zachęcał, by tu zostać.

Kiedy ponownie wyjrzała na zewnątrz, dostała cios zimnym powietrzem, które niosło ze sobą suchy i zakurzony zapach pustyni otaczającej lotnisko. Mocniej otuliła się płaszczem. Krew stewardesy zaczęła wysychać, tworząc na tkaninie lepką warstwę.

Głęboka cisza (która ważyła tyle, co huk uderzenia wciąż dudniący jej w uszach) czyniła wszystko wokół jeszcze bardziej nierealnym, o ile to w ogóle możliwe.

Aura spojrzała na ziemię, na zniszczone skrzydło samolotu, skąd właśnie wydobył się płomień.

Mały, wysoki na pół metra.

Nic szczególnego.

Ale.

Na moment znowu ogarnęła ją panika, przypominając jej, jak bardzo blisko była totalnej katastrofy. Ogień zdawał się gasnąć samoistnie, jak gdyby samolot, wyczerpany tragedią, odmawiał dalszego widowiska.

Wystarczyło, że z silników, sczerniałych i zwęglonych, nadal wydobywały się słupy dymu.

Aura nie wie zbyt dużo o silnikach lotniczych, ale wie, że jest możliwe, choć mało prawdopodobne, by zawiódł jeden z nich. Ludzki błąd, niewłaściwa konserwacja, oszczędność kosztów. Żadna z tych przyczyn nie wydawała się wiarygodna. Wręcz łatwiej było jej sobie wyobrazić gołębia lecącego na wysokości dziewięciu tysięcy metrów i wpadającego do silnika niż Constanz Dorr skąpiącą pieniędzy na taką maszynę jak ta.

„Supergołąb…”

Wątpliwe.

Że zawiodą dwa silniki jednocześnie?

Niemożliwe.

„Nie bez czyjejś pomocy”.

Na scenę wkroczył delikatny pomruk drugiego silnika, jakby prosił o pozwolenie, by przerwać przerażającą konkluzję, do której miała za chwilę dojść.

Aura przekręciła głowę w stronę źródła tego dźwięku i zobaczyła, że powoli zbliża się do niej mercedes-maybach GLS 600. Pojazd stanowił wyraźny kontrast dla zniszczonego samolotu.

Nieskazitelny, elegancki, z połyskiem odbijającym wschodzące słońce.

„Jak z reklamy”.

Samochód zatrzymał się naprzeciwko niej, nie opuszczając pasa.

Otworzyły się drzwi od strony kierowcy i pojawił się mężczyzna o poważnym wyrazie twarzy i w formalnym stroju. Wydzielał ostry zapach, jakby płynu po goleniu. Otworzył jej tylne drzwi. Bez słowa, niewzruszony, jedynie wskazując wnętrze pojazdu.

Aura mocno ścisnęła neseser i skoczyła na kamienistą ziemię.

Niepewnym krokiem ruszyła w stronę samochodu. Każdy ruch przypominał jej o tym, w jak delikatnej sytuacji się znajduje.

Kiedy dotarła do mężczyzny (ochrzczonego już jako Pan Poważny), wskazała gestem wrak samolotu.

– Stewardesa…

– Już jadą.

– Piloci…

– Już jadą.

Gdy wślizgnęła się na siedzenie z białej skóry, rzeczywistość otoczenia zmieniła się diametralnie: od zimnego i metalicznego chaosu rozbitego samolotu do cichego i kontrolowanego odosobnienia ultraluksusowego auta.

Nie mogła się powstrzymać i parsknęła śmiechem.

Śmiech, który wydobył się z jej gardła, był sponsorowany przez Mari Paz Celeiro.

„To jest wielka głupota, blondi”.

„Nie doszacowałaś, Emepe”.

– Zapaskudzę siedzenie – zwraca się do kierowcy mercedesa, kiedy ten wsiada.

Płaszcz Aury jest przesiąknięty krwią stewardesy, a tapicerka jest z bielutkiej skóry. Z tego typu skóry, na której odradzałaby nawet siadanie w dżinsach. Pan Poważny rzuca Aurze przelotne spojrzenie w lusterku wstecznym.

– Proszę się nie przejmować – odpowiada głosem pozbawionym ciepła. – Mam pewien produkt tam z tyłu.

„Pewien produkt tam z tyłu”.

Nie ma w tym groźby ani ironii, tylko zawodowy brak emocji. Aura podejrzewa, że nie pierwszy raz musi czyścić tego rodzaju ślady.

Wzdryga się.

Jej ciało, choć już z dala od bezpośredniego zagrożenia, w dalszym ciągu odczuwa wibracje doświadczonego właśnie strachu. Samochód rusza łagodnie, zamykając ich w bańce sztucznej ciszy i ledwie słyszalnego pomruku silnika niczym odległej obietnicy ruchu i ucieczki.

– Daleko do posiadłości?

– Osiem minut – odpowiada Pan Poważny.

Osiem minut.

Dla innych osób osiem minut może być maleńkim wycinkiem czasu.

Nie dla Aury Reyes.

Dla Aury Reyes osiem minut to wystarczająco dużo czasu, aby przypomnieć sobie, jak wyglądała jej pierwsza wizyta w Los Poyatos.

4

Przejazd

Poproś Aurę Reyes, żeby nazwała piekło, a przekonasz się, jak szybko to zrobi.

„Więzienie o zaostrzonym rygorze Matasnos”, powiedziałaby ci.

Wyobraź sobie kształt więzienia, z jego permanentnie oświetlonymi dachami odcinającymi się na tle czarnego, bezgwiezdnego nieba. Miejsce tak okrutne i przerażające, że zostało zamknięte pół wieku temu. Miejsce, gdzie każda niewygoda ma swoje siedzisko, a każdy smutny hałas ma swój pokój. Miejsce, które w porównaniu z nowoczesnymi więzieniami (humanitarnymi i demokratycznymi) jest komnatą horroru. I na którego ponowne otwarcie pozwoliły tylko głupota rządzących i przepełnienie zakładów karnych.

Wyobraź sobie najbardziej sadystyczną wersję zamku If, a zrozumiesz, co w dalszym ciągu wywołuje koszmary Aury Reyes.

Ma osiem minut, żeby przeanalizować swoje życie i swoje błędy, zanim stawi czoło Constanz Dorr.

Przesiedziała w tym więzieniu osiem miesięcy.

Za przestępstwo, którego nie popełniła.

Zdołała stamtąd uciec.

Jak?

W taki sam sposób, w jaki żyła Dawna Aura. Przywiązując sobie nitki do nadgarstków. Stając się marionetką ludzi władzy.

Mężczyzna o andaluzyjskim akcencie – powiedział, że nazywa się Mentor – chciał odzyskać pewien przedmiot, który mu skradziono. Złodziejką była jego dawna pracownica. Lekarka sądowa nazwiskiem Aguado.

Zdobycie nesesera było niską ceną za wolność.

Problem?

Nie wiedziała, gdzie są jej córki.

Kiedy Aura postanowiła zgłosić się do więzienia, zostawiła bliźniaczki pod opieką Mari Paz Celeiro. Była legionistka. Była alkoholiczka. Bezdomna, bezrobotna.

Nie była opiekunką, na jaką zasługiwały dziewczynki. Ale takiej właśnie potrzebowały.

