Two Lives to Rise - Moninger Kristina - ebook
NOWOŚĆ

Two Lives to Rise ebook

Moninger Kristina

0,0

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Pięć dziewczyn, cztery historie, jeden wielki sekret

Avery, Isabella, Odina, Lee i Josie mają po 17 lat i całe życie przed sobą. Są najlepszymi przyjaciółkami i choć zupełnie się od siebie różnią, to wiedzą, że ich przyjaźń przetrwa wszystko.

Nie przewidują jednak, że już wkrótce jedna z nich zaginie bez śladu, a ich drogi rozejdą się na dobre.

Isabella, dziedziczka luksusowego hotelu w Harbour Bridge, sprawia wrażenie, jakby miała wszystko. Pod fasadą idealnego życia skrywa jednak samotność i tajemnice, których nigdy nie odważyła się przepracować. Gdy na wybrzeże wraca Avery – przyjaciółka z przeszłości – mur, który Isa budowała wokół siebie przez lata, zaczyna pękać.

Dodatkowo jej głowę zaprząta nowy, hałaśliwy sąsiad – Preston, który zdaje się być jedyną osobą odporną na urok dziewczyny. To właśnie on zachęca przyjaciółki do spojrzenia w przeszłość i zmierzenia się z sekretami sprzed lat. Czy w ten sposób uda im się raz na zawsze odkryć tajemnice związane z zaginięciem Josie? Czy na pewno każda z nich chce, aby ujrzały one światło dzienne?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Tamii, mojej dziewczynki

Ostrzeżenie dotyczące treści

Drogie Czytelniczki, drodzy Czytelnicy!

Książka Two Lives to Rise poza treściami erotycznymi porusza także wątki drażliwe, które mogą wywoływać silne emocje.

Poniżej znajdziecie szczegółowe informacje.

Molestowanie seksualne i przemoc seksualna

wobec nastolatki. Jeśli chcecie pominąć te fragmenty,

opuście rozdział 24 (s. 167–350 PDF).

Samobójstwo

(zostaje wspomniane na s. 183 PDF).

Let me see your beauty broken down

Like you would do for one you love

Leonard Cohen, Take This Longing

Wstęp

Dziesięć lat wcześniej

– Kiedy po raz ostatni widziała pani Josephine Blythe?

– Proszę podać dokładne informacje!

– Jak się wtedy zachowywała?

– Czy coś jej zagrażało?

– Czy można założyć, że została uprowadzona?

– Kiedy poznała pani Josephine Blythe?

– Jak opisałaby pani swoją relację z Josephine?

Siedziałam w pokoju przesłuchań w komisariacie policji w Charleston i na wszystkie pytania odpowiadałam zgodnie z prawdą, jak maszyna, która wyrzuca z siebie dane. Funkcjonariusz powoli przesuwał dłonią po swojej szerokiej klatce piersiowej. Mój urywający się głos, moje nieobecne spojrzenie chyba uznał za przejawy troski o moją przyjaciółkę, dlatego natychmiast ściszył głos. Jednak w tamtej chwili jedynie dobrze odgrywałam swoją rolę. Przez moment się bałam, że zwymiotuję prosto na gładko wypolerowane, uporządkowane biurko, za którym siedział wąsaty policjant. Naprzeciw mnie stał magnetofon z migoczącą, czerwoną lampką. Był jak bomba z uruchomionym zapłonem. Ale do wybuchu doszło już dawno temu… Josie zniknęła. Od ponad dwudziestu czterech godzin nie było po niej śladu. Jedyne, o czym wtedy myślałam, jedyną rzeczą, którą w tamtym czasie chciałam wiedzieć, było to, czy wraz z nią zniknęła moja tajemnica, czy też teraz wszystko wyjdzie na jaw. Sama nie wiedziałam, czego tak naprawdę chcę. Czy wolałam, żeby moja przyjaciółka nigdy się nie odnalazła, ale za to moja tajemnica nigdy nie została odkryta? Czy wolałam, żeby moja tajemnica została ujawniona w zamian za odnalezienie Josie? Josie, która z mojej tajemnicy uczyniłaby trudną do zniesienia prawdę.

Policjant spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. Nie usłyszałam jego ostatnich słów.

– Proszę się uspokoić. Im dokładniej przypomni sobie pani, co się wczoraj wydarzyło, tym większe są szanse na odnalezienie pani przyjaciółki.

Do pokoju weszła wysoka, szczupła kobieta, postawiła przede mną szklankę wody i ukradkiem podała mi chusteczkę. Odłożyłam ją na biurko. Jedyne, czego chciałam, to żeby moja dusza była tak czysta, jak widniejący przede mną biały prostokąt. Czułam, jak ciąży mi głowa. Dłonie były napięte, skóra spierzchnięta i sucha. Sucha jak moje policzki, po których nie potoczyła się ani jedna łza. Bo nigdy więcej nie będę płakać. Nigdy!

– Niech pani spróbuje jeszcze raz – zachęcił mnie policjant.

Owszem, spróbowałam. Tak intensywnie, aż poczułam panujący wtedy upał, choć moja jasna karnacja go nie znosiła. Oczami wyobraźni ujrzałam przed sobą Avery, która spojrzeniem szukała Jake’a. Albo Josie. Może szukała ich oboje. Avery, która wspięła się na palce i podążyła wzrokiem w stronę baru. Widziałam cienką warstwę potu na czole Lee. Czułam , jak kąciki moich ust mimowolnie się unosiły, usta robiły się wąskie i na mojej twarzy pojawił się złośliwy uśmiech, tak było zawsze, gdy tylko pomyślałam o Josie. Nadal czułam w ustach słodkawy posmak haszyszu i kątem oka zauważyłam, jak taśmy odgradzające teren festiwalu delikatnie powiewają na wietrze, a potem ten łagodny powiew zamienił się w głośny szum. Wiatr zerwał taśmy, jakby chciał nam powiedzieć: teraz tak samo stanie się z wami. Z tą różnicą, że już wcześniej świadomie przecięłam więź, która łączyła mnie z dziewczynami.

Nie, to nie byłam ja. To wszystko przez Josie. Tak naprawdę wszystkiemu była winna Josie.

