Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
83 osoby interesują się tą książką
Pięć dziewczyn, cztery historie, jeden wielki sekret
Avery, Isabella, Odina, Lee i Josie – pięć dziewczyn, które obóz surfingowy na małej wyspie połączył na całe życie. Miały siedemnaście lat i wiedziały, że przeżywają lato swojego życia. Tak przynajmniej było do dnia, w którym Josie nagle zniknęła bez śladu…
Dziesięć lat później Lee czuje, że sięgnęła dna. Jej kariera zawodowej surferki dobiegła końca, a życie na Hawajach legło w gruzach. Wtedy dociera do niej niepokojąca wiadomość z Harbour Bridge. Mimo bolesnych wspomnień i złamanego serca wraca na wyspę – do miejsca, którego tak naprawdę nigdy do końca nie opuściła.
Zatrzymuje się w rzekomo pustym domu Parkera, jej dawnej miłości. Nie wie jednak, że czekają tam na nią nie tylko duchy przeszłości…
Co zrobi Lee, gdy w końcu spotyka przyjaciółki sprzed lat? Dziewczyny, którym nigdy nie wyznała całej prawdy o tamtym lecie… Lecie, w którym Josie zniknęła.
Ostatni tom trzymającej w napięciu serii Breaking Waves!
Czy prawda w końcu wyjdzie na jaw?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 466
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Toma, mojej miłości
If you don’t become the ocean,
you’ll be seasick every day.
Leonard Cohen
Idziemy w stronę brzegu, niosąc nad głowami nasze deski surfingowe. Każda z nas ma na szyi lei, tradycyjny hawajski wieniec z kwiatów. Chociaż ceremonia paddle out nie należy do naszej kultury, ani też nie jest jedną z naszych tradycji, to właśnie tak chcemy uczcić pamięć bliskich nam osób. Ma to dla nas o wiele głębsze znaczenie niż pochowanie trumny w ziemi.
W tamtym dniu, gdy byłam w szpitalu, stało się jasne, że właśnie tak chcemy zrobić. Nasze pożegnanie musiało się w jakiś sposób wiązać z surfingiem. Z falami i z łączącym nas poczuciem wspólnoty. Wspólnoty ludzkiej i wspólnoty z przyrodą. Nie mamy zwłok, które mogłybyśmy złożyć w grobie. Wystarczy jednak znaleźć równowagę własnych emocji i razem wypłynąć na deskach w ocean. Płyniemy więc obok siebie, a nasze ramiona uderzają w wodę z całą siłą i energią wszechświata.
W tym momencie uświadamiam sobie, że tworzymy jedność. Jesteśmy rodziną. Odnalezienie siostrzeństwa to także oznaka szacunku. Rozdzieliły nas minione lata i wydarzenia, tajemnice i intrygi. Lecz tutaj zbliżamy się do siebie, mając świadomość tej głębokiej więzi.
W żadnym języku nie ma takich słów, które mogłyby wyrazić, co czuję tu i teraz, gdy otaczają mnie te kobiety. Porozumiewamy się ze sobą w milczeniu, zatrzymujemy się w jednym miejscu na wodzie, obracamy deski i tworzymy niewielki krąg. Siadamy na deskach, trzymając nogi po lewej i prawej stronie, wyciągamy do siebie ręce. Łączą się nasze dłonie i łączą się nasze serca. Emocje przepływają przeze mnie jak fale, przenikając całe moje wnętrze. Czuję złość i miłość, rozpacz przeszłości i euforię nowego początku, smutek i radość, przygnębienie i nadzieję. W jednym miejscu, tu i teraz, gromadzą się te wszystkie emocje, a nasze ciała wspólnie tworzą krąg.
Kolejno zdejmujemy naszyjniki z kwiatów. Robimy to powoli i z namaszczeniem. Jesteśmy gotowe, aby rzucić je na sam środek naszego koła. Celebrujemy pożegnanie, celebrujemy życie.
Po chwili nasze głosy intonują pieśń, którą przedtem wspólnie wybrałyśmy.
Ho ike mai ke aloha − Niech twoja miłość płynie przez cały świat i wzleci niczym ptak.
– No dobra, aloha – mruczę pod nosem.
Siedzę na jednym z krzesełek w kolorze żywej zieleni, które mój współlokator, Meduza, ustawił przed naszym spartańsko urządzonym domkiem. Obserwuję grupę wysiadającą z autokaru, który przed chwilą tutaj zaparkował. Turyści lustrują skromne, spokojne otoczenie, lecz ono z pewnością nie odpowiada ich wyobrażeniom o Hawajach. Wprawdzie tutaj przy Kamehameha Highway palmy kołyszą się na wietrze, lecz pozostały krajobraz nie jest zbyt spektakularny. Nie ma tu nic poza kilkoma podniszczonymi przez wiatr, niepozornymi chatkami, białymi pawilonami ze sprzętem dla surferów i dwoma food truckami. Po drugiej stronie ulicy znajduje się parking, niewielka, skalista zatoczka i barierki.
Miejsce spotkania dla wycieczkowiczów to mój pierwszy psikus. Niby dlaczego ja miałabym gdziekolwiek się ruszać, skoro ta zgraja równie dobrze może przyjechać do mnie? Meduza, który tak naprawdę ma na imię Benni, uważa, że jestem pretensjonalna. Wydaje mi się jednak, że właściwie nie wie nawet, co dokładnie to słowo oznacza.
– Twoje dzisiejsze ofiary? – pyta Meduza i podaje mi kubek kawy. – Biedaki.
– Oj tam, sami sobie wybrali taki los. Znów chcesz się założyć?
– Skąd przyjechali? – dopytuje się, przekrzywiając na bok głowę z okropną fryzurą z dredów przyciętych na grzybka i głaszcząc się po równie okropnym wąsie.
Meduza, jak prawie każdy, kto mieszka na Hawajach, ma przodków pochodzących z różnych krajów. Jest jak drzewo, którego korzenie rozchodzą się na wszystkie strony świata. Jego geny są tak samo wielobarwne, jak towar, który sprzedaje w swoim sklepiku.
– Z Europy, przeważnie z Niemiec.
– Dobrze, w takim razie założę się, że zapytają cię już po pięciu minutach.
– Dzisiaj jesteś odważny, co? – uśmiecham się z lekką ironią.