Aura miała wiele powodów do zmartwień. Lecz bezpieczeństwo córek nie było jednym z nich. Ostatnie, co powiedziała jej Mari Paz, zanim Aura weszła do więzienia, to:

– Dopóki żyję, blondi, włos im z głowy nie spadnie, słyszysz? Ani jeden.

Problem ze składaniem obietnic, o czym miały się przekonać na własnej skórze, polega na tym, że trzeba ich dotrzymywać.

Sebastián Ponzano nie zapomniał obietnicy, jaką złożyła mu Aura, kiedy zrujnowała jego projekt fuzji z Banca Atlántica Laury Trueby. I on także złożył jej obietnicę:

– Cholerna suka. Zapłacisz mi za to. Wszystkie trzy mi za to zapłacicie.

Co się stanie, kiedy wola bezdomnej kobiety zderza się z wolą multimilionera i prezesa banku? Siła, której nic nie może zatrzymać, i obiekt, którego nic nie może poruszyć, cała ta gadka?

Ponzano wysłał morderców za Aurą i dziewczynkami. Aura zdołała się pozbyć tych, którzy stanęli na jej drodze. Mari Paz uciekła z dziewczynkami i przez wiele dni udawało jej się uniknąć zabójców, aż wyczerpała swój limit szczęścia i wylądowała na dnie wąwozu, pokonana i złamana.

Okazało się, że w pościgu za Alex, Cris i legionistką interes miał ktoś jeszcze. Irma Dorr chciała za wszelką cenę odzyskać maszynopis, którego Mentor zażądał od Aury w charakterze ceny za jej wolność. Irma Dorr posłała więc własnego zabójcę, który pozbył się tych wysłanych przez Ponzana.

Mężczyzna o imieniu Bruno, syn Irmy Dorr (i wnuk Constanz), porwał Cris i przywiózł ją do Los Poyatos, tej samej posiadłości, do której zmierza teraz Aura. Latyfundium na północy Andaluzji, ogród na środku pustyni, który zakwitł za sprawą milionów.

Ceną za odzyskanie córki było to, co Aura trzymała na kolanach w eleganckim skórzanym neseserze.

Aura przesuwa dłonią po jego powierzchni, myśląc o zawartości. Nieautoryzowana biografia rodziny Dorrów, za którą jej autor zapłacił życiem. Na tych stronach, ocenzurowanych i niekompletnych, splamionych – dosłownie – krwią, znajdowała się najnowsza historia Hiszpanii, skrajnie różniąca się od tej, którą Aura znała.

Opisano tu, jak sekretna, piekielnie zamożna i wpływowa grupa kobiet i mężczyzn rządziła w cieniu, bez żadnego sprzeciwu ani kontroli.

Krąg.

Nazwa nudna, bez wyobraźni. Płaska.

Celowo.

Nikt o nich nie słyszał, nie licząc banialuk opowiadanych w gronie pijanych doradców i podstarzałych dziennikarzy w tupecikach. Szeptanych, nigdy niewymawianych na głos. Nigdy niezapisanych.

„Do teraz”.

Nazwiska zamieszczone na końcu maszynopisu, wszystkie bez wyjątku, należały do ludzi z elity. Laura Trueba, Ponzano, Ramón Ortiz. Oczywiście sama Irma Dorr, której dziadek był założycielem Kręgu.

Aura musiała walczyć zębami i pazurami, żeby odzyskać ten maszynopis, by zdobyć swoją wolność. Odebrała go doktorce Aguado razem z fortuną w diamentach. Kiedy wreszcie miała go w swoim posiadaniu i ponownie spotkała się z Mari Paz, okrutna prawda utorowała sobie drogę.

Irma Dorr miała jej córkę.

W kolejnych miesiącach Aura się zastanawiała, czy to był przełomowy moment w jej życiu. Moment, w którym naprawdę powiedziała: „Dość już tego”.

Nie moment, w którym ugodzono ją nożem w jej własnym domu ani kiedy postanowiła obrać najtrudniejszą drogę, żeby oczyścić swoje nazwisko.

Tylko moment, w którym zobaczyła Mari Paz czekającą na odpowiedź.

I ona jej ją podała.

Moment, w którym wiedziała, że nawet gdyby sam Lucyfer narysował linię na piasku, Mari Paz byłaby przy niej, bez względu na to, którą stronę Aura by wybrała.

– Zrobię to, o co mnie poprosisz – powiedziała wreszcie Mari Paz. – I zrobię to komu będzie trzeba.

Zamilkła na chwilę.

– Ale musisz powiedzieć to na głos.

Aura trzęsła się w środku, ale dobrze to ukrywała. Egoistycznie pragnęła, by zaoszczędziła jej tej gorzkiej pigułki, ale rozumiała, że słusznie ją o to prosi.

W jej postawie była godność. Opanowanie, podniesiona głowa, zdecydowane spojrzenie. Taka sama godność jak w jej krótkiej i zwięzłej odpowiedzi.

– Zabij ich wszystkich.

I tak zrobiła.

Tak zrobiły.

Weszły na teren Los Poyatos i uratowały Cris.

Mari Paz zostawiła po drodze stos trupów.

Tymczasem wszystko mogło się zakończyć kompletną porażką, gdyby nie szereg różnych okoliczności. Na kamiennych schodach prowadzących do głównej willi w Los Poyatos spotkały się skrajnie odmienne osoby:

a) dziewczynka, która w swoim krótkim życiu zaznała bezwarunkowej miłości, ale dowiedziała się także, czym są śmierć, pościg i strach,

b) kobieta bez skrupułów, która trzymała ją niczym tarczę, celując do niej z broni,

c) kolejne trzy kobiety, które obserwowały ją osłupiałe i nieuzbrojone, oraz

d) Bruno.

Bruno, który odkrył (zbyt późno), że Irma Dorr okłamywała go przez całe życie. I odwdzięczył się za te kłamstwa kulką w głowę.

I to byłby koniec historii Aury. Odzyskała córki, miała fortunę w diamentach i obietnicę Mentora wyczyszczenia jej kartoteki w zamian za neseser.

The End, zaciemnienie. Triumfalna muzyka. Napisy końcowe.

Tyle że nie.

Tyle że w tym przypadku do gry weszło coś jeszcze. Może jej sumienie. Może zobowiązanie wobec Mentora albo pragnienie bycia wolną. Może potrzeba, żeby nie czuć się jak marionetka.

Musiały kontaktować się z Mentorem, żeby oczyścić nazwisko Aury (a tak naprawdę nazwiska wszystkich trzech, bo nagromadziło im się kilka zarzutów). Mentor obiecał im nietykalność w zamian za neseser (którego zawartość teraz już znamy, ale wtedy jeszcze nie).

A Aurę już wcześniej oszukano. Tym razem zamierzała grać według własnych zasad. Co stworzyło dwa problemy.

Musiała otworzyć neseser, lecz jego zamek zawierał kilka pułapek, które aktywowałyby geolokalizację (źle) albo zniszczyłyby zawartość (gorzej).

I musiała zadzwonić do Mentora tak, żeby on ich nie zlokalizował, kiedy włączą telefon (jeszcze gorzej).