– Co ma pani na myśli? Dlaczego Josie była winna? – usłyszałam niski głos.

Spojrzałam w górę, zamrugałam oczami i zdałam sobie sprawę z tego, że ostatnią myśl wypowiedziałam na głos. Nie patrzyłam na funkcjonariusza, lecz skierowałam wzrok za okno, na podwórze komisariatu.

– Wcale tego nie powiedziałam – bąknęłam.

Mężczyzna westchnął i podjął kolejną próbę.

– Razem z przyjaciółkami była pani na festiwalu, pani White. Czy wtedy pani się od nich nie odłączyła? Kto pierwszy zauważył, że pani Blythe zaginęła? Proszę się skupić.

Miałam wrażenie, że wczorajszy dzień wydarzył się całe wieki temu, tak, jak gdyby miał miejsce na innej planecie, jak gdyby przytrafił się komuś innemu. Choć wydaje się to tak paradoksalne, nadal tam byłam. W równoległym wszechświecie, w którym Josie tańczyła na łące, jej piękna twarz była zatopiona w marzeniach, nieobecna, skupiona na swoim wnętrzu. Złapałam oddech i się podniosłam. Wtedy poczułam, że prawdopodobnie już nigdy więcej się nie zobaczymy.

Wzięłam głęboki wdech.

– Tak, wszystkie tam się spotkałyśmy. Tańczyłyśmy, a Josie stała przy barze. W pewnym momencie zniknęła. Wydaje mi się, że pierwsza zapytała o nią Avery.

– Pani Winter?

– Tak. Tak, no jasne, to była Avery… Lee powiedziała wtedy coś dziwnego, coś zupełnie absurdalnego. Zapytała, dlaczego akurat Avery chce wiedzieć, gdzie się podziała Josie. Bo przecież niedawno ostro się pokłóciły.

Funkcjonariusz podniósł krzaczaste, pokryte lekką siwizną brwi. Widać było, że moje słowa go zainteresowały. A ja popełniłam błąd.

– Chciałabym już wrócić do domu. Powiedziałam panu wszystko, co miałam do powiedzenia. Wygląda na to, że ona po prostu zwiała, prawda?

– Nie jestem tego taki pewien, pani White. Jak pani wie, w większości przypadków nie jest tak, jak by się mogło wydawać.

Nie, na pewno tak nie było. I już nigdy tak nie będzie. Skoro Josie zniknęła, TAMTO też zniknęło. Nie było innego wyjścia.

1

– Nad jeziorem Moss znaleziono zwłoki kobiety.

Słowa Odiny przesypują się przez moją zmęczoną głowę jak piasek przez sito; nie zatrzymują się, lecz przeganiają je fale lęku, rozdrabniają się, zawieruszają i giną w natłoku innych myśli. Odina wyrwała mnie ze snu. Spojrzenie na budzik stojący na nocnym stoliku uświadamia mi, że jest kilka minut po piątej nad ranem. Odina mówi dalej, a mi przychodzi na myśl przypadek Kirsy Jensen, jeden z niewyjaśnionych przypadków zaginięć z ostatnich lat. Zaginęła, gdy jeździła konno; świadkowie zeznawali, że widzieli, jak siedząc w białym samochodzie, rozmawia z jakimś mężczyzną. Podobieństwa do przypadku Josie były intrygujące, choć te dwa zdarzenia nie były ze sobą powiązane. Mimo wszystko za każdym razem, gdy wsiadam do swojego białego mercedesa, mimowolnie myślę o obu zaginionych dziewczynach, których nigdy nie odnaleziono.

Na drugim końcu połączenia Odina cierpliwie czeka na moją reakcję. Po głowie chodzą mi wszelkie możliwe, chaotyczne myśli. Przypomina mi się przesłuchanie w komisariacie, przed oczami mam zielone końcówki włosów Josie, naszą kłótnię w hotelowej łazience dla gości.

– Czy możesz to powtórzyć? Nie jestem pewna, czy cię dobrze zrozumiałam.

Słyszę jej westchnięcie. Nie ma w nim niecierpliwości, raczej powtarzanie wszystkiego od nowa sprawia jej wielki ból.

– Nad jeziorem Moss znaleziono zwłoki kobiety.

Po chwili milczenia dodaje:

– Nie jest wykluczone, że chodzi o Josie.

Moje ciało jest ciężkie jak ważący tonę betonowóz, moje nogi są za słabe, żeby unieść ten ciężar. Ciężar dawnej winy. Wszystkie przypadki zaginięć, które śledziłam przez całe lata; wszystkie związane z tym tematem blogi, które czytałam; doświadczenia opisywane przez członków rodzin, które pochłaniałam. One wcale nie przygotowały mnie na ten moment. Jeśli mam być szczera, zawsze wierzyłam, że Josie już na zawsze pozostanie zaginioną osobą. Tak jak Kirsa Jensen, Ruth Wilson, Kristin Smart, Conny Converse… Myśl o tym, że moja przyjaciółka mogłaby zostać odnaleziona martwa nad bagnistym brzegiem jeziora, przypominała raczej trailer jakiegoś makabrycznego filmu grozy, a nie zbyt brutalną rzeczywistość.

Przez chwilę milczałyśmy, było słychać tylko nasze oddechy. Między nami zawisło wiele niewypowiedzianych pytań. Przypuszczam, że Avery już o wszystkim wie. Od kiedy jest na wyspie i wprowadza zamęt swoją obec­nością, między nią a Odiną wzmocniły się więzi dawnej przyjaźni. Czy powiedziały o tym Lee, która teraz jest na Hawajach? Czy jest w tym jakiś sens, żebyśmy jako przyjaciółki z dawnych czasów znów się ze sobą spotkały, bo wydarzyło się coś tak przerażającego? Czy może właśnie ta sytuacja, jeśli naprawdę chodzi tutaj o Josie, ma być ostatecznym i bezwzględnym pożegnaniem z przeszłością?

– Gdzie jesteś? – pytam i wbijam wzrok w moje zbielałe kostki dłoni.

Nagle otaczająca mnie biel mojego domu, połyskujący chrom, wielkie, lśniące bielą płytki, czyste okna wydają mi się zbyt jasne. Zbyt sterylne. Są zupełnie nieadekwatne do tej sytuacji.

