Farbowany lis - Monika Litwinow - ebook
NOWOŚĆ

Farbowany lis ebook

Litwinow Monika

0,0

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Rzucić wszystko i pojechać w Bieszczady? Idealny pomysł, chyba że życie z dala od społeczeństwa szybko zamienia się w koszmar dla kobiety o naturze mieszczucha.

Daniela Sobótka, niegdyś Elena Zaucha, przenosi się do małej, rodzinnej miejscowości pod Wrocławiem. Goni za wielką sprawą dotyczącą prostytucji i sutenerstwa na wysokich szczeblach władz oraz służb, kiedy przez przypadek wplątuje się w sprawę morderstwa „dziewczyny z walizki”. Bliskie relacje z nowym sąsiedztwem przysparzają jej jeszcze więcej kłopotów i choć rozpoczyna współpracę ze zwariowaną detektywką, nic nie staje się prostsze.

Monika Litwinow ponownie próbuje zgubić czytelnika pośród leśnych ścieżek, tym razem w rejonie Dolnego Śląska, i niestety… jest w tym coraz lepsza!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 473

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



farbowany

LIS

Copyright ©Monika Litwinow, 2025

Projekt okładki

Magdalena Batko

Redaktorka prowadząca

Monika Litwinow

Redakcja

Andrea Smolarz

Korekta

Aleksandra Tarnowska

Andrea Smolarz

Skład iłamanie

Magdalena Batko

Tak się składa

ISBN 978-83-973314-8-8

Siechnice 2025

Wydawca

monikalitwinow.pl

[email protected]

MONIKA LITWINOW

farbowany

LIS

PROLOG

Siechnice, 17 lipca 2020 roku, piątek, godzina 3.27

– Dlaczego stróżowie prawa tak uwielbiają manipulować sytuacją? – zapytała Daniela drżącym izachrypniętym głosem na widok powracających do pokoju przesłuchań aspiranta Marcina Rożka istarszej aspirantki Edyty Forman. Przesłuchiwana miała podkrążone, przekrwione oczy ibladą ze zmęczenia twarz. – Lubicie, gdy się na was czeka, prawda? Przygotowanie sceny, podział ról i… akcja!

Policjanci weszli do pokoju, wktórym przy stole siedziała kobieta ociemnych blond włosach niedbale związanych na czubku głowy. Jedną dłoń schowała między udami skrzyżowanych nóg, drugą obracała na stole styropianowy, opróżniony już kubek po herbacie. Owinęła się ciasno sportową bluzą, owiele na nią za dużą. Marcin zwrócił uwagę, jak narzucała ją na siebie, gdy wychodzili zjej mieszkania. Nie dbała wówczas oto, że nie pasowała do zwiewnej letniej sukienki isandałków na rzemieniach. Wtamtej chwili zresztą nie miało to znaczenia. Trzęsła się nie tyle zzimna, co ze strachu iszoku, niezależnie od tego, co tak naprawdę wydarzyło się wjej domu tej nocy ijaką odegrała we wszystkim rolę.

– Dobrze się pani czuje? – zapytała policjantka, dosiadając się do stołu. – Potrzebuje pani koca lub jeszcze jednej bluzy?

– Czy ja się dobrze czuję? – Spojrzała na nią szeroko otwartymi, lodowato niebieskimi oczami. – Oczywiście, że nie. Pomijając to, co… – wstrzymała wypowiedź, zamknęła oczy ipotrząsnęła głową tak, jakby próbowała wymazać pewien obraz zgłowy – zobaczyłam, trzymacie mnie tutaj jak na jakimś przesłuchaniu! Zgodziłam się przyjechać na komisariat złożyć wyjaśnienie. Nic poza tym.

– Wtakim razie nie powinno pani przeszkadzać, że włączymy dyktafon, prawda? – zapytał ugodowo Marcin Rożek. – To nie jest przesłuchanie, bo onic pani nie oskarżamy ani nie aresztujemy. Czy wszystko jak do tej pory się zgadza?

– Nie powinno mnie tu być… – powiedziała półszeptem do siebie kobieta.

– Słucham? – zapytała Formanowa.

– Mówię, że nie powinno mnie tu być, awy zaraz koncertowo spieprzycie swoją robotę. Nagrywajcie sobie, co chcecie – rzuciła Daniela, ajej noga zaczęła nerwowo podskakiwać.

Marcin Rożek położył na stole między nimi srebrne urządzenie inacisnął jeden zprzycisków.

– Mamy dzisiaj… – spojrzał na swój sportowy zegarek – siedemnastego lipca dwa tysiące dwudziestego roku, godzina trzecia dwadzieścia siedem – podjął. – Jesteśmy wkomisariacie policji wSiechnicach. Aspirant Marcin Rożek oraz starsza aspirant Edyta Forman przeprowadzą rozmowę wcelu złożenia wyjaśnień zpanią Danielą Sobótką. Proszę się przedstawić.

– Nazywam się Daniela Sobótka. – Pytana pochyliła się do dyktafonu iwyrecytowała znadmierną starannością każde słowo. – Czy coś jeszcze?

– Data urodzenia iadres zameldowania, proszę – zaordynowała Formanowa, zniechęcona postawą kobiety.

– Urodzona trzynastego czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku. Mieszkam wSiechnicach od czterech… może już pięciu dni, sama teraz nie wiem. Nadal zameldowana wWapience.

– Jak długo mieszkała pani pod wymienionym adresem? – dopytywała policjantka, zerkając porozumiewawczo na kolegę.

– Co to za pytanie? Nie rozumiem, jakie ma to teraz znaczenie.

– Pani Danielo – podjął pobłażliwie Rożek. – Jest pani dziennikarką iztego, co wiem, nie jest to pani pierwsze spotkanie zpolicją. Na pewno pani rozumie, że to my zadajemy pytania.

– Proszę – wycedziła kpiąco. – Podczas nagrywania nie jest pan już taki milutki, prawda? Chcę przedstawić to, co się wydarzyło, ale tylko wobecności mojego adwokata i…

– Oglądała pani za dużo amerykańskich seriali, pani Danielo – rzuciła Edyta. – My pani nie przesłuchujemy. Spisujemy pani wyjaśnienie. Obecność adwokata wtakiej sytuacji nie jest obowiązkowa. Jest późno, wszyscy mamy dość tego dnia czy nawet nocy. Proszę niczego nie komplikować, opowiedzieć wszystko po kolei irozejdziemy się do swoich spraw.

– Obecność nie jest obowiązkowa – dziennikarka zmierzyła ją zimnym spojrzeniem – ale mam do tego prawo, zwłaszcza, że moje zeznania mogłyby mnie później obciążyć, czyż nie? Pani starsza aspirant? To dziwne, że teraz już nie jest pani tak bezpośrednia, jak jeszcze dwa dni temu. – Ponownie zmierzyła ją wzrokiem, ale tamta tylko przeczesała dłonią krótkie, platynowe włosy. – Mój prawnik jest już wdrodze, więc niestety, będą musieli państwo policjanci zaparzyć sobie kolejną kawę. Ja też poproszę.

– Imponująco szybka reakcja, pani Danielo – stwierdził Marcin. – Bardzo zapobiegliwa. Ciekaw jestem, kiedy pani zdążyła to zorganizować.

– Nie skonfiskowaliście mi telefonu, prawda? Miałam dość czasu, gdy kazaliście mi czekać wradiowozie.

– Proszę powiedzieć, zkim pani się kontaktowała.

– No, no! – Pokręciła głową zironicznym uśmiechem. – Tak niewinne pytanie, atu proszę. Nawet to mogłoby zadziałać przeciwko mnie. Sprytne, sprytne. Najpierw przyjedzie mój adwokat.

– Czy powinniśmy poczekać na kogoś jeszcze? – zapytała Formanowa zniechęcią.

– Znaleźliście już Artura Gawrona? – zapytała ostro Daniela, choć naprawdę liczyła na konkretną odpowiedź.

– Pracujemy nad tym – rzuciła obojętnie policjantka.

– Amoże powinniśmy zadzwonić do pani opiekuna policyjnego? – wtrącił Rożek. – Bo każdy świadek koronny takiego ma, prawda? Wkońcu nie zawsze nazywała się pani tak, jak teraz podaje wnagraniu.

Daniela zauważyła – po delikatnym zmarszczeniu brwi pod białą, wystrzępioną grzywką policjantki – że przełożona aspiranta nie spodziewała się tego pytania. Nie to jednak było teraz ważne. Rożek ją zaskoczył ipoczuła, jak całe jej ciało się napina, apłuca kurczą. Najwyraźniej znowu była nieostrożna idała się podejść. Odnaleźć. Spuściła głowę, gdyż jej oddech przyspieszył iczuła, że zaraz nastąpi kolejny atak paniki. Nie mogła sobie na to pozwolić, dlatego ostrożnie wstała izrobiła kilka kroków wzdłuż ściany, masując sobie kark. Robiła głębokie wdechy iwydechy nosem, tak jak uczyła ją terapeutka.

