Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
417 osób interesuje się tą książką
Ostatni tom przygód odważnej i gniewnej Jagi
Zbliża się maj i dzień, w którym Jaga ma spełnić daną Swarożycowi obietnicę. Tylko jak wejść do zaświatów, gdy pod sercem nosi się dziecko?
Jarogniewa musi zmierzyć się ze swoimi lękami i jeszcze raz zastanowić, co jest dla niej ważne. W podjęciu tej decyzji na pewno nie pomogą jej nadopiekuńczy Mszczuj, grożący spaleniem wszystkiego w przypadku niesubordynacji Swarożyc i bielińscy pacjenci, dla których Jarogniewa ma coraz mniej czasu. Na domiar złego dziecko jej przyjaciółki ma kłopoty, a bagno nie chce tak łatwo oddać zatopionych w nim skarbów.
Czy Jadze uda się żyć tak, by niczego nie żałować? I dlaczego rodzanice w taki sposób zaplotły jej dolę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 383
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wspomnienia mieszały się w jej głowie. Coraz częściej łapała się na tym, że zapomina, co robiła rano. Czy jadła dzisiaj śniadanie? Chyba tak. Pamiętała smak kanapki z jajkiem na twardo i majonezem. Chociaż może to wcale nie było dzisiaj? Może pamięć po raz kolejny płatała jej figla? Żołądek sprawiał wrażenie pustego.
Przez chwilę rozważała, czy wstać, żeby przygotować coś do jedzenia, czy dać sobie spokój. Tak miło jej się leżało, że postanowiła zostać jeszcze w łóżku.
Podziwiała cienie na suficie i dumała nad pamięcią oraz jej zawodnością. Na szczęście wciąż potrafiła oddawać się wspomnieniom. Choć zdecydowanie wolałaby części z nich się pozbyć.
Zerknęła na szafkę nocną, na której stała drewniana ramka z czarno-białym zdjęciem. Była na nim uwieczniona młodziutka, dziesięcioletnia Jaga z włosami czarnymi niczym wronie skrzydło. Obok niej stała jej babcia Radomiła. Jarogniewa się uśmiechnęła. Teraz, gdy na jej twarzy pojawiła się gęsta sieć zmarszczek, a czupryna przerzedziła się i pokryła srebrną patyną, wyglądały niemalże jak siostry.
– Już niedługo się zobaczymy, babciu – wyszeptała i ponownie się uśmiechnęła.
Bardzo za nią tęskniła.
– Dzień dobry, Jago! Jak się dzisiaj czujesz? – Wesoły głos trochę ją przestraszył.
Odwróciła powoli głowę w stronę drzwi. Do sypialni weszła Gosia, jej uczennica, a teraz już pełnoetatowa następczyni. Czas był dla niej łaskawy. Mimo dużej ilości pracy jako szeptuchy i zamieszania, jakie nieustannie powodował jej syn Gard, zachowała młodzieńczy błysk w oku i bardzo dużo poczucia humoru. Drobne zmarszczki w kącikach oczu, zamiast dokładać jej lat, dodawały tylko uroku.
Tak samo dobrze starzał się Mieszko. Po Mieszku i Gosi było widać upływ lat, ale nie tak jak po ich rówieśnikach. Jaga domyślała się, że większość mieszkańców Bielin mylnie doszukuje się w tym łaski słowiańskich bogów. Jarogniewa zastanawiała się czasem, czy to nie dzięki magii kwiatu paproci zachowywali młodość dłużej. Nikt przecież nie wypił całej porcji, pozostali więc śmiertelni. Ich rany goiły się jednak szybciej niż u zwykłych ludzi, rzadko też chorowali. Ciekawiło ją, ile lat przeżyją, ale wiedziała, że nie będzie jej dane się o tym przekonać. Takich czarów przecież nie znała.
– A dobrze, dziękuję, Gosiu, za troskę – odpowiedziała. – A ty co tak rano przychodzisz? Roboty żadnej nie masz?
Chciała zabrzmieć pewnie, ale głos niespodziewanie jej się załamał. Gosia udała, że niczego nie zauważyła. Wiedziała, że zwrócenie Jadze uwagi przyniesie skutek odwrotny do zamierzonego. Stara szeptucha nienawidziła przyznawać się do słabości. A im była starsza i słabsza, tym bardziej nerwowo reagowała na czyjąś troskę.
– A jakoś tak, nikogo chętnego na porady nie ma. Mieszko w robocie, ja obiadu dzisiaj nie gotuję. Wiesz… nudzi mi się.
Gosława przysiadła na brzeżku zawalonego ubraniami krzesła stojącego obok łóżka i wzięła swoją mentorkę za rękę. Dłoń Baby Jagi była sucha i zimna. Cienka skóra oblekała kości. Ostatnio Jarogniewa mocno schudła, za nic jednak nie chciała pić preparatów z białkiem, które próbowała podawać jej Gosia. W sumie to nic dziwnego, bo smakowały obrzydliwie. Gosława zgadzała się, że napoje dla chorych przygotowywał chyba ktoś z zaburzonym smakiem.
Jaga powoli gasła, czego Gosława była aż nazbyt świadoma. Nitka jej życia stawała się coraz cieńsza i nie było żadnego sposobu, by temu zaradzić.
– Muszę z tobą o czymś porozmawiać, Jago – powiedziała, gładząc ją po dłoni. – A raczej się poradzić.
– Gosiu, mów śmiało. Może na ciele już trochę niedomagam, ale bystrość umysłu jeszcze mam. Choć… choć chyba już nie na długo.
Szczupłe, suche palce Jagi zacisnęły się z mocą na miękkiej dłoni podopiecznej. Nie zazdrościła jej młodości niczym zła królowa z bajek. Czekała obecnie na to, co będzie dalej. Coraz częściej niedomagająca, pozwalała sobie na całodzienne podróże w przeszłość. Analizowała swoje życie, wybory i występki. Chciała żyć tak, by na łożu śmierci niczego nie żałować. To była zasada, którą kierowała się przez większość czasu.
A teraz, gdy zostało jej go już tak niewiele, doszła do wniosku, że chyba jej się nie udało. Nie żałowałaby tylko wtedy, gdyby nie miała uczuć. Życie oferowało zbyt wiele ścieżek i rozwiązań, by nie pozostawiać miejsca na wątpliwości.
Przez ostatnie lata odbyły z Gosią wiele rozmów. Jaga opowiadała jej o swojej młodości, miłości i szaleństwach z bogami. Teraz, gdy miała poczucie, iż przodkowie powoli wzywają ją do siebie, czuła, że powinna opowiedzieć jej ostatnią część swojej najbardziej bolesnej historii. Tę, którą do tej pory zawsze pomijała, na której wspominanie pozwalała sobie tylko raz w roku, w ciszy.
Jaga odetchnęła. Nie była gotowa, by mówić o tym głośno, ale wiedziała, że już nie może tego odkładać, bo inaczej nie zdąży.
Miała nadzieję, że jej opowieści na coś się Gosi przydadzą. Pomogą jej w pracy, w podejmowaniu decyzji i w delikatnym kierowaniu Gardem, przed którym malowała się dziwna i trudna przyszłość.