– Jadę tam razem z Avery.

Nie prosi mnie, żebym pojechała razem z nimi. Mimo to bez wahania w głosie mówię:

– Zaraz będę.

To nie jest propozycja, lecz moje postanowienie. Jednocześnie najchętniej cofnęłabym te słowa. Czego tak naprawdę chcę?

– Dobrze – odpowiada Odina i się rozłączamy.

Pewnie obie oddychamy z ulgą. Nie muszę jechać razem z nią. Nawet nie chcę. Nikt mnie nie skłania siłą do tego, żebym pojechała przez most na sąsiednią wyspę i znalazła się nad tym przeklętym jeziorem.

Jak zdalnie sterowana idę do garderoby, wyjmuję z szafy koszulkę i dżinsy, biorę kluczyki do samochodu. Włączam alarm, ustawiam klimatyzację na 18 stopni i zamykam za sobą drzwi. Na dworze czuję chłodny powiew wiatru. Mogłam założyć kurtkę. Przez chwilę się zastanawiam, czy nie otworzyć ponownie drzwi, ale zmieniam zdanie. Jest tak wcześnie, że poranna mgła nie zdążyła się rozwiać i jak cieniutki welon rozpościera się w stronę plaży, znika nad morzem, łącząc się z wodą i z chmurami, z bezkresną, błękitną nicością. Za chwilę nastanie ciepły, słoneczny dzień. Gdy schodzę do garażu, muszę się trzymać poręczy. Moje myśli są równie zamglone jak otaczający mnie krajobraz. Nie potrafię znaleźć żadnego oparcia ani w przeszłości, ani w teraźniejszości. Nie mogę znaleźć żadnego pomostu między tamtym katastrofalnym wieczorem, który był jedynie konsekwencją o wiele tragiczniejszych wydarzeń, a późniejszym życiem, które z czasem sobie uporządkowałam. Stoję w miejscu, obracam klucz w dłoniach i chcę już zawrócić, ale nagle w mojej głowie pojawia się obraz, który już dawno chciałam wymazać z pamięci. Sylwetka wysokiego, postawnego mężczyzny o ciemnych wąsach i przyciemnionych okularach. Chcę krzyczeć, ale tak mocno ściskam kluczyki do samochodu, że przez chwilę nie mogę myśleć i udaje mi się stłumić ten impuls. Po chwili wszystko znika. Obraz mężczyzny i ten impuls. Na trzęsących się nogach docieram do garażu, wsiadam do samochodu, za trzecim razem zapalam i powoli wyjeżdżam za bramę. Silnik momentalnie gaśnie.

– Dzisiaj wyjątkowo wcześnie wstałaś! A ja właśnie chciałem się zabrać do roboty – dobiega mnie głos mojego sąsiada, który wydaje się być w doskonałym humorze.

Obracam się tylko po to, żeby wiedzieć, gdzie dokładnie stoi. Nie mam zamiaru z nim rozmawiać. Opiera się o rozklekotaną, zardzewiałą bramę garażu, który sprząta od wielu dni, potwornie przy tym hałasując. Chcę ponownie odpalić samochód, ale Preston najwyraźniej jeszcze nie skończył.

Są takie dni, w których nienawidzę jeździć swoim cabrio. Nienawidzę tego, od kiedy Preston Anderson dwa tygodnie temu wprowadził się do niszczejącego domu, który sąsiaduje z moją posesją. Nigdy nie ustaje w próbach nawiązania ze mną rozmowy. Przez cały ten czas ja uparcie mu nie odpowiadam. Dlaczego mam rozmawiać z kimś, dla kogo tutejsza przyroda najwidoczniej nie ma żadnego znaczenia? Z kimś, kto nawet nie zada sobie trudu, żeby ochronić miejsca lęgowe, lecz przegania ptaki, które wysiadują jaja, nieustannie hałasując, bezlitośnie wycinając drzewa, żeby było mu wygodniej wjechać na posesję, i tak często wjeżdża i wyjeżdża wąską ścieżką, że niszczy każde źdźbło trawy.

Miałam nadzieję, że w pewnym momencie odechce mu się prowadzić ze mną takie pogawędki. Na początku był ciekawy, jak mi minął dzień, podziwiał kabriolet, oferował mi sąsiedzką pomoc, ale z premedytacją ignorował fakt, że podczas naszego pierwszego spotkania rzuciłam mu pełne pogardy spojrzenie, dając jasno do zrozumienia, że nie jestem zainteresowana przyjaznymi relacjami sąsiedzkimi. Tym bardziej z kimś, kto sprzątnął mi sprzed nosa sąsiedni dom i tym samym nie pozwolił, żeby dzikie konie odważyły się opuścić swoje siedlisko w zachodniej części wyspy i tutaj znalazły bezpieczne miejsce. Od kiedy sobie uświadomił, że nie chcę z nim rozmawiać, jego pytania stały się jeszcze bardziej natarczywe. On nienawidzi mnie, ja nienawidzę jego. Jedyna różnica między nami polega na tym, że ja rzeczywiście mam powody, żeby nie darzyć go sympatią. Naciskam pedał gazu, nieco za mocno jak na jazdę po mokrym od zraszacza asfalcie, z piskiem opon wyjeżdżam ze wspólnego podjazdu i skręcam w ulicę, która biegnąc równolegle do plaży, prowadzi do mostu.