– Czy czegoś pani potrzebuje? – zapytał zaskoczony jej zachowaniem Rożek.

– Widzę, że pilnie odrabia pan swoje lekcje – wyrzuciła wraz zkolejnym wydechem Daniela. – Wygląda pan na zadowolonego zsiebie.

– Proszę się uspokoić – podniósł się, sam nie wiedząc, co zrobić, zbyt zdezorientowany sytuacją. Spojrzał na koleżankę, ale Formanowa wzruszyła ramionami równie zaskoczona jak on.

– To bardzo nieładnie – kontynuowała dziennikarka, cały czas licząc kolejne wdechy iwydechy – tak wskakiwać na świadka koronnego właśnie bez obecności jego opiekuna. Wiem, że jest pan jeszcze żółtodziobem, ale powinien pan mieć więcej oleju wgłowie.

Pochyliła się, opierając dłonie na kolanach. Serce zwolniło ikrew ponownie docierała do zdrętwiałych nóg. Odzyskiwała kontrolę ipewność siebie. Co ztego, że musiała trochę nawrzucać nieopierzonemu stróżowi prawa?

– Atak paniki – wyjaśniła po tym, jak się wyprostowała. Rozplotła długie włosy, by na nowo związać je wkok na czubku głowy. – Ale spokojnie, poradziłam sobie. Nadal nagrywamy?

Rozdział 1

Siechnice, 14 lipca 2020 roku, wtorek, godzina 23.11

– Wszędzie dobrze, ale wdomu… – powiedziała do siebie półgłosem, stanąwszy wprogu otwartego okna tarasowego. Uśmiechnięta, ciaśniej opatuliła się kocem iwyciągnęła na wielkiej, miękkiej poduszce wpachnącym nowością ratanowym fotelu. Mała, przyciągająca młode małżeństwa miejscowość pod Wrocławiem serwowała jej powitalny koncert świerszczy iżab. Było tak cicho. Nie tak bardzo, jak wdrewnianym domu na bieszczadzkim zboczu wWapience, wokolicach Ustrzyk Dolnych, ale teraz przynajmniej nie czuła się osaczona przez wszechobecną, pozbawioną znamion cywilizacji przyrodę. Wzięła głęboki wdech, jakby to robiła pierwszy raz po czternastu długich miesiącach, wtym czterech pandemicznych, spędzonych wizolacji zArturem inajbardziej ztego faktu zadowolonym Brunem.

Minęła już dwudziesta trzecia, aona nie mogła się nadziwić, że przez cały wieczór nie słyszała chlipania marudzących przed snem niemowląt czy biegających ponad sufitem dziecięcych stóp. Od rana wnoszeniu klamotów irozpakowywaniu pudeł towarzyszył jej lektor nowego audiobooka naprzemiennie zhipnotyzującym Eddiem Vedderem, mimo tego nie ominęły jej zdawkowe rozmowy znowymi sąsiadami, prowadzącymi wózki lub trzymającymi swoje pociechy za rękę. „Witamy wSiechnicach”. „Mieszkamy na drugim piętrze, mieszkanie dwadzieścia sześć, jakbyś czegoś potrzebowała”. „Zarządca mieszka klatkę obok, wrazie czego mamy do niego telefon”. Miło, sympatycznie irodzinnie.

Zupełnie inaczej niż wokolicy, wktórej jeszcze tego dnia rano widziała się irozmawiała ze swoją kolejną, choć jakże ważną respondentką. Roksana mieszkała bardzo niedaleko, ale jakby na innej planecie. Świat tej młodej dziewczyny, jej życie isposób na utrzymanie siebie oraz rodziny wywołały wEli przykre poczucie niesprawiedliwości, ale pocieszała się myślą, że ten stan już nie potrwa długo. Była bardzo blisko finiszu, aprzeprowadzka wte strony miała wszystko przyspieszyć iułatwić. Tego ranka odbyło się ich pierwsze spotkanie na żywo, adostarczone przez Roksanę materiały czekały cierpliwie na dopiero co złożonym biurku wsypialni dziennikarki. Choć nie mogła się doczekać, by wszystko sprawdzić iprzygotować do nagrania, była skonana.

Mimowolnie poprawiła włosy wtaki sposób, by zakrywały bliznę na lewej skroni iwyciągnęła bose stopy na trawnik. Na jakiś czas ten poziom bliskości znaturą wzupełności jej wystarczył. Odetchnęła głęboko iprzymknęła oczy. Było tak spokojnie, że słyszała własne tętno dopasowane do małomiasteczkowego rytmu. Może to nie Konin czy Słupca, ale Siechnice też nie były małą wioską znajbliższym sklepikiem oddalonym oprzeszło dziesięć tysięcy kroków. WBieszczadach przez długie pięć miesięcy każda potrzeba wymagała odkopywania auta spod śniegu, zakładania łańcuchów na opony iustawienia napędu na cztery koła, które miało tylko stare, wysłużone, ale inieposłuszne pajero Gawrona. Obruszyła się na to wspomnienie. Bliskie sąsiedztwo zsieciowymi sklepami, przychodnią, pubem, restauracjami, urzędem miasta, nawet szkołami iprzede wszystkim odśnieżanymi zimą przez gminę chodnikami przyprawiało ją opoczucie błogości.

Zegarek zawibrował wokół nadgarstka. Na małej tarczy wyświetliła się wiadomość SMS od Artura ikilka pierwszych słów. Wyobrażam sobie, że jesteś… Pokręciła nosem irozejrzała się wokół siebie. Spojrzała przez ramię do wnętrza mieszkania, ale nie dostrzegła nigdzie telefonu.

– Nie oszukuj się, Ela – powiedziała do siebie, wstając ze skrzypiącego mebla. – Zasługujesz na parapetówkowego drinka.

Od razu poczuła wswym niewysportowanym ciele całodzienne przestawianie bagaży, zakupów ico cięższych bibelotów, jak chociażby jej ulubionego, nieco już wytartego obrotowego fotela, obitego ciemnozielonym zamszem. Na nim napisała większość swoich najlepszych, choć może nie tak lotnych artykułów. Ustawiając go przed nowym, białym biurkiem wyobrażała sobie, że teraz jest ten czas, kiedy napisze TO coś. Ten wielki tekst, wktórym będzie mogła nareszcie opowiedzieć światu oczymś, na czym jej cholernie zależało. Wcześniej miała nadzieję, że uda jej się TO stworzyć wzapomnianym przez świat domu wBieszczadach. Okazało się jednak, że nadmiar ciszy, spokoju imindfulness doprowadzał ją do intelektualnego szaleństwa, ijedyne, na czym potrafiła się skupić, były zlecenia od portali internetowych na różne miałkie, tak naprawdę mało istotne teksty, ale brała wszystkie propozycje. Im bardziej oddalone od Ustrzyk, tym lepsze. Im dłużej zatapiała się wresearchu, tym łatwiej było jej znieść świat, do którego nie należała.

Zkartonu leżącego na blacie kuchennym wydobyła pierwszy lepszy kubek. Na zakupy fikuśnego szkła na alkohol przyjdzie jeszcze pora, jeżeli wogóle. Podczas urządzania swojego całkiem nienagannego mieszkania dopadała ją refleksja, jak wielu rzeczy nie musiałaby targać, gdyby tak po prostu zdecydowała. Po co jej pięć kompletów pościeli? Siedem różnokolorowych ręczników? Pięć półmisków? Iten nieszczęsny zestaw do robienia sushi, darowany ipiękny, ale całkowicie bezużyteczny.

Zniemal pustego wnętrza lodówki powitało ją białe wino, gin istyropianowe opakowanie zresztkami zamówionego wcześniej burgera. Najchętniej wybrałaby mocniejszy trunek, ale zaraz po tym, jak zdała sobie sprawę zbraku lodu wzamrażarce, wybrała słodkiego muscata. Odkręcanego, rzecz jasna.

– Wynoś się, kutasie jeden!

Usłyszała gniewny krzyk kobiety zza otwartych drzwi balkonowych prowadzących na ogródek. Odstawiła butelkę na wolny skrawek blatu iwyszła na zewnątrz. Ciszę zakłócał przytłumiony męski głos zgórnego piętra ichoć nie słyszała, co dokładnie mówił, po tonie mogła wywnioskować, że usilnie próbuje coś wytłumaczyć. Nagle przeleciał nad nią telefon zaktywnym wyświetlaczem. Wystartował zbalkonu tuż nad nią. Trzask rozbitej szybki świadczył, jak się domyślała, otwardym lądowaniu urządzenia na chodniku, czego nie mogła zobaczyć przez gęsto rosnące tuje wzdłuż jej płotu. Wychyliła się, ale na tyle ostrożnie, by czasem nie dostać niczym wgłowę. Dźwięki kłótni przeniosły się teraz na korytarz klatki schodowej.

– Mówię ci, szmato, że cię uduszę! Otwieraj te drzwi!