W kryjówce, którą tych pięć kobiet stworzyło sobie w odległej szkockiej wiosce, Sere walczyła z neseserem i jego niemożliwym do otwarcia zamkiem. Nie mogła użyć nowoczesnej technologii, więc Mari Paz jeździła po bibliotekach i urzędach miasta, kupując za grosze stare, zdezelowane komputery, i uszczęśliwiając wielu bibliotekarzy, opuszczonych przez swoich burmistrzów.

Rozwiązanie problemu z neseserem zajęło jej sześć miesięcy.

Rozwiązanie problemu z telefonem – sześć godzin.

– To bardzo podobne technologie – powiedziała zdumiona. – Niemal jakby stworzone przez tych samych ludzi.

– Szpiedzy?

– Nie – odpowiedziała Sere. – To coś innego. Jakiś inny gatunek zwierzęcia. Coś, czego jeszcze nigdy nie widziałam.

Aura zastanawia się chwilę nad tymi słowami (i własną głupotą). Nad tym, jak niewielkie znaczenie przypisywała im swego czasu i jak to, co mogło być po prostu końcem jej historii (a przynajmniej fragmentów godnych jakiejś powieści), zamieniło się w rozwidlenie dróg, takie jak to, do którego w tej chwili zbliża się mercedes, kierując się do Los Poyatos.

„Stałam się miękka. Albo nieuważna”, myśli.

„Albo obie te rzeczy naraz”.

Osiem miesięcy, które spędziła w więzieniu, sprawiły, że stwardniała jej dusza. Ale ciągnie wilka do lasu, a Aura miała skłonność do optymizmu i miłości. Jej dwie największe słabości. Miesiące spędzone w Szkocji zniweczyły pracę z więzienia. Był to etap szczęśliwości, jakiej wcześniej nie zaznała. A przynajmniej od śmierci Jaumego, a może nawet od zawsze.

Stworzyła nową rodzinę, najlepszą z możliwych.

Mari Paz.

To, co zaszło między nimi. Niewypowiedziane jeszcze słowa. Mieszanka uczuć.

Potrząsa głową. Nie może teraz o tym myśleć.

Może (i musi) myśleć tylko o tym, jak nie zwróciła wystarczającej uwagi na słowa Sere.

O tym, jak uległa złudzeniu kontroli.

Wsiadły do furgonetki, oddaliły się o kilka kilometrów i włączyły telefon, który dostały od Mentora.

Aura dobiła targu.

Zawartość nesesera w zamian za wymazanie kilku kartotek. Jej i jej przyjaciółek. W ostatniej chwili uwzględniła także pewną grupę legionistów-wyrzutków, których wciąż była dłużniczką.

Zamierzała spłacić ten dług, i to z odsetkami.

Rozłączyła się z uśmiechem od ucha do ucha.

Akurat w chwili, gdy Aura schowała telefon do kieszeni i otworzyła drzwi furgonetki, telefon zadzwonił ponownie.

Aura, z połową ciała w środku i brzęczącą kieszenią płaszcza, spojrzała na Mari Paz, która odpowiedziała jej zaintrygowanym spojrzeniem.

– Nie odbieraj – powiedziała Sere z tylnego siedzenia.

Oczy miała jeszcze bardziej wyłupiaste i przestraszone niż zwykle.

– Dlaczego?

– Bo pomyślisz, że to ten typ, z którym właśnie rozmawiałaś, i odbierzesz, mówiąc coś w stylu „O czym pan zapomniał”, a okaże się, że to dzwoni ktoś, z kim nie chcesz rozmawiać.

Aura odnosiła wrażenie, że Sere wie znacznie więcej, niż jej mówi. Znacznie, znacznie więcej. Ale teraz nie mogła poruszyć tego tematu. Bo telefon wciąż dzwonił.

Na ekranie wyświetlił się napis „Numer nieznany”.

Kiedy odebrała, usłyszała kobiecy głos. Słodki jak cukierek.

– Wiesz, kim jestem?

Aura wiedziała. Nie miała pojęcia, jak to możliwe (chociaż na tym etapie próbowała nie dać się zaskoczyć), ale głos, który usłyszała, był bardzo podobny do głosu kobiety, której śmierć widziała na własne oczy. Oczywiście ten głos był starszy. Bardziej upiorny.

– Constanz Dorr – powiedziała Aura.

Mari Paz zmrużyła oczy, rozprostowała i zacisnęła palce. Jej dłonie przypominały ptaki w klatce. Sere pokręciła głową z zaniepokojoną miną pod tytułem: „A nie mówiłam?”.

– Nie wiem, czy bardziej zaskakuje mnie to, że udało się pani przechytrzyć śmierć, czy to, że tak szybko zdołała się pani z nami skontaktować – dodała.

– Moja droga, jeśli zechcę, nie ma niczego, czego nie mogłabym dokonać.

– Tak mi powiedziano. Zbudować imperium, stać się… jak to było? „Potworem, który w cieniu tka swoją pajęczą sieć”.

Constanz się roześmiała. Brzmiała naturalnie. Potężna i krucha jednocześnie.

– Ach, tak. Książka. Niebawem przejdziemy do interesów, moja droga. Na razie się poznajemy.

– Nie tak wyobrażałam sobie pani głos.

– A jak? Jak głos czarownicy z bajki?

– Nie, też nie. Sama nie wiem. Myślałam, że brzmi pani… inaczej.

– Proszę, mów mi na ty, moja droga. Gderliwa i zmęczona, jak staruszka z domu opieki?

– Martwa – wyjaśniła Aura.

– Rozumiem. Przez całe życie zawodzę oczekiwania w tej kwestii, moja droga. Prawda jest taka, że czuję się wspaniale. Powiedziałabym wręcz, że lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. To jest pierwszy powód, dla którego dzwonię.

– Powiedzieć mi, że dobrze się pani czuje?

– Gdyby nie ty, moja droga, wciąż leżałabym przywiązana do łóżka. Odurzona i uwięziona przez własną niewdzięczną córkę.

„I gdyby nie ja, twoja córka nadal by żyła”, pomyślała Aura. „I gdyby nie ja, neseser byłby teraz w twoich rękach. I wiem o twoim małym sekretnym klubie. W razie gdyby zabrakło ci powodów, by znaleźć naszą piątkę i nas zabić”.

– Nie podziękowałam ci – dodała Constanz.

– Nie musi pani tego robić.

– Potraktuj to więc jako niepotrzebny prezent.

Telefon Aury zawibrował dwukrotnie. Właśnie dostała wiadomość. Odsunęła aparat od twarzy i otworzyła aplikację. To było wideo. Kliknęła. Szybko tego pożałowała.

Na nagraniu była osoba, którą rozpoznała. Granatowa marynarka zapięta, węzeł krawata zaciśnięty jak pięść chciwca. Białe włosy zaczesane do tyłu tworzą ślimaczki na karku. Włosy bogacza. Rozpoznała scenerię. Jaguar XF, z którego tak bardzo był dumny. Chełpił się, że sam go prowadzi, gdy tylko ma okazję. Rozpoznała oczy Ponzana patrzącego w kamerę telefonu z czystym przerażeniem. Przy skroni było widać pistolet.

Aura nie odwróciła wzroku, kiedy nastąpił strzał. Kiedy biała tapicerka jaguara zmieniła kolor, a krew i mózg człowieka, który wydał wyrok śmierci na nią i jej córki, ochlapały szybę po stronie kierowcy.