Kiedy mijam szklaną fasadę hotelu Seasons, Preston znika z mojej pamięci i znów myślę o Kirsie Jensen. Ostatnio widziano ją 1 września 1983 roku przy ujściu rzeki Tūtaekurī. Jej ciało było zakrwawione. Jej twarz, którą znam z ogłoszeń o zaginięciu, przenika się z twarzą Josie. Kręcone włosy Kirsy stają się gładkimi, jasnymi włosami Josie. Okrągła twarz Kirsy przemienia się w wąski podbródek Josie. A jeśli w wodzie naprawdę leży rozkładające się ciało Josie? Od przeklętych dziesięciu lat! Jak wygląda człowiek po takim czasie? Czy od razu można go rozpoznać? Czy Odina, Avery i ja będziemy musiały ją zidentyfikować? Staram się skupić na drodze. Jak na tę porę dnia na moście panuje duży ruch. Może połowa wyspy ruszyła teraz nad jezioro Moss, żeby zobaczyć, co się tam stało? Właściwie, co ja tutaj robię? Mogłabym zawrócić na Bike Lane i pojechać z powrotem do domu. Mogłabym wcześniej zacząć pracę, przejrzeć grafik pracowników na przyszły tydzień albo wcześ­niej umówić się z doradcą w sprawie nowej strony internetowej. Mogłabym pojechać do domu, założyć dres i zaliczyć poranny trening. Pobiec aż do siłowni przy starym porcie, podciągnąć się na drążku pod amerykańską flagą i wyrzucić z głowy myśli o Kirsie Jensen i Josie Blythe. Albo zadzwonić do Aidena. On prawie zawsze ma czas, chyba że akurat przepływa basen. Na pewno by mi to pomogło. Choć na krótki czas. Bo każde spotkanie z Aidenem pozostawia po sobie nieprzyjemne, złe wrażenie.

Mimo wszystko nie zawracam, ale jadę dalej. Za mostem skręcam w stronę rozlewisk, tam, gdzie w czasie deszczu popękana jezdnia jest tak pozalewana, że trudno przez nią przejechać. Po lewej i prawej stronie drogi rośnie trzcina. Dominuje w tym otoczeniu, wypierając inne gatunki chwastów i traw. Właśnie przez nią pewna część obszaru wokół jeziora Moss cierpi wskutek suszy, bo między grubymi łodygami zbiera się zbyt dużo szlamu.

„O matko, Isa, ty i twoje botaniczne skłonności! Prawie już o tym zapomniałyśmy!”.

Czuję, jak przeszywa mnie dreszcz. Głos Josie tak głośno i groźnie rozbrzmiewa w mojej głowie, że przez chwilę nie mogę się skupić. Bezwiednie skręcam w lewo i równocześnie hamuję. Nadjeżdżający z przeciwka samochód wściekle na mnie trąbi i wtedy sobie uświadamiam, że niebezpiecznie zbliżam się do przeciwnego pasa. W pośpiechu wracam na swoją stronę. Po podłodze z głośnym łomotem toczy się termos, który zapomniałam zabrać z samochodu po treningu. Ten hałas wywołuje niemal taki sam efekt, jak głos Josie w mojej głowie. Przypominam sobie dzień, w którym znalazłyśmy rekina piaskowego, a Lee uderzyła Josie w twarz…

Żałuję, że wsiadłam do samochodu. Skoro już sama jazda na miejsce znalezienia niezidentyfikowanych zwłok wywołuje taki zamęt w mojej głowie, to co się stanie, gdy się okaże, że to rzeczywiście Josie? Nie dam się zwariować. Mocno zaciskam palce na kierownicy, z całą świadomością wybieram nieutwardzoną, poboczną drogę prowadzącą nad jezioro. Okazuje się, że to słuszny wybór. Z daleka widzę niebieskie światła policyjnych wozów, które upiornie oświetlają jezioro pokryte mgłą. Pod kołami mercedesa chrzęści żwir. Na oficjalnej drodze dojazdowej stoi sznur samochodów. Karetka pogotowia, pojazdy służbowe i pierwsi gapie. Instynktownie rozcieram gęsią skórkę na przedramionach.

Zatrzymuję się nad brzegiem jeziora. Zaledwie kilka kroków od mojego samochodu widzę mężczyznę w stroju nurka, który brodzi w trzcinach. Rzuca mi krótkie spojrzenie, pochyla się do przodu i wymiotuje. Pośpiesznie odwracam wzrok, żeby nie pomyślał, że jestem jakimś przypadkowym gapiem. Nadbrzeże jest zabezpieczone żółto-czarnymi taśmami. Ten widok od razu przywołuje dawne wspomnienia. Natychmiast wszystko staje mi przed oczami. Wystarczy jeden pstryk i włącza się stary film. Festiwal, rozwiane włosy Josie, szelest banerów, które napinają się i nadymają na wietrze. Widzę wszystko tak wyraźnie, że mam ochotę przyłączyć się do mężczyzny w stroju nurka i wywrócić swój pusty żołądek na lewą stronę. Obok mnie parkuje czarny dodge. Spoglądam na niego… to niemożliwe… a jednak… mrużę oczy. W samochodzie obok Odiny siedzi Avery i przez szybę patrzę prosto na nią. Oczywiście mogłam się spodziewać, że tutaj będzie. Choć Odina zadzwoniła do mnie wcześniej, widok moich przyjaciółek przeszywa mnie do szpiku kości. Czuję mrowienie w czubkach palców, chcę odwrócić wzrok, ale nie mogę. Avery ma w oczach łzy.

Jeden pstryk i widzę, jak kołyszemy się na falach, leżąc na deskach surfingowych, piątka przyjaciółek z dawnych czasów, a na mojej zastygłej twarzy pojawia się spontaniczny uśmiech, którego nie potrafię w porę opanować. Avery go dostrzega, tak samo jak Odina. Obie odpowiadają mi przesadnie serdecznym uśmiechem. Zupełnie nie rozumieją, dlaczego się uśmiecham. To nie ma być przejaw porozumienia, siostrzeństwa, przyjaźni 2.0 czy innej tego typu bzdury. To uśmiech, który należy do przeszłości.

Wiem, co sobie myślą, gdy widzą mój samochód. Wiem, jakie pytanie za każdym razem pojawia się w głowie Odiny, gdy przychodzi na swoją zmianę do Seasons. „Dlaczego akurat ona kupiła sobie wymarzony samochód Josie?” Kiedyś im w końcu powiem, że to nie był wymarzony wóz Josie, ale mój. Uwielbiam go nie ze względu na Grace Kelly, lecz ze względu na Zwillinge vom Zillertal, jeden z owych starych, niemieckich powojennych filmów, które latem oglądałyśmy dla zabawy razem z Avery, i w którego pięknie się zakochałam.