„Cholera jasna!” Zrzuciła koc zramion, ana zegarku wybrała funkcję „znajdź telefon”. Od razu usłyszała głośną melodię wydobywającą się spod poduszek na kanapie. Chwyciła go inim dosięgnęła klamki drzwi wejściowych, zatrzymała się na sekundę przed wielkim lustrem na przesuwnej szafie wkorytarzu. Wiedziała, że za nim znajduje się zamykane na szyfr pudełko. Dłonie zaczęły jej drżeć, aserce mocno bić. Zaklęła wduchu wobawie, że znowu może dostać ataku paniki, ale zgodnie ze swoją teorią musiała wystawiać się na źródło lęków, by nad nimi zapanować.

– Znajdę cię iwypatroszę! – wrzeszczał męski głos, atowarzyszyło mu dudnienie, jakby zcałej siły kopał wdrzwi.

Nie było na to czasu. Miała do dyspozycji klucz wkieszonce, który zawsze nosiła przy sobie, inaszyjnik od Artura. Wybiegła boso na korytarz, wybierając numer sto dwanaście. Włączyła głośnik, ustawiła dźwięk na maksimum iszybko uruchomiła kamerę, jeszcze zanim dotarła na pierwsze piętro.

– Sto dwanaście, numer alarmowy, jakie jest twoje zgłoszenie? – Kobiecy głos wybrzmiał donośnie na korytarzu wchwili, kiedy skierowała kamerę wtelefonie na rozwścieczonego mężczyznę.

– Chcę zgłosić napaść – powiedziała jeszcze głośniej, aintruz odwrócił się wjej stronę.

– Co, do kurwy?

Serce waliło jej jak młotem. Dłonie się pociły, agardło wyschło na wiór. Mężczyzna wgładkiej, błękitnej koszuli pod krawatem przewiercił ją mrocznym, rozjuszonym spojrzeniem zdradzającym, że jest gotowy do ataku. Zidealnie ułożonej fryzury opadał mu na czoło pokryty żelem kosmyk. Wściekłość wykrzywiła mu rysy twarzy, ale nie mogła się oprzeć wrażeniu, że kojarzyła tę twarz. Drzwi mieszkania, wktóre przed chwilą uderzał, otworzyły się ina korytarz pewnym krokiem wyszła kobieta wsatynowej, beżowej koszulce nocnej zczerwonym kijem bejsbolowym wręce.

– Skąd pani dzwoni? – usłyszała zgłośnika telefonu Ela.

– Jeszcze raz do mnie przyjdziesz, apokiereszuję ci wszys­tkie gnaty! – wrzasnęła tamta. Szybkość izręczność, zjaką uniosła kij, sprawiły, że mężczyzna odruchowo zasłonił głowę rękoma iodskoczył dwa kroki do tyłu. Czarne kędziory krótkich, potarganych włosów przysłoniły jedno zoczu kobiety, ale wyraźnie zarysowane mięśnie ramion trwały niewzruszone wnapięciu. Bez strachu parła na nieproszonego gościa, aten zaczął się wycofywać.

Kiedy minął Elę, spojrzał prosto wtelefon, na którym cały czas nagrywała zajście.

– Jest tam pani? – zapytała znów dyspozytorka. – Jaką napaść pani zgłasza?

– Już nie wróci – powiedziała wysoka brunetka wbieliźnie.

– Na pewno? – Głos Eli niespodziewanie zadrżał.

– To nie jest moje pierwsze rodeo. – Uśmiechnęła się, kierując się do mieszkania. – Wina?

– Już nieważne – odpowiedziała Ela, zbliżając telefon do ucha. – Konflikt zażegnany – zakończyła połączenie, przerywając umęczone westchnienie kobiety zdyspozytorni.

– Ty jesteś tą nową dziewczyną zdołu? – zapytała sąsiadka miękkim iłagodnym głosem, zupełnie jakby przed chwilą nie zamierzała stłuc agresywnego przeciwnika. – Spod tej pięknej, czteropokojowej czwórki?

– Tak – odparła przeczesując włosy. – Ela. – Wyciągnęła rękę do nieznajomej wyższej od niej oco najmniej piętnaście centymetrów. Wchwili, wktórej uścisnęła jej kościstą, acz silną dłoń, poczuła przyjemny zapach perfum.

– Waleria – odparła śpiewnie. – Walka. Tak wszyscy na mnie mówią. Wejdź. Zapraszam na odstresowującą lampkę, bo trzęsiesz się jak osika.

– Dzięki. – Ela się uśmiechnęła ischowała telefon do tylnej kieszeni dżinsowych szortów.

Przekroczywszy próg mieszkania, Ela zauważyła, że ma dokładnie taki sam układ jak jej M4 poniżej, choć jest ojeden pokój mniejsze, zaś charakter wystroju różnił się diametralnie. Ona wprowadziła się do gotowego, kilkuletniego lokum urządzonego wnowoczesnym, beżowo-drewnianym stylu przez młodą parę, która spodziewała się potomstwa. Uznali, że prawie osiemdziesiąt metrów kwadratowych już im nie wystarczy ichcieli je szybko sprzedać. Dobrze się złożyło, że ona nie zamierzała zwlekać zzakupem.

Wmieszkaniu Walerii panował natomiast ekstremalnie kobiecy klimat ichoć blisko mu było do kiczu, wcale takim nie był. Na jednej ze ścian uderzała ją woczy mocno kwiecista tapeta, pozostałe zaś pokrywała jasnoróżowa farba. Ciemnozielona sofa iwielki fotel stały na pluszowym, białym dywanie. Wkażdym kącie podłogi czy szafek stały rośliny doniczkowe, mniej lub bardziej liściaste. Jasnoróżowe dodatki rozpraszały dominację zgniłozielonych frontów wstrefie kuchennej.

– Białe czy czerwone? – zapytała Walka, wychodząc zsypialni okryta satynowym szlafrokiem, dopasowanym do koronkowej koszuli nocnej.

– Białe – odparła Ela, choć kalkulowała, ile ów komplet bielizny mógł kosztować. – Zawsze białe.

– Nie chciałam zakłócać twojego miru wwieczór parapetówki – powiedziała zza pleców kobieta, kiedy nalewała wino do kieliszka. – Właściwie nie ja, aten frajer. Wybacz.

Ela mimochodem zlustrowała atrakcyjne ciało Walerii. Na jej karku błyszczał złoty wisiorek, przyciągający wzrok do smukłej szyi, odsłoniętej przez krótką fryzurę. Ciemna, pięknie opalona skóra zdradzała, że kobieta była jej równolatką, amoże nawet niewiele starszą koleżanką. Czterdzieści pięć, pięćdziesiąt lat. Niewątpliwie bywała częstą bywalczynią klubu fitness, dlatego trudno było Eli ocenić właściwy wiek.

– Nic się nie stało – mówiła, próbując opanować drżenie głosu. – Krzątałam się do dziesiątej inie miałam żadnych imprezowych planów. Od dawna tu mieszkasz? – zagaiła, zmieniając temat.

– Kupowałam jeszcze dziurę wziemi, że się tak wyrażę. – Walka uśmiechnęła się perliście, podając jej jeden zpełnych kieliszków. Elę zaskakiwał jej spokój, wręcz wyluzowanie, jakby nic się nie stało. – Wprowadziłam się do budynku jako pierwsza, czyli jakieś cztery, pięć lat temu. Zaraz po rozwodzie.

– Gratuluję? – Niepewnie uniosła wyżej kieliszek do toastu.

– Zdecydowanie! Nowe mieszkanie wSiechnicach? Wżyciu nie byłoby mnie na nie stać ze swojej kosmetycznej pensji – zachichotała. – Aty? Skąd się tu wzięłaś wtych niepewnych czasach? Inwestowanie wnieruchomości wśrodku pandemii? Za tym musi się kryć jakaś historia.

Ela przygryzła dolną wargę iupiła łyk wytrawnego wina. Niesłodkie, ale nie szkodzi. Dzisiaj każdy trunek jej odpowiadał. Drżenie dłoni zaczęło ustępować.

– Przyjechałam za pracą, czyli nudy. Prawdziwa historia musi się kryć za tym sympatycznym panem, którego właśnie przegoniłaś. Iza tym jegomościem. – Wskazała na połyskujący bordowym lakierem kij bejsbolowy.

– Przegoniłyśmy! – odparła radośnie Waleria, akcentując ostatnią sylabę. – Nie kwestionuj swoich zasług. Świetny pomysł ztym telefonem inagrywaniem. Szkoda, że na innych sąsiadów nie mogłam liczyć.

Ela pokiwała głową. Przeszło jej przez myśl wspomnienie pewnej okropnej piwnicy urządzonej wdziecinnym stylu, kiedy została skrępowana izaatakowana przez pedofila igwałciciela. Zastanawiała się, czy gdyby nie tamte wydarzenia, znalazłaby wsobie dość odwagi, by tak brawurowo się zachować. „Brawurowo czy bezmyślnie?”, usłyszała wgłowie głos Artura, co przypomniało jej onieodczytanym SMS-ie.