Tak, to zdecydowanie był czas na tę jedną, ostatnią opowieść.
– A o czym to chciałaś porozmawiać? – zapytała mimo to Jarogniewa, próbując jeszcze choć o kilka minut odwlec mierzenie się z bólem.
– O dzieciach – wyznała Gosia.
Stara szeptucha pomyślała, że dola to przebrzydła intrygantka. Oczywiście, że Gosława chciała dzisiaj rozmawiać o dzieciach. Jakże mogłoby być inaczej?
– Wiesz, że nie jestem wybitną specjalistką w tej dziedzinie – prychnęła staruszka. – Bardziej niekompetentnej osoby chyba nie mogłaś znaleźć!
– Nie chodzi o wychowanie dzieci – burknęła Gosia.
– A tu, biorąc pod uwagę, że całe dzieciństwo Garda się nim zajmowałam, mam chyba akurat większe doświadczenie od ciebie – wytknęła jej złośliwie Jaga.
– I to wyjaśnia, skąd zna tyle przekleństw i klątw – odparowała Gosława.
– A tam, przydadzą mu się, skoro chce zostać kapłanem jak ojciec. Poza tym chłopiec powinien umieć o siebie zadbać. Nigdy nie wiadomo, kiedy bogowie się o niego upomną. Przynajmniej będzie mógł ich porządnie zwyzywać.
– Nie kracz – mruknęła Gosia.
– Wszyscy wiemy, jakie dziedzictwo ma we krwi. On też to wie i szuka prawdy. Musi sam ją odnaleźć. Ma już w końcu osiemnaście lat – skwitowała Jarogniewa.
– Osiemnaście… Nie wiem, kiedy to zleciało. – Gosia westchnęła.
Jarogniewa uważnie przyjrzała się kobiecie, którą traktowała jak córkę. Mimo czterdziestki na karku wyglądała na góra trzydzieści lat. Magia kwiatu paproci była niesamowita. Jaga nie zazdrościła jej wypicia magicznego naparu, ale była ciekawa, co też jeszcze przyszłość ma dla niej w zanadrzu.
– Wiesz, Gosiu… mnie już mało czasu zostało – wyznała szczerze.
Nie chciała o tym myśleć, a już tym bardziej dzielić się tym przeczuciem z przewrażliwioną szeptuchą, która, znając ją, zareaguje histerycznie. Czuła jednak, że nie powinna już dłużej tego ukrywać.
– Mało? A na co? – zapytała Gosia nieuważnie.
Ze swojego krzesła zdjęła bluzki i spódnice, których Jaga ostatnio nie chowała już do szafy. Nie wiedziała, gdzie ma je teraz odłożyć.
– Połóż na komodzie – doradziła staruszka.
– Na tej komodzie to tylko dziada i baby brak – skwitowała Gosława.
Drewniany blat komody faktycznie był zapełniony buteleczkami, słoiczkami i kubkami. Gosia pomyślała, że Jaga ostatnio stosowała coraz więcej swoich specyfików. Uwadze kobiety nie uszły też kupione w aptece leki na serce. Jako szeptucha, która zdecydowanie wierzyła we współczesną naukę, cieszyła się, że Jaga sięgnęła po lekarstwa.
Jarogniewa nigdy nie zdradzała się przed nią ze swoimi dolegliwościami. Nie chciała rozmawiać o chorobach, nie narzekała prawie na nic. Cały czas udawała twardą i zdrową. Gosia, odkładając ubrania, przebiegła wzrokiem po nazwach specyfików. Kojarzyła, na jakie schorzenia się je stosuje, bo sama w praktyce często zalecała je swoim pacjentom. Minęły już czasy, gdy szeptuchy leczyły wyłącznie ziołami. Teraz, kiedy każda z nich kończyła kierunek lekarski i wiejską praktykę prowadziła ze stetoskopem w ręku, nie stroniły od recept i medykamentów z aptek.
Gosia ponownie usiadła obok Jagi. Leki, które stały na komodzie, sugerowały, że stara szeptucha ma dosyć poważne problemy z sercem, nadciśnieniem tętniczym i poziomem glukozy we krwi. Specyfików na poprawę pamięci nie wypatrzyła, ale dzięki ich niemalże codziennym rozmowom łatwo zauważyła, że starsza kobieta robi się coraz bardziej zagubiona. Po kilka razy pytała o to samo, by potem bez problemu wspominać czasy swojego dzieciństwa.
Starość przerażała Gosię. Obawiała się ograniczenia przez niedołężność ciała lub otępienia, które zabierze jej myśli i osobowość. Za nic nie przyznałaby tego głośno przed swoim mężem, który hołdował zasadzie, że umrzeć trzeba w walce, niczym prawdziwy wiking. Teraz trochę się z nim zgadzała.
– Jak się czujesz, Jago? – zapytała.
– Ja? Doskonale, a co? – odparła nieszczerze stara szeptucha.
– Wiesz, że nie musisz udawać?
– A co? Gard wyjechał i nie masz już nad kim się roztkliwiać? Męża po główce pogłaszcz.
– Dobrze wiesz, że martwię się o ciebie, bo cię kocham. – Gosia nie dała się przegadać. – Z tego wynika moja troska.
Jaga zmierzyła ją przeciągłym spojrzeniem. Nie dostrzegła histerycznej paniki, która zwykle pojawiała się w oczach Gosi, gdy ta odkrywała, że dzieje się coś złego.
– Ja też cię kocham, Gosiu – odpowiedziała i wygodniej ułożyła się na poduszkach. – Byłaś mi córką, której nigdy nie miałam.
– Chyba wnuczką – zakpiła Gosława, wiedząc, że rozbawi tym komentarzem mentorkę.
– Już sobie tak nie pochlebiaj. Najmłodsza to ty nie jesteś.
Jaga zachichotała złośliwie, przez co od razu przytkało ją w klatce piersiowej. W ostatnich dniach coraz częściej robiło jej się duszno. Nawet gdy leżała spokojnie. Pomyślała z ironią, że chyba wreszcie spotyka ją kara za te wszystkie uszczypliwości, które rozdawała na prawo i lewo.
– Usiądź wygodnie, Gosiu, bo chciałabym ci coś opowiedzieć, zanim zaczniemy rozmowę o dzieciach. Być może wtedy zmienisz zdanie i już nie będziesz chciała się mnie radzić. Masz chwilę?
Gard wyjechał na obóz, Mieszko siedział w świątyni, a Gosia teoretycznie powinna grzecznie czekać w swojej praktyce, czy nie pojawi się jakiś pacjent w potrzebie. Jednak dobrze wiedziała, że mieszkańcy Bielin, jeśli będą chcieli, to znajdą ją w domku naprzeciwko chatki o świeżo pobielonych ścianach.
– Dla ciebie mam tyle czasu, ile będzie trzeba – odpowiedziała.
– To przynieś trochę nalewki z czarnego bzu.
– Jago, przy lekach, które bierzesz…
Jarogniewa nie musiała nawet komentować. Wystarczyło, że spojrzała wymownie, by uczennica w te pędy pobiegła po kieliszki i butelkę.