Taka była Josie. Taka była od zawsze. Niekiedy kradła opowieści, strzępy z życia innych ludzi, pomysły i całe historie, które zawłaszczała. Może dlatego, że jej życie było nudniejsze, niż miała odwagę to przyznać. Może wydawać się dziwne, że sama jeżdżę samochodem, którym zdaniem moich przyjaciółek mogłaby jeździć Josie, gdyby nadal żyła. Ale czy nie jest jeszcze dziwniejsze, że to Josie ukradła mi moje marzenie?

Avery i Odina najwyraźniej odnalazły drogę do swojego dawnego, ślepego przywiązania. Ja tego nie potrafię. Popeł­niłam błąd, przyjeżdżając tutaj. Nie wysiadam z samochodu. Wracam.

2

Gdy półtorej godziny później wracam do domu, widzę ogromną górę śmieci, która piętrzy się na podjeździe przed garażem mojego sąsiada. Do obu posesji prowadzi ostatnia część drogi dojazdowej, która znajduje się na końcu ślepej uliczki. Za nią rozpościera się już tylko szeroka, piaszczysta plaża. Mój dom to przykład nowoczesnej architektury, rudera Prestona nawet bez starych rowerów, zardzewiałych narzędzi ogrodniczych i rozpadającej się łodzi, która stoi przed garażem, wygląda jak świadectwo budowlanej brzydoty z lat siedemdziesiątych. Niestety nie można tego powiedzieć o nim samym. Na moje oko jego rok produkcji to późne lata osiemdziesiąte. Pomijając kilka szczegółów, jak na przykład jego charakter, wydaje się całkiem atrakcyjnym mężczyzną.

Gdy wysiadam z mojego mercedesa, Preston akurat schyla się nad beczką zużytego oleju i mam teraz dobry widok na jego tyłek. Jest jędrny, zgrabny, a wąskie dżinsy jeszcze bardziej podkreślają jego kształt. Mój sąsiad ma na sobie jedną z tych flanelowych koszul w stylu drwala z wyhaftowanym logo JBM. Najwyraźniej posiada je w niezliczonych ilościach i we wszystkich możliwych połączeniach kolorystycznych. Preston się odwraca, na widok jego umazanych olejem rąk mimowolnie się skrzywiam. Ma ładną twarz. Gładką skórę, wydatne kości policzkowe, nieco za szeroki nos, ładne, pełne usta. Jego oczy przeważnie chowają się za okularami przeciwsłonecznymi, które dzisiaj wsunął do kieszonki swojej czerwono-niebieskiej kraciastej koszuli. Mam wrażenie, jakby do mnie mrugał. Nagle uświadamiam sobie, że przypatruję się mu nieprzyzwoicie długo. Zastanawiam się, dlaczego przyroda jest tak niesprawiedliwa, dlaczego obdarza takiego brutala tak piękną twarzą i tak gęstymi, ciemnymi włosami.

– Rzetelna robota – krzyczy do mnie. – Pewnie w ogóle nie masz o tym pojęcia.

Niedbałym gestem wskazuje moją willę. Poziom jego atrakcyjności w moich oczach natychmiast spada do zera. Na mojej twarzy pojawia się najbardziej zjadliwy z moich uśmiechów. Uśmiech, który Avery zawsze nazywała „hieną wśród wszystkich wyrazów twarzy”. Gdy przypominam sobie jej słowa, o mało co nie wybucham głośnym śmiechem. Tego by jeszcze brakowało.

– Komu dałaś w łapę, żeby dostać pozwolenie na zbudowanie takiego pretensjonalnego klocka? – pyta pan Nieznośny i szczerzy do mnie zęby.

Na szczęście ma jedną zaletę. Nie daje mi cienia szansy na to, by przypuszczać, że może jednak pomyliłam się co do niego. Niczego przed nikim nie ukrywa: jest aroganckim, irytującym facetem o ograniczonych horyzontach. Gdyby nie był taki powierzchowny, wiedziałby, że mój pretensjonalny klocek jest nie tylko okazałym domem, lecz przede wszystkim wzorcem proekologicznego budownictwa. Odpowiedź zachowuję jednak dla siebie. Nie chcę, żeby się ucieszył, gdybym teraz zareagowała na jego słowa. Jestem wystarczająco podła, gdy milczę. Nauczyłam się tego od matki, która jest mistrzynią w mówieniu bez otwierania ust.

– W takim razie zabieram się za zagęszczarkę – oznajmia i wskazuje na urządzenie, na którym widnieje gruba warstwa kurzu.

Na poważnie się zastanawiam, czy naprawdę zamierza zrównać z ziemią wszystkie wyrzucone graty i tak to wszystko zostawić.

– Zagęszczarka dosyć głośno pracuje – dodaje zupełnie bez potrzeby. – Mam nadzieję, że ściany twojej białej kostki wystawowej nie zaczną się chwiać.

Moja „kostka” ma prawie trzysta pięćdziesiąt metrów kwadratowych powierzchni, nie dlatego, że potrzebuję takiej przestrzeni, lecz dlatego, że tak nakazywały bzdurne przepisy budowlane; posiada zapierający dech w piersiach widok na ocean i oczywiście… samotną właścicielkę. Gryzę się w wargi, aż czuję ból. Jeszcze raz biorę głęboki wdech i wraz z wydechem wypuszczam złość. Może kiedyś uduszę się niewypowiedzianymi słowami, ale w żadnym wypadku nie powiększę pola do ataku temu prymitywnemu majsterkowiczowi bardziej, niż pozwala na to płaski dach mojego bungalowu w stylu Bauhaus.

Tak czy owak, nie zostanę tutaj na długo, wezmę jedynie prysznic, przebiorę się i pojadę do hotelu. Teraz najchętniej powiedziałabym mojemu nieokrzesanemu sąsiadowi, że uwielbiam moją pracę, gdybym tylko z nim rozmawiała. Poza tym oznajmiłabym mu, że mam zupełnie gdzieś to, w jaki sposób zamierza dzisiaj wpędzić w rozpacz swoje otoczenie.

– Dalej, śmiało! – mówię zdenerwowanym tonem i odwracam się do niego plecami.

– Co to miało być? Twoja odpowiedź? – słyszę, jak za mną woła.

Czuję, że jego pełen satysfakcji, szyderczy uśmiech przenika moje plecy jak promienie rentgenowskie, słyszę triumf w jego głosie.

