Gdy milkną anioły - Arnold Thomas - ebook
NOWOŚĆ

Gdy milkną anioły ebook

Arnold Thomas

0,0

53 osoby interesują się tą książką

Opis

„Gdy nasza czujność się budzi, zło już dawno nie śpi”
Jesienią 1996 – podczas wycieczki w góry – Betty i Angela Morrison znikają bez śladu. Odnajdują się
wiosną następnego roku. Martwe… Kilka miesięcy później umiera również Bruce Reynolds – jeden z
założycieli galerii sztuki, w której siostry pracowały.
Choć śledztwo nie potwierdziło udziału osób trzecich w tragicznym wydarzeniu, zrozpaczona matka
nigdy nie pogodziła się ze stratą córek i z rzeczywistością, jaką los jej zgotował. Często prowadzona
przez własne myśli na skraj obłędu Judith Morrison ostatecznie trafia do kliniki psychiatrycznej, po
czym… znika.
W tym samym czasie młody dziedzic fortuny Rossów – od niedawna jedynych właścicieli Vision Art
Gallery – otrzymuje tajemniczą wiadomość dotyczącą aniołów. Początkowo nastoletni David myśli, że to
żart kolegów. Gdy jednak policja zaczyna się interesować pewnym wydarzeniem sprzed lat, chłopak
przestaje wierzyć w przypadki. Bacznie przygląda się każdemu elementowi tajemniczej układanki
dotyczącej jego domu i rodziny. Zwłaszcza fontannie w ogrodzie, nad którą góruje rzeźba… smutnego
anioła.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 595

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Thomas Arnold

Gdy milkną anioły

Od autora

Gdy zrozumiałem, jak wiele czasu minęło od mojego ostatniego spotkania z Adamsem i Rossem, nieco się przeraziłem. Po otwarciu starych plików uświadomiłem sobie, że ci bohaterowie zostali przeze mnie porzuceni na 8 długich lat, w których trakcie przez cały czas miałem delikatne wyrzuty sumienia, kiedy po raz kolejny z jakiegoś powodu odwlekałem napisanie nowej książki o ich losach. I być może powieść Gdy milkną anioły nigdy by nie powstała, gdyby nie obietnica dana Czytelnikom w niejednym wywiadzie. Zawsze zapewniałem, że Ross kiedyś powróci.

Oczywiście… łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Zwłaszcza że serię z tymi bohaterami uważałem za zamkniętą i poniekąd kompletną. Z tego powodu nie bardzo wiedziałem, jak ugryźć temat, aż któregoś dnia spotkałem na swej drodze Daniela i Kasię – właścicieli wydawnictwa KDW. Wspólnie ustaliliśmy, że wydanie moich powieści w nowych, pięknych, kolekcjonerskich odsłonach to ciekawy zabieg mający im dać drugie życie. Potrzebowaliśmy tylko czegoś, co mocnym akcentem zapoczątkuje tę współpracę.

W trakcie ponownego czytania serii z Adamsem i Rossem – gdy przygotowywałem ją do wydania – w pewnym momencie zrozumiałem, że przeszłość naszego głównego bohatera skrywa tyle tajemnic, iż sama mogłaby być historią na niejedną książkę. I wtedy mnie olśniło… Już wiedziałem, o czym powinna traktować nowa powieść.

Powieść ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci, miejsca i zdarzenia są dziełem wyobraźni autora. Użyto ich w sposób fikcyjny i nie powinny być interpretowane jako rzeczywiste. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych zdarzeń, miejsc, organizacji lub osób jest wyłącznie dziełem przypadku.

Prolog

Rezerwat Rocky River, Ohio, USA

Czerwiec 2000 roku

Rozdrażniony sześćdziesięciopięcioletni kierowca ciężarówki wiozącej drewno nieustannie skakał po wszystkich znanych mu stacjach radiowych w nadziei, że wreszcie natknie się na jakiś przyjemny kawałek. Niestety była to pora popołudniowych wiadomości. Przez ostatnie tygodnie serwisy informacyjne stale zasypywały słuchaczy nowinkami z Wall Street o gwałtownych spadkach mocno przewartościowanych spółek dotcomowych. Optymiści wierzyli, że hossa będzie wieczna, a tymczasem od marca największe firmy z tej branży notowały potężne straty.

– I dobrze wam tak, pieprzone cwaniaki w garniakach za tysiące dolarów! Kto wam kazał kupować ten szajs?! – ryknął Bill Perkins i ponownie szarpnął pokrętło.

Chwilę to trwało, ale wreszcie znalazł mocny rockowy kawałek z lat siedemdziesiątych, który pozwolił mu zagłuszyć mordercze myśli. Przekręcił gałkę tak mocno, że głośniki irytująco zatrzeszczały, prosząc o litość, gdy wystrzelił z nich ostry jazgot starego rockmana. Na dodatek odrapane plastiki wysłużonej ciężarówki zaczęły klekotać, jakby wóz miał się zaraz rozpaść na kawałki.

Przed oczyma Billa Perkinsa majaczył właśnie obraz człowieka, który skrzywdził obydwie jego córki. Dwadzieścia lat był przykładnym mężem starszej, a także ojcem trójki ich dzieci, po czym, ni stąd, ni zowąd, zdradził żonę z jej młodszą siostrą, wykorzystując chwilowy kryzys w związku tej drugiej. Biedaczka zadzwoniła do szwagra, bo chciała z kimś porozmawiać. Ten bezwzględnie wykorzystał sytuację i w jednej chwili doprowadził do katastrofy w dwóch związkach.

– Skręcę sukinsynowi kark… – wycedził przez zęby Perkins.

Marzył o tym, by jego zięć jakimś cudem znalazł się nagle na środku prawego pasa, którym mknął, ale nie dalej niż dziesięć kroków od maski ciężarówki, by w żaden sposób nie zdążył uciec. Perkins z całej siły ściskał kierownicę. Wyobrażał sobie, że miażdży szyję zdrajcy, z którym od dwóch dekad siadał przy rodzinnym stole. Nie potrafił zrozumieć, jak można było tak postąpić. On sam żył z żoną od ponad czterdziestu lat i ani razu jej nie skrzywdził. A jako zawodowy kierowca ciężarówki miał ku temu mnóstwo okazji. Wielu jego kolegów korzystało z różnych „usług”, gdy opuszczali domy, często na wiele dni. Co się wydarzyło na trasie, na trasie pozostanie… Tak mawiał niegdyś przyjaciel Perkinsa. I choć w tej kwestii zupełnie się różnili, Bill pielęgnował znajomość wyniesioną jeszcze z lat wspólnej służby. Jak się okazało, wcale nie trzeba było trasy ani samotności, by kogoś skrzywdzić. Wystarczyła jedna noc i kłótnia w domu młodszej córki.

– Pieprzona kanalia!

Pomimo wypełniającego szoferkę hałasu Perkins ponownie skupił się na drodze. W pewnej chwili w lusterku zauważył wyprzedzający go samochód. W czerwonym, wypolerowanym na błysk kabriolecie siedzia­ły dwie młode pary.

– Co za kretyn… – warknął Perkins, gdyż zbliżali się do zakrętu.

Prowadził ciężarówkę z długą naczepą i wiedział, że niedoświadczony młodzik za kierownicą nie zdążyłby go wyprzedzić, gdyby na przeciwległym pasie nagle pojawił się jakiś pojazd. Kilkakrotnie użył klaksonu, spróbował nawet zjechać delikatnie na środek, by wystraszyć kierowcę, ale pewny siebie smarkacz w okularach przeciwsłonecznych, z modną fryzurą targaną wiatrem ani myślał zwolnić.

Gdy Cadillac zrównał się z szoferką ciężarówki, cała czwórka pokazała starszemu mężczyźnie środkowe palce. Na dodatek, zamiast jak najszybciej zjechać, młokos zwolnił i zaczął na niego kląć za próbę zajechania mu drogi. Perkins otwartą dłonią poklepał się po czole i pokazał, by wreszcie go wyprzedzili.

– Cholerne debile! – krzyknął, ale nie mogli go usłyszeć.

Nagle owładnęła go mordercza myśl. Wyobraził sobie, że za kierownicą kabrioletu siedzi jego zięć i właśnie pokazuje mu faka, zabawiając się przy okazji z młodą siksą zajmującą fotel pasażera. Od razu nabrał ochoty, by zepchnąć cwaniaków z drogi i raz na zawsze nauczyć szacunku. Tak bardzo się pobudził, że serce zaczęło mu walić jak młotem.

Kiedy wreszcie kabriolet go wyprzedził, poczuł ulgę. Wszyscy mieli niesamowite szczęście, gdyż przez cały ten czas nic nie jechało lewym pasem. Dopiero gdy dojeżdżali do mostu, z naprzeciwka wyłonił się samochód osobowy. Później kolejny, a za nim cały sznur pojazdów.

– Banda matołów! Mieliście cholerne szczęście, że…

Nagle Perkins poczuł ból w klatce piersiowej. W momencie oblał go zimny pot. Rozpiął koszulę, przyciszył radio i opuścił szybę. Wiedział, że dzieje się coś złego, toteż zaczął myśleć nad najbliższym parkingiem. Ten był kawałek za mostem.

Próbując uspokoić pobudzone ciało, zaczął głęboko oddychać, ale ból z każdą chwilą się wzmagał. Zacisnąwszy zęby, Perkins przymrużył oczy. Mimowolnie się skulił, przez co nieznacznie poruszył kierownicą. Tyle jednak wystarczyło. Gdy ponownie spojrzał na drogę, był dokładnie na jej środku. Kierowca samochodu jadącego z naprzeciwka zaczął trąbić jak szalony.

Perkins chwycił mocno kierownicę i choć bolesny ucisk powoli odbierał mu zmysły, w ostatniej chwili przytomnie odbił, dzięki czemu uniknął czołowego zderzenia. Jadący lewym pasem pick-up jakimś cudem przemknął obok – wykorzystał tworzącą się lukę. Co prawda uderzył w niską barierkę ochronną dzielącą pas ruchu od traktu dla pieszych, ale oprócz zdartego lakieru nic więcej się nie stało.

W przypływie świadomości Perkins wrócił na prawy pas, jednakże z powodu pogarszającego się stanu nie zdołał zapanować nad potężną bestią. Spóźniona reakcja spowodowała, że najpierw ciężarówka, a później naczepa uderzyły w barierę energochłonną.

Niestety metalowe elementy niewysokiego mostu zadziałały jak kotwice – zniszczyły koła i wplątały się w podwozie. Siła pędu, zwielokrotniona przez coraz bardziej niestabilny ładunek, sprawiła, że ciężarówką mocno zarzuciło. Przy ogłuszającym łomocie drewnianych bali przyczepa zsunęła się z mostu do płytkiej rzeki i zatrzymała na szerokiej kładce, niszcząc ją doszczętnie. Wcześniej jeszcze pociągnęła za sobą resztę pojazdu.