– Niewykluczone, że dzwonili na numer alarmowy, ale zbezpiecznej odległości – powiedziała Ela. – Zza judasza.

– No właśnie! Normalny człowiek nie rzuca się na pomoc wśrodku nocy, wobcym miejscu, wsamych szortach, do tego bez butów! Czyżbyś była policjantką? – zapytała Waleria entuzjastycznie izbłyskiem woku.

– O, nie – zaśmiała się Ela, czując narastającą sympatię wobec kobiety. – Jestem dziennikarką.

– Śledczą? – nie ustępowała rozmówczyni.

– Może kiedyś. – Puściła oko do brunetki, nie chcąc wspominać oswoim fiasku wtej dziedzinie. Tym samym, który sprowadził ją na wygnanie wBieszczady. – Dzisiaj zajmuję się nudnymi, prozaicznymi tematami, przynoszącymi regularne wpływy na konto.

– Same farmazony! – powiedziała radośnie Walka, wstając zkanapy. Uśmiechała się niemal cały czas, bez zmarszczek. – Ale niech ci będzie! Chcesz być tajemnicza, muszę to wybaczyć. Wkońcu to taka nasza jakby pierwsza randka! – zaśmiała się, upiła ostatni łyk wina iwróciła do lodówki. – Nie zrozum mnie źle, oczywiście żartowałam! Ten nażelowany pajac to mój były. Nie jesteś wmoim typie. Masz ochotę na jeszcze jedną lampkę?

Ela zajrzała do telefonu. SMS od Artura nadal na nią czekał.

– Myślę, że wrócę do siebie – zdecydowała, po czym odstawiła kieliszek na szklany blat stolika kawowego. – Bardzo ci dziękuję za… ciepłe przyjęcie wsąsiedztwie – zażartowała.

– Jesteś pewna? – zapytała troskliwie Walka. – Żeby nie było. Nie chcę być napastliwa. Lepiej zachować dobre pierwsze wrażenie.

Obie się uśmiechnęły. Opadający zkobiet stres sprawił, że niespodziewanie zaczęły śmiać się wgłos. Ela pomyślała opoprzeprowadzkowej, nieuchronnie zbliżającej się rozmowie zArturem. Spojrzała na pusty kieliszek na stole ipełną butelkę wdłoni Walerii.

– Może jutro?

– Aco uprawiasz?

– Nie rozumiem pytania.

– Mam na myśli sport, rzecz jasna – odparła zdecydowanie. – Wprowadziłaś się do miejscowości stworzonej do rekreacji ruchowej. Bieganie lub rower na wałach? Pływanie wnaszej Błękitnej Lagunie?

– Wczym? – Ela parsknęła.

– Przecież to siechnicki atrybut dla każdego, kto się tu sprowadza! Aż dziwne, że nie wiedziałaś, moja droga! Masz tutaj za płotem całkiem sympatyczny, choć niewielki kompleks wodny. Od ósmej zaczną się schodzić rodziny zmaluszkami, ale do tego czasu można zrobić trening. Jest też boisko do kosza, do tenisa, dużo asfaltów na rolki. Chyba że jesteś ztych, co preferują długie spacery po lesie ijogę?

– Spacery ijoga – odparła pośpiesznie Ela, obawiając się, że lada moment Walka zasypie ją bardziej ekstremalnymi propozycjami rekreacji ruchowych. Tymczasem ona nawet nie miała maty do ćwiczeń. Ogarnęła ją nagła obawa, że to się niedługo zmieni.

– Kochana, wtakim razie najwyższa pora na sen – powiedziała stanowczo sąsiadka. – Od dziewiątej zacznie się lać żar znieba, więc może szósta trzydzieści przed klatką? Wystarczy ci siedem godzin snu? Musi! – dodała, nie czekając na odpowiedź.

– Nie wiem, czy to dobry pomysł – podjęła niemrawo Ela. – Mam jeszcze sporo pracy przy rozpakowywaniu, zakupy…

– Wymówki, wymówki! – zaśmiała się Waleria. – Sklepy zrozkoszną klimatyzacją otwierają znacznie później. Dobry pomysł na wypad wśrodku dnia.

– Też prawda – przyznała skonfundowana Ela. – Niech będzie. Co mi tam. Mogę wyjść na spacer otej bezbożnej godzinie.

Rozdział 2

Wrocław, 14 lipca 2020 roku, wtorek, godzina 23.25

– Stara, cholerna suka – przeklinał Wojciech pod nosem, zaciskając kierownicę obitą czarną skórą tak mocno, że zbielały mu knykcie. Niechętnie izbyt gwałtownie zatrzymał się na czerwonym świetle na ulicy Opolskiej. Chwycił rozbity telefon zsiedzenia pasażera. Ponownie próbował go uruchomić, bezskutecznie. – Ja pierdolę! – Zacisnął szczęki imocno dodał gazu na widok pomarańczowego światła. Zielonego już nie zobaczył. – Niech ją piekło pożre! – Uderzał raz wkierownicę, raz wudo. Jego twarz marszczyła się ze złości, ana czoło wyszły krople potu, choć klimatyzacja pracowała na pełnych obrotach.

Dodał gazu, ajego bmw G20 zawarczało groźnie. Minął Radwanice, Księże Małe, aż Opolska zmieniła się wKrakowską. Miękko przeciął wyboistą Traugutta. Jadąc Kazimierza Wielkiego, nawet nie spojrzał na Stare Miasto. Jeszcze tylko Podwale inareszcie zjeżdżał do parkingu podziemnego luksusowego apartamentowca na Mieszczańskiej. Zaparkował na wyznaczonym miejscu, pospiesznie wysiadł, po czym trzasnął drzwiami zimpetem. Nerwowo ruszył do windy. Przez kilkanaście sekund oczekiwania rozważał wybiegnięcie zgarażu ipokonanie sprintem pięciu pięter do swojego penthouse’u. Kiedy wreszcie znalazł się wwindzie, próbował włączać iwyłączać telefon raz za razem, bez rezultatu.

Otworzył drzwi otulonego nocą mieszkania. Wpadł do swojego gabinetu, zrzucił krępujący krawat od Armaniego na akacjowe panele, uruchomił komputer iwszedł na interesujące go strony.

– Zamorduję ją – powiedział przez zęby, kiedy przeglądał kolejne witryny. – Ja pierdolę.

Zacisnął szczękę ipowieki, wplatając dłonie we włosy. Wziął kilka głębokich wdechów. Zkolejnymi minutami odzyskiwał kontrolę nad sobą. Wkońcu oparł się na fotelu obitym brązową skórą. Obrócił się do wielkiego okna zwidokiem na Wrocław wypełniony otej porze nocną zwierzyną, nareszcie spuszczoną ze smyczy po długich miesiącach izolacji. Już nikt nie zwracał uwagi na ograniczenie liczby klientów wlokalach, bo ipo co. Czy ktoś wogóle uwierzył wten cały covid?

Niektórzy polowali, inni dawali się upolować, zachowując pozory gry, wktórej każdy miał być zdobywcą iczerpać korzyści. On też coś zdobył kilka miesięcy temu. Nie wiedział tylko, że wszedł wniebezpieczną grę podzieloną na rundy, azwycięzca miał być tylko jeden. Sięgnął do najniższej szuflady masywnego, dębowego biurka, by wydobyć zniej służbowego iPhone’a.

– Dobrze więc, suko – burknął do siebie, po czym podszedł do szafki wypełnionej dokumentami. Wyjął mały kluczyk spod ciężkiej encyklopedii zregału obok, aby odblokować szuflady. Wydobył interesującą go teczkę. Sięgnął po butelkę dziewięcioletniego bourbona Knob Creek zza przeszklonej części regału. Spokojnie nalał sobie podwójną porcję, po czym wyszedł na taras opowierzchni połowy swojego apartamentu. – Inaczej się zabawimy. – Wszedł waplikację kontaktów wtelefonie, wybrał odpowiedni izaczął wystukiwać treść wiadomości.

– Tatusiu? – usłyszał za plecami. Gdy odwrócił się do drzwi balkonowych, zobaczył zaspanego irozczochranego siedmiolatka. – Dlaczego nie idziesz spać, tatusiu?

– Musiał pana usłyszeć, najmocniej przepraszam. – Za chłopcem pojawiła się młoda opiekunka, która teraz próbowała skierować chłopca zpowrotem do sypialni. – Chodź, Karolek, wracaj do łóżka. Wiesz, że tatuś pracuje do późna.

– Nie trzeba – uśmiechnął się Wojciech, po czym wszedł do gabinetu, odłożył szklankę iwziął syna na ręce. – Sam go położę. Proszę wziąć sobie wynagrodzenie zpremią. – Podał dwudziestolatce skórzany portfel ztylnej kieszeni spodni. – Niech pani będzie jutro chwilę przed umówionym czasem. Będę miał bardzo zajęty dzień.