Pierwszy łyk słodko-piekącego napitku obudził wspomnienia. Drugi znieczulił ból w klatce piersiowej. Trzeci wzięła już wyłącznie dla przyjemności.
Jaga odetchnęła głęboko, nic sobie nie robiąc z czujnego wzroku Gosi.
– A ty nie pijesz? – zapytała młodszą szeptuchę.
– Wolę zachować przytomność umysłu.
– W razie czego nie próbuj mnie aby reanimować – doradziła Jaga. – Bo wrócę jako jaka demonica i ci życie uprzykrzę. Obiecuję.
Gosia lekko pozieleniała, ale po kieliszek nie sięgnęła. Obracała zdobione kryształowe naczynko w dłoniach, łapiąc w żłobienia szkła promyki porannego słońca, które zaglądało przez okno do sypialni.
Myśli Jarogniewy na chwilę odpłynęły w stronę kanapki z jajkiem. Alkohol mocno zapiekł ją w żołądek. Teraz była już pewna, że jednak nie jadła śniadania. W myślach wzruszyła ramionami, stwierdzając, że mówi się trudno. Najwyżej alkohol mocniej zadziała. Przecież i tak leżała, więc nogi jej się nie poplączą.
Opadła na poduszki i zerknęła na sufit. Tam na górze, dokładnie nad jej głową, znajdował się pogrążony w mroku duży pokój. Pokój, w którym stały dziesiątki częściowo wypalonych świec. Dopóki nie bolały ją tak mocno kolana, zaglądała tam raz na jakiś czas, by zerknąć kontrolnie na ślady na drewnianej podłodze. Przynosiły jej zarówno pociechę, jak i ból.
– Usiądź wygodnie, Gosiu – powiedziała cicho. – To będzie moja ostatnia opowieść…
Wiosna była w rozkwicie. Stałam na bosaka pośrodku mojego ogródka pełnego polnych kwiatów. Słyszałam miłosne ptasie trele, a także ciche buczenie tłuściutkich trzmieli, które pijane pyłkiem ledwo przelatywały z rośliny na roślinę.
Czułam słońce, które grzało mi głowę i odsłonięte ramiona. Moje czarne włosy wciąż były krótkie, ale sięgały już niemal do ramion. Tak mocno się nagrzały, że aż oparzyły mnie w dłoń, gdy odgarnęłam niesforną grzywkę z oczu.
Jaryło z Dziewanną obudzili przyrodę oraz boginię Mokosz do życia. Ich swawole rozbuchały wiosnę, która z końcem kwietnia niemalże zamieniła się w upalne lato. Miło, że Ludomiła sprawdzała się w roli boginki. Przypomniałam sobie moją kłopotliwą pacjentkę, która tak bardzo chciała pomóc swojej rodzinie, że aż zaczęła szantażować boginię natury. Dobrze, że jej historia miała szczęśliwe zakończenie, bo przecież rozzłoszczona Mokosz mogła ukarać ją srożej. Przeistoczenie kobiety w dwoistą boginię, która zimą była Marzanną, a wiosną Dziewanną, to mała kara za jej bezczelność. Mirka opowiadała mi, że bóg Jaryło, odkąd ją poznał, nie był już tak skory do oddawania się orgiom z rusałkami przy ogniskach.
Dziewanna alias Marzanna musiała zagiąć na niego parol.
Spojrzałam na niebo, którego błękitu nie przysłaniała nawet jedna chmurka. Dadźbóg dawał dzisiaj z siebie wszystko, grzejąc nas słonecznymi promieniami niczym w lipcu. Strużka potu popłynęła mi po szyi, prosto w dekolt, pod cienką, czarną, płócienną sukienkę. Kolory, dźwięki, światło. Wszystko napawało otuchą i radością. Ja jednak miałam ochotę krzyczeć. Wyć z bezsilności. Każdy kolejny dzień przepełniał mnie coraz większym strachem. Miałam wrażenie, że czas przecieka mi przez palce. Odkąd Dziad Mróz zginął, a śnieg stopniał, dni mijały mi niepostrzeżenie. Otwierałam rano oczy i po chwili orientowałam się, że już jest wieczór.
Obok mnie na ziemi stał wiklinowy koszyk, do którego zbierałam zioła. W środku znajdowały się ostatnie składniki potrzebne do stworzenia nowej mikstury, która umożliwiłaby mi wejście do zaświatów. Gdybym tylko połączyła je w jeden eliksir, mogłabym spróbować przedostać się przez bagna broniące wejścia do Wyraju.
Wiosenne obchody Dziadów były coraz bliżej. Moje wymówki musiały się już skończyć. Swarożyc czekał, aż zrobię to, co obiecałam, bo na ten konkretny dzień się umówiliśmy. Zostało mi osiem dni do świąt. A potem? Potem być może umrę. Chciałam wierzyć w kwieciste zapewnienia Swarożyca, że to będzie lekki spacerek. Nie mogłam jednak wyzbyć się niepokoju.
– Jaga? Jaga! Czemu stoisz w pełnym słońcu? Zaszkodzisz przecież sobie i dziecku. Nie możesz tak robić!
Głos Mszczuja podziałał na mnie jak kubeł zimnej wody. Mimo że dopiero co się rozluźniałam, to nagle poczułam, jakby krew ścięła mi się w żyłach. Odruchowo dotknęłam brzucha. Byłam w ciąży. Mojej pierwszej. Brzuch wciąż był mały, ledwie rysował się pod luźnym ubraniem. Nie czułam jeszcze ruchów dziecka. Było na to za wcześnie albo po prostu nie potrafiłam ich rozpoznać. Byłam jednak przekonana, że już znam jego płeć. Wierzyłam, że noszę pod sercem córkę. Przyszłą dziedziczkę, która kiedyś przejęłaby po mnie schedę.
– Chodź do domu. Nie znam się na tym, ale wydaje mi się, że zaszkodzi ci takie mocne słońce. Niby maj, ale sama widzisz, jak gorąco.
Ciepłe dłonie Mszczuja objęły moje ramiona. Wrażenie kompletnego odrealnienia i jedności ze światem zniknęło. Zaczęłam odczuwać piekący skwar. Głowa momentalnie rozbolała mnie od ciepła, a skóra na nosie zapiekła od poparzenia słonecznego. Nawet ptasie trele przycichły, stały się bardziej niemrawe i jakby fałszywe.
– Nic mi nie jest – burknęłam i zrzuciłam z ramion jego dłonie.
Złapałam uchwyt koszyka i weszłam do chaty, nie oglądając się za siebie. Mszczuj podążył moim śladem niby wierny pies, ciągle utyskując na pogodę.
– Nawet nie chcę myśleć, co będzie w lipcu, skoro teraz panują takie temperatury – usłyszałam jego słowa. – Całe szczęście, że termin porodu wypada wczesną jesienią. Umęczyłabyś się inaczej.
Nie byłam pewna, czy sprawił to chłód w mojej chacie, czy jego słowa, ale poczułam na plecach dreszcze.