Kierowcy oraz pasażerowie zatrzymujących się z piskiem opon samochodów z trwogą patrzyli, jak grube bale zmierzają w ich kierunku. Gdy ciężarówka uderzyła o barierę mostu i naczepa spadła, drewno wystrzeliło w różne strony. Kilka kłód poturlało się jezdnią, pozostałe spadły do wody i na kładkę. Trzy wbiły się pod różnymi kątami w dno płytkiej rzeki. Utkwiły w dennym mule niczym słupy zniszczonej palisady.

Ostatecznie ciężarówka zawisła na moście w lekkim przechyle. Przed stoczeniem się do rzeki uchroniły ją zakotwiczone w betonie elementy bariery, które jeszcze przez długi czas po wypadku, przeciwstawiając się potężnym siłom nacisku, serwowały obserwatorom tragicznego wydarzenia stalową kakofonię metalicznych dźwięków.

Od ponad czterech godzin most na Valley Parkway był całkowicie zablokowany. Choć słońce chyliło się już ku zachodowi i znikało za koronami drzew, dla większości pracowników wszelakich służb obecnych na miejscu wypadku dzień dopiero się zaczynał. Wolne mieli jedynie sanitariusze. Wraz z poszkodowanym opuścili miejsce wypadku niedługo po zdarzeniu, jak tylko strażacy prowizorycznie zabezpieczyli ciężarówkę przed niekontrolowanym zsunięciem się do rzeki i wydobyli nieprzytomnego kierowcę z szoferki.

Trudno byłoby zliczyć, ile łącznie radiowozów, wozów straży pożarnej i specjalistycznych pojazdów pojawiło się na moście w ciągu niecałej godziny po tym wydarzeniu. Ostatecznie drogę zastawiono do tego stopnia, że nadjeżdżający ogromny dźwig nie miał jak się ustawić.

– Kto kieruje tym burdelem?! – ryknął operator, otwierając drzwi szoferki. Nie był zbyt zadowolony, że ściągnięto go do pracy chwilę po tym, jak skończył dwunastogodzinną zmianę. – I niby gdzie mam się rozłożyć?! Na waszych dachach czy na waszych pustych łbach?! – dorzucił opryskliwie i trzasnął drzwiami.

Policjanci zaczęli się komunikować i wkrótce większość radiowozów zniknęła z mostu. Kwadrans później, kiedy pozostały na nim już tylko dwa wozy straży pożarnej, półciężarówka z wciągarką do ewentualnej asekuracji, a także platformy do przewozu wielkogabarytowych pojazdów, można było wjechać dźwigiem na most.

Podczas gdy większość pracowników służb głowiła się nad tym, jak właściwie podpiąć ciężarówkę, by uwolnić ją z potrzasku i postawić na kołach, na rzece już trwały prace porządkowe. Z pobliskiej firmy budowlanej sprowadzono koparkoładowarkę, a z tartaku ładowarkę do drewna z hydraulicznym ramieniem oraz chwytakiem. Operatorzy obydwu maszyn dwoili się i troili, by jak najszybciej wciągnąć na brzeg bale, których jeszcze nie porwał prąd, albo chociaż zabezpieczyć je przed dalszym przemieszczaniem się. Zapowiadano długotrwałe opady, a podnoszący się poziom rzeki mógł uwolnić zakotwiczone w mule drewno, co stanowiło poważne zagrożenie.

Do wyławiania kłód z wody używano wszelkich możliwych środków, toteż nieco później do pracujących na brzegu dołączyli strażnicy leśni. Zjawili się dwoma dużymi pick-upami zaopatrzonymi w mocne wciągarki.

– Dobra, jedziesz z tym! – ryknął strażnik stojący po kostki w wodzie i dodatkowo mignął koledze latarką, gdyż było coraz ciemniej.

– Okej, włączam!!! – odkrzyknął czekający na brzegu towarzysz niedoli i wzdłuż luźno leżącej na ziemi stalowej liny poszedł w kierunku pick-upa. W tym czasie jego kompan oddalił się na bezpieczną odległość.

Wracając do pojazdu stojącego pomiędzy drzewami, pracownik straży leśnej ostrożnie stawiał kroki, gdyż cały teren był grząski i mocno przeorany dużymi kołami koparki oraz ładowarki do drewna. Ciężki sprzęt w niektórych miejscach zwyczajnie tonął w błocie i mule.

– Cholerna robota… – Mężczyzna splunął na leżące przed wozem kłody pokryte szlamem i przybrzeżną roślinnością, po czym dla zabawy kopnął coś okrągłego. Oblepiony błotem oraz liśćmi przedmiot poturlał się kawałek i zatrzymał przy oponie pick-upa. Wielkością przypominał duży okrągły owoc z twardą łupiną, pusty w środku. Zaciekawiony strażnik podniósł go i obejrzał w świetle reflektora. W kilku miejscach ubłocony przedmiot miał wyczuwalne wgłębienia. Mężczyzna zgadywał, że to głowa lalki zgubionej przez jakąś dziewczynkę. Gdy jego kciuki jednocześnie zapadły się w głębokich oczodołach, nagle pojął, że trzyma w rękach ludzką czaszkę. Przestraszony odrzucił ją i wytarł dłonie w koszulę. – Chryste Panie… – Odszukawszy wzrokiem najbliższego policjanta, pomachał latarką i ryknął: – Hej, tam, na moście! Niech któryś tu przyjdzie! Mamy poważny problem!

ROZDZIAŁ 1

Północne Downtown, Cleveland

Miesiąc później

Tej nocy w żyłach młodego Clevelandczyka, którego lewa dłoń mocno ściskała kierownicę Mustanga pracującego na coraz wyższych obrotach, nie płynęła krew, tylko wysokooktanowe paliwo. Przez tych kilkadziesiąt sekund – od momentu zagrzania opon i podjazdu do niewidocznej linii startu, aż do mety zaznaczonej dwoma odrapanymi pachołkami – ciało Grega Mitchella zmieniało się w żywy mechanizm, doskonale zintegrowany z resztą wozu. Czuł każdą, nawet najdrobniejszą wibrację i potrafił właściwie na nią zareagować. Dzięki temu był w stanie okiełznać ośmiocylindrowego potwora, który na razie przyjemnie mruczał pod maską.

Od dwóch lat Mitchell stale ulepszał swojego Mustanga, by ostatecznie tych kilka sekund wyścigu było dla niego czystą przyjemnością – samochodowym orgazmem, jak często nazywał ten stan. Miał tylko jeden cel – wygrać. Nie interesowało go drugie miejsce. Podobnie jak koledzy lubił porównywać swoje hobby do życia w systemie binarnym. Liczyła się tylko jedynka. Pozostałe miejsca na podium były zerami.

Zazwyczaj, aby wygrać, musiał tylko bardzo dobrze wystartować, gdyż najczęściej to właśnie on posiadał najmocniejszy wóz. Tym razem jednak, choć miał niewielką przewagę nad rywalem w postaci kilkudziesięciu żwawych koni pod maską, targały nim poważne obawy. Wiedział, z kim tej nocy będzie się ścigał. Jego przeciwnik bardzo lubił grać nieczysto, dlatego musiał się skupić na każdej milisekundzie wyścigu, ponieważ chwila nieuwagi mogła go kosztować nie tylko zwycięstwo, ale nawet życie.

Z tego powodu ani przed startem, ani w trakcie wyścigu nie rozglądał się niepotrzebnie, by nie tracić koncentracji. Nie interesowali go szukający zaczepki przeciwnicy. Nie zwracał też uwagi na kobiety w kusych strojach ustawione po bokach trasy i za samochodami, mające wyraźną ochotę na późniejszą przejażdżkę z mistrzem. Był tak skupiony na prostej przed sobą, że nawet nie zainteresował się przechodzącą pomiędzy samochodami dziewczyną w obcisłych, zdecydowanie za krótkich spodenkach dżinsowych. Piękna mulatka miała tak wysokie szpilki, że kierowcy mogli zobaczyć fragmenty jej idealnych pośladków. Przeciwnik Mitchella aż się oblizał na ten widok, a gdy wysoka starterka z ogromnym afro stanęła przed maskami wozów i ponętnie zakołysała biodrami, cmoknął głośno. Mruknął też sprośną uwagę, kiedy puściła do niego oczko. Miał ochotę natychmiast zgarnąć dziewczynę do wozu i pojechać do najbliższego motelu. Niestety kobieta spojrzała zalotnie również w stronę drugiego kierowcy. To nieco go otrzeźwiło, ale też zirytowało.

– Dziś wracasz ze mną i nawet nie patrz na tego frajera! – ryknął Afroamerykanin siedzący w mocno stuningowanej żółtej Hondzie ­Civic Si z dziewięćdziesiątego piątego. – Słyszałeś, cipko?! – Mężczyzna spojrzał z pogardą na rywala. – Ona dziś wraca ze mną! Co jest?! Sparaliżowało cię tam?!

Dziewczyna lubiła pewnych siebie. Spodobała jej się zaczepka, ale ani myślała bawić się tej nocy z przegranym. Podeszła więc do Hondy i nachyliła się kusząco, pokazując przeciwnikowi Mitchella, jakie widoki straci, jeśli tego wieczoru będzie mocny wyłącznie w gębie. Mężczyzna pożądliwie jęknął, widząc krągłości podkreślone czarnym koronkowym stanikiem wystającym spod białej bluzki.

– O w mordę…

– Tutaj obowiązuje system binarny, mój drogi. My – dziewczyna wskazała swoje piersi – bawimy się tylko z jedynkami. Zera nas nie interesują. Mam nadzieję, że zrozumiałeś.

– Jasno i wyraźnie, złotko!

– Gotowy?

– Zawsze i wszędzie!

– Gotowy? – Dziewczyna przerzuciła wzrok na Mitchella.

Ten, wciąż wpatrzony w pustkę przed sobą, skinął głową, po czym łypnął wrogo na starterkę, jakby to ona była jego przeciwnikiem. Nawet nie drgnął od chwili, gdy kobieta puściła do niego oczko. Poprawił się w fotelu dopiero, kiedy wróciła przed samochody i wskazała na nich, a tłum coraz głośniej zaczął przekrzykiwać ryczące silniki.

Dziewczyna była jednocześnie cichym sędzią, sygnalizatorem świetlnym, jak i linią startu. Sprawdziła, czy samochody stoją równo, po czym rozłożyła ramiona, dając kierowcom znak, aby się przygotowali na długo wyczekiwane przez wszystkich kilkadziesiąt sekund szaleństwa.

Wtem, kiedy uniosła ręce i już miała dać sygnał do rozpoczęcia wyścigu, tłum nieoczekiwanie zaczął cichnąć, gdyż przez ryk wielocylindrowych silników zaczęło się przebijać coraz wyraźniejsze zawodzenie policyjnych syren.