Rozdział 3

Siechnice, 15 lipca 2020 roku, środa, godzina 00.10

– Późno dzwonisz – powiedział Artur, ale bez pretensji. – Długo walczyłaś zpudłami?

Ulżyło jej. Nie tylko dlatego, że mówił do niej zkojącą troską izainteresowaniem. Spodziewała się, że po dwóch dniach rozłąki może chcieć uprzykrzyć jej przeprowadzkę, ale ponownie przypomniał jej, że pod wieloma względami różni się od innych mężczyzn. Dlatego ukłuło ją niespodziewane uczucie tęsknoty.

– To dopiero początek – uśmiechnęła się. – Napisałeś: Wyobrażam sobie, że jesteś wykończona. Oj, jestem.

– Fachury od przeprowadzek przyjechali na czas?

– Bez poślizgu. Izgodnie zumową pownosili wszystko do mieszkania.

– Jak tam jest?

– Widziałeś zdjęcia.

– No właśnie – mruknął zaczepnie.

– Jakbyś zdecydował, że nie chcesz już być dinozaurem imiał możliwość rozmowy przez skype’aalbo FaceTime’a, mogłabym ci wszystko pokazać, panie niedowiarku. Jest pięknie izgodnie zofertą.

– Dopóki nie wyjdą na wierzch pierwsze babole. – Leśnik nie ustępował.

– Już to słyszałam – odparła oschlej, niż zamierzała. – Jeśli zacznie walić zprysznica, wkranie będzie liche ciśnienie albo płytka się skruszy, zadzwonię po kogoś.

– Kogo?

– Fachowca – odburknęła. – Nie bój się, nie po ciebie.

Zacisnęła zęby zaskoczona, że ta kwestia nadal tak ją denerwowała. Po długich dyskusjach otym, jak wiele zleceń czeka na nią we Wrocławiu ijak bardzo potrzebuje zmiany, bo dusi się na wygwizdowie znieznośnie świeżym powietrzem, nie miała już siły szarpać się zoślim uporem Artura. On nie zamierzał wyjeżdżać zBieszczad, które są spełnieniem jego marzeń, aona go oto nie prosiła.

– Nie mogę przecież dopuścić, abyście zBrunem zbrukali obecnością moje niemal białe mieszkanie zjasnymi meblami – zaśmiała się wnadziei, że Artur przyjmie gałązkę oliwną wpostaci żartu.

– Jeszcze moglibyśmy wrócić czystsi, niż przyjechaliśmy – odbił dowcip ze słyszalnym uśmiechem. Ela odetchnęła. – Chętnie cię odwiedzimy, jak już się zadomowisz.

– Liczę na to.

Przygryzła dolną wargę. Wyobraziła go sobie siedzącego wtę letnią noc przed domem wWapience. Zapewne podwinął bojówki pod kolana, swoim bieszczadzkim zwyczajem pozbył się koszulki, obuwia iskarpet. Może chodził boso po trawie zjedną ręką wciśniętą wkieszeń, adrugą trzymającą telefon przy uchu. Może rzucał Brunowi jakiś badyl, amoże głaskał go za uchem.

– Szkoda, że nie miałaś więcej zleceń wRzeszowie, Tarnowie czy chociażby wKrakowie.

„Tylko musiałaś wybrać miasto na drugim końcu południowej Polski” – dopowiedziała sobie wmyślach, cytując jego słowa sprzed miesiąca.

– Też żałuję – odparła nie do końca szczerze.

Owszem, odkąd musiała zniknąć zWielkopolski izacząć życie pod nowym imieniem inazwiskiem, ciesząc się przywilejami świadka koronnego, wylądowała pod podobno tymczasowym dachem Artura Gawrona na największym odludziu wkosmosie. Zpoczątku pomysł wydawał się bardzo dobry. Jako dziennikarka od dawna posługiwała się kilkoma fikcyjnymi kontami wsocial mediach. Policja isąd zgodzili się na wykorzystanie imienia inazwiska jednego znich, aby jej historia, dokądkolwiek pójdzie, miała więcej spójności. Żaden pracodawca nie zaufa osobie, októrej Internet wie od zaledwie chwili. Zasugerowano jej, by znikim nie dzieliła się informacją oswojej przeszłości ze względu na jej bezpieczeństwo.

Przeprowadzka wBieszczady wydawała się idealnym rozwiązaniem, zwłaszcza że dziennikarka miała tam nienajgorszy dostęp do Internetu. Podjęła zdalną współpracę zróżnymi firmami lawinowo zgłaszającymi zapotrzebowanie na teksty, wtym zwrocławskimi czasopismami iportalami. To im wystawiała najwyższe faktury, agdy widmo pandemicznej izolacji zaczęło blednąć, stąd właśnie otrzymała ciekawe propozycje wymagające jej fizycznej obecności. Prawdą jednak było, że gdyby podobną ofertę złożył jej Szczecin czy Edynburg, spakowałaby się równie szybko.

– Zaprzyjaźniłaś się zsąsiadami?

– Wszyscy są niezwykle życzliwi – powiedziała zgodnie zprawdą. – Aco uciebie? Jakieś postępy?

– Nie ma cię wdomu dopiero drugi dzień. Niewiele się zmieniło. – Głos Artura tarł szorstko jej ucho, szczególnie, gdy wymawiał słowo „dom”. – Nie martw się onas.

– Nigdy nie musiałam – odpowiedziała miękko. – Tęsknię za wami.

Usłyszała głośny wydech, który zdawał się mówić: „sama tego chciałaś”.

– My za tobą też. Zadzwoń jutro zjakąś ciekawą historią.

– Oszóstej trzydzieści idę na spacer zsąsiadką.

– Słucham? – zapytał, śmiejąc się wgłos. – Ty. Szósta trzydzieści. Wśrodku lata.

– Tak. Dałam się zrobić jak małe dziecko – kontynuowała, odwzajemniając śmiech.

Po kwadransie zakończyli rozmowę, życząc sobie spokojnej nocy. Wpatrywała się kilka chwil wekran telefonu. Weszła waplikację GoogleMaps. Sześć godzin iczterdzieści siedem minut. Przez sekundę zapragnęła znaleźć się blisko niego, ale zaraz jej przeszło. Pomyślała, że nie zaznała dotąd czystszej ipraktyczniejszej miłości. Tak, kochała go, bez wątpienia. Wiedziała również, że zwzajemnością. Dlatego wyjechała. Dlatego też jest szczęśliwsza zmyślą, że on został tam. Nie mogłaby go kochać tak samo, gdyby zrezygnował zsiebie iprzyjechał za nią rozżalony, niedopasowany izły. On jeszcze tego nie rozumiał, aprzynajmniej nie na poziomie komunikacji. Wiedział natomiast, że wWapience była coraz bardziej nieszczęśliwa, ato ostatnia rzecz, jakiej dla niej pragnął.

Podłączyła telefon do ładowania ijeszcze przed snem przewertowała kilka lokalnych stron internetowych zaktualnymi informacjami zregionu. Wpisała wwyszukiwarkę „Waleria Siechnice”, ale pojawiły się tylko aktualności związane zjej nową miejscowością, dane zmarłej w1970 roku Walerii na portalu „grobonet” icoś olokalnym centrum kultury. Spróbowała „Waleria kosmetyczka Siechnice” iowszem, pojawiło się nawet kilkanaście punktów oferujących pielęgnację paznokci, zagęszczanie rzęs, zakładów fryzjerskich, ale nic oWalerii. „Może po podziale majątku dostała sporo kasy iteraz nie musi pracować?” – pomyślała. „Może kupiła kilka mieszkań ijest rentierką? Gdybym miała sobie wyobrazić kobietę wtym wieku żyjącą zprzychodu pasywnego, taka by właśnie była.”

– Przestań inwigilować swoich sąsiadów – powiedziała Ela do siebie.

Wyszła zprzeglądarki, aby zajrzeć do wirtualnego kalendarza. Sprawdziła godzinę jutrzejszego spotkania ilokalizację, aby ocenić, ile czasu zabierze jej dojazd. Spojrzała na zegarek. Wpół do pierwszej. Westchnęła ciężko, kiedy ustawiała budzik na szóstą. Zasypiając, anie trwało to długo, przestraszyło ją nagłe trzaśnięcie lub huk, ale jej odpływająca świadomość szybko wymazała tę informację zpamięci.

Rozdział 4

Siechnice, 15 lipca 2020 roku, środa, godzina 6.21

„O, słodka godzino”, pomyślała na widok kilku biegaczy irowerzystów mijających ogrodzenie zamkniętego osiedla – jej nowej małej ojczyzny. Wszyscy rześcy, aktywni, zwarci iniezdrowo nakręceni, anie było jeszcze siódmej. Jedynym pozytywem poddania się zaproszeniu Walerii było świadome czerpanie zchłodu poranka, bez zaduchu, przegrzania ikwestionowania sensu spędzania lata wPolsce. Zdrugiej strony leżenie włóżku przy otwartym oknie byłoby owiele przyjemniejsze.