– Europejczycy, a zwłaszcza Niemcy, są bardzo bezpośredni – stwierdza.
– Tak, a ilu znasz Niemców?
Meduza wzrusza ramionami.
– Na pewno dwóch lub trzech. No więc, co sądzisz? Kiedy cię zapytają, jak to się stało?
– Po wstępie, jeszcze zanim dotrą do Pupukea. Daję im piętnaście minut.
– Stawka? – pyta Meduza i siada obok mnie na niebieskim leżaku.
Mebel jest tak samo tandetny i plastikowy, jak wieńce ze sztucznych kwiatów na szyjach tych dwóch blondynek, które stoją po drugiej stronie ulicy, rozglądając się z niezadowolonym wyrazem twarzy.
– Spam musubi z Waikane Store – odpowiadam bez zastanowienia.
– Cholera, Lee, chyba sobie żartujesz? – irytuje się Meduza i wypluwa gumę na wysuszoną trawę, wprost pod moje stopy. – Mam jechać prawie sześćdziesiąt kilometrów po kawałek grillowanego mięsa z ryżem?
Wzruszam ramionami.
– Grillowane i karmelizowane. Zapomniałeś jeszcze o liściach nori. Kocham spam musubi i tylko dlatego zostałam na Hawajach.
– Niby gdzie miałabyś zostać? – pyta, niczego nie rozumiejąc.
Powinnam odpowiedzieć na to pytanie nie tylko jemu, ale też sobie. Ma jednak całkowitą rację, bo dokąd miałabym wyjechać? Czy jestem tutaj, czy gdziekolwiek indziej – nie ma to żadnego znaczenia. Zmiana miejsca nie zmieni mojej sytuacji.
Podaję Meduzie rękę, żebyśmy mogli przybić zakład. Potem przechodzę na drugą stronę ulicy i witam grupę z autokaru:
– Mam na imię Lee i dzisiaj będę waszą przewodniczką. Pochodzę stąd i jeśli się spodziewacie, że będę wam gadać o nudnych faktach typu liczba mieszkańców czy powierzchnia kwadratowa i o innych tego typu bzdurach, to jak najszybciej powinniście zmienić wycieczkę. Gwarantuję, że nie zawiozę was tam, gdzie lądują wszyscy, jasne? No więc, jeśli w swoich modnych plecakach z recyklingu bananowych liści macie listę rzeczy do zrobienia na O‘ahu, możecie ją w prawidłowy sposób zutylizować – wskazałam na śmietnik stojący za mną przy ulicy – albo w domu zrobicie z niej fajne ognisko. Jeśli chcecie zobaczyć modne miejsca do robienia zdjęć, możecie sobie obejrzeć filmik na YouTubie. Jeśli ktoś chciałby wiedzieć, to na pewno nie pojedziemy na Waikiki Beach.
Pełne zakłopotania milczenie, nieśmiałe chichoty. Dokładnie tego się spodziewałam.
W pewnym momencie wycieczki, gdy opowiadam wymyśloną historyjkę o utracie swojej lewej ręki, spoglądam na krajobraz przez szybę autokaru. Na fale, które rozbijają się na dole przy Laniakea Beach, plaży znanej z żółwi olbrzymich. Patrzę na soczystą zieleń wznoszących się gór i na domy znajdujące się w miejscach o tak pięknie brzmiących nazwach jak Mokuleia i Waialua. Chciałabym coś poczuć i przynajmniej cieszyć się pięknem tej przyrody. Jednak w moim wnętrzu nie ma niczego oprócz ogromnej pustki.
– Jesteś najgorszą przewodniczką, jaką znam – narzeka Milo, kierowca autokaru, gdy po zakończeniu wycieczki wychodzę z pojazdu. Jego różowa koszula idealnie pasuje do logo Pearl Travel.
– Uznam to za komplement – odpowiadam i staram się uśmiechnąć. – Tak w ogóle, czy wiesz, co mają ze sobą wspólnego turyści w każdym miejscu na świecie?
– Nie wiem, powiedz mi – wzdycha Milo.
– Wszędzie są tak samo głupi.
Milo się nie śmieje, lecz patrzy na mnie poważnym wzrokiem.
– Lee Baker, nie sądzisz, że nieco przesadzasz ze swoją nienawiścią do całego świata?
Spoglądam na niego z zaskoczeniem.
– To nieprawda, ja kocham świat.
– W takim razie chyba nie kochasz siebie.
Jego słowa sprawiają, że po raz pierwszy nie wiem, co powinnam odpowiedzieć. Rzeczywiście, on ma rację. Nie kocham siebie. Przestałam siebie kochać.
***
Po powrocie do domu zastaję Meduzę siedzącego na kanapie i objadającego się czymś. Na kolanach ma glinianą miskę, którą kiedyś przytargała Dakota, gdy przeżywała fazę własnoręcznego wyrabiania garnków. Cholera jasna, dlaczego tutaj nadal są jej rzeczy? Tak jakby nawet po jej wyjeździe chciały nam ciągle przypominać o tym, że dawniej to był też jej dom. Jutro wezmę tę miskę i postawię ją obok innych rzeczy w sklepie Meduzy. Tak samo zrobiłam z płetwami, deską i wszystkimi innymi rzeczami, które tutaj zostawiła tak, jakby mogła jeszcze do mnie wrócić.
Obserwuję Meduzę. Ten wariat nie zadał sobie nawet trudu, żeby zdjąć z siebie piankę. Wokół niego zaczyna się tworzyć małe jezioro.
– Hej, bandita – woła do mnie.
Uważa to za zabawne, ale ja mam inne zdanie. Meduza jest jednak jedyną osobą, która może mnie tak nazywać.
– Ktoś tu jeszcze jest? – To pytanie jest w zasadzie niepotrzebne, bo tutaj zawsze ktoś jest.
Dom jest nie tylko po sam sufit zawalony sprzętem surfingowym, meblami i wszelkimi wielkogabarytowymi rupieciami, mieszka też w nim o wiele za dużo ludzi.
Dwa tylne pokoje jednopiętrowego domu przy plaży wynajęłam trzem typom z Australii. W salonie co jakiś czas nocują dwie dziewczyny z Europy, Karina i Mareike. Karina mówi z akcentem, który tak bardzo przypomina mi akcent Avery z jej pierwszych lat pobytu w Stanach, że ciężko mi to wytrzymać.