– Dajesz, złotko! – zachęcił kierowca Hondy, usłyszawszy niepoko­jące sygnały.

W tym samym momencie, gdy pierwsi kibice zaczęli biec do swych samochodów pozostawionych na pobliskim parkingu, kobieta gwałtownie opuściła ręce.

Buksujące koła obydwu wozów pozostawiły kolejne ciemne ślady na asfalcie, a w powietrzu – zapach palonej gumy, tak uwielbiany przez fanów wyścigów. Jednak mało kto miał okazję podziwiać niemal idealny start obydwu kierowców, gdyż prawie wszyscy biegli w przeciwnym kierunku.

Kiedy tylko stuningowane samochody ruszyły, kobieta przymknęła oczy i specjalnie wystawiła nieco ręce, by poczuć na ciele uderzenie powietrza generowane przez mijające ją o włos karoserie piekielnie szybkich wozów. Dostawała wtedy gęsiej skórki. Podniecało ją to bardziej niż cokolwiek na świecie.

– Lola, wsiadaj!

Tuż obok białym Nissanem Silvia zatrzymał się jej chłopak.

Kobieta wskoczyła do pojazdu, który razem z pięcioma innymi samochodami pognał Marginal Road na wschód, wzdłuż pasa startowego pobliskiego lotniska. Pozostali wybrali kierunek przeciwny, bo liczyli na to, że dotrą do zjazdu, zanim policja go odetnie.

Niewielu ścigało się na Marginal Road. Choć droga ta oferowała idealną prostą z dobrą nawierzchnią, była też niebezpiecznie wąska jak na amerykańskie standardy i obustronnie ogrodzona płotami z siatki. Wyższy – po północnej stronie, poprzeplatany gałęziami dzikich krzewów – zabezpieczał tereny lotniska i klubu jachtowego. Rosły przy nim liczne drzewa, a rzadko przycinana zieleń nieraz wstępowała na asfalt. Od południa zaś metalowy parkan oddzielał Marginal Road od wielopasmowej ekspresówki. Dzięki temu spory odcinek tej drogi łatwo można było kontrolować. Korzystali z tego zarówno organizatorzy nielegalnych wyścigów, jak i policja. Wystarczyło opanować kilka newralgicznych miejsc, by odciąć całą ulicę. Dlatego z czasem drogę tę zaczęto nazywać King’s Road, ponieważ ścigali się na niej tylko najodważniejsi.

Dawniej kibice parkowali samochody na wąskich pasach zieleni ciągnących się wzdłuż długiej prostej, tworząc kierowcom stalowy korytarz, jednak zbyt często dochodziło do wypadków i z czasem większość obserwatorów zaczęła się skupiać wokół linii startu, gdzie również mogła podziwiać stuningowane wozy, a także spotkać znanych kierowców. Z kolei linia mety na Marginal Road znajdowała się kawałek przed ślepą uliczką, gdzie bezpiecznie mogło parkować maksymalnie kilka samochodów. Z powodu zawodzenia policyjnych syren dwa odjechały już wcześniej, gdy tylko kierowcy dostali cynk o obławie. Jedynie najwierniejsi fani zostali do końca – mieli nadzieję zobaczyć wynik najważniejszego wyścigu tej nocy. Mimo to niemal wszyscy siedzieli już w samochodach, by jak najszybciej się ulotnić.

Biegnący poboczem dziewiętnastolatek jako ostatni opuścił linię mety, przez to znalazł się pomiędzy młotem a kowadłem. Nie wiedział, czy bardziej obawiał się pędzących prosto na niego radiowozów, czy dwóch idących łeb w łeb kierowców tuż za jego plecami. Byli już blisko mety, ale żaden nie zdobył wystarczającej przewagi i jechali całą szerokością ulicy, niemal stykając się lusterkami.

W pewnym momencie David Ross pojął, że jeśli ani jedni, ani drudzy nie zwolnią, to wpadną na siebie dokładnie na wysokości bocznej uliczki, do której zmierzał. Stały tam jeszcze dwa czarne Nissany. Ich silniki przyjemnie mruczały, a kierowcy przygotowywali się do odjazdu. Niestety to właśnie z nimi nastolatek przyjechał jako pasażer. Pierwszy Nissan był już pełny. Gdy do drugiego wskoczyło czterech rówieśników chłopaka, zajmując wszystkie wolne miejsca, kierowcy nie mieli zamiaru czekać ani sekundy dłużej. Natychmiast ruszyli, tym samym spisując marudera na straty.

– Stójcie, do cholery! Czekajcie na mnie! – ryknął David, biegnąc jak szalony.

Pierwszy samochód tak szybko przyspieszył, że chłopak mógł jedynie ze złością popatrzeć na jego tylne światła.

Drugi kierowca nieco się przestraszył, gdy ujrzał dwa radiowozy ­jadące w ich kierunku całą szerokością ulicy. Przytomnie postanowił zaczekać na efekt działań kolegi.

Kierowca, który jako pierwszy opuścił parking, ustawił wóz na prawym pasie. Wiedział, że policjant nie doprowadzi do wypadku. Aby dobitniej pokazać swe zamiary, mocniej wcisnął pedał gazu. Myślał, że jeden radiowóz schowa się za drugim, ale policyjne samochody nagle zwolniły i każdy z oficerów szarpnął kierownicą w przeciwnym kierunku. Kontrolowany poślizg sprawił, że pojazdy zatrzymały się z piskiem opon w poprzek ulicy. Policjanci wyskoczyli ze środka i wymierzyli w nadjeżdżający samochód.

Obserwujący wszystko David zamiast dalej biec, po prostu stanął jak wryty. Nie wierzył własnym oczom. Myślał, że to tylko ostrzeżenie, że policjanci nie będą strzelać, gdy nagle tuż obok jego ucha przemknęła zabłąkana kula. Później kilka kolejnych pocisków trafiło w maskę Nissana, a jeden przedziurawił szybę w rogu.

Kierowca, próbując uniknąć zderzenia, wjechał na pas zieleni oddzielający Marginal Road od głównej drogi. Na trawie wpadł w poślizg i uderzył w ogrodzenie. Z powodu dużej prędkości samochód kilka razy obrócił się wokół własnej osi, niszcząc przy tym cztery przęsła ledwie stojącego płotu. Dwa słupki wystrzeliły w kierunku ekspresówki, powodując spory zamęt wśród mknących tą drogą kierowców.

Sparaliżowany strachem nastolatek patrzył na tę sytuację, jakby się działa w zwolnionym tempie. Dopiero po chwili otrzeźwiło go dziwne uczucie – coś spływało po jego szyi. Gdy przesunął palcami po skórze, na opuszkach pozostała krew. Nagle zrozumiał, że zabłąkana kula nie przeszła obok, tylko drasnęła go w ucho. Wtem poczuł piekący ból, jakby nerwy w jego ciele zadziałały z dużym opóźnieniem. Był tak zdezorientowany, że nie słyszał nawoływań pasażerów drugiego Nissana, który właśnie opuszczał parking. Chcieli go jakoś zgarnąć, ale mieli już dość czekania.

– Zostaw frajera, spadamy!!!

– Gazu!

Nastolatek w pełni oprzytomniał dopiero, gdy oślepił go błysk świateł. Narwany kierowca Nissana bezmyślnie wystrzelił z bocznej uliczki, próbując uciec przed obławą. Niestety brak rozsądku i brawura spowodowały, że wyjechał wprost pod nadjeżdżającą z ogromną prędkością Hondę. Jej kierowca, próbując uniknąć zderzenia, mocno odbił, przez co zepchnął jadącego tuż obok rywala na pas zieleni.

Obydwa samochody były kawałek od nastolatka, który nagle znalazł się w pułapce – nie miał dokąd uciec.

Greg Mitchell, widząc przed sobą sparaliżowanego strachem chłopaka, na tyle, na ile mógł, spróbował opanować wóz. Nie zaczął bezmyślnie hamować, co doprowadziłoby do tragedii, tylko – spostrzegłszy szybko zwalniającą Hondę – dodał gazu i z wyczuciem szarpnął kierownicą, wprowadzając Mustanga w kontrolowany poślizg.

David zauważył swoją szansę. Przewidując ruch pojazdu, natych­miast skoczył na siatkę. Boleśnie grzmotnął przy tym ramieniem o słupek ogrodzeniowy, ale błyskawiczna reakcja i zimna krew kierowcy Mustanga uratowały mu życie. Poczuł, jak tył samochodu muska jego kurtkę.

Mitchell jakimś cudem wślizgnął się przed rywala, ale wymuszony manewr sprawił, że zahaczył o przedni zderzak Hondy, przez co stracił panowanie nad pojazdem i Mustang ustawił się bokiem. Mężczyzna nie zdążył ponownie skontrować. Przeciął lewy pas ruchu i przednim kołem mocno uderzył w krawężnik, co doprowadziło do uszkodzenia osi. Nisko osadzony wóz zarył podwoziem, ciągnąc za sobą snop iskier. Mitchell próbował się jeszcze ratować, ale układ kierowniczy ledwie reagował na polecenia.

Rozpędzony Mustang bokiem wtargnął na lewy pas zieleni. Po uderzeniu tyłem o niewidoczny pień drzewa ukryty pomiędzy gałęziami krzewów, pojazd wpadł w ruch wirowy. W powietrze wystrzeliły fragmenty kory, drzazgi, kawałki szkła i połamane plastiki nadkola oraz zderzaka.

Szybko obracający się samochód zniszczył kilka przęseł ogrodzenia klubu jachtowego. Nie rozciął jednak siatki. Ta łatwo się poddała – pochyliła w kierunku nabrzeża i zadziałała niczym zdradliwa rampa. Mustang z dużą prędkością, nadal wirując w powietrzu, przeleciał nad wąskim drewnianym pomostem i uderzył w zacumowany jacht. Doszczętnie zniszczył sterówkę, a także sporą część burty.

W momencie uderzenia rozległ się ogłuszający huk, któremu towarzyszył gwałtowny wybuch butli z gazem. Zaraz po tym, gdy w powietrze wystrzelił ognisty obłok, fala uderzeniowa zakołysała sąsiednimi łodziami. Ogień niemal natychmiast zmienił się w duszącą ciemną chmurę, która częściowo przesłoniła obserwatorom potężny rozbryzg, kiedy pokiereszowany samochód uderzył o powierzchnię wody.

Kilkanaście kolejnych sekund wypełniło się trzaskami spadających odłamków. Te, które płonęły i wylądowały w wodzie, syczały niczym rozżarzone patyki w gaszonym ognisku. Kilka fragmentów zniszczonej łodzi spadło na trawnik, pozostałe na pomosty, a także na inne kotwiczące w pobliżu jednostki. Szczęśliwie żadna z nich się nie zajęła. Później świadkowie zdarzenia słyszeli już tylko bulgot powietrza wydostającego się z tonącego samochodu oraz jachtu.