Aura wysiadła z samochodu, żeby dziewczynki nie widziały jej reakcji. Żołądek miała ściśnięty ze strachu i niepokoju. I było coś jeszcze. Odeszła sześć, siedem kroków, walcząc z tym wrażeniem. Równie naturalnym, jak niepożądanym. „Rzeczy naturalne są obrzydliwe”. Ulga.

Zgięła się wpół i płakała przez kilka sekund, żeby obmyć się od środka. Podniosła telefon do ucha i usiłowała mówić, ale słowa nie wychodziły z jej ust. Potrzebowała chwili, żeby się pozbierać. Kiedy się odezwała, jej głos brzmiał jak łamiące się suche spaghetti.

– Dlaczego?

– Bo nigdy nie lubiłam zaczynać interesów z długiem. Moje życie za twoje.

– Skąd myśl, że będziemy robić interesy?

– Masz coś, co chcę.

Aura zacisnęła usta przez nieprzekupną sekundę. „Jesteś bogaty tylko wtedy, kiedy pieniądze, których odmawiasz, smakują lepiej niż te, które przyjmujesz”, powiedziała jej kiedyś matka. A w tej chwili Aura czuła się milionerką, w sensie dosłownym i metaforycznym. Ale jej następne zdanie nie miało nic wspólnego ze smakiem, tylko ze strachem. „Nie robi się interesów z diabłem”.

– Nie ma pani nic, co bym chciała.

– Mylisz się, moja droga.

Po drugiej stronie linii dało się słyszeć delikatny, uprzejmy kaszel. Rodzaj kaszlu, który dociera stłumiony przez chusteczkę z wyhaftowanymi inicjałami.

– I nie chciałabym, żebyś ubiła interes z drugą stroną.

– Oferta drugiej strony to odzyskanie mojego życia i wolności – powiedziała Aura. – A teraz, dzięki pani, nie będę już musiała oglądać się przez ramię.

– Ja mogę zaoferować pani to samo.

– Skoro warunki są takie same, jestem zmuszona przyjąć pierwszą ofertę, pani Dorr.

Constanz roześmiała się z wytworną grzecznością.

– Pozwól mi zatem podbić ofertę. Moja historia za twoją.

Zrobiła teatralną pauzę.

– Przekaż mi neseser, a ja opowiem ci prawdę o śmierci twojego męża.

Aura się wzdrygnęła, jakby coś miało ją zaraz przygnieść. W jakimś miejscu, bardzo daleko (i nieznośnie blisko) element układanki wpadł na swoje miejsce. Przedostatnia część gigantycznego domina, które zaczęło się przewracać wiele lat temu.

Głos kierowcy wyrywa ją ze wspomnienia.

– Jesteśmy na miejscu.

Aura podnosi głowę i patrzy przez przyciemnioną szybę. Willa Dorrów zarysowuje się kilkaset metrów dalej. Samochód zatrzymał się tuż przy niskim budynku o rustykalnym wyglądzie. Ściany bielone wapnem. Zielone drzwi z blachy falistej.

Uchylone.

Ona czeka, wahając się, z ręką na klamce.

Nie to sobie wyobrażała. Ani nie na to się przygotowała.

– Pani nie lubi czekać – ponagla ją kierowca, patrząc w lusterko wsteczne.

Aura wzdycha i otwiera drzwi.

Ostatnia część domina zaczyna się przewracać.

5

Stajnia

Przede wszystkim pachnie seksem i śmiercią.

Oba zapachy nakładają się na woń siana i starej skóry. Na woń końskiego gówna i skrzypiącego metalu.

Wchodząc, Aura marszczy nos, tylko na chwilę, instynktownie. Potem oddycha – rozsądnie. Im szybciej wypełni nozdrza, tym szybciej przywyknie.

Na korytarzu leży mnóstwo słomy.

Prawie wszystkie boksy są puste. W tych nielicznych zajętych zwierzęta parskają nerwowo, jakby wyczuwały napięcie unoszące się w powietrzu. Ich grzywy lśnią w słabym świetle, a kopyta niespokojnie uderzają o ziemię. Oczy koni, w których odbija się mieszanka strachu i czujności, podążają za Aurą.

Ostrzegając ją.

W głębi, pod światło, jest otwarta przestrzeń, skąd dobiega prymitywna kakofonia.

Paznokieć, skóra i płuca. Kopyta, bicz i krzyki.

Cienie poruszających się jak w amoku postaci tworzą akwafortę w stylu Goi, kreśląc scenę, która wygląda jak wyrywana z zapomnianej przeszłości.

Aura zbliża się do tego widowiska, przedzierając się przez powietrze niemal w stanie stałym. Teraz pozostałe zapachy zniknęły. Nawet zapach śmierci.

W powietrzu unosi się tylko seks, barwi je na radioaktywny, toksyczny pomarańcz. Trzeba odsuwać je rękami niczym zasłonę, żeby móc iść dalej.

W głębi jest siedmiu mężczyzn.

Jeden trzyma klacz za wędzidło, próbując ją uspokoić. Pozostałych sześciu stoi wokół złotego konia, najpiękniejszego, jakiego Aura widziała w swoim życiu. Ogier staje dęba i wierzga, niespokojny i agresywny.

Aura nie zwraca na nich uwagi.

Widzi tylko Constanz Dorr.

Przeszywa ją dreszcz.

Kroniki towarzyskie z czasów jej młodości podziwiały jej włosy w kolorze popielatego blondu i ostre brwi, ale Aura zauważa przede wszystkim jej strukturę kostną. Ładnie zarysowany podbródek, wydatne kości policzkowe, do tego proste i szerokie usta.

Koń nadal wierzga, wygląda na to, że mężczyźni nie są w stanie go ujarzmić. Pięćset kilogramów mięśni i kości szamocze się, próbując się uwolnić. Otwarta przestrzeń w stajni, która ma pewnie ze czterdzieści metrów kwadratowych, wydaje się malutka i pozbawiona ochrony w obliczu tak ogromnego zwierzęcia. Jego kopyta kopią, grzebią, próbują się wydostać. Miażdżą ziemię kilka centymetrów od miejsca tuż przy ścianie, gdzie czeka pani domu.

Niewzruszona.

Ma postawę tancerki klasycznej. Ubrana jest w spodnie w kolorze kremowym i zieloną, dopasowaną kurtkę.

Nieustraszona.

– Podejdź, moja droga – woła ją Constanz. Mówi tak, jakby była przekonana, że otrzyma wszystko, czego pragnie.

– Wie pani, co się stało z sa…? – Aura wyrzuca z siebie nerwy i strach związane z tym, co się wydarzyło. Niespełna godzinę temu była w samolocie, który musiał awaryjnie wylądować, najprawdopodobniej z powodu sabotażu.

Utrata odrzutowca za siedemdziesiąt milionów euro nie wydaje się tematem rozmowy, który należy poruszyć w pierwszej kolejności.

– Ćśśś – karci ją kobieta, dokładając się do jej narastającego poczucia nierzeczywistości. – Jesteś tu, prawda? Jeszcze będzie czas, żeby porozmawiać o samolocie. Nie pozbawiaj mnie widowiska.

Uśmiecha się.