Kiedy tutaj przyjeżdżają, Meduza zwija się w kłębek na swojej karimacie. Niekiedy ktoś śpi nawet w wannie. No, ale to Hawaje! Kto spędza czas w domu? Tutaj ludzie siedzą nad morzem, pływają – wszystko się kręci wokół surfowania i nurkowania. Tak samo było kiedyś ze mną. Gdy mieszkałam tu z Dakotą, zawsze miałyśmy jakichś współlokatorów, chociaż nie w takiej liczbie. Teraz jednak sama tracę czasami orientację i nie wiem, kto przytargał ze sobą kogo, żeby pomieszkać tu przez kilka dni.
W szczycie sezonu, który właśnie się zaczyna, przez dom przewija się nawet dwudziestu surferów. Nie licząc tych, którzy śpią w swoich vanach na parkingu. Kiedyś naprawdę to kochałam, teraz chce mi się rzygać, gdy to wszystko widzę. Najchętniej wywaliłabym ich wszystkich jeszcze dzisiaj. Wszystkich poza Meduzą. Ale North Shore na O‘ahu to drogi kawałek ziemi. Liczy się każdy grosz. A jedno trzeba tym ludziom przyznać. Nadal zachowują się wobec mnie tak, jakbym była jedną z nich. Poza Meduzą nikt nie wspomina o tym, że nie surfowałam już od dwóch lat, trzech miesięcy i czternastu dni.
– Znowu coś do ciebie przyszło – wyrywa mnie z rozmyślań Meduza.
Uderza dłonią obok siebie, w miejscu, gdzie piętrzy się stos kopert.
– Nie chcesz w końcu ich przeczytać?
– Nie – odpowiadam.
Naprawdę nie mam ochoty, żeby po raz kolejny czytać przeprosiny Dakoty lub jej miłosne obietnice, które, szczerze mówiąc, mam totalnie gdzieś.
– Dlaczego zamawiasz gazety z Karoliny Południowej, a potem w ogóle ich nie czytasz?
– Otwierałeś moje listy?
– Ja? – pyta z niewinną miną.
– Skąd w takim razie wiesz, że w kopertach są gazety?
– Nie znalazłem tam nic ciekawego.
– Meduza!
– Co?
– Słyszałeś kiedyś o tajemnicy korespondencji?
– Coś tam słyszałem, ale w komunie to nie obowiązuje.
– To nie jest żadna komuna, tylko wspólnota służąca jednemu celowi.
– Och – Meduza teatralnym gestem chwyta się za serce.
Siadam obok niego, w samym środku basenu z morskiej wody. Obok listów, które dziwnym trafem są jeszcze suche.
– Aha, ktoś do ciebie dzwonił!
– Kto?
– Nie odebrałem – odpowiada z oburzeniem. – W końcu to twój telefon. Chociaż ciągle go tutaj zostawiasz, tak jak listy. Zobaczyłem tylko numer kierunkowy. 843. Kto mógł do ciebie dzwonić z Karoliny Południowej?
Meduza to jeden z moich najlepszych przyjaciół, chyba jedyny prawdziwy przyjaciel, od kiedy odeszli Parker… i Dakota. Tylko że on nie zna całej historii. Nie wie, że nie pochodzę z San Francisco, tak jak zwykle twierdzę, lecz z małej wyspy na Wschodnim Wybrzeżu.
– Nic mi to nie mówi – kwituję. – Pewnie pomyłka.
A może jednak nie? Po tylu latach raczej żadna z dziewczyn nie mogłaby się do mnie odezwać. Ja sama też się do nich nie odzywałam. Zawsze chciałam to zrobić, ale nie wiedziałam, co miałabym im powiedzieć. A potem, gdy naprawdę były mi potrzebne, czułam się tak, jakbym miała je wykorzystać. Jak ktoś, kto po raz pierwszy biegnie do kościoła, gdy znajdzie się w beznadziejnej sytuacji, choć przedtem miał Boga głęboko gdzieś.
Nie potrzebowałam litości. Ani od Avery, ani od Odiny, ani od Isy. „Może to był telefon od Parkera?” – szepnął we mnie jakiś cichy głos. Ale nie miałam żadnych złudzeń, że to on.
– Powiedz no, czym się tak obżerasz? Coś jeszcze zostało? – pytam Meduzę, starając się skupić myśli na czymś innym.
– Danie z kukurydzy. Nawet nie trzeba do tego sztućców – mówi i szczerzy zęby.
Tak jakbym przez ostatnie dwa lata, trzy miesiące i czternaście dni jadła, używając noża i widelca.
– Dupek – opowiadam i też się śmieję.
– Kto wygrał dzisiejszy zakład?
– Ja – odpowiadam. – Mało jednak brakowało.
– Czy ktoś się rozpłakał?
– Nie, ale Milo jest wściekły. Na spływie kajakowym wywróciłam jedną dziewczynę.
– Co takiego zrobiłaś?
– Stawiała opór przed zrobieniem eskimoskiego obrotu, więc jej pomogłam.
Meduza się śmieje.
– Naprawdę nie rozumiem, dlaczego jeszcze cię nie zwolnili.
Wzruszam ramionami.
– To dobra historyjka; wszyscy chcą usłyszeć o kobiecie, której rekin odgryzł rękę.
– To TY jesteś dupkiem – mówi Meduza i śmieje się tak głośno, aż podskakują mu dredy.
– Wiem – zgadzam się z nim i zabieram mu miskę z kolan. – Póki nie załatwisz mi spam musubi, zjem to gówno.
Płoszę kilka dzikich kur, siadam na schodach, które prowadzą wprost nad Banzai Pipeline, i obserwuję fale. Przypominam sobie cholernie piękne, cholernie słynne zdjęcie, na którym siedzę na tych schodach. W innych czasach. W innym życiu.