Wybuch butli był tak gwałtowny, że widzieli go nawet policjanci na drugim końcu ulicy, w pobliżu lotniska. Funkcjonariusze, którzy w porę skręcili w boczną uliczkę, dzięki czemu uniknęli zderzenia z Mustangiem, już biegli nabrzeżem w kierunku miejsca, gdzie zatonął samochód.

Kierowca Hondy zaklął tylko, widząc wybuch. Nawet nie pomyślał, by pomóc rywalowi. Przed sobą miał blokadę, a w lusterku widział mknące za nim radiowozy. Nie miał innego wyjścia, jak wykorzystać powstałą lukę w ogrodzeniu dzielącym Marginal Road od drogi ekspresowej. Ostrożnie przejeżdżając po siatce, modlił się, by nisko osadzony wóz nie zahaczył o nią podwoziem. Uradowany, że tak się nie stało, dodał gazu i z poślizgiem wtargnął na szeroką jezdnię, nie przejmując się pozostałymi uczestnikami ruchu, którzy poczęstowali go licznymi klaksonami. Przekonany o swej wyższości pomknął na południowy zachód, pokazując policjantom środkowy palec i rycząc w ich kierunku obelgi.

Chwilę później dziurę w ogrodzeniu wykorzystał także kierowca drugiego Nissana. Nie miał jednak tyle szczęścia, gdyż ekspresówką pędziły już kolejne radiowozy. Na dodatek nisko osadzony wóz zahaczył podwoziem o fragment siatki, oderwał ją od zniszczonego słupka i pociągnął za sobą. Gdy samochód wjechał na drogę, wystrzelił spod niego snop iskier.

Radiowozy bez trudu dogoniły pojazd – zatrzymały go na wysokości lotniska, zepchnąwszy wcześniej na pas zieleni.

David widział wszystko. Zarówno wypadek, jak i nieudaną ucieczkę kolegów. Jednych i drugich… Gdy wreszcie odzyskał władzę nad ciałem, zrobił jedyną rzecz, która przyszła mu do głowy – ukrył się w zaroślach. Stał nieruchomo niczym duch otulony gałęziami starego bluszczu przerastającego ogrodzenie klubu i z trwogą obserwował zjeżdżające się radiowozy. W pośpiechu wyskakiwali z nich funkcjonariusze. Na szczęście dla niego żaden z oficerów nawet nie pomyślał, że gdzieś w krzakach kryje się jeszcze jeden przestraszony nastolatek. Interesowali się wyłącznie wypadkiem i wyłapaniem pozostałych kierowców.

Z czasem David pojął, że jeśli nie będzie się ruszał i zaczeka na odpowiedni moment – na pojawienie się kolejnych służb, co spowoduje jedno wielkie zamieszanie – prawdopodobnie zdoła się wymknąć. Nie brał pod uwagę ucieczki drogą, przy której się ukrywał, ale miał niedaleko do wyrwy w ogrodzeniu zniszczonym przez kierowcę pierwszego Nissana. Później wystarczyłoby ostrożnie przebiec ekspresówkę. Po drugiej stronie czekały na niego gęste zarośla. Jeśli udałoby mu się do nich dotrzeć, byłby bezpieczny.

Na razie jednak musiał zadbać o to, by go nie zauważono, dlatego przez długi czas tkwił w miejscu, skulony niczym zmarznięty bezdomny, i obserwował całą akcję. Wszędzie leżały lub pływały szczątki jachtu oraz samochodu. Najgorsze jednak było to, że nikt się nie kwapił, by ratować kierowcę. Początkowo David miał jeszcze nadzieję, lecz po kilku minutach zrozumiał, że Greg Mitchell nie mógł tego przeżyć.

Choć chłopak pogodził się z jego losem, każda minuta spędzona na obserwacji wprawiała go w coraz większą konsternację, szybko przeradzającą się we wściekłość. Spodziewał się szybkiej akcji policjantów, krzyków, błyskawicznego sprowadzenia dźwigu, zespołu nurków, a tymczasem kwadrans później większość funkcjonariuszy po prostu stała w luzackich pozach na brzegu, czekając, aż ktoś coś postanowi.

Chwilę po tym, gdy zjawiły się trzy wozy straży pożarnej i dwie karetki, przypłynęła również łódź straży przybrzeżnej. Służby całkowicie zablokowały dostęp do miejsca zdarzenia, ale ich załogi były równie zainteresowane sprawą, jak coraz bardziej znudzeni policjanci. Funkcjonariusze stworzyli nawet małe grupki. David z niedowierzaniem kręcił głową, słysząc ich śmiechy. Prychnął zniesmaczony, gdy nagle jeden z oficerów stojący w pobliżu miejsca tragedii zaczął sypać żartami o swojej eks, która kiedyś wjechała samochodem do jeziora.

– Jednego narwańca mniej – powiedział wreszcie otyły policjant, głośno artykułując myśli większości.

Wrzuciwszy niedopałek do wody, splunął w kierunku miejsca, gdzie zatonął samochód, i razem z kolegami, z rękami w kieszeniach, niespiesznie opuścił pomost.

ROZDZIAŁ 2

Rezydencja Rossów, Bratenahl, Ohio

Dwa dni później

Przypadkowemu obserwatorowi Laura Ross mogła się wydać nijaka. W towarzystwie częściej słuchała, niż mówiła, i zazwyczaj trzymała się kobiet. Nie prowokowała mężczyzn, nie zwracała na siebie niepotrzebnej uwagi, nie sypała żartami jak z rękawa ani nie miała opowiastki na każdą okazję. Nie potrafiła też ot tak zacząć z kimś rozmawiać, chyba że wcześniej przygotowała sobie kilka tematów. Choć jej kąciki ust często delikatnie się unosiły i twarz przybierała przyjazny wygląd, zazwyczaj nie stały za tym szczere emocje. Po prostu bardzo dobrze się maskowała.

Dzięki firmie męża mieli sporo znajomych, ale bardzo ostrożnie podchodziła do budowania relacji. Na palcach jednej ręki mogłaby policzyć osoby, które w całym jej życiu zasłużyły na wyjątkowy tytuł przyjaciela. Jak wiele innych kobiet lepiej dogadywała się z mężczyznami, dlatego niezwykle się ucieszyła, gdy o poranku odwiedził ich bardzo dobry kolega jej męża – Fred O’Connor. Właśnie patrzyła, jak pewnie kroczy wybrukowaną alejką w kierunku domu.

Trzy dekady spędzone w policji, w tym kilkanaście lat na wysokich stanowiskach, sprawiły, że nawet podczas przyjacielskich wizyt ­O’Connor nie potrafił się pozbyć wyuczonych postaw i zachowań, przez które zyskał miano szorstkiego, wymagającego człowieka. Zawsze ogolony, wyprostowany, pewny siebie, w idealnie wyprasowanej koszuli i wypastowanych butach… By zyskać posłuch, postawą musiał onieśmielać, a spojrzeniem często paraliżował rozmówców. Mimo to potrafił też szczerze współczuć, jeśli sytuacja tego wymagała. Właśnie ta cecha kiedyś urzekła Laurę. Jednakże za bardzo szanowała męża i kochała syna, by pozwolić sobie na chwilę słabości.

Otrząsnęła się. Wiedziała, że szef policji nie przyszedł do niej. Choć znali się od lat, Fred unikał wszelkich nieporozumień. Był człowiekiem z zasadami, więc w zalążku dusił słabości, które mogłyby go pogrążyć. Co prawda czasem spojrzał na tę czy inną kobietę nieco wymowniej i dłużej, niż sytuacja tego wymagała, ale to wszystko.

Podczas gdy koleżanki Laury – damulki z wyższych sfer – zmieniały kochanków jak pary dziurawych rajstop, ona niestrudzenie trwała przy mężu. Nigdy nawet nie ośmieliła się dotknąć jakiegoś mężczyzny w sposób inny niż oficjalny. Dlaczego? Ponieważ wiedziała, że nic z tego nie będzie. Z czasem przestała nawet wyobrażać sobie chwile zapomnienia z mężczyznami, którzy pociągali ją fizycznie, takimi jak Fred O‘Connor. Wystarczały jej jego krótkie, wymowne spojrzenia. Czerpała z nich wielką radość, dlatego tak bardzo ucieszyła ją ta wizyta.

Głęboko odetchnęła, próbując opanować drżenie rąk. Położyła dłoń na zimnej klamce, ale niewiele to pomogło. Nagle podskoczyła przestraszona, gdy zza pleców usłyszała:

– Przepraszam, byłam w piwniczce na wina! Pan Ross prosił, abym zinwentaryzowała zbiory.

Powiedziała to drobniutka Filipinka. Mówiła poprawną angielszczyzną, ale z wyraźnym wschodnim akcentem. Idąc pospiesznie, zabawnie drobiła, co zawsze wprawiało domowników w dobry humor. Laura wielokrotnie powtarzała dziewczynie, aby ta aż tak się nie spieszyła, ale pracowita dwudziestoparolatka traktowała obowiązki bardzo poważnie, czym szybko zaskarbiła sobie życzliwość Rossów. Gdy się czymś martwiła, zawsze nerwowo poprawiała fartuch. Tak było i tym razem. Miała wyrzuty sumienia, że szła, zamiast biec, mimo iż na dzwonek zareagowała natychmiast. Niestety pani domu zdążyła ją uprzedzić.

– Wszystko w porządku, Isabel, nie przeszkadzaj sobie – uspokoiła ją Laura. – To tylko pan O’Connor. Pewnie szuka mojego męża.

– Czy mam coś podać? Przygotować jakiś poczęstunek?

– Nie, poradzę sobie, dziękuję. Możesz iść.

– Jeszcze raz przepraszam… – Gdy Filipinka dygnęła i się obróciła, Laura przewróciła oczyma.

Zanim O’Connor wszedł na frontowy dziedziniec willi ozdobiony dwiema rzeźbami naturalnej wielkości, przedstawiającymi greckich herosów, poddał się policyjnemu instynktowi. Zwolniwszy kroku, przyjrzał się czarnemu samochodowi stojącemu pod wiatą przyklejoną do domku gospodarczego. Choć wóz był w dużej mierze zacieniony, po mocno wystającym zderzaku i szerokich światłach od razu poznał, że ma do czynienia z Buickiem Grand National. Była to mocniejsza wersja GNX-a, w matowej czerni. Choć wóz miał już prawie dziesięć lat, nadal prezentował się świetnie. Do tego modelu wzdychał niejeden mężczyzna, nie wspominając już o nastolatkach, a dawniej wielu młodych i pewnych siebie zabiłoby za taki pojazd. Stanowił idealne połączenie elegancji, stylu i… nieokrzesania.