Aura zawsze myślała o starości jak o niespodziewanym napastniku. Jednego dnia przeglądasz się w lustrze i odkrywasz, że jesteś stara. Nagle. W sposób nieunikniony, tak jak ktoś, kto w mieszkaniu otwiera drzwi i widzi świadka Jehowy z palcem przyklejonym do dzwonka.

Constanz Dorr uniknęła większości ataków.

Jest szczupła i żylasta. Na jej twarzy nie ma śladu operacji plastycznych, pozostaje empiryczna pewność, że w jej wieku nie da się tak wyglądać bez pomocy skalpela. Przypomina Aurze Katharine Hepburn w filmie Nad złotym stawem.

Jej skóra – niemal przezroczysta – promienieje, nawet w pogrążonej w półmroku stajni. Nieco opadnięte policzki i żylaki na rękach to jedyne miejsca, gdzie czas zdaje się wymierzać jej sprawiedliwość.

– Osiemdziesiąt pięć lat, moja droga – mówi Constanz głosem przypalonego karmelu, uśmiechając się wobec ewidentnej lustracji gościni. – Filiżankę herbaty?

Wskazuje jej wysoki, okrągły stolik z lakierowanego drewna. Na nim na srebrnej tacy stoi serwis do herbaty.

Aura nie wie, co zdumiewa ją bardziej. Czy bezbłędna precyzja, by mieć wodę gotową na jej przybycie, czy absurdalność luksusowego serwisu w rogu stajni.

– Gdybym była w pani wieku, też bym się chełpiła.

Constanz kręci głową, rozbawiona, przygotowując herbatę.

– Głupstwa. Kobieta musi mówić o swoim wieku bez obaw. Mężczyźni się spodziewają, że odejmiesz sobie lat, zauważyłaś to? Zakładają, że powszednie kłamstwo jest dla nas czymś naturalnym.

Wkłada torebki do filiżanek i wrzuca do każdej po dwie kostki cukru, nie pytając Aury, czy słodzi. Następnie delikatnie nalewa wodę, nie roniąc ani kropli.

– To paternalistyczne i prostackie ustępstwo. Jedno z wielu, na jakie często idziemy – ciągnie, odstawiając czajniczek na tacę. – Tak jak dziewczynki, za które nas uważają.

Podaje Aurze filiżankę.

Aura poznała w swoim życiu wielu potężnych mężczyzn. Dobrze wie, na czym polega walka o władzę. Nieskończona kombinatoryka elementów, w których ci, co autentycznie czegoś pragną, przedstawiają się sami. Szalenie drogie perfumy, scenerie zaprojektowane co do milimetra, żeby dostać się do twoich oczu i doprowadzić do ślepoty.

Pokaz Constanz sprawia, że wszyscy przy niej bledną.

Ponzano podarował kiedyś Aurze słownik RAE z wieloma podkreślonymi słowami. Jednym z nich była

Charyzma: wyjątkowa umiejętność niektórych osób do przyciągania lub fascynowania innych.

Obok zanotował ołówkiem: „Nie można jej kupić ani udawać”.

Kiedy Aura bierze filiżankę z rąk Constanz Dorr, musi sobie przypomnieć – nie bez wysiłku – że ta przepiękna kobieta, którą otacza aura gwiazdy filmowej, jest pozbawioną skrupułów morderczynią.

„Która kazała zabić tego, kto wskazał mi definicję charyzmy, tak przy okazji”.

– Ja nadal będę mówić, że mam czterdzieści kilka, jeśli nie ma pani nic przeciwko.

Constanz śmieje się z pobłażliwym wyrafinowaniem.

– Jak będziesz w moim wieku, moja droga, to zrozumiesz.

– Skoro pani tak twierdzi.

– Nie zdołam cię przekonać, żebyś zwracała się do mnie na ty, prawda?

– Przekonam panią, byśmy kontynuowały rozmowę w innym miejscu? – odpowiada pytaniem, wskazując na neseser, który postawiła na ziemi obok siebie.

Constanz nie podąża w kierunku wskazywanym przez Aurę. Przechyla nieco głowę i upija malutki łyk herbaty, po czym sama coś wskazuje wzrokiem.

– Nic w tej historii nie jest pozbawione znaczenia, moja droga. Nic.

Aura się odwraca (kolejna już przegrana demonstracja siły, odkąd tu przyjechała) w samą porę, by zobaczyć, że mężczyźni mają coraz więcej problemów z utrzymaniem konia. Penis zwierzęcia jest w pełnym wzwodzie, jego oczy pląsają, nozdrza przypominają wentylator.

Nadszedł moment na przeanalizowanie sceny.

Po jednej stronie stajni – klacz.

Młoda, w rui. Umaszczenie kare albo ciemnobrązowe, Aura nie potrafi dostrzec przy tak słabym świetle. Widać natomiast genitalia kobyłki, która podnosi ogon i pokazuje je ogierowi. Genitalia otwierają się i zamykają niczym wygłodniałe usta.

– To się nazywa błyskanie – mówi łagodnie Constanz. – Robią tak, kiedy są gotowe.

Ogier reaguje niemal natychmiast, szamocząc się jeszcze gwałtowniej. Jeden z mężczyzn zostaje popchnięty zadem i upada na ziemię. Pozostali muszą się mocno starać, żeby zrekompensować jego nieobecność do czasu, aż się podniesie.

– Teraz – nakazuje Constanz.

Jej głos jest ledwo słyszalny w tym hałasie, ale prowadzi do szeregu działań. Druga grupa sześciu mężczyzn wchodzi do stajni bocznymi drzwiami. Niosą manekin w kształcie konia na metalowych kółkach i ustawiają go między ogierem a klaczą.

– Ta przynęta to duch, moja droga. Zaraz zobaczysz jego zastosowanie.

Aura domyśla się zastosowania, ale jest nazbyt zafascynowana, żeby się odezwać.

Mężczyźni z drugiej grupy dołączają do tych z pierwszej, aby powstrzymać konia. Są tam potrzebni. Błyskanie kobyłki i coraz bardziej intensywny zapach doprowadziły zwierzę do paroksyzmu.

Jeden z mężczyzn odchodzi od pozostałych, szpera pod manekinem, wyciąga szmatę i nasącza ją zawartością fiolki, którą miał w kieszeni.

– Po co to?

– Trzeba oczyścić członek z bakterii. Mogłyby zanieczyścić nasienie – wyjaśnia Constanz, popijając herbatę.

Aura myśli, że trzeba być kompletnie szalonym, by pchać się między nogi zwierzęcia, i w tym momencie zauważa twarz mężczyzny.

Anielska twarz. Uśmiech zdolny uwieść kamień. Bardzo jasna skóra, jakby nie odbijała się w lustrach. Włosy w kolorze popielatego blondu, charakterystyczne.

Jak włosy jego matki.

Jak włosy jego babki.

Bruno.

6

Krycie

Aura, która już wcześniej odczuwała strach, uświadamia sobie, że oszalały ogier nie jest najgroźniejszym zwierzęciem w tym pomieszczeniu. Ów zaszczyt należy do wysokiego umięśnionego mężczyzny, który wchodzi pod konia tak jak ktoś, kto zagląda pod maskę samochodu. Z taką samą zimną obojętnością, z jaką strzelił w głowę własnej matce.

„Teraz scenografia jest już kompletna”.

Nie musi się odwracać, by wiedzieć, że Constanz odnotowuje najdrobniejszy szczegół jej reakcji.