Zimne deski chłodziły moje gołe stopy. Stanie na słońcu może faktycznie nie było najmądrzejsze, ale potrzebowałam tamtej chwili dla siebie.
Odkąd pod koniec grudnia okazało się, że jestem w ciąży, Mszczuj praktycznie mnie nie odstępował. W chwili słabości po koszmarnych przygodach z Dziadem Mrozem zgodziłam się, żeby ze mną zamieszkał. Była zima stulecia, on dopiero co wymknął się śmierci spod kosy, a ja byłam tak okrutnie zmęczona. Zaproponowałam mu wspólne mieszkanie w mojej chacie, zanim w ogóle rozważyłam, czym może się to skończyć.
A skończyło się zabawą w dom, która nas oboje coraz bardziej męczyła. Utwierdziłam się w przekonaniu, że nie jestem stworzona do stałego związku. Mierziły mnie wspólne śniadania, znajdowanie jego skarpet koło łóżka i ten permanentny brak prywatności. Miałam wrażenie, że sama ze sobą mogę być tylko w wychodku. A i wtedy, gdy zbyt długo nie wracałam, zaczynał mnie szukać. Czułam się osaczona.
Mszczuj też zawiódł się na naszym wspólnym mieszkaniu i doskonale zdawałam sobie z tego sprawę, bo uczucia i myśli miał jak na dłoni. Nie wiem, dlaczego uważał, że nagle się dla niego zmienię, ale tak się nie stało. Wkurzał się na mnie, gdy wychodziłam i nie mówiłam mu, kiedy wrócę. Denerwowało go, że nie przestrzegam żadnej rutyny, że nie jem regularnie, nie uważam na siebie i na dziecko. A jako że mnie doprowadzało do szewskiej pasji, że on musi wszystko o mnie wiedzieć, to jeszcze więcej milczałam bądź kłamałam i jeszcze bardziej stawałam okoniem.
Miałam wrażenie, że wraz z zajściem w ciążę straciłam prawo do własnego zdania i wolności. Przestałam się liczyć, było tylko dziecko i jego potrzeby. W mniemaniu Mszczuja nagle ja i moja wiedza stałyśmy się zupełnie nieważne. Ufał ślepo bzdurnym radom koła gospodyń wiejskich. Po kryjomu wszędzie wieszał czerwone wstążeczki, doradzał mi w kwestii diety, a nawet doboru ubrań. Miałam ochotę wykopać go z domu i szczerze sama się sobie dziwiłam, że jeszcze tego nie zrobiłam.
Trwał przy mnie uparcie, mimo że go odpychałam, klęłam, kłamałam i byłam niemiła. Nie mogłam już tego ścierpieć. Był zbyt miły, zbyt wyrozumiały, zbyt idealny. O wiele lepszy ode mnie, co niezmiennie mnie zawstydzało.
– Jaga, czemu nic nie mówisz? Dobrze się czujesz? Przygrzało cię, prawda? Tak myślałem. Może się połóż, a ja przyniosę ci zimnej wody ze studni – zaproponował, jak zwykle zaaferowany.
Czułam, że chwilowy spokój, który udało mi się osiągnąć, kiedy stałam w ogrodzie, właśnie bezpowrotnie znika.
– Dobrze się czuję, nie potrzebuję żadnej wody. Daj mi spokój – warknęłam. – Przestań wreszcie mówić!
Uniósł brwi, pokazując mi zdziwioną minę skrzywdzonego szczeniaczka. Jego grdyka podskoczyła nerwowo, a na policzki wpełzł rumieniec. Moja złość natomiast opadła. Miałam wrażenie, że jestem jak przekłuty balon. Moja huśtawka nastrojów męczyła mnie tak samo jak jego.
– To te hormony – westchnął. – Ostatnio robisz się coraz bardziej nerwowa.
Już nawet nie miałam siły, żeby się na niego ponownie zezłościć. Ciążą i moimi rzekomymi hormonami tłumaczył sobie wszystko. Każdy mój wybuch złości, każdą opinię, z którą się nie zgadzał, czy zachowanie, którego nie rozumiał. Już dawno pojęłam, że nie ma co z tym walczyć, bo nie idzie mu przemówić do rozsądku.
Wiedziałam, że moje zdenerwowanie wynika ze zbliżających się Dziadów. Bałam się, co się wtedy stanie, i boleśnie zdawałam sobie sprawę z tego, że gdyby nie ciąża, pewnie wcale bym się nie stresowała. Rzuciłabym się po prostu na główkę w nową przygodę, bo do stracenia miałabym przecież tylko życie. A ono było moje i mogłam z nim robić, co chcę.
Jednak z tym życiem w moim brzuchu przecież nie wypadało tak postępować.
– Jak się czujesz? – zapytał.
– Dobrze – odparłam krótko.
– A dziecko?
– Ciągle na miejscu.
– A coś już czujesz?
– Irytację.
– Oj, Jaga. Pytam o ruchy dziecka. A… – Dopiero teraz dostrzegł moją minę. – Rozumiem. To była ironia.
Teraz on wyglądał, jakby ktoś spuścił z niego całe powietrze. Stał pośrodku chaty, wyraźnie nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić ani co powiedzieć. My już nawet nie rozmawialiśmy na inne tematy niż ciąża. Miałam wrażenie, że tylko to nas łączy.
Poczułam wyrzuty sumienia. Mimo wszystko nie powinnam go tak traktować. Wiedziałam, że chciał dobrze. Tak bardzo się cieszył, że niedługo będziemy we trójkę. To nie była jego wina, że ja… że ja wcale na to nie czekałam. Nie wypadało się na nim wyżywać tylko dlatego, że zupełnie nie radziłam sobie z emocjami, które kłębiły mi się z głowie. To był mój problem i być może tych magicznych ciążowych hormonów.
– Nie jedziesz dzisiaj do Bielin? – zapytałam, bardzo się starając, żeby w moim głosie nie było słychać nadziei.
Zostało osiem dni do wiosennych Dziadów. Zwykle świętowano je w okolicach pierwszego i drugiego maja, w odpowiednim odstępie od Jarych Godów. Nie były tak hucznie celebrowane jak te listopadowe, co mnie osobiście dziwiło, bo jesienią było już najzwyczajniej zimno i wcześnie robiło się ciemno. Żadna przyjemność spacerować po cmentarzu podczas lodowatej mżawki.
Chociaż może to właśnie o ten ponury nastrój wszystkim chodziło? Ja tam wolałam, jak mi tyłek nie odmarzał, ale przecież sama świata nie zmienię. Skoro nikogo nie bawi wiosenne spacerowanie po cmentarzu, to kłócić się nie będę.
Dziady wiosenne, zwane na wschodzie Europy Radonicą, były o tyle ciekawsze od jesiennych, że podczas nich bardzo dużo czasu poświęcano dumaniu nad rodziną i rodami. Nie bez powodu patronem tego święta był bóg Rod, opiekun rodziny, który osobiście witał wszystkich zmarłych w zaświatach, a także pilnował, by dziady odradzały się w miarę regularnie w obrębie własnych rodów.