Tylko dwa słowa, które mi się wymsknęły. Dwa słowa wystarczają, żeby miał to, czego chciał. Jestem na siebie taka zła, że mam ochotę tupnąć nogą jak krnąbrne dziecko.

– Prawdopodobnie jutro wyłączę na kilka godzin prąd i wodę – odzywa się po chwili.

Czy tylko mi się zdaje, czy w jego głosie rzeczywiście słychać coś w rodzaju usprawiedliwienia?

– Kiedy będzie ci pasować? Z samego rana? O szóstej, wpół do siódmej?

Nie odwracam się, tylko podnoszę dłoń i macham nią z obojętnością i lekceważeniem. Chciałabym mieć w ręku jedną z tych bezczelnych tabliczek, które ma Macey. Hasło „Kiss my ass” byłoby w tej chwili najbardziej odpowiednie. I tym razem nie otrzyma ode mnie żadnej odpowiedzi.

W domu przesuwam dłonią po kuchennym blacie z białego marmuru, tak jakbym chciała sprawdzić, czy Devina dokładnie starła kurz. Choć wiem, że zawsze to robi. Devina jest „prestiżowym prezentem” od moich rodziców. Mam pomoc domową, która jest mi tak wiernie oddana, że bez pytania kupuje mi proteinowe koktajle i za darmo pracuje po godzinach. Wstydzę się tego. Moi rodzice uważają, że jako menedżerka hotelu powinnam mieć gospodynię domową. Ja sądzę, że to niepotrzebne, pretensjonalne, a od kiedy zamieszkał tutaj Preston, jest mi z tego powodu naprawdę głupio. Choć przynajmniej nie widzi ze swojego domu mojego jacuzzi.

Dzwoni telefon. Wyjmuję go z torebki, jednocześnie otwierając ogromną, dwudrzwiową lodówkę. Przyłapuję się na myśli, że zamiast pedantycznie ułożonych, luksusowych produktów wolałabym mieć w niej kubek starego jogurtu. I kartkę z napisem, tak jak w reklamie: „To moje. Tylko mi nie zjedz, myszko”. Cała zawartość lodówki należy jednak tylko do mnie. Koktajle, jogurty, samotność.

Odbieram telefon i odzywa się moja siostra, Suzanna.

– Cześć, Izzy – mówi.

Gdy spoglądam przez szerokie frontowe okno, omijając wzrokiem czarną, skórzaną sofę, widzę ocean. Wtedy się zastanawiam, jak i dlaczego moja starsza siostra przeniosła się z tego miejsca do Ashland w Oregonie, które jest równie nudne i bezbarwne jak jego nazwa.

– Cześć, Suzy. Wszystko w porządku po drugiej stronie kraju?

Suzanna serdecznie się śmieje. Jej śmiech potrafi ogrzać wnętrze każdego człowieka. Nie cieszę się nim jednak zbyt długo, bo właśnie w tej chwili, gdy rozbrzmiewa śmiech Suzy, mój przeklęty sąsiad włącza swoją piekielną maszynę. Rozlega się takie dudnienie, jakby ktoś chciał przekopać tunel pod moim domem. Zatykam drugie ucho, opanowuję złość i skupiam się na tym, co mówi Suzy.

– Ależ oczywiście – słyszę jej słowa. – …powiedz …was …dzieje? …dzisiaj rano w wiadomościach… że… w jeziorze Moss… ciało?

Co drugie słowo, które wypowiada moja siostra, miażdży zagęszczarka.

– Tak – wrzeszczę do telefonu. Ku mojemu zaskoczeniu własny głos wydaje mi się piskliwy. – W tej chwili nie ma żadnych dokładnych informacji. Prawdopodobnie to jakiś bezdomny lub ktoś z osiedla domków kempingowych.

Przemilczam fakt, że nikt nie wspominał o niczym podobnym.

– Mówisz tak, jakby takie sytuacje spotykały tylko ludzi z uboższych środowisk. – Suzanna odpowiada mi z dezaprobatą.

Nagle dudnienie milknie, wskutek czego jej pełne zarzutów słowa z całą swoją mocą lądują w mojej głowie i tam głośno pobrzmiewają. Nie odpowiadam. Oczywiście przyznaję jej rację. Zamykam lodówkę i patrzę przez okno. Na podwórku stoi on, pan Zrób-To-Sam. Pochyla się nad maszyną, z kieszeni spodni wyjmuje młotek i ostukuje nim pokrywę. Przez chwilę czuję się jak zwycięzca. Mam nadzieję, że maszyna w końcu wyzionęła ducha. U Suzanny w tle słychać delikatny szczęk naczyń. W Oregonie jest prawie południe. Teraz pewnie przygotowuje obiad dla czwórki z pięciorga swoich dzieci i czeka, aż jej mąż Andrew wróci z warsztatu do domu. Suzanna jest moim całkowitym przeciwieństwem pod każdym względem. Należy do tego typu osób, które nowego sąsiada przywitałyby chlebem i solą oraz z uśmiechem założyłyby gumowe rękawiczki, żeby wyszorować mu okna. Suzanna jest pełna ciepła, ja nie mam w sobie takiej serdeczności. Różnimy się tak bardzo, choć dorastałyśmy w tej samej atmosferze, pod surowymi rządami Rhondy White, którą ironicznie nazywamy „matką Alaską”.

Suzanna pyta mnie o swoją córkę Hailey, która ze względu na problemy z płucami przez kilka tygodni odpoczywa na Harbour Bridge, wdychając morskie powietrze. Teraz mieszka u moich rodziców w Charleston, choć staram się spędzać z nią jak najwięcej czasu. Kiedy Suzy właśnie opowiada coś o podwyżce cen, którą martwi się Andrew, hałas zaczyna się od nowa. Tym razem nie pomaga nawet zatkanie ucha palcem i czuję pokusę, żeby przez okno pokazać mojemu sąsiadowi pewien inny palec. Przypuszczalnie to i tak tylko by zwiększyło poziom mojego zdenerwowania. Zachowuję więc spokój i staram się nadążać za Suzy opowiadającą o swojej najstarszej córce Melissie, która koniecznie chce się uczyć łaciny, bo zachwycił ją serial telewizyjny, którego akcja toczy się w starożytnym Rzymie. Opowieść o swojej rodzinie kończy – choć jej słowa wciąż przerywa dudnienie maszyny Prestona – na Connorze, który po raz trzeci choruje na ospę, w co nie może uwierzyć. Przechodzę do drugiego pokoju, jak najdalej od podwórka Prestona i od hałasu, ale to nic nie zmienia. Moja złość roś­nie z każdą sekundą, z którą ze wszystkich sił staram się zrozumieć Suzy.