Bruno kończy czyścić członek ogiera i wycofuje się, zostawiając wolne miejsce, aby inny mężczyzna podszedł z metalowym urządzeniem. Aura nie może jednak oderwać oczu od Bruna, czując mieszankę gniewu i strachu, który grozi jej paraliżem.

To ten potwór, który porwał jej córkę.

– Znacie się, prawda, moja droga? – pyta Constanz tonem, który nie skrywa rozbawienia.

Aura przełyka ślinę, usiłując wziąć się w garść. Ma gdzieś, że zdecydowanie przegrywa ten mecz. Nie zrobi jej tej przyjemności i się nie załamie.

– Nie zostaliśmy sobie oficjalnie przedstawieni – odpowiada, choć jej głos zdradza lekkie wahanie. – Z tego, co czytałam, sama go pani wytrenowała.

– Aż za dobrze, owszem.

Aura nie odpowiada.

– Bruno jest bardzo skuteczny w tym, co robi – ciągnie Constanz, upajając się wyraźnym dyskomfortem swojej gościni. – Szkoda, że nie możesz tego docenić z takim samym spokojem jak ja.

– Mogłam przetestować jego skuteczność, bardzo dziękuję.

– Miał drobne potknięcie, pozwalając ci zdobyć diamenty. Ale na ogół nie popełnia błędów.

– Nie poprosi mnie pani, żebym je oddała, prawda?

Constanz porusza ręką, jakby przeganiała muchę.

– Te fidrygałki? Nie warto. Muszę przyznać, że nie znoszę płacić za coś dwa razy. Ale w naszej relacji jest tyle czynników, że przymknę na to oko, moja droga.

Aura zaciska usta, obserwując, jak mężczyźni umieszczają urządzenie wokół członka ogiera, łącząc go z czymś w rodzaju rurki. Zwierzę rży i się szamocze, ale nacisk pracowników utrzymuje go pod niepewną kontrolą. Proces, choć kliniczny i dokładny, ma w sobie coś z brutalności, sprawiając, że Aurę skręca w żołądku.

– To część naturalnego cyklu – mówi Constanz. – Nie wszystko, co wydaje się okrutne, jest takie w rzeczywistości. Wszystko ma swój powód, nawet cierpienie.

Aura odwraca się do niej, jej oczy płoną pytaniami bez odpowiedzi. Niezłomny spokój staruszki jest zdumiewający.

– Dlaczego mnie tu pani sprowadziła?

– Ponieważ musisz zrozumieć, moja droga – odpowiada Constanz, upiwszy łyk herbaty. – I ponieważ muszę cię sprawdzić.

Aura przypuszcza atak neutralnym głosem, jedynie z delikatną nutką sarkazmu na końcu zdania. Ma świadomość, że jej życie jest całkowicie w rękach staruszki. Ma dość strachu, który odczuwa, odkąd wsiadła na pokład bombardiera, strachu zamienionego w przerażenie, kiedy maszyna o mało się nie rozbiła.

I ponieważ wstała lewą nogą, co poradzić.

– Pani córka już się tym zajęła – pluje.

Pauza.

Efekt jest prawie niezauważalny.

Lekkie drżenie dłoni na wspomnienie jej córki.

Delikatny brzęk porcelany, niesłyszalny w hałasie krzyków i dyszenia.

Przebłysk wściekłości.

Aura odczuwa mały triumf, widząc furię w oczach Constanz. To szpara w pancerzu, pierwszy ludzki odruch na niewzruszonej fasadzie staruszki. Jednak napięcie w powietrzu staje się jeszcze bardziej namacalne.

– Bardzo mi ją przypominasz, wiesz? W dzisiejszych czasach przyjęło się mieć przede wszystkim poczucie własnej wartości, a nie powody.

– Może mnie pani zabić, jeśli chce – mówi Aura bardzo poważnym tonem. – Ale niech mnie pani nie wnerwia.

Constanz lekko otwiera usta, zdumiona. Potem wybucha szczerym śmiechem, który w niczym nie przypomina wyrafinowania sprzed kilku chwil.

Ten jest znacznie surowszy.

Niczym srebrny szpikulec do lodu wbijający się w szron.

– Teraz już zupełnie mi ją przypominasz, Auro. Jesteś zawziętą kobietą. Zdolną z mebli zrobić drzewo. Pełną wiary.

Odstawia filiżankę na stolik. Na krawędzi porcelany jest cienki ślad szminki.

– Ale wiara nic nie pomoże, jeżeli opiera się na ignorancji – dodaje Constanz, po czym wykonuje gest w stronę swojego wnuka.

Bruno wyszczekuje precyzyjne polecenia. Klacz w rui zostaje wyprowadzona ze stajni, manekin zostaje.

Drzwi się zamykają.

Mężczyźni otaczający ogiera puszczają go nagle i się odsuwają, przywierając do ścian w poszukiwaniu schronienia.

Ogier, niespodziewanie uwolniony, szaleje z niekontrolowaną furią, jego mięśnie się napinają i falują pod złotą skórą. Pełne dzikiego blasku oczy desperacko szukają klaczy, która została mu zabrana, są niczym czarne kule przepełnione wściekłością i dezorientacją. Czuje zdradę, nieobecność. Reaguje z szaleńczą energią, burza w pudełku.

Staje dęba, wierzga, chodzi dookoła.

Piękne słowa. Jeśli jesteś w pudełku, już nie wydają się takie piękne.

Jeden z mężczyzn (niski i przysadzisty, w średnim wieku) ucieka zbyt wolno i koń trafia go kopytem w głowę. Dźwięk pękającej czaszki rozlega się w stajni, makabryczne echo, które miesza się z krzykiem bólu poszkodowanego, wrzaskiem, który przeszywa powietrze i sprawia, że pozostali mężczyźni cofają się instynktownie, a ich twarze bledną z przerażenia. Krew tryska z rany i leje się na ziemię, spływa po słomie, tworząc błoto w połączeniu z odchodami i moczem.

Inny mężczyzna, próbując ominąć zwierzę, zostaje kopnięty w brzuch z taką siłą, że zgina się niczym kartka w kopercie, a powietrze ucieka z jego płuc wraz ze zduszonym jękiem. Pada na kolana, ręce naciskają na brzuch, twarz wykrzywia ból. Stajnia zamienia się w scenerię chaosu i paniki, mężczyźni są osaczeni nieujarzmioną furią ogiera.

Koń, uwięziony w swojej udręce, obraca się wokół własnej osi, wzbijając tumany kurzu i słomy, które wirują w stęchłym powietrzu.

Dyszy.

Dyszy.

Ogier, teraz bez żadnych barier, skupia swoją uwagę na manekinie, ostatnim połączeniu z niezaspokojonym pożądaniem. Z rżeniem, które rozbrzmiewa niczym grzmot, rzuca się w jego stronę, kopyta uderzają o ziemię z taką siłą, że aż drżą ściany stajni. Pokrywa przynętę z rozszalałą furią, jego ruchy są dzikie, prymitywne, każde pchnięcie jest wybuchem przetrzymywanej zbyt długo energii.

Podgryza grzbiet przynęty, sztuczną grzywę, walczy o utrzymanie równowagi.