Właśnie w związku z odradzaniem w czasie wiosennych obchodów oprócz zostawiania na grobach jedzenia i picia toczono po mogiłach jajka lub ozdobne kraszanki, o ile jakieś zostały po Jarych Godach. W końcu jajko to symbol życia. Miało to zmobilizować dziady do odrodzenia.
Jak przed każdym świętem Mszczuj musiał dogadać wszystkie szczegóły z wójtem, który zajmował się świecką częścią obrządku, czyli wesołym festynem z obowiązkowymi tańcami. Mnie tam obchody niezbyt interesowały, i to nie tylko przez ciążę. Po prostu tańce jak tańce. Chodziło o to, by się bawić przez cały wieczór. Podobno dziady naszych zmarłych w tym dniu potrafiły się nawet materializować, by porwać w tany jakąś dzierlatkę lub młodzieńca.
Nie miałam zamiaru tańczyć z czyimś dziadkiem. Nieważne – żywym czy martwym.
– Trochę blado wyglądasz. Dasz sobie sama radę? – zapytał Mszczuj. – Mogę jechać do wójta jutro.
Usiadłam przy stole i zaczęłam wyjmować zioła z koszyka, a następnie układać je na obrusie. Lekko zgorszony patrzył na grudki ziemi, które opadały na biały materiał. Wcześniej tak samo zerkał na moje czarne stopy. Esteta jeden.
– Z czym niby mam sobie dać radę? – Czułam, jak moja irytacja rośnie.
– No nie wiem. Może ktoś przyjdzie? Może trzeba będzie komuś pomóc? – rzucił.
– Jestem szeptuchą. Poradzę sobie.
– Jesteś w ciąży.
– Ciąża to nie choroba, Mszczuju – powiedziałam cierpliwie.
– Ale powinnaś jednak bardziej na siebie uważać – powtórzył swój ulubiony frazes, którym częstował mnie minimum raz dziennie.
Czekałam z utęsknieniem, aż zamkną się za nim drzwi. Chciałam już zostać sama ze swoimi myślami. Nie miałam ochoty znowu rozmawiać o naszym dziecku.
– Idź już, poradzę sobie – zapewniłam, nie patrząc mu w oczy.
– Na pewno?
– Na pewno.
Mszczuj cmoknął mnie w czubek głowy i wyszedł. Chwilę później usłyszałam chrzęst piachu pod oponami jego starego roweru, na którym zamierzał dojechać do centrum Bielin. Samochód stracił podczas ostatecznego pojedynku z Dziadem Mrozem. Nie dało się uratować nawet jednej felgi po malowniczym wybuchu.
Rower dostał w prezencie od rodziny Kowalowej, która nie znała prawdziwej historii swojej nestorki i bardzo się ucieszyła, kiedy im wyjaśniliśmy, co się w zasadzie stało. Rozjaśniło im to kilka spraw. Stary rower był podziękowaniem za to, że zajęliśmy się Dziadem Mrozem, z którym Kowalowa, czyli Starucha Zima, miała kosę.
Wiem, że oni sami nie posiadali wiele, ale ten rower był raczej z rodzaju przerdzewiałych rupieci, co to żal je wyrzucić. Niezbyt się nadawał na prezent. Już lepiej by zrobili, gdyby Mszczujowi w ogóle nic nie dali.
– Już poszedł.
Aksamitny głos jak zwykle rozległ się za moimi plecami, bo przecież trzeba mieć wielkie wejście. To jest ważniejsze od wszystkiego.
– Poczekam, może jeszcze mu się coś przypomni – odpowiedziałam.
Faktycznie, ze dwa razy się zdarzyło, że Mszczuj zawrócił, tknięty jakimś przeczuciem. Prawie mnie wtedy przyłapał. Ledwie udawało mi się utrzymać w tajemnicy moje ucieczki. Kapłan chyba coś podejrzewał szóstym zmysłem. A może po prostu czuł ode mnie zapach dymu?
Przekładałam więc spokojnie zioła, ignorując obecność boga ognia, tak jak mój kot ignorował mnie, gdy nie byłam mu do niczego potrzebna.
W końcu odetchnęłam głęboko i kontrolnie zerknęłam przez okno. Moja chata stała na lekkim wzniesieniu, więc widziałam spory kawałek drogi. Ani śladu po rozklekotanym rowerze i jego właścicielu.
– Mogę iść.
Gdy się odezwałam, Swarożyc drgnął i spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem. Chyba był myślami bardzo daleko stąd. Jego muskularna sylwetka zdominowała moją małą kuchnię, gdy stał oparty o blat obok zlewu.
Ognisty bóg zwykle był zaciekłym ekshibicjonistą, ale tym razem pojawił się w moim domu w skórzanych spodniach. Przez chwilę próbowałam doszukać się w tym jakiejś ukrytej wiadomości.
– Dokąd chcesz dzisiaj pójść? – zapytał. – Jak zawsze zapraszam cię do mojego domu. Znajdzie się tam dla ciebie miejsce.
W jego rudej brodzie błyszczały iskierki, jakby w gąszczu włosów tlił się ogień. Wyglądał na zmęczonego. Delikatne kurze łapki wydawały się dzisiaj głębsze. Między brwiami rysowała się lwia zmarszczka, jakby dopiero co przestał się na kogoś złościć, a jego skóra wciąż nosiła na sobie urazę.
– Chciałabym przejść się w stronę bagna. Przenieś mnie, proszę. Chcę być nad rzeką – odpowiedziałam spokojnie, mając nadzieję, że doceni to, że go poprosiłam, a nie mu rozkazałam.
– A nie chcesz odpocząć u mnie? W końcu w twoim stanie…
Zgromiłam go spojrzeniem za tę złośliwość, na co tylko się zaśmiał. Lwia zmarszczka zniknęła, za to w oczach pojawiły się błyski przekory. Cholerne ubożęta donosiły mu o każdej mojej kłótni z Mszczujem. Był na bieżąco, jeśli chodzi o moje mało udane małżeństwo, i niezmiennie bardzo go to bawiło.
– Twoje słowa są dla mnie rozkazem, moja miła szeptucho.
Podał mi ciepłą dłoń i otoczyły nas smugi dymu. Odprężyłam się. Być może z ulgi, że mogę uciec z chaty, a być może dlatego, że ostatnio czułam się sobą tylko przy Swarożycu. Obie te ewentualności były równie niepokojące.
Swarożyc traktował mnie tak jak wcześniej. Ciąża nie robiła na nim żadnego wrażenia. W ogóle go nie interesowała.
Przez zapach palonego drewna przebił się aromat sosnowych igieł, wilgoci i rozkładu, który zwykle było czuć przy leśnym strumyku, rozlewającym wody, by stać się w dole swojego biegu bagnem, za którym kryła się brama do zaświatów.
Swarożyc już nie pytał, kiedy spróbuję wejść do środka. Swego czasu powiedziałam mu, że zrobię to w Dziady wiosenne, więc cierpliwie czekał, nie spuszczając ze mnie swojego czujnego spojrzenia.