„Dom przy North Shore, niewiarygodne” – w mojej wyobraźni rozbrzmiewają słowa Parkera. A może sama powinnam je wypowiedzieć, a on tylko przewróci oczami? Nie mam pojęcia, dlaczego wciąż tworzę w myślach takie historie. Chociaż już nie tak często, jak przez pierwsze lata mojego życia na Hawajach. Kiedy wypływałam na desce z tunelu, nie spadając z niej, kiedy po raz pierwszy stanęłam na sześciometrowej fali, albo zimą, kiedy gigantyczne fale nadchodzące z głębi Pacyfiku ukazały całe piękno i całą moc Pipeline oraz jej trzech raf koralowych. Wtedy zawsze myślałam o Parkerze. Próbowałam sobie wyobrazić, że jest tutaj ze mną. Nigdy mi się to nie udało, bo nie potrafiłam przenieść jego chirurgicznie precyzyjnych obrotów na desce, jego elegancji i tej bezwzględnej woli na innych surferów, których tylu tutaj spotykałam.
Teraz w październiku, czyli tuż przed szczytem sezonu, plaże zapełniają się szybciej niż zazwyczaj. Zimą, kiedy fale na North Shore sięgają zenitu, świat surferów nieustannie przeżywa swój błękitnozielony cud – Pipeline jest wtedy w swojej najlepszej formie. Kilku surferów stoi już teraz na line-upie. Czuję, jak coś mnie ściska w żołądku, i instynktownie nasuwam czapkę na twarz. Co za traf, że widnieje na niej logo zawodów World Tour sprzed dwóch lat. Tamtych zawodów, w których nie popłynęłam. To jak symbol wszystkiego, co straciłam po wypadku. Mojej ręki, Dakoty, mojej pracy, moich sponsorów, mojej pasji, porządnej porcji życiowej odwagi i udziału właśnie w tych zawodach. Zdobyłam za to cholerną pracę przewodniczki wycieczek, ogromną ilość współczucia, bóle fantomowe, tonę sarkazmu zmieszanego z cynizmem i miejsce na trybunie wśród widzów. Choć sprawia mi to cholerny ból, nie mogę przestać obserwować surferów, którzy na Banzai Pipeline każdego dnia rzucają się w ogromne fale. Znów skupiam się na morzu, które wznosi się niczym wielka błękitna góra.
Rozglądam się i odruchowo obejmuję ręką w pasie, lecz nikt nie patrzy w moją stronę. To, co mam najciekawszego, czyli kikut brakującej ręki, chowam w rękawie kurtki. Nie chcę, żeby ktoś zauważył brak jednej kończyny. W internecie przeczytałam, że jedna ręka stanowi sześć procent wagi całego ciała. W moim przypadku to niecałe trzy kilogramy. Bardzo malutko. Mniej więcej tyle samo waży longboard. Albo dwa shortboardy, które leżą tam na plaży. Zaskakująco niewiele w porównaniu z ciężarem wywołanym przez ten brak. Ech, pieprz się, Dakota!
Żeby przegonić myśli o byłej dziewczynie, wolę się skupić na Parkerze. On zawsze był komentatorem zawodów, który siedział w mojej głowie.
„Łagodne linie”. „Ten obrót, absolutnie epicki”. „Co za bestia z tej fali”. „Wielka sekcja, ona wylatuje, jeden obrót i wypływa z tunelu”.
Gdy tylko odwracam wzrok od surferów, w moich myślach zaczynają się przebijać pełne wyrzutu słowa Parkera. „Przecież mogłabyś znów surfować. Są deski z uchwytami, nic nie stoi na przeszkodzie. Spójrz na Bethany Hamilton, Lee”.
Ech, Parker, lepiej się zamknij!
Na wzburzone morze wypływa właśnie Griffin Chipman. Ten facet jest jeszcze bardziej stuknięty niż ja i nie boi się żadnego ryzyka, choć jest jeszcze cholernie młody. Jest przy tym jednak cholernie dobry. Po Chipie spodziewam się przynajmniej tyle, ile po kobiecie, która jest obok niego na line-upie. Carissa Moore mogłaby zostać pierwszą mistrzynią olimpijską w surfingu. Przełykam ślinę. Podczas ostatnich mistrzostw, ponad dwa lata temu, gdy byłam tylko widzem, wypowiedziała słowa, których nigdy nie zapomnę: „Lee Baker, byłabyś w stanie mnie przewyższyć rangą. To wstyd. Gdybym miała się kogoś obawiać, to właśnie ciebie”. Teraz nikt się już mnie nie boi. Co najwyżej to ja boję się samej siebie.
Mimo to nadal nie mogę oderwać wzroku. Ten widok ma w sobie coś majestatycznego. Surferzy jeden po drugim łapią falę i rzucają się w zielono lśniącą tubę, której tak dawno nie widziałam od wewnątrz. Czekam, aż fale się spłaszczą, a na line-upie będą stać tylko kooki i pozerzy.
– Co z tobą, bandita, ruszysz w końcu tyłek? Impreza zaczyna się rozkręcać. Czy może mam ci pomóc, bo nagle zabrakło ci też nogi? – wołanie Meduzy wyrywa mnie z rozmyślań.
– Dobra, dupku, już idę.
Idę na górę. Na tarasie do swojej gitary dorwał się Kenny, który nocuje w chatce surferskiej. Wokół niego zebrał się spory tłumek ludzi. Całą scenerię oświetla stary łańcuch z lampkami, który wiele lat temu Dakota rozwiesiła na drzewach. Krążą butelki piwa, na podłodze z drewnianych desek siedzą ludzie, przeważnie boso. Kilka desek oparto o balustradę, a na podniszczonych meblach tarasowych schną mokre pianki. Nawet jeśli nie weźmie się pod uwagę tych rzeczy, na pierwszy rzut oka widać, że to miejscówka surferów. Miguel, jeden z Brazylijczyków, jak zawsze ma na głowie dziwną chustę i wielkie okulary, bez których się nie pokazuje, od kiedy pozował do albumu z fotografiami. Wszystkim mówi, że przez cały rok śpi w vanie, choć w rzeczywistości żeruje na mnie i żyje na mój koszt. Mareike uwaliła się na kolanach Kariny i cały ten obrazek aż za bardzo przypomina zdjęcie wspaniałej rodziny. Ten widok sprawia, że coś zaczyna ściskać mnie w żołądku. Tak, jakbym cały czas była głodna. Tak, jakbym miała ochotę zjeść spaghetti na patyku. O Boże, to było tak dawno. W ostatnim czasie coś za często się zdarza, że przeszłość zaciska się na mojej szyi.
– Hej, Baker, masz jakąś ulubioną piosenkę? – pyta Kenny, gdy siadam po turecku obok Miguela.