Członek konia, w pełnym wzwodzie, wchodzi do urządzenia umieszczonego na odpowiedniej wysokości. Mięśnie zwierzęcia napinają się w rytmicznych spazmach. Jego rżenie odbija się echem od ścian z drewna i metalu.

Aura czuje, jak ziemia drży pod jej stopami. Odczuwa mieszankę obrzydzenia i fascynacji, ale nie jest w stanie odwrócić wzroku. Scena jest groteskowa, niczym parodia natury. Koń, zdominowany przez instynkt, pcha mocniej, jego zad faluje wraz z każdym dźgnięciem. Metalowe urządzenie chwyta każdy ruch, każdy spazm.

Zdaje się, że czas stoi w miejscu, kiedy ogier szczytuje. Jego mięśnie napinają się jeszcze mocniej, otwiera szeroko oczy, a powietrze wypełnia rozdzierające rżenie. Urządzenie, skrupulatnie zaprojektowane, zbiera spermę do probówki, podczas gdy zwierzę zaczyna się uspokajać, wyczerpane.

Aura czuje ucisk w żołądku. Brutalność, skuteczność, poświęcenie mężczyzn (jest pewna, że ten pierwszy nie żyje albo jest bliski śmierci, drugi zaś jest ciężko ranny), to wszystko tworzy pewien obraz, którego znaczenie jej umyka.

To coś więcej niż tylko fizyczny akt. W tej kontroli i dominacji zobaczyła nieodłączne okrucieństwo.

Koń odsuwa się od manekina i wycofuje na środek stajni. Po wybuchu agresji i uwolnieniu orgazmu, zaspokoiwszy potrzebę, zmienia zachowanie. Rozgląda się dookoła, niemal jakby przepraszał, pochylając głowę i machając ogonem.

Mężczyźni zaczynają się krzątać. Wyciągają manekina na zewnątrz, wynoszą rannych, zdejmują koniowi urządzenie, które wcześniej podłączyli do jego członka.

Robią to wszystko, nie odzywając się ani słowem.

W ciągu paru minut stajnia pustoszeje, jak gdyby oglądana chwilę wcześniej scena była jedynie koszmarem, z którego właśnie się obudzili.

Zostaje tylko Bruno, w rogu. One w drugim rogu. A koń na środku, ryjąc w ziemi.

– Nazywa się Justify – wyjaśnia Constanz łagodnym głosem. – Jego linia krwi pochodzi bezpośrednio od koni turkmeńskich zwanych achał-tekińskimi.

Bez wahania podchodzi do zwierzęcia i pokazuje Aurze, żeby za nią szła.

Ona rusza, trzymając się dwa kroki z tyłu.

– Jego przodkowie zdominowali Azję Środkową. Wojownicy, którzy ich dosiadali, uważali się za niepowstrzymanych, tak jak wiatr na stepie.

Constanz podnosi rękę, pokazując ją koniowi, który pochyla głowę przed swoją właścicielką i daje się pogłaskać. Jego oddech się uspokaja. Pozbawiony kontroli, przyjmuje równy rytm.

– Chińczycy nazywają je tianma, niebiańskimi końmi. Te nieliczne, jakie udało im się zdobyć, rezerwowali dla cesarza. Ze względu na ich wyniosłą szlachetność i złote umaszczenie.

Aura obserwuje metaliczny odcień pokrywający zwierzę. Nawet w ciemnej stajni zdaje się skupiać światło.

– Pogłaszcz go, moja droga.

Aura wyciąga nieśmiało rękę, zabiera ją wystraszona, a później wyciąga ponownie.

„Chcesz zagrać? Zagrajmy, wiedźmo. Nie dam się podporządkować”.

Dotyk grzbietu jest delikatny i jedwabisty. Pod nim tętni życie i energia. Bicie serca zwierzęcia, wciąż przyspieszone, wibruje pod jej otwartą dłonią.

– To, co właśnie zobaczyłaś, to coś wyjątkowego. Ten egzemplarz otrzymał setki próśb o krycie, ale nie spełnił ani jednej.

Robi nieznaczną pauzę.

– I na szczęście przez ten krótki czas, kiedy byłam… niedysponowana… moja córka też nie uległa pokusie.

„Niedysponowana”.

„Eufemizm stulecia”.

„Została porwana i przez trzy lata była odurzana przez własną córkę”.

„Niedysponowana”.

– Dlaczego aż tyle próśb? – pyta, próbując zmienić temat.

– Justify to sławny koń. W wieku dziewięciu lat ma na koncie więcej tytułów niż jakikolwiek inny koń w najnowszej historii. Naturalnie nikt nie wie, że należy do mnie. Identyfikator, z którym rywalizuje, należy do firmy przykrywki.

Gdy Aura głaszcze grzbiet zwierzęcia, wraca do niej mgliste wspomnienie sprzed lat. Wiadomość w serwisie informacyjnym o wyjątkowym koniu bijącym rekordy.

– Musi być pani bardzo dumna.

– Jestem. Jego rasa prawie wyginęła. Na świecie zostało tylko kilka egzemplarzy. Wszyscy wolą konie pełnej krwi angielskiej. Ja wyhodowałam jego dziadka i ojca. Skrupulatnie wybierałam klacze, z którymi mieli spółkować. Były starannie wyselekcjonowane w celu zachowania czystości i siły koni achał-tekińskich.

Głos Constanz mięknie, kiedy mówi o historii i rodowodzie Justify, jak gdyby szlachetność zwierzęcia była odbiciem jej własnych aspiracji i osiągnięć.

– Ten proces zajął całe pokolenia, Aura. Justify jest zwieńczeniem tego wysiłku, żywym świadectwem wytrwałości i poświęcenia.

Aura czuje bezwiedne ukłucie podziwu. Pomimo horroru i brutalności, które właśnie zobaczyła, nie może zaprzeczyć wspaniałości zwierzęcia i skrupulatnemu planowaniu, jakie go stworzyło. Złote umaszczenie Justify, lśniące nawet w półmroku, wydaje się niemal nadnaturalne. W jego postawie są zachwycające piękno, dzika elegancja, obok których nie można przejść obojętnie.

– To imponujące – przyznaje Aura, choć jej słowa są pełne gorzkiej ironii. – Znaczące osiągnięcie.

– To prawda – zgadza się Constanz, obserwując Justify oczami, które ujawniają rzadki przebłysk szczerej dumy. – Ale prawdziwym osiągnięciem jest nie tylko wyhodowanie konia tej jakości. Należy go jeszcze kontrolować, ujarzmić jego nieposkromionego ducha i skierować jego siłę ku wyższemu celowi. To, moja droga, jest prawdziwym mistrzostwem.

Słowo „kontrolować” niesie się echem w głowie Aury, dotykając czułej struny. Constanz nie mówi tylko o koniu; mówi o sobie, o swojej córce, o tych wszystkich, którzy znaleźli się pod jej wpływem. Ta świadomość otacza Aurę niczym ciemna fala. Constanz postrzega ludzi w taki sam sposób, w jaki postrzega swoje konie: jako coś, co należy uformować, zdominować i wykorzystać do własnych celów.

– A co jest wyższym celem Justify? – pyta Aura, nie potrafiąc ukryć twardego tonu w swoim głosie.

Constanz się uśmiecha, lecz jej uśmiech nie sięga oczu.

– Czekałam, aż o to zapytasz, moja droga.