– Witaj! – rzuciła głośno Laura, wyrywając gościa z zamyślenia.

O’Connora bardzo mile zaskoczył widok gospodyni w drzwiach. Zazwyczaj otwierała mu Isabel. Zobaczywszy uśmiechniętą Laurę, niespodziewanie poczuł coś dziwnego. Było to trudne do zdefiniowania podniecenie. Kobieta jak zwykle wyglądała zjawiskowo, choć miała na sobie zwyczajne, wygodne dżinsy i luźną bluzkę z dwoma rozpiętymi guzikami. Właśnie ta naturalność zawsze bardzo mu się w Laurze podobała.

– Dzień dobry, pani Ross! – Uśmiechnął się niewymuszenie.

– A cóż to za oficjalny ton, panie władzo!? – oburzyła się na żarty kobieta, zabawnie akcentując profesję gościa.

– Przepraszam, tak jakoś… – O’Connor był starym, zatwardziałym kawalerem, ale z zasadami, których nigdy się nie wstydził. Zamiast podejść i przytulić znajomą, szarmancko pocałował ją w dłoń. – Piękna jak zawsze…

Uśmiech nie schodził z twarzy Laury.

O’Connor wiedział, że na więcej nie może sobie pozwolić. By przerwać niezręczną ciszę, zapytał:

– Zastałem Mike’a?

Gospodyni dopiero po chwili odzyskała głos.

– Tak… Nie, przepraszam… Michael… pojechał do galerii. Całkiem niedawno… Niestety minęliście się… – Gdy Laura nabrała nieco pewności siebie, dopytała: – Wejdziesz?

– Jadę do pracy, więc nie mam za dużo czasu. Niestety pojawiła się pewna sprawa, pewien… problem, o którym chciałem pogadać z Mikiem.

– Czyżbyś się przeprowadził? – zdziwiła się Laura.

– Nie, skąd ten pomysł?

– Bo jeśli dobrze pamiętam, mieszkasz po drugiej stronie Cleveland, a departament jest w centrum. Tak więc sporo nadłożyłeś.

– Zawsze lubiłaś się czepiać szczegółów. – O’Connor wskazał na rozmówczynię palcem, pozostawiając wyjaśnienie w sferze domysłów.

– Skoro już przyjechałeś, jadąc do pracy – Laura ponownie zadrwiła delikatnie z tego stwierdzenia – to chętnie w imieniu męża cię wysłucham.

Weszła do domu. W ten sposób niejako zmusiła gościa, by zrobił to samo.

Choć willa Rossów niejednego mogłaby przytłoczyć nieprzebraną liczbą drobiazgów i ozdobników wewnątrz każdego pomieszczenia – Michael Ross był nie tylko sprawnym przedsiębiorcą, ale też kolekcjonerem dzieł sztuki – O’Connor zawsze czuł się w tym miejscu dobrze. Nawet bardzo – jak w zwykłym domu, nieprzytłoczony gabarytami posiadłości. A to dlatego, że Laura miała dar dostrzegania niedostrzegalnego. Dbała, by każdy element, choćby najdrobniejszy, pasował do reszty. W ten sposób stworzyła przytulne miejsce, zupełnie niepodobne do wnętrz innych rezydencji, w których przepych dawno zdominował formę oraz treść. Uwielbiała też rośliny – te wypełniały życiodajną zielenią niemal każdą wolną przestrzeń – i często wybierała proste formy dekoracyjne. Dzięki temu wnętrza ich domu nie zdominowały dzieła sztuki. Choć mąż był niezwykle poważnym człowiekiem, przez to często oschłym, bardzo liczyła się dla niej rodzinna atmosfera. Dlatego w całej posiadłości powiesiła kilkaset ramek ze zdjęciami, a także z różnymi formami rękodzieła swojego autorstwa. Jako absolwentka Cleveland Institute of Art poświęciła tej formie sztuki wiele lat życia. To właśnie tam poznała męża, gdy byli studentami. Dawniej, kiedy jeszcze miał poczucie humoru i znajdowali się w nowym towarzystwie, utrzymywali, że obydwoje są z CIA. Mało kto kojarzył skrót literowy uniwersytetu. Na początku wszyscy myśleli, że naprawdę pracują dla rządu. Był to żart, który często wykorzystywali na potrzeby chwili.

O’Connor długo się wahał, ale ostatecznie uznał, że Laura również powinna wiedzieć o sprawie, która go niepokoiła.

– Przychodzę w związku z niedawnym wypadkiem w Downtown. Słyszałaś o nim?

Gość stanął bardzo blisko. Przez chwilę miała wrażenie, że czuje jego ciepło. Nie pamiętała, by Fred O’Connor kiedykolwiek pozwolił sobie na takie zbliżenie. Oczywiście nie miała nic przeciwko.

– Chyba coś mówili w wiadomościach… – Najpierw spuściła wzrok i kątem oka zerknęła, czy gosposia przypadkiem nie krząta się w pobliżu, później odważyła się spojrzeć mu w oczy. Gdyby w tej chwili wziął ją w ramiona i pocałował, prawdopodobnie nie zdołałaby mu się oprzeć. Wtem gdzieś na górze trzasnęły drzwi. Przypomniawszy sobie, że w domu jest jeszcze syn, szybko się opamiętała i zrobiła krok w tył: – Napijesz się czegoś? – Widziała w jego oczach, że miał ochotę mocno ją złapać i z powrotem przyciągnąć do siebie.

Wtem czar chwili prysł.

– Mamo… – rzucił David, przerywając kolejną niezręczną ciszę.

Zmieszany O’Connor odchrząknął.

Wezwanie chłopaka otrzeźwiło ich oboje. Laura szybko odsunęła się jeszcze bardziej, ale nadal nie była w stanie mówić. Wprawdzie nie zrobiła nic złego, jednak doskonale wiedziała, że David jest świetnym obserwatorem i z pewnością wyłapałby jej zmieszanie, a także drżący głos, gdyby się odezwała. Nie przypuszczała tylko, że syn wiedział o niespodziewanym gościu, zanim jeszcze ten wszedł do ich domu.

David przypadkiem zauważył O’Connora przez okno, gdy mężczyzna przyglądał się jego Buickowi. Wiedział, że nagłe pojawienie się szefa policji niedługo po wypadku na Marginal Road nie mogło być zbiegiem okoliczności, dlatego od razu wyszedł z pokoju. Chciał słyszeć każde słowo. Początkowo myślał, by przyczaić się na piętrze, u szczytu schodów, ale nie upilnował drzwi i przeciąg je domknął. Nie miał więc wyjścia – musiał się pokazać. Nie spodziewał się jedynie tego, że Fred O’Connor, wieloletni przyjaciel rodziny, człowiek znany ze swej powściągliwości, pozwoli sobie na taką bliskość w stosunku do jego matki. Mimo to David nie dał po sobie poznać, że coś go zaniepokoiło. Musiał też być szczery sam ze sobą. W tej chwili znacznie bardziej martwił się o konsekwencje swej obecności w pobliżu klubu jachtowego niż o cokolwiek innego.

– Witaj, Davidzie!

Zszedł do nich.

– Dzień dobry, panie O’Connor!

Choć szef policji był wieloletnim przyjacielem rodziny, David zawsze zwracał się do niego per pan. Rodzice bardzo szybko go nauczyli, by odnosił się z szacunkiem do starszych od siebie, a zwłaszcza do osób majętnych i tych, którzy odgrywają ważne role w społeczeństwie. Wielokrotnie bywał gościem na przyjęciach organizowanych przez ojca w galerii. Miał wtedy okazję poznać całą śmietankę towarzyską miasta. Nieraz już ściskał dłoń burmistrza czy senatora. Wystawne życie nie było ­Rossom obce, dlatego dobrze zadbali o odpowiednie wychowanie syna, by ten nie przyniósł im wstydu. Niestety nie mieli wpływu na każdą drobnostkę. Te z czasem zaczęły się kumulować i podsycać bunt w przyszłym dziedzicu fortuny.

– Co ci się stało w ucho? – O’Connor od razu zwrócił uwagę na opatrunek.

Chłopak odruchowo dotknął nieudolnie zaklejonego plastrem fragmentu małżowiny.

– Rozdrapałem pryszcza, nic takiego.

– Wyglądasz, jakbyś stracił połowę ucha.

– Bo to był duży pryszcz…

– Okres dojrzewania ma swoje plusy i minusy, co? – zauważył wesoło szef policji.

Laura spróbowała dotknąć głowy syna, ale ten się odsunął. Czując zażenowanie, odwdzięczył się groźną miną.

– Mamo, daj spokój, przecież nic mi nie jest!

– Kiedyś mogłam się do niego przytulać bez ograniczeń – powiedziała z rozżaleniem matka, teoretycznie do gościa, a właściwie sama do siebie. – Teraz to nawet nie mogę dotknąć końcówki ucha.

– Bo mnie boli! Poza tym jestem już dorosły! Może jeszcze zaczniesz mnie odwozić na uczelnię?!

Laura ze zrezygnowaniem machnęła ręką.

– Jak tam wóz? – zmienił temat O’Connor. – Ojciec pogodził się już ze stratą?

– Chyba tak… Zawsze obiecywał, że kiedyś będzie mój. Słowo się rzekło… Pewnie zakładał, że nigdy nie dorosnę.

– Ha! – parsknął śmiechem szef policji. – Wiesz, że miałem podobnego Buicka? Ale nie w tej wersji. Zwykłego… Często nim jeździsz?

– Ostatnio… prawie wcale. – Wstyd mu było przyznać, że dostał szlaban na wakacyjne wypady z kolegami, bo zarysował samochód zaledwie miesiąc po tym, gdy go przejął. Wprawdzie wtedy należał już do niego, ale ojciec ciężko to przeżył.

– A ostatnio gdzieś nim byłeś? Może przedwczoraj?

– Nie, dlaczego pan pyta?

O’Connor rzadko poruszał nieistotne tematy, toteż Laura od razu skojarzyła fakty i ostro zapytała:

– Znowu byłeś na wyścigach?!

– Ale co, gdzie?! – Chłopak rozłożył ręce.

– Przy klubie jachtowym! Tam, gdzie doszło do wypadku! Nie rób ze mnie idiotki!

– Przedwczoraj prawie cały dzień jeździliśmy na deskach! Potem poszliśmy coś zjeść.

– Gdzie?!

– Jeździliśmy tam, gdzie zawsze. Zapytaj Marcusa albo Josha…

Popatrzyła mu w oczy, próbując przyłapać go na kłamstwie. Nie należała do matek, które za wszelką cenę bronią swych dzieci. Choć była znacznie łagodniejsza od męża, u podstaw ich wychowania leżała prosta zasada, którą oboje wynieśli z rodzinnych domów: „Za głupotę trzeba płacić!”.