Pod wpływem jakiegoś impulsu pytam go:
– Znasz nowy kawałek Force of Habit?
– One Second?
Kiwam głową.
– Jasne! – uśmiecha się szeroko.
Oczywiście Kenny nie ma pojęcia, że przez wiele lat surfowałam razem z Avery. Że kiedyś była moją przyjaciółką. Nie uwierzyłby w ani jedno moje słowo i pomyślałby, że to kolejna z moich historyjek.
– Przynieś ukulele i zagraj ze mną! – prosi.
– Czy to konieczne? – odpowiadam najbardziej obojętnym tonem, na jaki mnie stać, choć nagle moje serce zaczyna bić szybciej.
Żałuję, że nie mogę wycofać swojego życzenia i nie wybrałam jakieś punkowej piosenki z lat dziewięćdziesiątych, ale Kenny zaczyna już grać pierwsze takty. Na chwilę pozwalam sobie pomyśleć o Avery. O Isie. O Odinie. Przypominam sobie też o Josie. Meduza wykorzystuje ten moment zamyślenia, przynosi ukulele i kładzie mi je na kolanach. W przeciwieństwie do deski po wypadku nie odstawiłam tego instrumentu w kąt. Wprawdzie nie mogę go trzymać w obu rękach, ale znam odpowiednie techniki uderzania w struny i dzięki nim mogę zagrać przynajmniej kilka piosenek. Czuję, że wszyscy starają się na mnie nie gapić.
– Nigdy nie widzieliście, jak ktoś jedną ręką gra na ukulele, co? – pytam, ale właśnie w tym momencie Kenny zaczyna śpiewać.
Ma ładny głos, jednak brakuje w nim tej drapieżnej seksowności Avery i emocjonalnej skali Jake’a. Mimo to przechodzi mnie dreszcz; nawet tam, gdzie brakuje mi ręki. To najgorszy rodzaj bólów fantomowych. Mam wrażenie, jakby moje ciało nie miało wystarczającej przestrzeni, żeby pomieścić w sobie wszystkie emocje. Żeby poczuć je w pełni. Brakuje jednej części.
– To świetna piosenka, naprawdę dobra.
Mareike porusza się na udach Kariny i wykrzywia twarz:
– Co to ma jednak, proszę was, znaczyć: „We pretended oh so humble, what no one ever was”?
– Nigdy nie zachowywałaś się tak, jakbyś była kimś zupełnie innym? – syczę do Mareike.
Nie wiem, czy nie mogę znieść tego, że obraża tak doskonały kawałek, czy po prostu nie rozumiem, jak ktoś może nie znać tego uczucia.
– No nie, nigdy się tak nie zachowywałam – odpowiada Mareike.
– Po prostu jesteś mało skomplikowana – odcinam się.
Mareike aż się wzdryga, Karina zaczyna głaskać ją po plecach, a ja nie mogę się powstrzymać, żeby nie pomyśleć o Dakocie. Cholera!
– Meduza, zapalimy skręta? – pytam i wstaję, zanim zdąży odpowiedzieć.
Siadamy na dole na plaży, a marihuana przyjemnie łagodzi ból. Moje myśli są o kilka gramów lżejsze.
– Powiedz mi, bo… – odzywa się po chwili Meduza. – Zawsze chciałem cię o to zapytać.
Zadaje mi pytanie, którego jeszcze nikt nigdy mi nie zadał. Tysiąc razy pytano mnie, jak straciłam rękę. Może tyle samo razy słyszałam pytanie, czy potem jeszcze surfowałam. Pytano mnie, skąd pochodzę, dlaczego mam ciemną skórę i w porównaniu z nią tak jasne włosy. Pytano mnie, dlaczego się przeniosłam na Hawaje, dlaczego cały czas tutaj jestem, dlaczego nie mam protezy i czy mogę sama się ubrać.
Meduza pyta:
– Jak właściwie zaczęłaś surfować?
A ja mu odpowiadam.
Siedemnaście lat wcześniej
Na Harbour Bridge moimi bogami byli surferzy. Miałam jedenaście albo dwanaście lat. Kilka tygodni wcześniej razem z matką wyprowadziłam się z przedmieść Baltimore na wyspę w Karolinie Południowej. Wtedy po raz pierwszy tak naprawdę ich ujrzałam. Nuda zmieszana z tęsknotą za dawnymi przyjaciółmi zmusiła mnie do wydostania się z ciasnej przyczepy i przygnała na plażę. Tam w spienionych falach zobaczyłam dwóch surferów.
Ten widok tak mnie oczarował, że przez kilka godzin siedziałam na molo i obserwowałam tę dwójkę. Poczucie, że zobaczyłam coś tak ważnego, a zarazem żądza czegoś tak nieuchwytnego, były dla mnie czymś nowym i oszałamiającym, a moje serce wydawało się za małe, aby pomieścić te emocje. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Dopiero później sobie uświadomiłam, że w tamtym momencie po raz pierwszy w moim życiu doświadczyłam tęsknoty.
Każdego dnia po szkole coś ciągnęło mnie na molo. Nie zawsze miałam jednak szczęście i dopiero po kilku tygodniach wiedziałam na tyle dużo o pogodzie, żeby móc przewidzieć, czy surferzy czekali na fale przy molo, czy też wzywały ich one w inne miejsca na wyspie. W pewnym momencie poczułam, że chcę czegoś więcej, niż tylko ich obserwować. Chciałam zostać jedną z nich.
Najpierw zrobiłam to samo, co robiła reszta dzieciaków na wyspie. Za niewielkie kieszonkowe, które udało mi się wysępić od matki, kupiłam sobie tanią deskę boogie i na spienionych falach pływałam w stronę brzegu. Nauczyłam się, jak bokiem wypływać z podwodnego prądu i poczułam siłę wody. Wypożyczałam filmy Taylora Steele’a o surfingu i godzinami je oglądałam. To była moja obsesja.