Kiwa głową w stronę Bruna, który wyłania się ze swojego kąta w półmroku. Trzyma coś w ręku.

To strzelba.

Aura czuje, jak ogarnia ją panika. Czas zdaje się zwalniać, kiedy obserwuje, z narastającym przerażeniem, jak Bruno zbliża się do Justify. Koń, nieświadomy zagrożenia, w dalszym ciągu wbija oczy (teraz spokojne, dobroduszne) w Constanz.

– Co ty wyprawiasz?! – krzyczy Aura, jej głos niesie się po stajni. – Stój!

Ale Bruno się nie zatrzymuje. Jego twarz pozostaje niewzruszona, spojrzenie ma utkwione w cel. Staje obok Constanz, odsuwając ją nieznacznie. Szybkim i wykalkulowanym ruchem podnosi strzelbę i mierzy w głowę zwierzęcia. Aura nie ma czasu na reakcję, na odsunięcie się, zanim Bruno przyciśnie lufę do szyi Justify.

– Nie – szepcze Aura.

7

Dwa ogrody

Huk wystrzału odbija się od ścian stajni.

Aura czuje w kościach wibrację, szarpnięcie, które – jak jej się zdaje – na moment zatrzymało jej serce. Ciało Justify upada ciężko, nogi uginają się pod martwym ciężarem, jego życie gaśnie w jednej brutalnej chwili.

W stajni zapada cisza.

Sparaliżowana szokiem Aura nie może oderwać wzroku od ciała Justify, jego złotego umaszczenia umazanego krwią. Wspaniałość, którą wcześniej podziwiała, teraz leży przed nią bezwładna i okaleczona.

Bruno opuszcza strzelbę. Constanz, obserwująca to wszystko z przerażającym spokojem, podchodzi do Aury. Jej oczy, zimne i wyrachowane, wbijają się w jej spojrzenie. Jest głodna jej reakcji.

– Dlaczego? – szepcze Aura.

– Już ci powiedziałam. Żeby cię sprawdzić.

– Jest pani potworem – mówi, robiąc krok do przodu.

Bruno reaguje natychmiast, z lodowatą płynnością obracając strzelbę w jej stronę, nad ramieniem Constanz.

Staruszka ignoruje broń obok swojego ucha. Ignoruje ciało na ziemi, krew płynącą w ich stronę i już sięgającą podeszew butów.

– Pokazuję ci kontrolę.

– To nie jest kontrola – mówi Aura drżącym, lecz stanowczym głosem. – Pani jest szalona.

Constanz się uśmiecha, ale w jej uśmiechu nie ma ciepła.

– Nazywaj to jak chcesz. W tej chwili w lodówce w moim domu znajduje się sto dziesięć mililitrów spermy najcenniejszego konia na świecie. Minutę temu mogłam zażądać pół miliona euro za krycie. Teraz, kiedy źródło wyschło, jego wartość wzrosła stukrotnie. Martwy przyniesie znacznie większe zyski niż wszystkie nagrody, jakie zdobył.

Aura robi krok do tyłu, usiłując się pozbierać. Obchodzi konia, próbując się oddalić od rozwalonej głowy. Próbując zrozumieć.

Bruno tymczasem opuszcza strzelbę, wyjmuje telefon i robi zwierzęciu wiele zdjęć. Flesz aparatu błyska na krwi, na moment czyniąc ją czarną, zamieniając stajnię w scenografię filmu grozy.

– Bo pani oczywiście potrzebuje pieniędzy.

Constanz oddycha głęboko. Jakby uzbrajała się w cierpliwość. Jak ktoś, kto musi wytłumaczyć mnożenie na krzyż nieco opóźnionemu dziecku.

– Chodź ze mną. Chcę ci coś pokazać.

Światło słoneczne przyobleka staruszkę w dodatkowe lata. Przyciemnia białka oczu, odsłania niebieskawe żyły pod skórą. Przypomina Aurze jej matkę. Taka sama delikatna, pergaminowa tekstura, która po wykonaniu ruchu potrzebuje dłuższej chwili, by odzyskać swój kształt.

Mimo to wciąż jest niezwykle piękna.

Pasuje do tego miejsca.

Przed Aurą rozpościera się najbardziej idealny ogród, jaki kiedykolwiek widziała. Ani jednego dzikiego kwiatu, ani jednej zbuntowanej gałęzi. Miejsce jest niewzruszoną mozaiką półokrągłych klombów wzdłuż koncentrycznej ścieżki o nieskazitelnych liniach. Kwiaty kwitną posłuszne i promienne. Marmurowe posągi odwracają obojętny wzrok, trawnik jest przycięty co do milimetra niczym broda świeżo rozwiedzionego hipstera. Pobliska fontanna grzecznie szemrze muzealnym szeptem.

Aura ma ochotę krzyczeć, deptać trawnik, wyrywać kwiaty. Cokolwiek, co zaburzyłoby to miejsce albo zdenerwowałoby gospodynię, która w milczeniu prowadzi ją w stronę willi.

Aura ogląda się przez ramię. Bruno idzie za nimi, w niewielkiej odległości. Zabrał neseser, o którym Aura zapomniała w chaosie tego, co się zdarzyło w stajni.

Kiedy się odwraca, zauważa coś.

Na środku ścieżki znajduje się renesansowa altana, która wzbudziłaby zazdrość samego Kosmy Medyceusza Starszego.

Kiedy przechodzą obok niej, przez chwilę zastanawia się, czy jest oryginalna.

Odpowiedź nasuwa się sama.

Aura z podziwem myśli o tym, jaką trzeba mieć mentalność, żeby pośrodku niczego wybudować takie miejsce jak Los Poyatos, zanim dwudziesty pierwszy wiek ułatwił pokonywanie dużych odległości. A przede wszystkim, jakiej mentalności potrzeba, żeby teraz to miejsce utrzymać.

W takiej izolacji jest coś w rodzaju przywileju. Łatwość robienia tego, co się tylko chce, wedle własnego kaprysu. Sprawienie, by ten kaprys wykiełkował, a z niego wyrosły słodkie owoce usprawiedliwienia.

Aura wyobraża sobie, jak musiało wyglądać tworzenie takiego miejsca jak to, dorastanie w takim miejscu jak to. Miejscu, w którym odpowiedzią na nawet najbardziej niedorzeczne pragnienie nie jest odmowa, tylko cena.

„Ceną nie zawsze jest cyfra”, powiedziałby Ponzano.

Kawałek dalej zauważa coś, co godzi ją nieco ze światem. Łysy placek na trawniku.

– Wybacz stan ogrodu, moja droga – przeprasza szczerze Constanz. A przynajmniej brzmi szczerze.

– W porządku.

Staruszka zatrzymuje się przy tym jasnym miejscu pośród zieleni i przygląda mu się, jakby zobaczyła trupa.

– Prawda jest taka, że coraz trudniej utrzymać to miejsce. Wcześniej wszystko było łatwiejsze.

– Stare czasy, tak?

– Kiedy ludzie mówią, że dawniej było lepiej, mają na myśli to, że im było lepiej, ponieważ byli młodzi i wszystkie ich nadzieje pozostawały nienaruszone. Świat zaczyna być mroczniejszym miejscem, w miarę jak człowiek zaczyna się zbliżać do grobu.

Rusza dalej.