Podciągnęła getry iprzespacerowała się między autami na parkingu. Obudziła się – co ją zaskoczyło – jeszcze przed budzikiem. Nie wiedziała, czy przyczyna tkwiła wemocjach wywołanych konfrontacją zagresywnym mężczyzną minionego wieczoru, przeprowadzką czy lawinowo pojawiającymi się zmianami, jak chociażby widmo poprawy kondycji. Wyobrażała sobie, że pierwszy dzień wnowym mieszkaniu rozpocznie zgodnie zkulturą życia pisarskiego wedle Hemingwaya: przed komputerem zamiast maszyny do pisania, popijając gin zamiast whisky. Waleria zahipnotyzowała ją swoim pięknym, wysportowanym ciałem, pogodą ducha, zadziornością irzucanymi mimochodem radami ozdrowiu. Dała się wpuścić wmaliny. Obiecała sobie, że po powrocie ze spaceru wdroży koncepcję właściwego spędzenia poranka na wzór człowieka, który zdobył nagrodę Nobla wdziedzinie literatury. Powątpiewała, by Ernest rozpoczynał dzień zkrokomierzem, gdyby taki posiadał. Tracąc czas na rekreację fizyczną, pewnie nie dochrapałby się tak nobilitujących nagród.

Odpędziła od siebie kuszące wizje. Upominała samą siebie, żeby przestała się zniechęcać do ruchu. Przywołała milsze wspomnienie wysłanego przez Artura SMS-ana dobranoc. Odkąd zamieszkali wWapience, leśnik bardzo późno chadzał spać, niekiedy kładł się nawet kilka godzin po niej, stale grzebiąc wInternecie wposzukiwaniu informacji oswoim bracie, Jakubie, nowym naczelniku wydziału kryminalnego wkonińskich szeregach policji, mianowanym dość szybko po odejściu Klimczaka na emeryturę wymuszoną problemami zdrowotnymi.

Artur sprawdzał go systematycznie izuporem maniaka, jakby sam próbował sobie udowodnić, że się pomylił ikrystaliczna służba brata, wzorowa postawa ikolejne sukcesy zawodowe mogły otym zaświadczyć. Często też rozmawiał nocami ze swoją siostrą, Magdą. Policjantka miała dla niego czas jedynie późnymi wieczorami, kiedy dzieciaki szły spać, wtym dorosła już Izabela, która na wieść orozwodzie rodziców zdecydowała się wrócić do Polski izamieszkać zmamą. Rodzeństwo całymi godzinami powtarzało te same przemyślenia, wymieniali się obietnicami oszybkim spotkaniu czy nawet powrocie Gawrona do domu, ale nic się nie zmieniało. Kiedy zaś pojawił się koronawirus, bez przerwy rozmawiali oswoich starszych wiekiem rodzicach iich bezpieczeństwie, oludzkiej głupocie, teoriach spiskowych iobostrzeniach zmieniających się jak wkalejdoskopie.

Ela nie miała rodzeństwa, dlatego łatwo przychodziło jej krytykowanie Artura wmyślach. Obserwując, jak się zadręcza swym zdradzieckim bratem idecyzją ozaniechaniu zemsty, chciała krzyczeć mu prosto do ucha, by przestał, odpuścił izaczął żyć na nowo wtym upragnionym izapomnianym przez Boga miejscu. Miał pracę wtamtejszym leśnictwie, zapisał się zBrunem do szkoły trenującej psy tropiące izgłaszał się jako wolontariusz do grup poszukujących zaginionych osób. Idealny nowy początek, ale nie mógł przestać wracać do przeszłości. Ela myślała wówczas, że to go kiedyś wykończy, ale milczała, bo wprzeciwieństwie do niej Arturowi cholernie na czymś zależało. Nie pamiętała, by kiedykolwiek była wcokolwiek tak mocno zaangażowana. Nawet wtedy, gdy próbowała pisać ośmierci tej młodej dziewczyny wyłowionej zjeziora pod Słupcą, jak się później okazało, zabitej przez nieletniego dilera narkotyków na posługach lokalnego przywódcy grupy przestępczej. Kręcił ją temat isamo niebezpieczeństwo, ale nie czuła wsobie żadnego pędu czy przymusu. Artur oddychał tamtą sprawą ichoć Ela mu współczuła, była też zazdrosna.

„Może dlatego wyjechałaś?” – powiedziała do siebie wmyślach, kiedy nawiązała przypadkowy kontakt wzrokowy ze starszym mężczyzną wczapeczce zdaszkiem. Jechał na rowerze trójkołowym po drugiej stronie ogrodzenia osiedla Bursztynowego. Machnął do niej, dodając „dobry!”, na co odpowiedziała tym samym. Kiedy ją minął, zauważyła, że na bagażniku miał przypięty koszyk zprzymocowaną niebieską plakietką symbolizującą osobę zniepełnosprawnością.

– To pan Zbyniu – powiedziała Waleria, która pojawiła się przy Eli zupełnie niespodziewanie. Również pomachała starszemu panu. – To nasz lokalny ulubieniec.

– Jesteś już po kawie? – zapytała Ela zaskoczona energią tryskającą ze spojrzenia, głosu, uśmiechu isamej postawy kobiety.

– Ipo treningu. – Wyprostowała się dumnie. – Mało sypiam ilubię poznęcać się nad sobą, nim ktokolwiek będzie mógł być tego świadkiem. O, łał! Ale spektakularna blizna!

– A, tak. – Ela poczuła zażenowanie isięgnęła dłonią do skroni. Kiedy wychodziła (nieco jeszcze zamroczona) zmieszkania, związała włosy wkoński ogon. Zapomniała, by zasłonić przykrą pamiątkę brutalnego spotkania sprzed półtora roku. – Czteroletnia dziewczynka kontra huśtawka. Stare dzieje.

– Kto nie ma takich historii? – odparła beztrosko Waleria. – Idziemy?

– Tak, ale wiedz, że nie będę biegała, truchtała czy nawet przyspieszała kroku, jeżeli nie będzie współgrał zmoim trybem leniwca. Czy akceptujesz takie towarzystwo?

– Czemu nie. – Walka wzruszyła ramionami. – Podobno mam rozregulowany układ nerwowy, więc dobrze mi to zrobi.

– Co masz? – zaśmiała się kpiąco dziennikarka, zastanawiając się, jak można myśleć, że ma się wsobie coś rozregulowanego, kiedy wygląda się jak żywa reklama wycieczek do Shangri-La.

– Niemal cały czas jestem przesadnie pobudzona – wyja­śniła szybko Walka, robiąc kilka podskoków istrzepując ręce wzdłuż ciała. – Wszystko chcę robić bardzo szybko. To samo dzieje się zmoimi myślami. Gnają na łeb, na szyję. Czytałam gdzieś, że najprostszym sposobem na regulację jest wejście na wolniejsze obroty. Problem polega na tym, że gdy ciągle jestem sama ze sobą, nie wiem, kiedy działam na szóstym biegu, rozumiesz?

– Chyba tak, ale co wtym złego?

– Ty jesteś spokojna, prawda? Flegmatyczna?

– Heloł! Ja cię nie obrażam na drugiej randce – zażartowała Ela, zdając sobie sprawę, że Walka miała zapewne na myśli jakąś kolejną rewelację na temat zdrowia człowieka.

– Powolna. Zrównoważona. Łagodna. Trzy razy pomyślisz, zanim coś powiesz, czyż nie? Dobra, chodźmy, to nie klub dyskusyjny.

– Ty prowadzisz, ja nadaję tempo. Więc kim jest pan Zbyniu?

– Mieszka wSiechnicach od zawsze – powiedziała, maszerując, ale już po pierwszych pięciu krokach musiała zwolnić. Ela zauważyła kolorowy tatuaż lisa zzielono-czerwonym futrem na lewej łopatce kobiety, częściowo odsłonięty przez stanik sportowy. – Łowi ryby wtym oto stawiku pod szkołą. – Waleria wskazała niewielki park po drugiej stronie ulicy. – Codziennie jeździ swoim trójkołowcem po świeże warzywa iowoce na nasz ryneczek. Nie jest zbyt rozmowny, ale zawsze pogodny iwruchu.

– Ryneczek, mówisz?

– A, tak. Przyjeżdżają sprzedawcy zokolicznych gospodarstw ze swoimi zbiorami, jajkami, ale nie tylko. Możemy zrobić taką trasę, aby później wracać obok nich.

Ela poczuła, jak zaburczało jej wbrzuchu. Dopiero teraz sobie przypomniała, że od wczorajszej popołudniowej połowy burgera jeszcze nic nie jadła. Lodówka świeciła pustkami poza resztkami ialkoholem. Wizja zapełnienia jej świeżymi owocami, na przykład arbuzem czy truskawkami, dodało jej ochoty na ten nieszczęsny spacer.