W sąsiedniej przyczepie mieszkała kobieta z dorosłą córką o imieniu Jenny. Widziałam film Królowie Dogtown, więc wycyganiłam od Jenny jej starą deskorolkę. Tak jak legendarni chłopacy z lat siedemdziesiątych chciałam przenieść surfowanie na ulicę. Przeważnie jednak z morza na ląd przenosiłam swój naiwny brak umiejętności, bo okazało się, że przy niewłaściwych zachowaniach na desce beton i woda sprawiają taki sam ból. Na molo znalazłam starą, dziurawą deskę shortboard. Wzięłam ją bez zastanowienia, wiedząc, że raczej nikt nie będzie za nią tęsknić. Nazwałam ją Al i tak rozpoczęła się moja historia. Pierwsze próby wypadały fatalnie, bo jakże mogło być inaczej. Obserwowanie innych surferów wcale nie wystarczyło, żeby nauczyć się dobrze pływać. Nie poddawałam się i po prostu naśladowałam wszystko to, co zobaczyłam.
Podłapałam język surferów, pod nosem wypowiadałam takie słowa jak „frame”, „windshell”, „shorebreak”. Te magicznie brzmiące nazwy otwierały mi drzwi do nowego świata.
Setki razy analizowałam w głowie każdy ruch chłopaków i dziewczyn, którzy pływali na deskach, zanim sama go spróbowałam. Spojrzenia za siebie, pozycja nóg i sposób uderzania ramionami w wodę. Pochłaniałam dosłownie wszystko i starałam się zapamiętać każdy szczegół.
Zaczęłam smarować twarz maścią cynkową, tak jak robili to zahartowani surferzy, którzy godzinami przebywając na słońcu, chcieli dzięki temu uniknąć bolesnych oparzeń.
Czekałam na te chwile, gdy surferzy unosili się nad falami. Wczesne, poranne godziny, gdy zbierali się na plaży niczym osobny gatunek lub czekali na falę na line-upie, stały się dla mnie świętością.
Na początku popełniałam mnóstwo błędów, których nie poprawiał żaden nauczyciel. Zeskakiwałam z deski, zamiast padlować on shore. Nigdy nie wiedziałam, jak daleko stanąć z przodu deski. Aż jeden z lokalsów umieścił mi na desce naklejkę, żebym mogła się lepiej ustawiać. Wokół kostki miałam siniaki, bo za każdym razem, gdy uciekała mi deska, leash owijał mi się wokół nogi, mocno ją uciskając. Moje ciało wyglądało jak ciało maltretowanego dziecka. Od uderzeń płetwą deski miałam niebieskie ślady na ramionach, łydkach i klatce piersiowej. Ale na szczęście nie powybijałam sobie zębów. Dzięki Bashowi, jednemu z miejscowych surferów, który pokazał mi, na czym polega ruch face cage, czyli trzymanie ręki przed twarzą w taki sposób, żeby ją ochronić.
Wciąż jeszcze nie należałam do ekipy surferów, ale przynajmniej mnie zaakceptowano, witano się ze mną i nikt się już ze mnie nie śmiał. Czasami surferzy pożyczali mi deski, rzucali mnie na nieco większe fale, dawali mi wiele rad i wskazówek. Przechadzka na molo lub na Washout stała się moją codzienną rutyną, równie ważną jak mycie zębów, bardziej potrzebną niż jedzenie i istotniejszą niż wszystkie inne sprawy w moim życiu.
Matka w ogóle nie wypowiadała się na temat mojej nowej pasji. To nie było w jej stylu, żeby za dużo nad czymś rozmyślać. Poza tym po prostu nie miała na to czasu. Cieszyła się, że wybrałam sobie w miarę spokojne hobby. W Baltimore mieszkałyśmy w okolicy, którą w coraz większym stopniu kontrolowały bandy przestępców. Chociaż małe mieszkanie, które matka odziedziczyła po moich zmarłych dziadkach, było miłe i porządne, nasz blok się zmienił. Matka przeniosła się ze mną na Harbour Bridge, bo nie chciała, żebym dorastała wśród dilerów i zwalczających się nawzajem gangsterów.
Chociaż nie mogłam oczekiwać, że dostanę od niej pieniądze na piankę czy na porządną, sprawną deskę, wspierała mnie, jak tylko mogła. Jeśli miałam przyzwoite oceny w szkole, niczego mi nie narzucała i mogłam wracać do domu, kiedy chciałam. Sama zresztą bardzo rzadko w nim bywała, więc jak na nastolatkę miałam niezwykle dużo swobody i wolności.
Dlatego też nie przypuszczałam, że zastanę kogoś w domu, gdy pewnego chłodnego październikowego ranka przemarznięta wracałam do naszej przyczepy i przez całą długą drogę prowadzącą do biednej północnej części wyspy zastanawiałam się, jak zdobyć neoprenową piankę. Wtedy zobaczyłam otwarte drzwi. Wystarczyło jedno jedyne spojrzenie do środka. Wiedziałam, że coś było nie tak.
Radio w przyczepie cały czas grało, co wydawało mi się dziwne, bo matka bardzo oszczędzała prąd. Poza tym już dawno powinna być w pracy. Przez chwilę się zastanowiłam. Był wtorek. Tak, to dzień, w którym chodziła do pralni, a w południe rozwoziła pizzę u Bianchich. We wtorki zawsze bardzo późno wracała do domu.
Stałam niezdecydowana przed drzwiami i nie wiedziałam, co powinnam zrobić. Z głośnika rozlegała się piosenka Brandy & Monica The Boy Is Mine. Włamywacz raczej nie włączałby radia.
– Lee? – usłyszałam słaby, zachrypnięty głos matki.
– Mamo?
Wbiegłam do przyczepy i zobaczyłam jej plecy. Matka pochylała się nad otwartym sedesem. Uklękłam za nią i położyłam dłoń między jej łopatkami. Biały fartuch roboczy, który miała na sobie, był cały mokry od potu.
– Mamo, co się stało?
Próbowałam sobie przypomnieć, czy moja matka kiedykolwiek chorowała. Ale nic nie przychodziło mi do głowy. Nigdy nie widziałam, żeby coś jej dolegało. Nigdy nie była przeziębiona, nigdy na nic nie narzekała, nigdy się nie zdarzyło, żeby opuściła chociaż jeden dzień pracy.
– Pomóż mi wstać – jęknęła.
Spojrzałam na swoje dłonie, potem na matkę i na jej jasne włosy, które przykleiły się do karku. W jednej chwili zauważyłam, że były cienkie i zniszczone. W końcu chwyciłam ją pod pachy. Poczułam jej twarde kości i ją podniosłam. Wydawało mi się, że będzie ciężka, ale jej ciało było lekkie. O wiele za lekkie. Cofając się przez wąskie przejście w naszej przyczepie, ciągnęłam ją za sobą i wreszcie posadziłam przy naszym malutkim stoliku. Na moim czole pojawiły się krople potu.