– Co to za łomot tam u ciebie? – pyta w końcu Suzy, gdy znów proszę ją, żeby powtórzyła swoje słowa, bo umykają mi całe fragmenty zdań.

– To ten idiota obok mnie. Poczekaj, zaraz to załatwię – mówię.

Dziarskim krokiem wchodzę do kuchni, odkładam telefon na półkę i z takim impetem otwieram okno, że doniczka z orchideą spada na podłogę. Łapię ją w ostatniej chwili i ze złości mam ochotę rzucić nią prosto w Prestona, który najspokojniej w świecie, ze stoperami w uszach, pcha swoją zagęszczarkę jak dziecięcy wózek.

– Hej! – wrzeszczę.

Gdy w ogóle nie reaguje, krzyczę jeszcze głośniej:

– Hej!

Bynajmniej nie wmawiam sobie, że rzuca w moją stronę krótkie spojrzenie i szybko odwraca wzrok. Jestem pewna, że robi to z premedytacją. Patrzę na doniczkę i gdyby nie był to prezent urodzinowy od mojej siostrzenicy, niechybnie bym ją poświęciła, aby po sąsiedzku dać mu nauczkę. Głośno przeklinając, zamykam jednak okno, biorę ze sobą telefon i przyciskam go mocniej do ucha.

Chodzę po domu i przysłuchuję się barwnej opowieści mojej siostry, której towarzyszy brzęk sztućców, szczekanie psa i stłumione przekleństwa. Jednocześnie z każdą chwilą uświadamiam sobie, że w moim mieszkaniu panuje całkowita cisza, mimo że teraz Preston hałasuje jak cała ekipa budowlańców.

– Pamiętasz, że obiecałaś Hailey pójść z nią dzisiaj wieczorem do kina? Ale jeśli ze względu na te zwłoki… znaczy się, jeśli ty… – mówi Suzanna.

Nie kończy zdania, ale tym razem słyszę ją dobrze. Wiem, co chce powiedzieć.

– Na pewno nie chodzi o Josie – mówię.

– Tak, z pewnością masz rację. Oczywiście, że nie – odpowiada Suzanna bez zastanowienia.

– Pójdę z Hailey do kina, tak jak obiecałam.

W tej samej chwili, gdy się rozłączam, otwieram drzwi i wybiegam z domu. Moje kroki mimowolnie przypominają mi zachowanie Hailey, gdy się wścieka na jedno ze swojego rodzeństwa. Choć tak naprawdę jedyną osobą, która tutaj zachowuje się jak dziecko, jest wielbiciel kraciastych koszul, kretyn zwany Prestonem Andersonem.

– Hej! – wydzieram się, ale on znów nie reaguje.

Nie chcę wybiegać przed uruchomione urządzenie, bo zdaje się, że ma dość długą drogę hamowania. Podchodzę do Prestona od tyłu i gdy już jestem na jego wysokości, niezbyt delikatnie szturcham go w ramię. Nawet nie drgnął ani się nie obrócił. Jak w zwolnionym tempie wyciąga rękę i wyłącza dudniące ustrojstwo.

– Tak, słucham? W czym mogę ci pomóc?

– Co to ma do cholery znaczyć? – drę się. Chyba za głośno, bo wokół zapadła cisza.

– Proszę?

– Co to ma do cholery znaczyć, nie słyszę własnych słów!

– No i? – odpowiada mi z zabawnie udawaną niewinnością.

Podpieram się pod boki, staję tuż przed nim.

– Jeszcze pytasz?

– Tak, bo niby dlaczego masz słyszeć własne słowa? Rozmawiasz sama ze sobą?

– Nie, ja…

– W takim razie wszystko w porządku – odpowiada i zanim zdążę się zorientować, przesuwa włącznik i znów pcha przed sobą swoją męską zabawkę. Żałuję, że nie rzuciłam w niego doniczką. Nie pozostaje mi nic innego, jak szybkim krokiem za nim podążyć i ponownie zatrzymać go, machając rękoma.

– Coś jeszcze?

– Chcę mieć spokój! – mówię piskliwie.

– A ja nie – odparowuje obojętnym tonem.

Potem spogląda w dół i zatrzymuje wzrok na moich płaskich sandałkach.

– Na twoim miejscu usunąłbym się z drogi albo założył buty robocze, jeśli chcesz mi pomóc.

– Mam ci pomóc? – pytam z oburzeniem.

– Jeśli chcesz… ale możesz też wrócić do domu i pomalować sobie paznokcie – śmieje się tak, jakby chciał zawrzeć ze mną rozejm.

– Kiedy wrócę z pracy, nie chcę słyszeć żadnego hałasu – wykrzykuję i wymachuję palcem wskazującym przed jego twarzą.

Za późno uświadamiam sobie, że przegrałam tę rundę. Preston unosi brwi z rozbawieniem. Jeden do zera dla niego. Jednak jeszcze nie skończyliśmy, gra dopiero się zaczyna.

***

Po kilku godzinach spędzonych w recepcji hotelu, podczas których zajęłam się wysłaniem ofert pracy dla nowego kucharza, zleceniem naprawy klimatyzacji na trzecim piętrze i organizacją tegorocznego spotkania pracowników, Preston ostatecznie trafił do najdalszego zakątka mojej głowy. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby pozostał tam na zawsze.