– Spokojnie… – O’Connor uniósł ręce, starając się nieco rozluźnić atmosferę. – Nikt nie twierdzi, że tam byłeś.

– To dlaczego pan pytał?

– Bez powodu… Chciałem porozmawiać o czymś z twoim ojcem, a temat nasunął się sam.

– O czym?

– David! – Matka upomniała syna, który pozwalał sobie na coraz więcej.

– O głupotach… – rzucił bez emocji O’Connor, choć wcale nie musiał się tłumaczyć. – Czasem dobrze odwiedzić starych znajomych i pogadać o pierdołach.

Wtem rozproszył ich dochodzący z oddali dźwięk tłukącego się szkła. Laura przypuszczała, że Isabel upuściła butelkę wina. I choć ta mogła kosztować nawet kilkaset dolarów, była za to gosposi niezwykle wdzięczna.

– Zobacz, czy z Isabel wszystko w porządku! – rozkazała synowi. – A potem masz posprzątać garaż! Ojciec prosił cię o to tydzień temu!

Jak nie dwa, odpyskował w myślach David.

– I żebyś przypadkiem nie wpadł na pomysł zapłacić za to Isabel, jak ostatnim razem.

– Wtedy nie chodziło o garaż.

– Ani słowa więcej!

– No dobra…

– Trzymaj się, młody… – Na pożegnanie O’Connor przyjacielsko szturchnął chłopaka w ramię. Choć nie użył dużo siły, na twarzy Davida zagościł bolesny grymas. – Oj, przepraszam…

– Co znowu sobie zrobiłeś? – zmartwiła się matka. Ponownie spróbowała dotknąć syna, ale ten zrobił sprytny unik i od razu się wycofał.

– Nic, Jezu…

– No przecież widzę!

– Wywaliłem się na desce i już! Wielkie mi rzeczy.

– A tyle razy ci mówiłam, żebyś uważał! Kiedyś…

– Tak, wiem, kiedyś się zabiję – wymamrotał. Papugując matkę, machnął ręką ze zrezygnowaniem i odszedł.

Laura odprowadziła go groźnym spojrzeniem. Kręcąc głową, rzuciła:

– Czasem mam wrażenie, że już nic do niego nie dociera.

– Zapominasz, jacy my byliśmy w jego wieku. A teraz pomyśl, że mielibyśmy jeszcze to wszystko, co ma on. Pieniądze, świetny samochód i pewnie całkiem ciekawe towarzystwo. Same przekleństwa, które każdego smarkacza mogą sprowadzić na złą drogę. Ciesz się, że nie wynosi z domu tych wszystkich rzeźb i nie sprzedaje ich za dragi.

– Heh… Jeszcze mu podpowiadaj. Za tę jedną – Laura skinęła głową na posąg anioła naturalnej wielkości – pewnie kupiłby więcej zioła, niż byłby w stanie wypalić przez rok.

– Pewnie tak… Wracając do tematu… – O’Connor natychmiast spoważniał. Nie bardzo wiedział, jak zacząć, toteż przez chwilę zawiesił wzrok na gipsowej rzeźbie. Przedstawiała Archanioła Gabriela ukazanego z lilią, czyli symbolem zwiastowania Maryi. – Nie chciałem tego mówić przy Davidzie, ale… na dziewięćdziesiąt dziewięć procent jesteśmy pewni, że tam był.

– Co?! Jeszcze powiedz, że się ścigał!

– Nie, na szczęście nie. Tylko kibicował w pobliżu linii mety.

– Skąd wiesz? Nie przyznał ci się, ale od tygodnia jego samochód kurzy się pod wiatą. Za uszkodzenie wozu dostał szlaban od ojca.

– Zgarnęliśmy kilku jego kumpli. Ci mniej sprytni, w obawie przed odsiadką, od razu zaczęli sypać nazwiskami. Na szczęście moi ludzie nie widzieli Davida. A przynajmniej nikt o podobnym do niego wyglądzie nie rzucił im się w oczy. Poza tym było tam wszędzie mnóstwo młodych i pewnych siebie, a na kamerach klubu jachtowego można co najwyżej policzyć łódki, więc…

Kręcąc głową, Laura spuściła wzrok.

– Grozi mu coś?

– Nie sądzę, ale pewnie będzie musiał złożyć zeznania. Podobno stał w pobliżu miejsca, gdzie doszło do wypadku. Gdyby nie to, w ogóle nie zaprzątałbym wam głowy tą sprawą. Dlatego chciałem pogadać z Michaelem, żebyście razem z adwokatem na wszelki wypadek ustalili ewentualne szczegóły pobytu Davida w tamtym miejscu. Ale na razie nic mu nie mów. Zobaczę, czy uda mi się ukręcić temu łeb.

– Jest na to szansa?

– Może być ciężko. Rano rozmawiałem z prokuratorem. Myślałem, że sprawa szybko trafi do archiwum, ale okazało się, że wypadek prawdopodobnie spowodował inny kierowca. Doszło do przepychanki na drodze. Chris chce to wykorzystać, żeby dobrać się do skóry jak największej liczbie cwaniaków, którzy nocą sieją zamęt w mieście. I nie chodzi już tylko o wyścigi. W trzech samochodach moi ludzie znaleźli prochy. Jeden zatrzymany to znany diler. Tak więc sprawa może się ciągnąć. Dlatego przyjechałem… Gdy Michael wróci, poważnie pogadajcie z młodym. Upewnijcie się, że rzeczywiście był tylko kibicem i nie kręcił niczego na boku.

– Mogą przeszukać nasz dom? – zmartwiła się Laura.

– Nie sądzę, by do tego doszło, ale będę miał rękę na pulsie.

– Boże przenajświętszy… – jęknęła, przeczesując włosy. – Przecież Michael go zabije, jeśli się o tym dowie. Gdy David zarysował wóz, myślałam, że go wydziedziczy.

– Było aż tak źle?

– To pokłosie ostatnich problemów w firmie, o których Michael nigdy nie mówi. Niby nie przynosi pracy do domu, ale kiepski humor już tak. Często dowiaduję się o czymś od przypadkowej osoby. A gdy zapytam, to mnie beszta, żebym się zbytnio nie interesowała. Ostatnio powiedział w gniewie, że dopytuję, jakby kiedykolwiek brakowało nam pieniędzy.

– Przykro mi… Naprawdę… Ale wiem, że Michael to dobry człowiek i nigdy…

– Po prostu kiedyś był inny. – Laura weszła gościowi w słowo. – Wyobraź sobie, że w trakcie studiów często po prostu siadaliśmy pod drzewem i się przytulaliśmy. Rozmawialiśmy wtedy o wszystkim i o niczym, a tematy się nie kończyły. Teraz boję się go zapytać o cokolwiek, nie wspominając nawet o luźnej, przyjacielskiej rozmowie.

– Może więc zapomnij o tym, co powiedziałem, i ja z nim pogadam. W sumie po to przyjechałem.

– Nie…

– Dlaczego?

– Bo mimo wszystko… ja znam go lepiej.

Zgodnie z poleceniem David sprawdził, czy z Isabel wszystko w porządku. Jak jego matka przypuszczała, podczas inwentaryzacji młoda Filipinka niechcący stłukła butelkę wina. Gdy wszedł do piwniczki, prawie przepraszała go za to na kolanach. Oczywiście on tylko machnął ręką, widząc kolejnych dwieście butelek na swoich miejscach – na gustownie podświetlonych regałach. Chciał nawet pomóc gosposi, ale ta stanowczo mu zabroniła. Wręcz wygoniła go z pomieszczenia, uradowana, że na nią nie nakrzyczał.

Miał się zająć garażem, lecz wizyta szefa policji tak bardzo na niego wpłynęła, że nie potrafił się na niczym skupić. Wiele by dał za to, żeby usłyszeć dalszą rozmowę matki z Fredem O’Connorem. Jedynym miejscem, gdzie mógł cokolwiek podsłuchać, była kuchnia. Jednakże, gdy tylko się do niej wślizgnął i sięgnął po szklankę – udawał, że przyszedł się napić – dobiegające z salonu głosy natychmiast przycichły.

– Jak ci idzie z garażem?! – zapytała ostro matka, dostrzegłszy zarys sylwetki syna.

– No już tam idę… Jezu…

– Co z Isabel?

– Nic jej się nie stało.

Zanim faktycznie udał się do garażu, spróbował jeszcze starej sztuczki ze ścianą i szklanką. Cichaczem przemknął do pracowni matki, która sąsiadowała z salonem. Na wysokości głowy docisnął szklankę do płyty gipsowej i zamarł z uchem przy denku. Głosy matki oraz Freda ­O’Connora na skutek drgań przenoszonych przez ścianę oraz szkło wzbudzały wibracje powietrza w szklance. Tyle teorii… W praktyce niestety oboje mówili tak cicho, że David wyłapał tylko przerywany szum przypominający dźwięki dobiegające ze starego telewizora, którego obraz mocno śnieżył.

– W dupę jeża…

Poddał się i wreszcie poszedł do przeklętego garażu.

Gdy zapalił światło, świetlówki w plafonach głośno zastukały. Kiedy rozbłysły, poczuł się dziwnie. Nigdy nie lubił tego miejsca. Ojciec dobrze wiedział, jak mu dopiec za uszkodzenie wozu. Karą nie było oczywiście posprzątanie garażu, tylko przebywanie w pomieszczeniu, które od zawsze źle mu się kojarzyło – z karą. Dawniej bowiem Michael Ross zamykał tutaj syna, gdy ten coś przeskrobał. A że David nie zawsze słuchał się rodziców, nieraz spędzał w garażu długie godziny. Teraz był już dorosły, lecz nadal czuł się tu nieswojo.

Wsadził ręce do kieszeni i rozejrzał się po mało przytulnym wnętrzu, zupełnie nieprzypominającym reszty domu. Było ono w połowie puste. Drugą część zajmowała Mazda jego matki. Przy ścianach stało mnóstwo regałów z zakurzonymi gratami, którymi niby miał się zająć. Na półkach było wszystko, co nie zmieściło się w spiżarni czy szafach domu. Tego miejsca Isabel nie sprzątała, gdyż Michael Ross stanowczo jej tego zabronił. Dawniej na najwyższych półkach gromadził liczne artefakty, które nie mieściły się w magazynie sklepu. Nie chciał, by ktoś obcy przy nich grzebał, i tak już zostało.

David chwycił przypadkowy, zakurzony przedmiot. Obejrzał go i odłożył na miejsce. Nadal krążyło mu po głowie pytanie policjanta, gdzie był dwa dni temu.

– Chrzanić to…

Postanowił wyjść przez bramę, by matka nie usłyszała otwieranych wewnątrz domu drzwi i nie zobaczyła, że zdezerterował. Co prawda mechanizm suwnic nie pracował najciszej, ale przecież nikt nie zabronił mu sprzątać przy otwartej bramie.