– Co się stało, mamo? Ktoś cię napadł?
Nie mogłam znaleźć innego wyjaśnienia. Radio zaczęło szumieć, tak jakby moja obecność zakłócała fale. Akurat leciało My Heart Will Go On. Co za absurdalna sytuacja.
Mama schowała twarz w dłoniach.
– Muszę iść do pracy.
Spojrzałam na nią. Pod oczami miała sine kręgi. Po raz pierwszy dostrzegłam, że się postarzała.
– Przecież w takim stanie nie możesz iść do pracy!
Mama chciała wstać, ale nie dała rady. Ostrożnie przed nią uklękłam i powoli zapięłam jej przepocony fartuch. Od dłuższego czasu żyłyśmy razem w tym ciasnym pomieszczeniu, a mimo to od bardzo długiego czasu nie widziałam jej nago. Przeraziłam się teraz, widząc jej zapadnięte piersi i wystające kości. Z zaciśniętymi ustami wyjęłam z szafki nad aneksem kuchennym świeżą koszulkę. Obok niej leżał starannie złożony i wykrochmalony drugi fartuch. Zarzuciłam go na mokrą górę od bikini.
– Zastąpię cię dzisiaj na zmianie – oznajmiłam.
Chciała zaprotestować, ale nie miała siły. Chwyciłam jej dłoń i na chwilę ją ścisnęłam.
– Przecież masz szkołę – wyszeptała.
– Nie martw się, mamo. Dzisiaj i tak mieliśmy iść do muzeum.
Skłamałam. Tak samo kłamałam przez kilka następnych dni, gdy powoli dochodziła do siebie, a ja każdego ranka, zamiast wybrać drogę do szkoły, chowałam plecak pod przyczepą i zakładałam biały fartuch. Żeby przez osiem godzin nielegalnie harować w pralni, a potem przemycać do portmonetki mamy pieniądze, które na koniec zmiany dostawałam w gotówce.
To był pierwszy raz z wielu, które potem miały nastąpić. Tego dnia zakończyło się moje dzieciństwo, ale miałam wodę, miałam surfowanie, miałam fale. Zapominałam o wszystkim i skupiałam się na mojej pasji, na sporcie i poczuciu, że padluję, goniąc za nienazwaną tęsknotą.
***
Parkera poznałam dlatego, że nie chciałam sikać w piankę, którą pożyczył mi Bash. Na wschodnim końcu Harbour Bridge nie było żadnych wydm, żadnego miejsca, w którym mogłabym opróżnić swój pełny pęcherz bez ryzyka, że cały line-up patrzyłby, jak rozbieram się do naga. Pozostawał mi więc jedynie opuszczony domek plażowy. Schody, które prowadziły z plaży w górę na werandę, były całe spróchniałe i prawie już liczyłam się z tym, że zastanę zamknięte drzwi. Na szczęście ktoś zostawił je otwarte na oścież.
W domu stało kilka mebli przykrytych zakurzonymi prześcieradłami. Na podłodze zobaczyłam mysie bobki. Wszędzie było pełno piachu. Na środku tego całego syfu siedział jakiś chłopak.
– Cholera jasna! – krzyknęłam i przycisnęłam dłoń do piersi.
Z włosów i z kombinezonu kapała mi woda. Chłopak objął kolano ramieniem i patrzył na mnie, jakby chciał przejrzeć mnie na wylot.
– Co tutaj robisz?
– Płaczę – odpowiedział.
Ciemnoblond włosy sięgały mu do ucha. Wśród nich migały jasne pasemka, tak jakby promienie słońca pocałowały go w samą głowę. Mimo że siedział w takim bałaganie, jego ubranie było czyste i wyglądało na drogie.
– A co ty tutaj robisz?
– Chciałam się wysikać – wyjaśniłam i przyjrzałam się jego opuchniętym powiekom.
– W porządku – burknął.
– Wygląda na to, że oboje wylewamy z siebie wodę – stwierdziłam.
Z radością zobaczyłam, że na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Jednak po krótkiej chwili zniknął.
– Nigdy cię tutaj jeszcze nie widziałem – powiedział cichym głosem.
– Bo nigdy tutaj nie przychodziłam, żeby się wysikać.
– Chodzi mi o wyspę.
– No i?
Wzruszył ramionami i znów wbił wzrok w podłogę.
– Powiesz mi, dlaczego płaczesz?
– Czemu mam ci o tym mówić?
Teraz to ja wzruszyłam ramionami.
– No cóż, może wtedy lepiej się poczujesz.
– Może, kiedy mi powiesz, co dzisiaj wypiłaś, nie będziesz musiała iść do kibla?
– Punkt dla ciebie – odpowiedziałam. – Wiesz, gdzie jest łazienka?
Wskazał ręką w stronę korytarza.
– Tam z przodu.
Kiedy wróciłam, on nadal tam siedział. Usiadłam obok niego i podałam mu rękę.
– Lee. Cieszę się, że mogę cię poznać.
Uważałam, że poszło mi bardzo dobrze. Byłam grzeczną wersją samej siebie. „Lee, myśl o tym, jakich używasz słów. W innym razie ludzie nie tylko zobaczą w tobie osiedle przyczep, ale też je usłyszą”.
Nie wyciągnął do mnie ręki.
– Parker – przedstawił się krótko.
– Cześć, Parker.
– Nie znalazłaś kibla?
– Znalazłam.
– Dlaczego więc tutaj jeszcze jesteś?
– Bo chcę wiedzieć, dlaczego jesteś taki smutny.
Nic nie odpowiedział.
– Wiem, tak naprawdę jesteś najlepszym uczniem w całej szkole i dzisiaj zarobiłeś złą ocenę, twoi rodzice są strasznie surowi, bo chcą, żebyś studiował prawo, a teraz się zastanawiasz, czy masz tutaj zostać już na zawsze… albo odważysz się wrócić do domu i wyspowiadać się ze swojej złej oceny.
– Medycynę – odezwał się.
– Hę?
– Chcą, żebym studiował medycynę. Poza tym nie zgadłaś, nigdy jeszcze nie dostałem złej oceny.