Spędzał ze mną bardzo dużo czasu, był na każde moje zawołanie. Wierny, czuły i podejrzanie cierpliwy. Bezczelnie to wykorzystywałam dla własnej przyjemności. Czułam się jak skazaniec, którego ostatnie zachcianki są od razu spełniane.
– Moja butna szeptucho, ostatnio rozumiem cię jeszcze mniej – powiedział, gdy dym całkiem się rozwiał, a my oboje staliśmy boso na mchu pośrodku Puszczy Świętokrzyskiej.
Strumyk szemrał cichutko niedaleko nas. Krystalicznie czysta woda płynęła po kamieniach, ściągając z brzegu butwiejące liście. Drzewa delikatnie się do niego pochylały, zupełnie jakby chciały go przed wszystkim ochronić.
Spojrzałam w dół strumienia. Nie widziałam wejścia do zaświatów. Było przede mną ukryte. Zwykły człowiek go nie zobaczy. Przejdzie przez bagniste podłoże i wyjdzie z puszczy. Jednak ktoś na skraju śmierci bądź w towarzystwie boga mógłby wkroczyć do przedsionka Wyraju, który zamieszkiwały wszelakiej maści demony.
Teraz się tam jednak nie wybierałam. Chciałam posiedzieć tu, gdzie zwykle nikt nie spaceruje. Chciałam zebrać myśli, nawet jeśli było to coś, co robiłam aż za często.
Odetchnęłam głęboko i wreszcie pozwoliłam sobie na uśmiech. Tutaj, w lesie, byłam szczęśliwa. Moje problemy tu nie istniały.
– To jest nas dwoje, ognisty bogu – odparłam. – Ja też się w ogóle nie rozumiem.
– Nie cieszy cię ta sytuacja. Czemu jej nie rozwiążesz? – rzucił, zerkając znacząco na mój brzuch.
Zaczął powoli przechadzać się po polanie, zakreślając dookoła mnie krąg. Obserwowałam go spod przymkniętych powiek. Światło słońca docierało tutaj przez korony drzew, więc zamiast w pełni go oświetlić, rysowało tylko na jego skórze jasne plamy. Prześlizgiwały się po zgrabnej sylwetce, sprawiając, że wydawał się jeszcze mniej rzeczywisty.
Tym razem poczułam irytację. Jak Mszczuj cały czas nie pojmował, czemu na siebie nie chucham i nie dmucham, tak Swarożyc nie mógł zrozumieć, czemu nie rozwiązałam problemu, który spędzał mi sen z powiek.
– Bo życie nie jest czarno-białe – odpowiedziałam.
Podwinęłam pod siebie nogi i usiadłam na mchu. Na moich ramionach pojawiła się gęsia skórka. Tutaj było znacznie zimniej niż na łące.
– Nie poznaję cię, szeptucho.
Przysiadł obok mnie, chociaż wcale nie musiał dotrzymywać mi towarzystwa. Już i tak nadużywałam jego cierpliwości, notorycznie traktując go jak magiczną taksówkę.
– Przecież ty nie bierzesz jeńców. Nocami chodzisz po cmentarzach, siłujesz się z demonami, śpisz z bogiem – kontynuował zadufanym jak dla mnie tonem. – Ludzkie rozterki nie są dla ciebie. A teraz… widzę, jak gaśnie w tobie płomień. Nie podoba mi się to. To nie jesteś ty, Jago.
– Swarożycu, jestem tylko człowiekiem. Czym mam się przejmować, jeśli nie tym, co ludzkie? – rzuciłam filozoficznie.
– Mogę rozwiązać ten problem za ciebie.
Położył ciepłą dłoń na moim podbrzuszu. Przez chwilę poczułam pokusę, by się poddać i pozwolić mu, jak to stwierdził, rozwiązać problem. Takie łatwe, takie proste.
Jednak od razu przed oczami stanęła mi twarz Mszczuja. To nie było tylko moje dziecko. Moje ciało, ale dziecko wspólne. Szlag by to wszystko trafił. Życie byłoby zdecydowanie prostsze, gdyby ludzie byli samorodni. Mniej zabawne i mniej przyjemne, ale prostsze.
– Nie – zdecydowałam.
– Jak sobie życzysz. Wiedz jednak, że pomogę, gdy zmienisz zdanie. Zawołaj mnie, kiedy będziesz miała kłopoty lub będziesz potrzebowała mojego ognia. Zawsze do ciebie przybędę, moja szeptucho.
Po chwili jego sylwetka rozwiała się na wietrze, a ja zostałam sama. Odetchnęłam głęboko, tym razem z ulgą, że poszedł. Być może nawet się na mnie obraził, że odrzuciłam jego propozycję, ale zupełnie się tym nie przejmowałam.
Jak kocha, to wróci. Chociaż on akurat mnie nie kochał, ale na pewno lubił, więc powinien wrócić i tak.
Zresztą za dużo moich własnych myśli kotłowało mi się w głowie, by jeszcze na dodatek roztrząsać to, co mogło siedzieć w jego ryżej łepetynie.
Nie mogłam usunąć ciąży. Ani też, tak naprawdę, nie chciałam. Położyłam dłonie na podbrzuszu, tam gdzie przed chwilą dotykały mnie ciepłe palce boga ognia. Nie czułam więzi z rosnącą w moim wnętrzu istotą. Cały czas trudno było mi uwierzyć, że tam jest, chociaż przecież widziałam wynik kilku testów ciążowych, miałam męczące mdłości, puchły mi stopy, ciągle biegałam do wychodka i ogólnie nie czułam się zbyt dobrze.
Wciąż powtarzałam Mszczujowi, że ciąża nie jest chorobą, ale było mi w niej naprawdę fizycznie źle. Dolegliwości sprawiały, że trudno mi było pracować, a nawet długo stać. Moje samopoczucie psychiczne nie było zresztą dużo lepsze. Niezmiennie tkwiło we mnie przekonanie, że będę beznadziejną matką. Nie lubiłam dzieci. Nie chciałam ich mieć. Wmawiałam sobie, że instynkt macierzyński na pewno pojawi się wtedy, gdy zobaczę wreszcie swojego noworodka, ale intuicja podpowiadała mi, że to kłamstwo. Hormony hormonami, ale ja… naprawdę nie chciałam takiego życia.
Objęłam głowę dłońmi. Strach, gorycz, złość, ale też smutek i samotność kłębiły się we mnie. Chciałam wolności, a każda moja decyzja popychała mnie w stronę tego, od czego całe życie uciekałam. Najpierw małżeństwo z przypadku, a potem równie przypadkowa ciąża.
A z drugiej strony chciałabym mieć następczynię.
Powiedzieć, że miałam mętlik w głowie, to jak nic nie powiedzieć. A czas uciekał i brzuch rósł. Nie robiąc nic, także podejmowałam decyzję.
Tak bardzo chciałabym mieć kogoś, z kim mogłabym o tym porozmawiać. Kto coś by mi doradził lub chociaż mnie pocieszył. Powiedzenie o moich rozterkach Mszczujowi nie wchodziło w grę, bo jego też one dotyczyły. Bronki unikałam, bo i tak wstydziłabym się jej to wyznać. Mojej mamy nie chciałam w to mieszać. Z kolei Mirka i Swarożyc by mnie nie zrozumieli.