– Tak zróbmy. Ty też jesteś siechniczanką zpokolenia na pokolenie?

– O, nie. Mój mąż, ja inasz syn mieszkaliśmy wWarszawie. Kiedy Fryderyk wyfrunął zgniazda, właśnie pięć lat temu, wszystko między nami się posypało.

Ela usłyszała nikłe drżenie wgłosie sąsiadki. Spojrzała na nią, ale ta obejrzała się wdrugą stronę.

– Klasyka, prawda? – Walka próbowała się uśmiechnąć, ale dziennikarka dostrzegła wykwitające zaczerwienienie na szyi iszklistość wjej oczach. – Byliśmy ze sobą do czasu, aż syn nie poszedł na swoje. Nagle się okazało, że nie mamy sobie nic do powiedzenia.

– Przykro mi.

Kobiety zeszły zulicy Sportowej iskręciły zgodnie ze znakiem prowadzącym do miejsca, które rzeczywiście nazywało się „Błękitną Laguną”. Powietrze otej porze przynosiło orzeźwienie, podobnie jak cień rzucany przez drzewa zasadzone wzdłuż drogi. Minęły boiska, kiedy Elena dostrzegła po prawej stronie taflę jeziora skrzącą się od promieni słonecznych. Na plaży ktoś spacerował zpsem hasającym za piłką do wody. Kilka osób rzeczywiście pływało. Zauważyła pomost zprzytroczonymi do niego kajakami irowerkami wodnymi.

– Jest bardzo rekreacyjnie – podjęła Ela.

– Przecież ci mówiłam – odparła sąsiadka zchusteczką wdłoni.

– Nie chciałam być wścibska. Przepraszam cię.

– Och, to już jest od dawna za mną – odparła cierpko. – Tęsknię za życiem pełnym przygód, na które mogłam sobie pozwolić wmałżeństwie, to wszystko. Miałam wtedy czas na po­dróże, spotkania towarzyskie ze znanymi przedstawicielami różnych branż, rozwój artystyczny…

– Artystyczny? Malujesz czy coś wtym stylu?

– Piszę. Albo raczej pisałam. Wiersze, piosenki.

– Proszę, proszę. Wtwoim mieszkaniu zauważyłam, że masz wsobie coś zestetki.

– Nie powiem, wmłodości lubiłam bawić się farbami iołówkami, ale nie kontynuowałam tego wdorosłości. Miałam za to smykałkę do słów – kontynuowała Waleria zwiększym entuzjazmem. – Mój mąż pracował wczymś, co nazwałabyś show-biznesem, iudało mu się przemycić moje teksty tu czy tam.

– Serio? – zapytała Ela szczerze zaskoczona izainteresowana zarazem. – Czy mogłam usłyszeć jakieś twoje dzieło?

– Nie uwierzysz mi – powiedziała zawstydzona.

– Sprawdź mnie.

– Znasz Annę Marię Jopek?

– Tę Jopek? Oczywiście, że znam. – Ela wybałuszyła oczy, na co Walka pokiwała głową zuśmiechem. – Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że coś dla niej napisałaś?

– Napisałam, aona to nawet nagrała.

– Nie! – Dziennikarka nie mogła wyjść zpodziwu. – Myślałam, że Anna Maria Jopek albo pisze własne teksty, albo odkopuje stare kultowe piosenki.

– Zdziwiłabyś się!

– Który kawałek?

– Skłamałabym – podjęła, nucąc – odpowiadając ci, że wtyle lat już oswoiłeś mnie…

– Nieeeeee!

– Stare dzieje. Prawie tak stare, jak twoja blizna. Pisałam też dla kilku zagranicznych artystów.

Ela spojrzała na nową koleżanką zuznaniem.

– Nic więcej mi nie mów – zdecydowała Ela, podnosząc obie ręce do góry. – Wolę nie myśleć, że poznałam gwiazdę.

– Proszę cię – śmiała się. – To był dwa tysiące piąty… może szósty rok. Byłam wtedy inną kobietą. Inie znajdziesz nigdzie potwierdzenia moich słów – dodała na widok Eli wyciągającej telefon. – Nie wtej branży.

– Ty chyba żartujesz? – zapytała, tym razem oburzona. – Co się stało?

– To, co zwykle. Po co ci umowy, skoro wmałżeństwie nic nie ginie, prawda? Zresztą nie chcę otym rozmawiać. Chodź. Przejdziemy się kawałek po wałach, awrócimy już miastem.

Kobiety weszły na to, co nazywano „wałem”, gdzie Ela odczuła jeszcze większe orzeźwienie wwyniku wiejącego tutaj wiatru, co według Walerii było zjawiskiem całkowicie normalnym icodziennym. Idąc na południe wspominała, jak Wrocław iokolice potwornie ucierpiały przez powódź wdziewięćdziesiątym siódmym. Poprzedni właściciele zapytani, czy osiedle znajduje się na terenach zalewowych, zapewnili ją, że teraz są zupełnie inne czasy iżadna woda im nie grozi. Ela spojrzała na rzeczkę, Oławę, jak dowiedziała się od sąsiadki, porośniętą tak gęstymi szuwarami, że ledwo mogła ją dostrzec. Przyroda wręcz atakowała zielenią isprawiała wrażenie ledwo oswojonej. Po drugiej stronie usypiska rozciągały się rozległe tereny rolne porośnięte jakimś zbożem (nigdy nie potrafiła rozróżnić poszczególnych gatunków), które wczasie żniw zapewne zniknie pod hederem kombajnu. Pszenica? Żyto? Jeden czort. Ptaki ćwierkały beztrosko, korzystając zostatnich chwil porannego chłodu. Ela wyobrażała sobie, że za kilka godzin nawet na wale stanie się nieznośnie gorąco. Sielskiego widoku dopełniał las rozciągający się szeroko za polami i, co typowe dla tej okolicy ikontrastujące zmelanżem różnych odcieni zieleni, zewsząd wyrastały wielkie słupy energetyczne. Kiedy Ela wybierała Siechnice jako nowe miejsce do życia, zapoznała się zgłównymi wiadomościami na ich temat, choć fragment olokalnym jeziorze musiała nieświadomie zignorować. Zdawała więc sobie sprawę, że jednym znajważniejszych elementów krajobrazu, widocznym zniemal każdego miejsca wmieście, jest elektrociepłownia ijej wysokie na sto isto trzydzieści pięć metrów dwa ceglane kominy. Nie przeszkadzało jej to. Konin otaczały trzy elektrownie, więc przywodziły skojarzenie zjej przedostatnim domem.

Poczuła wibrację na nadgarstku. Dostrzegła, że przyszła do niej wiadomość od Roksany ichoć najchętniej odczytałaby ją natychmiast, powstrzymała się. Terapeutka zachęcała ją, by po przeprowadzce nauczyła się oddzielać przestrzeń zawodową od życia osobistego, gdyż wWapience ijej poprzednim życiu sfery te zbyt mocno na siebie nachodziły. Spacer znowo poznaną sąsiadką to zdecydowanie czas prywatny. Dziennikarka była przekonana, że po odczytaniu wiadomości wróciłaby do domu wpodskokach, ale to mogło przecież zaczekać.

Odwracanie uwagi kontemplowaniem okolicy miasteczka iobcowanie znaturą słabo zdawały egzamin. Przypomniała sobie oAnnie Marii Jopek. Poczuła, jak świerzbią ją palce, gdyż najchętniej zanurzyłabym się wotchłani wirtualnego świata iszukała wnim Walerii. Kim była?

Byłą żoną imamą, aprzy okazji królową życia – upomniała samą siebie wmyślach dziennikarka. Biło od niej ciepło, życzliwość iufność, zaskarbiła sobie sympatię Eli od pierwszej chwili. Wyobrażała sobie, jakież to cienie przeszłości skrywały się za fasadą wesołości, ale kto ich nie miał? Ciekawe, co nowa znajoma znalazłaby wsieci, gdyby tylko znała poprzednie personalia Eli, niegdyś Eleny Zauchy, ajeszcze wcześniej Heleny Muchy.

Niemniej… teksty piosenek dla Anny Marii Jopek?! Cała udzielona sobie wmyślach reprymenda zdematerializowała się niczym słuchane wradiu komentarze sportowe. To był tak niewiarygodne, że aż mogło być prawdziwe.

– Można zejść tutaj wlewo? – zapytała, dostrzegając niebieski znak mówiący, iż jest to „teren ochrony pośredniej ujęcia wody powierzchniowej”, cokolwiek mogło to oznaczać. – Wygląda jak coś zupełnie dla spacerowiczów nieistotnego.

– Itak właśnie jest. Ludzie cały czas chodzą tu zpsami ijeżdżą na rowerach, ale to mniej wydeptana ścieżka. Nie sądziłam, że jesteś taką amatorką kontaktów znaturą.