– W porządku, fajnie, w takim razie to coś innego. Miałeś psa o imieniu Heinz, który zmarł w dumnym psim wieku dwudziestu trzech lat.
– Nikt nie daje psu na imię Heinz. Co to w ogóle za imię?
– Czyli nie chodzi o psa? – dopytywałam.
– Miałem siostrę. Mae-Ann. Miała tylko siedemnaście lat.
– Cholera, mówisz poważnie? – zawołałam i zaraz ściszyłam głos. – Przepraszam.
Wzruszył ramionami, tak jakby było mu całkowicie obojętne, co właśnie wygadywałam.
– Lubiła to miejsce. Czasami tutaj z nią przychodziłem i zastanawialiśmy się, jak mogłyby wyglądać te pokoje, gdyby zostały wyremontowane. Ale nie zdążyliśmy tego zrobić. Wolała rzucić się z okna, niż wybierać ze mną kolor ścian.
Przez chwilę zrobiło się cicho. Słychać było jedynie krople cicho spadające z moich mokrych włosów.
– To ładny odgłos – powiedział Parker.
– Może mimo to powinieneś go wyremontować, ten dom. W wyobraźni – zasugerowałam.
– Tak się nie da, bez niej nie przychodzą mi do głowy żadne pomysły.
– Ja jestem dobra w pomysłach.
Parker nic nie odpowiedział. Ale po raz pierwszy bardzo uważnie mi się przyjrzał.
– Mieszkam w ohydnej przyczepie, chciałabym kiedyś urządzić taki prawdziwy dom. Jeden z pokoi mógłby być wyjątkowy, dla twojej siostry.
– W ten sposób jej nie odzyskam.
– Skąd to wiesz?
Spojrzał na mnie, jakbym była największą idiotką na świecie.
– Może tutaj zamieszkać jako duch domu – zasugerowałam.
– Nie wierzę w duchy.
– Ale tak mogłoby się stać, co? A kiedy tutaj przyjdzie, powinna mieć najpiękniejszy pokój.
Parker nic nie mówił, ale widziałam, że jego szyja drgnęła, tak jakby napłynęła do niej ogromna fala łez, które musiał przełknąć.
Oblizałam wargi i dalej paplałam bez opamiętania. Bo jeszcze nigdy nie widziałam tak smutnego człowieka i chciałam, żeby znów choć trochę się uśmiechnął. Tak jak chwilę wcześniej.
– Gdybym była dziewczyną, która ma na imię Mae-Ann, chciałabym mieć pokój z bardzo kolorową tapetą. Motywy dżungli, dużo zieleni i trochę różu. Odrobina turkusu. Liście albo palmy, czy coś w tym rodzaju. Chciałabym mieć nocny stolik z zamykaną szufladą. Na pewno taki kosz, do którego mogłabym wrzucać ciuchy, oraz lampkę do czytania. Na komodzie stałyby wszystkie kryminały o Stephanie Plum. Meble byłyby białe. Miałabym taki stolik, żeby jeść śniadanie w łóżku. I lustro, takie jak w teatralnej garderobie, z ogromnymi światłami. Podłogi byłyby jasne i leżałby na nich puszysty dywan. Wszystko by do siebie pasowało. Tylko nie komoda, na której stoją książki, ona byłaby jaskraworóżowa i miałaby kolorowe, ozdobne gałki.
Parker milczał. Pomyślałam sobie, że trochę przesadziłam.
– Chyba już sobie pójdę – oświadczyłam.
– Możesz tutaj zostać? – mruknął. – Pięknie to opowiedziałaś. Chciałbym urządzić ten dom razem z tobą.
Zostałam. Przez całe lato spotykaliśmy się w tym domu, czasami też na plaży. Kilka razy Parker nawet ze mną surfował. Tak przynajmniej nazywaliśmy nasze niezgrabne próby pływania na desce. Został moim przyjacielem. Stanowił moje całkowite przeciwieństwo pod tak wieloma względami. On był spokojny, ja byłam głośna, on był rozważny, tymczasem ja byłam lekkomyślna. Był tak niewiarygodnie mądry, z kolei ja nie miałam bladego pojęcia o wielu sprawach. W wyobraźni razem urządzaliśmy stary dom, tworzyliśmy rysunki, tańczyliśmy po pustych pokojach do dawno zapomnianych piosenek, puszczaliśmy kaczki na płytkich wodach rozlewiska i własnoręcznie zrobionymi wędkami łowiliśmy okonie, które smażyliśmy na zardzewiałym grillu na plaży. Aż skończyły się wakacje i Parker musiał wracać do internatu.
Nigdy nie zabrałam go do Forest Hill Retreat, na osiedle przyczep, na którym mieszkałam z mamą, a on nigdy nie wspomniał słowem o Mae-Ann.
Poznaj historię z perspektywy pozostałych przyjaciółek.
Czy połączą siły, aby odnaleźć Josie?
Tytuł oryginalny: Four Secrets to Share: Breaking Waves
Tłumaczenie: Anna Grysińska
Redakcja: Maryla Błońska
Korekta: Krystyna Hołoga
Oryginalny projekt okładki: copyright © Favoritbuero, München
Zdjęcie na okładce: copyright © Wonderful Nature / Shutterstock
Mapa na okładce: copyright© Peter Palm, Berlin/Niemcy
Adaptacja okładki polskiego wydania i skład: Amadeusz Targoński | targonski.pl
Opracowanie wersji elektronicznej: Karolina Kaiser |
Oryginalne wydanie firma Forever.
Forever jest wydawcą Ullstein Buchverlage GmbH Berlin
I edycja lipiec 2024
Copyright © Ullstein Buchverlage GmbH, Berlin 2024
Copyright © 2025 for this Polish edition by MT Biznes Ltd.
All rights reserved.
Copyright © 2025 for this Polish translation by MT Biznes Ltd.
All rights reserved.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2025
Historia zawarta w tej książce to jest fikcja literacka. Imiona, postaci, miejsca i zdarzenia są produktem wyobraźni autora lub są fikcyjne.
Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób, żyjących lub zmarłych, wydarzeń lub lokalizacji są całkowicie przypadkowe.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl.
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
MT Biznes Sp. z o.o.
www.wydawnictwoendorfina.pl
ISBN 978-83-8231-753-4 (epub)
ISBN 978-83-8231-754-1 (mobi)