Największą zaletą mojej pracy jest na pewno to, że pochłania mnie bez reszty i dzięki temu nie mam czasu na rozmyślania. Pracuję tutaj właśnie z tego powodu, a nie ze względu na wrodzoną miłość do branży hotelowej, w którą wierzą chyba tylko moi rodzice. Prowadzenie hotelu na pewno nie sprawia mi satysfakcji ani nie mam do tego specjalnych predyspozycji. Ciekawe, co powiedziałaby moja matka, gdyby się dowiedziała, że moim marzeniem jest zniszczenie Seasons bronią, którą ma w zanadrzu wyspa? Często wyobrażam sobie, że nasz hotel spotyka taki sam los co Atlantydę. Powoli zalewają go wody oceanu, pokrywa go plankton i w zupełnie nienaruszonym stanie opada na samo dno morza. Jest jak ogromny wycieczkowiec – brzydki, potężny, z pozoru niezniszczalny. W lobby, w którym zwykle przesiadują grube ryby z branży nieruchomości, pływają prawdziwe zwierzęta morskie, agresywne żarłacze żółte zajmują zachodnie skrzydło, ślimaki wodne składają ikrę na marmurowej podłodze, a w donicach z kwiatami osy morskie czyhają na swoje naiwne ofiary.

Pod koniec dnia sprawdzam, czy Kenzie wypełniła swoje obowiązki. Zauważam plamy potu pod pachami recepcjonistki. Na pewno nie pojawiły się tam dlatego, że dzisiaj miała dużo pracy, lecz dlatego, że się mnie boi.

– Natychmiast potrzebuję listę rezerwacji – oznajmiam i staram się nadać mojemu głosowi tak mozolnie ćwiczony arogancki ton.

Kenzie nie może wiedzieć, że zapomniałam przejrzeć rezerwacje, które pojawiły się na stronie internetowej. To musiało być we wtorek albo w środę w zeszłym tygodniu, gdy byłam w Charleston. Oficjalnie pojechałam na spotkanie z naszym dostawcą ryb, żeby z nim „na poważnie porozmawiać”, a nieoficjalnie nie chciałam przegapić wykładu profesora Holbecka na temat toksykologii wodnej. Teraz pewnie się okaże, że w skrzydle zachodnim jest za dużo rezerwacji, dlatego trzeba uporządkować listę.

Zanim przyjdzie Hailey, muszę rozwiązać ten problem. Czy po raz kolejny mam odwołać wieczorny seans? Gdyby nie świadomość rozczarowania, które pojawi się na jej twarzy (oraz na twarzy Suzanny, na której emocje mojej siostrzenicy zawsze się odzwierciedlały niczym w przeklętym gabinecie luster), mogłabym pracować aż do północy. Żeby pokonać własny brak organizacji, który niekiedy wychodził na światło dzienne.

Kenzie podaje mi listę, na której pomyłkowe podwójne rezerwacje są zaznaczone żółtym markerem. Pośpiesznie przebiegam wzrokiem po kolejnych pozycjach i skreślam rezerwacje apartamentów w skrzydle wschodnim, które nie mają teraz znaczenia. Zatrzymuję się w jednym miejscu. Przy numerze apartamentu, który nie tak dawno zarezerwowała Avery, będąc tu ze swoim zespołem. Może nie powinnam dopuścić, żeby się tutaj zatrzymali, a Odina pozostawiła jej wiadomość… Powrót Avery na wyspę wiąże się nie tylko z potencjalnym ryzykiem. Ostatnie tygodnie udowodniły, że stanowi ona rzeczywiste zagrożenie dla czegoś, co nieustannie wrze w moim wnętrzu.

– Aż nie mogę uwierzyć, że Force of Habit zatrzymał się w naszym hotelu, nie? – trajkocze Kenzie. – Uwielbiam ich pierwszy album. Zapomniałam, jaki ma tytuł.

– Soulsystem – mruczę pod nosem.

Nie tylko znam tytuły wszystkich piosenek i albumów, lecz również większość tekstów. W końcu Avery kilka z nich napisała tutaj na wyspie.

Muszę się oprzeć o ladę recepcji i mocno zacisnąć oczy, nie chcę tych wspomnień.

– Wszystko w porządku? – pyta Kenzie zatroskanym głosem i dotyka mojego ramienia. Gwałtownie się odsuwam. Wystraszona cofa się o krok.

Nagle się odwracam i wciskam listę w dłoń zaskoczonej recepcjonistki.

– Zajmij się tym, proszę.

Potem wybiegam z recepcji i idę prosto do łazienki dla pracowników. Opieram dłonie o kamienną płytę umywalki, patrzę w lustro. Moja twarz jest blada, bladsza niż zawsze, a linie po lewej i prawej stronie moich ust z czasem tak mocno odcisnęły się w skórze, że sprawiają wrażenie, jakby siłą chciały mnie powstrzymać przed uśmiechem.

Tytuł oryginalny: Two Lives to Rise: Breaking Waves

Tłumaczenie: Anna Grysińska

Redakcja: Maryla Błońska

Korekta: Krystyna Hołoga

Oryginalny projekt okładki: copyright ©Favoritbuero, München

Zdjęcie na okładce: copyright © Wonderful Nature / Shutterstock

Mapa na okładce: copyright© Peter Palm, Berlin/Niemcy

Adaptacja okładki polskiego wydania i skład: Amadeusz Targoński | targonski.pl

Opracowanie wersji elektronicznej: Karolina Kaiser |

Oryginalne wydanie firma Forever.

Forever jest wydawcą Ullstein Buchverlage GmbH Berlin

I edycja październik 2023

Copyright © Ullstein Buchverlage GmbH, Berlin 2023 by Forever

Copyright © 2025 for this Polish edition by MT Biznes Ltd.

All rights reserved.

Copyright © 2025 for this Polish translation by MT Biznes Ltd.

All rights reserved.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2025

Historia zawarta w tej książce to jest fikcja literacka. Imiona, postaci, miejsca i zdarzenia są produktem wyobraźni autora lub są fikcyjne.

Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób, żyjących lub zmarłych, wydarzeń lub lokalizacji są całkowicie przypadkowe.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl.

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

MT Biznes Sp. z o.o.

www.wydawnictwoendorfina.pl

[email protected]

ISBN 978-83-8231-675-9 (epub)

ISBN 978-83-8231-676-6 (mobi)

Poznaj historię z perspektywy pozostałych przyjaciółek.

Czy połączą siły, aby odnaleźć Josie?