Wybiegł na podjazd i od razu skręcił pod dom. Miał cichą nadzieję, że choć jedno z okien salonu będzie uchylone. Minąwszy klimatyzator, zatrzymał się przy pierwszym. Niestety wszystkie były zamknięte. Ojciec zawsze dbał, by w domu panowała idealna temperatura, zarówno zimą, jak i latem… Miał bzika na tym punkcie, a osobą odpowiedzialną za ten aspekt mianował Isabel.

David cicho zaklął. Pozostało mu czekać, aż policjant wyjdzie. Miał nadzieję, że na do widzenia usłyszy coś ciekawego. Ulokował się więc przy oknie i z zainteresowaniem obserwował dziwne zachowanie matki. Była bardzo wzburzona, ale też przejęta słowami gościa. Tymczasem O’Connor mówił spokojnie, cały czas trzymając emocje na wodzy. Czasem dotykał ramienia rozmówczyni, próbując ją uspokoić. Mogłoby się wydawać, że robił to przy każdej możliwej okazji, ale David wiedział, że matka, choć często tego nie okazywała, kryjąc się za maską silnej osoby, była bardzo uczuciową kobietą, potrzebującą takich gestów.

Kiedy wreszcie wyszli, chłopak podbiegł i skulił się za bujnym krzewem róży rosnącym na rogu domu. Z zaciekawieniem nadstawił uszu, gdy nagle w jego kieszeni zaświergotał telefon.

– Kurwa…

By go nie nakryto, oddalił się biegiem i dopiero w garażu wydobył komórkę z tylnej kieszeni spodni. W myślach przeklinał tego, kto dzwonił. Energicznym ruchem kciuka uniósł klapkę telefonu.

– Mówił ci ktoś, że masz zajebiste wyczucie czasu? – wymamrotał rozeźlony.

– Czemu? – odparł zaskoczony Marcus.

– A tak jakoś… Co nowego?

– Chujnia z grzybnią… Musiałem się przyznać starym, że tam byłem.

– Zajebiście…

– Nie miałem wyjścia, bo ta pizda od Anthony’ego zaczęła sypać, gdy ją przycisnęli. Podobno o tobie też wspomniała.

– Przecudnie… – David pomasował kark. – Stary chyba mnie zabije, jak się dowie.

– Nie mówiłeś mu nic?

– Pojebało cię?! – W trakcie kilkusekundowej ciszy David usłyszał, jak O’Connor żegna się z jego matką. – Po prostu zaje-kurwa-biście…

Choć Marcus był jego najlepszym przyjacielem, nie miał zamiaru chwalić się tym, że właśnie odwiedził ich sam szef policji.

O dziwo, kolega jakby to wyczuł, gdyż nieoczekiwanie powiedział:

– Dzwonię też, bo przypomniało mi się, że twój stary ma dobre układy z glinami. Kiedyś powiedziałeś, że zna połowę ludzi w departamencie. Może mógłby coś zdziałać?

– Świetny pomysł… – zakpił David, gotując się w środku. – Już biegnę, aby mu powiedzieć, że musiałem uciekać przed glinami, a chwilę wcześniej prawie rozpieprzyło mnie auto. Marcus, zrozum… Gdybym tam nie stał, prawdopodobnie nie doszłoby do tego wypadku!

– Przecież to nie twoja wina!

– A czyja?!

Poirytowany nastolatek natychmiast się rozłączył. Miał ochotę rzucić telefonem o ścianę. I pewnie by tak zrobił, gdyby nie fakt, że jego Motorola StarTAC jeszcze pachniała nowością. Dopiero co dostał ją w marcu na urodziny.

Kolejny elektroniczny dźwięk zwiastował wiadomość tekstową. Chłopak strzelał, że to znowu Marcus – jeszcze w ten sposób próbował go nakłonić, by porozmawiał z ojcem. Pomylił się jednak. SMS przyszedł z nieznanego numeru. Choć na ekranie widniało tylko jedno zdanie, musiał je dwa razy przeczytać, by mieć pewność, że niczego nie pomylił:

Szukaj aniołów, by te nie zamilkły na zawsze.

ROZDZIAŁ 3

Lakeview Road, Cleveland

Następnego ranka

Gdy wskazówki naściennego zegara wiszącego w pobliżu drzwi wyjściowych utworzyły kąt prosty, na drugim końcu mieszkania – w ciasnej sypialni – włączył się stary budzik kasetowy. Choć cisza powinna zostać zakłócona żwawym kawałkiem Stonesów, uszkodzony, charczący głośnik wydobył z siebie łagodne nuty, za które odpowiedzialna była Whitney Houston. Niestety jego brzęczenie sprawiło, że I Will Always Love You brzmiało, jakby nad utworem długo pastwił się producent heavy­metalowych kawałków.

– Co, do cholery… – jęknął mężczyzna na łóżku i rozdrażniony obrócił się w kierunku okna.

Poraziły go promienie słońca. Półleżąc, ręką przesłonił twarz i zmęczonymi oczyma omiótł wzrokiem nocny stolik. Ze złością kilka razy mocno uderzył w budzik. Ten przesunął się po lakierowanym meblu aż ku samej krawędzi i uwidocznił luźno leżącą kasetę magnetofonową bez pudełka, z napisem: Wstawaj!

– Uważasz to za zabawne?

– Pomyślałam, że dzięki temu zawsze rano będziesz o mnie pa­miętał – zachichotała kobieta obok. Miała na imię Katherine, lecz wszyscy mówili na nią Kiki. Nadal nie otwarła jeszcze oczu. – To piękna piosenka. Mogłeś nie wyłączać.

– Przecież to jakaś profanacja!

– Czego niby? Jaka znowu profanacja?! – Kobieta natychmiast otworzyła oczy, jakby w ogóle nie spała, tylko udawała. – Przecież to Whitney, na litość boską! – Zbulwersowana uniosła ręce i potrząsnęła nimi w powietrzu.

– A miał być Jumpin’ Jack Flash! Gdzie mój poranny huragan z ogniem?! Jak coś takiego ma mnie obudzić?! – zirytował się, choć na żarty, William Everett.

– Nie wiem, czy zauważyłeś, ale wstałeś, i to żwawiej niż zwykle. Poza tym kupiłbyś sobie wreszcie nowy budzik. – Partnerka obróciła się do niego plecami i przykryła kołdrą, którą wcześniej mu porwała. – Ten charczy jak mój stary po trzydniowej libacji.

William Everett został nagi na swojej stronie łóżka. Założył ręce za głowę, a później nogę na nogę, po czym oznajmił:

– Najpierw kupię sobie kołdrę.

– Jedno drugiego nie wyklucza. Chyba że dla ciebie byłoby to zbyt duże szaleństwo zakupowe. Przecież ten budzik to żywy trup, i to po nieudanej reanimacji!

– Nawet dwóch… – sprecyzował Everett. – Na szczęście ojciec nauczył mnie majsterkowania.

– Faktycznie, nic, tylko mu podziękować.

– Funkcją budzika jest budzenie. Na Stonesach jakoś tego charczenia nie słychać.

– Dziwisz się?

Parsknął śmiechem.

– Kochanie… – Kiki powoli się obróciła. – Zrozum wreszcie, że wstawanie po tak intensywnej nocy ma być dla mnie równie przyjemne, jak dla ciebie. Gdy ktoś, kiedy śpisz, wyleje na ciebie kubeł zimnej wody, też się obudzisz, ale chyba nie o to chodzi. Nie marzysz o tym, żeby rankiem, przy dźwiękach kojącej muzyki, twój policzek był łagodnie muskany przez promienie wschodzącego słońca?

– Wolałbym, żebyś ty mnie muskała na dzień dobry. Czymś innym i gdzieś indziej…

– Tylko że nie zrobię tego wkurwiona od samego rana! Widzisz, do czego doprowadza ten stary klamot? Jeszcze się dzień nie zaczął, a już się kłócimy!

– Kto tu się kłóci?! Poza tym dzień to już dawno się zaczął. A z budzikiem nie byłoby problemu, gdybyś nie zasadziła mu kopa. Niewiele brakowało, a tamtej nocy sąsiedzi też mieliby ubaw, bo jak przysoliłaś biedakowi, to prawie wyleciał przez okno!

– Ledwie doturlał się do ściany.

– Ale po drugiej stronie sypialni!

– Mówisz, jakby ta była wielkości sali gimnastycznej.

Kiki się poderwała. Tak gwałtownie, że kołdra zsunęła się z jej jędrnych piersi. Everett obserwował to z wielką przyjemnością.

– Odezwał się ten spokojny w łóżku! Już zapomniałeś, jak przywaliłeś kopytem w wezgłowie i je złamałeś? Stolarz miał niezły ubaw, gdy przyszedł na oględziny.

– A ja miałem ubaw, gdy mi zaśpiewał, ile chce za naprawę. Mogłem go sobie nagrać, żeby to jego głos mnie budził. Dwie stówy albo spierdalaj! Coś takiego każdego od razu postawiłoby na nogi.

– Tak nie powiedział.

– Ale dokładnie to miał na myśli! Ty… Teraz tak mnie naszło, że to zajebisty pomysł na biznes.

– Co niby?

– Budziki z takim nagraniem. Opatentuję to!

Everett zerwał się z łóżka i jak go Pan Bóg stworzył, z rękami na biodrach niczym superbohater albo zdobywca nieodkrytego jeszcze lądu, stanął przy oknie. Poważnie myślał nad nową ideą. Niestety, zamiast rozpościerającego się przed nim poligonu możliwości, w oknie budynku po przeciwnej stronie ulicy dostrzegł faceta z potężną nadwagą kochającego się ze swoją żoną, która nie była wiele chudsza. Kobieta siedziała na parapecie, plecami przyklejona do szyby. A że była bardzo otyła, to zakrywała ponad połowę okna.

Wstając, Kiki również ich zauważyła. Oparła się na ramieniu partnera i rozbawiona widokiem rzekła:

– Hipcie znowu dają czadu z rana?

– Podziwiam ich za podejście do życia. Niczym się nie przejmują.

Nawet ktoś idący ulicą zauważył tych dwoje. Mężczyzna zrobił z ręki daszek i na chwilę uprzyjemnił sobie nudny spacer do sklepu.

– Czyli co, dzisiaj cię nie będzie? – zapytała poważnie Kiki, wciąż oparta o ramię dwa razy starszego od siebie partnera.

– Czemu niby?

– Bo szykuje ci się wizyta w urzędzie patentowym…

Everett zrobił markotną minę, bąknął coś pod nosem i popatrzył z niesmakiem na kochankę.