Byłam z tym całkiem sama.
– Przepraszam cię – szepnęłam w przestrzeń do dziecka. – Niepotrzebnie powołałam cię na ten świat. To nie był twój czas.
Usłyszałam szelest i odgłos łamanych gałązek na długo przed tym, zanim Mirka zbliżyła się do polany. Pomyślałam, że chyba niechcący wywołałam wilka z lasu. Chciałabym być zaskoczona jej niezwykłym pojawieniem się akurat w tej części puszczy, ale dobrze wiedziałam, czyja to sprawka.
Przyjaciółka usiadła obok mnie. Jej dżinsowe dzwony zamiotły mech. Kusa bluzeczka odsłaniała pępek. Byłam przekonana, że nie minie nawet chwila, a obsiądą ją komary. Już dawno temu przekonałyśmy się, że z nas dwóch jej krew cenią znacznie bardziej.
– No cześć – przywitała się kulawo. – Tak sobie siedzisz?
– Cześć. Ano siedzę.
Przez chwilę milczałyśmy. Położyłam się na plecach i wbiłam spojrzenie w wysokie drzewa. Słońce prześwitywało przez ich korony. W lesie zawsze odnajdywałam spokój. Tak było i tym razem.
Mirka opadła na ziemię obok mnie. Stykałyśmy się głowami. Moje krótkie czarne włosy rozsypały się na mchu obok jej pszenicznego warkocza.
– A więc Swarożyc cię przysłał, bo…? – zaczęłam.
– Martwi się o ciebie.
– Na pewno uwierzę – prychnęłam.
– Wiesz… To bóg. Nigdy nie zrozumiemy, o co mu chodzi – odparła.
Swarożyc nie chciał zostawić mnie samej i nasłał na mnie swoją drugą ulubioną okoliczną szeptuchę. Pewnie oderwał ją od pracy, by następnie przerzucić do puszczy, żeby mogła mnie niańczyć. Podejrzewam, że nie była tym zachwycona.
– Możesz wracać do domu – rzuciłam. – Poleżę tutaj chwileczkę i wrócę grzecznie do Bielin. Nie musicie się o mnie martwić. Przecież nic mi tu nie grozi. Znam ten las jak własną kieszeń.
– Wierz mi, chciałabym, ale Swarożyc poprosił, żebym z tobą porozmawiała – odparła poważnym tonem.
Zaciekawiło mnie, czy podsłuchiwał moje myśli o chęci podzielenia się z kimś moimi wątpliwościami i uczuciami, czy po prostu był taki domyślny.
– Tak? A niby o czym? – spytałam.
– Chyba wiesz.
– No, jestem w ciąży. Mleko się rozlało. Już wszyscy o tym wiedzą, bo Mszczuj i Bronka nie umieją trzymać języka za zębami. Teraz muszę poczekać do końca, a potem się zobaczy, co będzie.
Doskonale słyszałam gorycz we własnym głosie.
– A co by było, gdyby podczas ataku Dziada Mroza nie okazało się, że jesteś w ciąży? – zapytała Mirka.
Dłuższą chwilę ważyłam odpowiedź, bo niestety jej ciężar mnie przygniatał.
– Nikt nigdy by się o tej ciąży nie dowiedział, prawda? – odpowiedziała sama sobie. – Też bym tak zrobiła. Za bardzo się boję klątwy, która wisi nad moją rodziną.
Pokiwałam głową. Niechęć Mirki do związków wynikała stąd, że wiele kobiet z jej rodu stawało się po śmierci upiorzycami, najczęściej rusałkami. Nie było jasnej zasady, na którą kobietę padnie. Mirka w przeciwieństwie do kuzynek postanowiła nie przedłużać rodu i nie mieć dzieci, by nie przekazywać dalej rodzinnego przekleństwa czy też skłonności.
– Wiesz… na początku nawet nie byłam pewna, czyje to dziecko. – Westchnęłam z lekkim wstydem, ale tylko lekkim i raczej pro forma.
Odwróciła do mnie głowę zainteresowana. Na jej zadartym nosku malowały się pierwsze słoneczne piegi, które zawsze pojawiały się tam, gdy tylko robiło się ciepło. W oczach zobaczyłam błysk rozbawienia.
– Swarożyc? Czy ktoś jeszcze? – zapytała.
– Nie jestem tobą, Mirka – skwitowałam, na co moja przyjaciółka tylko się zaśmiała.
– Och, wcale nie jesteś wiele lepsza ode mnie – odparła.
Nie zaprzeczyłam, bo przecież miała rację. Byłyśmy pokrewnymi duszami. Obie czułyśmy się wyzwolone. No… może Mirka nieco bardziej ode mnie. Ja jednak dałam się zbałamucić tylko jednemu bogu. Ona dokazywała jeszcze z Jaryłą, zawsze gdy tylko miała okazję.
Widziałam go bez majtek i w sumie się jej nie dziwiłam. Byłoby to ciekawe doświadczenie, chociaż być może anatomicznie bolesne.
– Ale byłby numer, jakbyś urodziła dziecko bogu! – Zaśmiała się. – Ciekawe, czy miałoby jakieś moce.
Wyobraziłam sobie Swarożyca, jak pierze pieluchy tetrowe, a potem próbuje odbić niemowlaka, a ten ulewa mu na plecy. Bardzo zabawne, ale nijak mi nie pasował do tej roli. Wystarczyłaby chwila irytacji, a spaliłby dziecko na popiół.
– Nie, to w ogóle nie byłoby śmieszne – odpowiedziałam. – Na szczęście to nie jest dziecko Swarożyca.
– Czyli co teraz?
– Z czym? – odbiłam piłeczkę.
– Co zrobisz? – sprecyzowała.
– Nic. Powiedziałam przecież, że poczekam do narodzin, będę się martwić później.
Podniosła się na łokciu i spojrzała na mnie z góry. Nie spodobał mi się jej oceniający wzrok.
– Nie, Jago. Nie będziesz robić „nic”. O ile wiem, to niebawem zamierzasz spacerować po zaświatach, bo się dałaś głupio namówić. A z ciążowym brzuchem raczej trudno ci będzie uciekać przed mieszkającymi u ich bram potworami.
– Czyli jednak Swarożyc martwi się o swoje aktywa, a nie zdrowie psychiczne swojej służki i kochanki? – wycedziłam.
– A czy kiedykolwiek miałaś co do tego wątpliwości? – rzuciła brutalnie. – Jest bogiem. Bogowie nas nie kochają, a na pewno nie w sposób romantyczny.
Nie odpowiedziałam jej, bo przecież by mi nie uwierzyła. A ja… ja naprawdę myślałam, a może raczej łudziłam się, że on coś do mnie czuje. Łechtało to moje ego, a nawet sprawiało, że czułam się… dobrze. Chciałam jego atencji, chciałam grzać się w jego pożądaniu.