Gdy zaczął ją przedrzeźniać, dodała:

– Już prawie to sobie wyobraziłam. Wchodzisz tam z buta i stajesz przed gościem w okularach jak denka ze słoika, po czym walisz do niego: „Opatentuj mi: »Dwie stówy albo spierdalaj!«”.

Zabawna gra słów sprawiła, że oboje wybuchnęli śmiechem.

– Jeszcze kiedyś cię zadziwię.

– To na pewno, jednak lepiej zostań przy tym, co ci wychodzi, kochanie. – Kiki poklepała partnera po ramieniu. – Kolejne zbiry już czekają, aż ich dopadniesz i skujesz. – Rozbawiona narzuciła na siebie jego koszulę.

– Zaraz ciebie skuję…

Spróbowała uciec, ale Everett skoczył przez łóżko i chwycił ją od tyłu. Zachichotała głośno.

– Puść, bo zadzwonię po twoich kumpli! – Uwielbiała się przekomarzać.

On również…

– Lubisz, jak ktoś patrzy? A może chcesz, żeby się przyłączyli?

Odważne poczynania sąsiadów sprawiły, że Everett miał ochotę na małe co nieco o poranku.

Niestety partnerka szybko przywołała go do porządku:

– O, nie, nie, nie, mój drogi! Nauczysz się nie wypominać mi kopniętych budzików, to poranki będą dla ciebie przyjemniejsze!

Wymknęła mu się, zostawiając w jego rękach samą koszulę. Naga, kusząco kołysząc biodrami, podążyła w kierunku łazienki, do której można było wejść i z sypialni, i z salonu.

– Ja pierdolę, nie rób nam tego! – jęknął Everett. Odprowadzając dziewczynę pożądliwym spojrzeniem, desperacko wskazał siebie, a później swe przyrodzenie. Gdy drzwi trzasnęły, warknął tylko: – No i po zabawie…

Był z Kiki prawie pół roku i przynajmniej raz dziennie o coś się sprzeczali. Jednak tak bardzo lubił się z nią godzić, że przymykał oko na jej ognisty temperament. Do końca nie wiedział, co tak piękna, młoda kobieta w nim widziała, ale już przywykł do niekwestionowania decyzji losu i brania, co ten daje. A że czasem bywał dla niego hojny…

Choć nigdy nie pił ponad swoje siły i dobrze traktował kobiety, nie było mu dane założyć rodziny ani stworzyć stałego związku. Raz prawie mu się to udało, gdy jeszcze nie mieszkał w Cleveland. Niestety z czasem uczucie się wypaliło i chociaż na palcu wybranki tkwił już pierścionek zaręczynowy, do ślubu nie doszło.

W budowaniu stałych relacji nie pomagała mu też praca w policji. Była jego przyjaciółką, żoną i kochanką jednocześnie. Nie dość, że dawniej, gdy pracował w Wydziale Osób Zaginionych, a wcześniej także w Wydziale Zabójstw, często wzywano go w środku nocy, to jeszcze obcowanie ze specyficznym materiałem dowodowym przerażało niemal każdą jego kobietę. Często zastanawiał się nad tym, czy kiedykolwiek dane mu będzie stworzyć spokojną, zdrową relację z kimś, kto bez uprzedzeń zrozumie go i zaakceptuje wszystko, z czym na co dzień ma do czynienia.

O dziwo, nowy związek wręcz płonął ogniem uczuć. Niestety nie wyobrażał sobie długiego i spokojnego życia z tak temperamentną osobą u boku. Głównie dlatego, że Kiki spokojnie mogłaby być jego dorosłą córką. Niewiele mu brakowało do przejścia na policyjną emeryturę, tymczasem ona niedawno skończyła dwadzieścia pięć lat.

– Ja pierdolę… – doleciał przytłumiony głos z łazienki.

Everett wyłapał też dźwięk upadku jakiegoś przedmiotu.

– Ups… – Cmoknął skonsternowany. Czyżby znowu zapomniał o desce?

– Pieprzony chiński szajs! Niech od razu zaleją tym gównem całą Amerykę!

Czyli jednak nie deska, ucieszył się.

Kiki w białym satynowym szlafroku wróciła do sypialni. Mocno go zawiązała na wysokości bioder, dzięki czemu doskonale podkreślał jej wspaniałe krągłości. Everett w myślach przeklinał dziewczynę za to, że dobrze wiedziała, jak doprowadzić go do seksualnego szału.

– Moją szczoteczkę diabli wzięli, a twoja przypadkiem wpadła za szafkę.

– Spokojnie, kochanie… – Objął ją w pasie. – Jakoś to przeżyjemy.

– Jeśli chcesz się całować z całonocnymi pomyjami, to droga wolna!

– Eee tam…

– Mam ci przypomnieć, co nie tak dawno było w tych ustach?!

– Okej… – Puścił ją. – Przekonałaś mnie.

– Czyli już nie kochasz swojej Kiki? – rzuciła półżartem. – A co z „będę przy tobie w szczęściu i nieszczęściu, w zdrowiu i chorobie, z syfem i bez syfu”? Pomyśl, że kiedyś będziesz musiał mnie podetrzeć!

– Biorąc pod uwagę różnicę wieku, chyba raczej ty mnie.

– Na to nie licz!

– Czyli już nie kochasz swojego Willa… – zripostował, unosząc brwi.

– Kocham… I dlatego tego nie zrobię. – Zrzuciła szlafrok, po czym szybko włożyła bieliznę. – Pozwolę się wtedy wykazać jakiejś młódce w dziwkarskim kitlu. Gdy będziesz robił pod siebie, to i tak już ci nie stanie na jej widok, więc niech cię tam jedna z drugą macają.

Ponownie się zaśmiał, ale tym razem już mniej szczerze. Wiedział, że w tych słowach było sporo bolesnej prawdy. Mimo to zdołał odgonić złe myśli. Ciężko westchnął na widok doskonałej sylwetki i gładkiej skóry. Jakże miał ochotę dotknąć ponownie gałązki z liśćmi bluszczu wijącej się wokół prawego ramienia dziewczyny.

– Czasem za tobą nie nadążam.

– A czego tu nie rozumieć? – oburzyła się Kiki. – To jak z twoim budzikiem. Od dwóch tygodni ryczy na nas jakiś stary zgred, a ty mówisz, że jest w porządku.

– Bez przesady, nie aż taki stary… – Everett szybko policzył różnicę wieku pomiędzy nim a wokalistą Stonesów. – Kurwa, przecież Jagger jest tylko sześć albo siedem lat starszy ode mnie! – Nagi wyszedł z sypialni. Stanąwszy w niewielkim pokoju, który uparcie nazywał salonem, obrócił się i z rozłożonymi rękoma, coraz bardziej sfrustrowany, zapytał: – Poza tym co ma budzik do podcierania tyłka?!

Kiki pokręciła głową i przechodząc obok, szepnęła mu do ucha:

– Gdy to zrozumiesz, wszystko stanie się prostsze. – Była głodna jak wilk, więc poszła spenetrować czeluści lodówki. Nie oczekiwała cudów. – Kupiłeś wczoraj jajka, jak prosiłam?

Drugie ups… Ale jeszcze jest szansa z tego wybrnąć, pomyślał. Tylko odpowiedź musi być szybka i pewna.

– Nie było…

Spojrzała na niego przeszywającym wzrokiem.

Wytrzymał całe dwie sekundy.

– No dobra, zapomniałem!

Na jego szczęście poranne „przyjemności”przerwał im dzwonek telefonu. Everett z radością podążył do sypialni i rozpoczął poszukiwania urządzenia. Nie wiedzieć czemu, telefon leżał na podłodze, za łóżkiem, przykryty bokserkami. Włożywszy je szybko, nacisnął klawisz połączenia.

– Słucham, Everett… – rzucił szorstko. Przez uchylone drzwi widział, jak Kiki przewraca oczyma i kręci głową. Doskonale znała ton, jakim witał kogoś dzwoniącego z pracy, zwłaszcza w trakcie wolnego. Od trzech dni był na tygodniowym urlopie, a już czterokrotnie ktoś go niepokoił. – Rozumiem, szefie, ale czy to naprawdę konieczne? – Wrócił do kuchni, by Kiki wiedziała, kto dzwoni.

Słysząc „szefie”, dziewczyna wywaliła język z niesmakiem, jakby dostała mdłości. Jeszcze tylko tego brakowało, pomyślała. Sięgnęła po ketchup, jednak zamiast na kanapkę naniosła go trochę w pobliżu nadgarstka – na wewnętrzną stronę przedramienia – i udała, że nożem tnie sobie żyły wzdłuż.

Everett zganił ją wzrokiem.

– Zrozumiałem… A nie mógłbym się tym zająć po urlopie?

Przymrużyła oczy, po czym skierowała nóż w jego stronę, wymownie machając połyskującym ostrzem. Po ostatnim telefonie z pracy ­Everett obiecał, że przez kolejne dni nie będą wychodzić z łóżka. Mimo jej nieza­do­wolenia partner jeszcze przez chwilę rozmawiał z szefem, po­tulnie zgadzając się na wszystko. W tym czasie zdążyła napisać ketchupem na talerzu krótkie zdanie: On albo ja!

Aby podgrzać atmosferę, zaczęła kusząco ocierać się o coraz bardziej sfrustrowanego biedaka.

Gdy Everett wreszcie się rozłączył, miał nietęgą minę. Próbując uratować sytuację, złapał kochankę w talii i jednym ruchem posadził ją na blacie kuchennym.

– Chodź tu ty… nieposkromiona złośnico. – Czując bliskość jej ciała, nie potrafił się pohamować. Mocno chwycił za jędrne uda i zaczął całować gładką szyję.

Nagle, dotknąwszy palcem jego ust, dziewczyna mu przerwała:

– Czego chciał twój szef?

Everett obawiał się tego pytania.

– To nic ważnego…

– Na pewno? – Prawa brew Kiki prawie dotknęła linii włosów.

– Po prostu muszę na chwilę pojechać do wydziału. Wrócę w oka­mgnieniu.

– Kiedy?

Tego pytania obawiał się jeszcze bardziej. Gdyby ją okłamał i wykorzystał sytuację, nie wybaczyłaby mu tej zagrywki. Postanowił więc zdać się na szczerość.

– Jak najszybciej…

– Czyli w poniedziałek?

– Czyli… dzisiaj. Najlepiej zaraz. To nie był kapitan Vandergriff, tylko Fred O’Connor, czyli szef wszystkich szefów…

– Co to zmienia?

– Bardzo wiele.

– W sumie… masz rację.

Odepchnęła go i poszła do sypialni.

– A może jednak… – przerwał mu trzask drzwi – …dokończymy? – Westchnął. – Chyba nie…

Wprawdzie dokończył, ale robić kanapki, które ona zaczęła. Patrząc na napisane ketchupem ostrzeżenie zdobiące talerz, wiedział już, że następne minuty nie będą dla niego łatwe.