Nie byłam przykładną żoną Mszczuja. Po tym, gdy już prawda o ciąży wyszła na jaw, nadal spotykałam się ze Swarożycem i jeszcze wiele razy wylądowałam w jego łóżku. Jemu nie przeszkadzało, że jestem brzemienna. Zresztą wciąż nie było tego jakoś specjalnie widać. Z Mszczujem nie dzieliłam łoża już od grudnia. Nie chciałam i nie umiałam. Kochałam go, ale nie jako męża.
Dobrze wiedziałam, że nawet jeśli faktycznie bóg ognia coś do mnie czuje, to ta fascynacja szybko mu minie. A czy ja go kochałam? Cholera jasna. To było naprawdę skomplikowane. Uwielbiałam seks z bogiem, ale też, co gorsza, lubiłam, gdy mnie po prostu przytula. Pozwoliłam emocjom wkraść się w naszą relację.
– Uspokój Swarożyca. Zrobię, co obiecałam – powiedziałam. – Dzisiaj nie planuję żadnych głupstw. Ogarnęła mnie po prostu… melancholia.
Zamknęłam oczy, żeby się od niej odciąć. Ona jednak zignorowała tę odprawę. Usłyszałam, jak sapie zirytowana, a potem mówi cicho:
– Jago, też się o ciebie martwię. Bardzo dużo ryzykujesz. Musisz pomyśleć o sobie.
– Wierz mi, że akurat o tym myślę cały czas.
– Nieprawda. Gdybyś myślała o sobie, to nie miałabyś teraz męża. W ciąży może i byś była, ale na pewno nie bawiłabyś się w dom. – Znowu rzuciła mi prawdę w twarz. Nie miała dzisiaj litości.
Prawda, ślub z Mszczujem był głupotą. Najprawdopodobniej zniszczyłam mu w ten sposób życie, ale nie umiałam tego cofnąć. Swaćba nie była spowodowana moim dobrym sercem, ale przekorą i próbą zrobienia na złość kobiecie, która mnie irytowała. Ścibora, zwana Motylkiem ze względu na swoje nazwisko, bo na pewno nie przez swoje rozmiary, planowała poślubienie Mszczuja, bo ich rodzice tak ustalili. Nikt nie słuchał Mszczuja i jego protestów. Niby chciałam mu pomóc, ale głównie miałam ochotę utrzeć nosa Ściborze, która zachowywała się, jakby miała klapki na oczach. Naprawdę nie było tu żadnych altruistycznych pobudek.
Nawet sztuczne utrzymywanie tego pseudomałżeństwa nie było sprowokowane moją troską o dobrostan umysłowy Mszczuja, tylko raczej samolubnymi obawami, że po rozstaniu mogłabym go stracić.
A niestety straciłam przyjaciela, gdy się z nim związałam. Bo już nie potrafiłam się z nim przyjaźnić.
– Mleko się rozlało – powtórzyłam. – Nie jestem mistrzynią budowania ani tym bardziej utrzymywania relacji.
– Tak, ja też – westchnęła. – Wiesz… Barnim mnie odwiedził kilka tygodni temu.
Uchyliłam powieki, zadowolona, że wreszcie przestałyśmy rozmawiać o mnie. Nie wiem, co ten Swarożyc miał we łbie, że przysłał Mirkę, żeby mnie zabawiała i, co głupsze, namawiała na usunięcie dziecka. To się przecież nie mogło udać.
– No i? – spytałam.
– No i nic.
– Ale po co przyszedł? – drążyłam.
– Rozmawiać. O nas. Dasz wiarę? Przecież mówiłam mu jasno, że w białej kiecce to mnie możecie co najwyżej pochować, żebym potem straszyła jako południca, bo na ślubnym kobiercu stawać nie będę.
– I co? Rozmawialiście?
Parsknęła.
– Oczywiście, że nie. Robiliśmy inne rzeczy. Strasznie mnie kręci ten jego urok niegrzecznego chłopczyka – pochwaliła się bezwstydnie. – Mam tylko nadzieję, że nie będzie sobie teraz robił żadnych nadziei. To był jeden raz, na powitanie, i tyle.
– Niemożliwa jesteś.
– Ty też – odparowała.
– Prawda.
– Potem już się nie odezwał. Czy to coś znaczy?
– Słuchaj, kogo jak kogo, ale mnie to raczej o rady dotyczące związków pytać nie powinnaś – zauważyłam z przekąsem.
– Racja – zgodziła się potulnie.
Przestałyśmy strzępić języki. Każda zaczęła się w duchu zastanawiać, co przyniesie jej przyszłość. Położyłam dłonie na podołku.
Nie umiałam co prawda wyczuwać doli, ale miewałam przeczucia odnośnie do przyszłości niektórych ludzi. A teraz co do własnego dziecka nie czułam niczego. Zupełnie jakby nie miało doli. A to ogromnie mnie przerażało, bo wiedziałam, co to oznacza.
Wróciłam myślami do szeptuchy z Podlasia, którą jakiś czas temu odwiedziłam, szukając pomocy. Jeszcze niedawno łudziłam się, że istnieje ktoś, kto pomoże mi się wyplątać z obietnicy złożonej Swarożycowi lub wspomoże mnie jakimś urokiem czy eliksirem, dzięki któremu na pewno przeżyję tę wyprawę.
Pomocy nie znalazłam, ale usłyszałam przepowiednię. Najstarsza z tamtejszych szeptuch powiedziała mi, że coś stracę, gdy pójdę do zaświatów. Nie wiedziałam wtedy o ciąży, więc zapytałam tylko o siebie. Chciałam wiedzieć, czy umrę. Wieszczka zagadkowo odpowiedziała, że umrę tylko w głowie.
Nie była to miła wizja. Głowa to bardzo ważna część ciała.
Nie wiem, o czym myślała Mirka, ale ja utwierdziłam się w przekonaniu, że nie oszukam mojej doli. Postanowiłam poddać się obietnicy i wejść do zaświatów. Przeżyć największą przygodę swojego życia w imieniu Swarożyca. A po niej? Może nawet bóg ognia przyzna, że jestem dla niego ważna?
Otworzyłam oczy i spojrzałam sennie na niebo.
Nagle zalała je czerwień. Wiatr przycichł, a w puszczy zrobiło się ciemno.
– Widzisz to czy to mnie krew zalała na myśl o Barnimie i związkach? – zapytała Mirka.
– Widzę – odparłam.
– Co to jest? – wyszeptała wstrząśnięta.
Czerwień ustąpiła innym barwom, które niczym tęcza zalśniły, by natychmiast zniknąć. Pozornie wszystko wróciło do normy.
Ale ptaki zaprzestały treli na dobre. Puszcza była pogrążona w ciszy.
– Coś złego – powiedziałam przerażona.
Redakcja: Krystian Gaik
Korekta: Justyna Yiğitler, Barbara Szymanek
Projekt okładki i stron tytułowych: Agnieszka Zawadka
Zdjęcie wykorzystane na I stronie okładki: © Boiko Olha/Shutterstock
Zdjęcie autorki: © Wojtek Biały
Skład i łamanie: Dariusz Ziach
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210
www.wydawnictwomieta.pl
tel. +48 505 636 224
ISBN 978-83-68371-48-2