– Uwierz mi, że nie jestem – zaśmiała się Ela. – Jedną znajbardziej przydatnych dziennikarskich cech, jakie mam, jest głupia iniepowstrzymana potrzeba zaspokajania ciekawości izaglądania tam, gdzie wszelkie znaki na niebie… iziemi – wskazała na tabliczkę – tego zabraniają.

– Niech ci będzie – odparła Waleria.

– Mój… Artur powiedziałby ci, że jestem największą przeciwniczką obcowania zprzyrodą, jaką zna – zaczęła odważnie temat, gdyż odkąd Waleria odsłoniła przed nią swój smutek związany zrozstaniem zmężem, Ela miała poczucie, że też powinna się podzielić czymś osobistym na swój temat.

– Twój Artur? Czyli twój były mąż? Były chłopak?

– To skomplikowane.

– Tak jak mój eks wzestawie zkijem baseballowym?

– No, nie – uśmiechnęła się. – Raczej jak „kocham cię, dlatego musimy mieszkać na dwóch odległych od siebie krańcach Polski”.

– Hm… nie kupuję tego. Mówisz jedno, aja itak słyszę „były”.

– Może itak. Sama nie wiem. Ichyba nie czuję przymusu, żeby się dowiadywać. Mamy kontakt i… o, kurwa.

Ela zasłoniła usta. Waleria spojrzała na nią zaskoczona iszybko zwróciła wzrok wkierunku tego, wco wpatrywała się koleżanka.

– Ożeż wmordę…

Patrzyły na kota wszare iczarne pasy przycupniętego między krzakami pod drzewem wchłodnym iprzyjemnym dla niego miejscu. Usiadł jak nad miseczką zkarmą, zaś swoimi małymi kiełkami odgryzał kawałki skóry zmięsem zczegoś, co stanowiło zapewne niegdyś kawałek czyjejś dłoni.

Rozdział 5

Wrocław, 15 lipca 2020 roku, środa, godzina 7.22

– Apan nie zna godzin wizyt? – zapytała pielęgniarka zbliżającego się do niej policjanta. – Czy może jest pan tu wsprawach służbowych?

– Pani Teresko – podjął aspirant Marcin Rożek, zdejmując zgłowy policyjną czapkę zdaszkiem. – Pani wie, że muszę do ojca przychodzić przed służbą. Później mógłbym pani narobić większych kłopotów.

Uśmiechnął się do kobiety najpiękniej, jak potrafił, jakby miał moc roztaczania czaru mimo maseczki ochronnej na twarzy.

– Przepisy covidowe, panie Rożek. Napyta mi pan biedy. Wogóle nie powinnam pana wpuszczać.

– Mam negatywny wynik testu. Apoza tym co, zadzwoni pani na policję? – Puścił do niej oko.

– Jestem odporna na te pana wdzięki. Masz pan umnie dyspensę tylko dlatego, że ojciec pana tu leży owiele dłużej, niż powinien, awsłużbach regularnie was testują na to paskudztwo.

– Jak się dzisiaj czuje? Klima wam chyba szwankuje, ale może to ilepiej. Gorąco tu jak wpiecu.

– Nadal ma za niską saturację, osiemdziesiąt dziewięć procent. Bardzo dużo sypia. Jest wyczerpany, choć test na covid już od dłuższego czasu wychodzi negatywnie. Odzyskuje siły tylko wtedy, gdy mu się na narzekanie zbiera.

– To specjalne względy, jakie senior Rożek pani okazuje. Proszę nie brać tego do siebie.

– Idź pan już. Iwiedz pan, że sama chciałabym mieć tak zabieganego wokół mnie syna, gdy mnie choroba dopadnie.

Rożek się uśmiechnął iukłonił przed pielęgniarką Tereską, gdyż nie chciał skracać narzuconego wszpitalu dystansu społecznego. Szybko wszedł do sali podinspektora Arnolda Rożka, który jeszcze pół roku temu odnosił sukcesy ipełnił służbę policjanta kryminalnego. Okryty był dwiema szpitalnymi kołdrami, wmaseczce, zpodłączoną do przedramienia kroplówką zżywieniem pozajelitowym ipodpiętymi tu iówdzie innymi kablami. Widok niczym nieróżniący się do tego zwczoraj iprzedwczoraj.

Marcin nigdy wcześniej nie widział go nawet zkatarem, aż wmaju złapał pandemicznego wirusa. Teraz wyglądał starczo isłabo. Może nawet agonalnie, przynajmniej do czasu, kiedy się przebudzał izaczynał mówić. Na początku młody Rożek był przerażony, zwłaszcza wtedy, gdy lekarz zdecydował opodłączeniu jego taty do respiratora, ale skubaniec wyszedł znajgorszego. Tylko jakoś nie spieszyło mu się, by wydobrzeć do końca.

– Cześć, ojciec – powiedział aspirant, przysuwając sobie ustawione wkącie drewniane krzesło do łóżka chorego. Założył lateksowe rękawiczki ichwycił mężczyznę za dłoń wystającą spod kołder. – Duszno iparno, aręce masz jak sople lodu. – Spróbował okryć go dokładniej. – Nadal nie wolno niczego przynosić do szpitala, ale słowo daję, że jak ci apetyt wróci, wniosę tutaj największego schabowego, jakiego znajdę we Wrocławiu.

Odpowiedział mu ciężki, świszczący oddech.

– Wczoraj się obroniłem, ojciec. Wiem, że trzymałeś za mnie kciuki – uśmiechnął się. – Śmiałeś się, bo wybrałem socjologię, ale teraz przynajmniej droga do stopnia oficera jest krótka jak fujarka Gawlika1. Twoja pierwsza wielka sprawa, pamiętasz? Zresztą… co ci będę mówił; wiesz, jak jest. Zaplanowałem nam huczną imprezkę, jak stąd wyjdziesz. Musisz tylko popracować nad tą całą saturacją. Iodzyskać siły. Chłopaki zwydziału codziennie do mnie piszą. Nie mogą się doczekać, aż do nich wrócisz. Ja zresztą też.

Rożek senior kaszlnął przeciągle.

– Anie masz może małpeczki? – zapytał ospale, cały czas zzamkniętymi oczami, odwracając się do syna.

– Bardzo śmieszne. Jak się dzisiaj czujesz? Dobrze przespałeś noc?

– Jasne. – Mężczyzna podciągnął wyżej kołdrę. Odpowiadał powoli, często robiąc pauzy na kaszel. – Jestem świeżutki jak szczypiorek. Gotowy na górską wycieczkę. Ty jeszcze nie wrobocie?

– Młoda godzina.

– Jak będziesz tak codziennie przyłaził, to jeszcze pomyślę, że tylko czekasz na moment, kiedy będę na siłach, by trzymać pióro wdłoni. – Spojrzał na syna spode brwi. – Powiedziałem już ostatnie słowo.

– To twój majątek. – Marcin spuścił głowę. – Itwoja córka.

– Żebyś wiedział – odpowiedział Arnold, kaszląc. – Nie zapominaj, że takie było życzenie twojej matki.

– Nie nazwę jej tak już nigdy, wiesz otym dobrze. Ito też jest twoja sprawa. Nie chcę się wto mieszać. Zdecydowałeś, więc po co to znowu wyciągasz?

– Mógłbyś okazać więcej szacunku zmarłej – wycedził surowo przez zęby.

– Zostawmy to – skwitował syn na widok coraz ciężej oddychającego ojca. – Masz tu zdrowieć, anie rozpamiętywać stare dzieje.

Marcin Rożek odbył ze swoim tatą zbyt wiele rozmów na temat spadku, odkąd ten trafił do szpitala. Nie miał głowy do myślenia otestamencie, zwłaszcza kiedy widział swego potężnego ojca, dotąd oposturze dobrze odżywionego wikinga, silnego, nieugiętego, porywczego iupartego, teraz podłączonego do różnych urządzeń medycznych, nagiego, okrytego kołdrami, bez sił, by wypowiadać choćby połowę pełnego zdania. Wiedział, że się wyliże, itylko na tym zamierzał się skupić. Na tym ina ukończeniu studiów, aby móc wkońcu uzyskać wykształcenie otwierające drzwi do stopnia oficera iszybkiego awansu do wydziału kryminalnego.

Itak to unich wrodzinie było. Marcin szedł wślady Arnolda, któremu przydzielono nad nim opiekę po rozwodzie całe wieki temu, kiedy był jeszcze małym smarkiem. Klaudia, najprawdopodobniej ostatusie bezdomnej narkomanki, zdecydowała się naśladować zapijaczoną matkę, zabraną ztego świata przez alkoholowy udar przed kilkoma laty. Młody Rożek uczył się wtedy wwojskowej szkole średniej wLegnicy zinternatem. Skorzystał zprzepustki na pogrzeb, ale tylko ze względu na ojca.

– Niech ci będzie – podjął łagodnie Arnold. – Czyli mówisz, że się obroniłeś?

– Coś tam napisałem iuznali, że nadam się na socjologa.

– Ocię, panie. Magister wrodzinie. Jest co czcić! – Ból wykrzywił Arnoldowi twarz, ale tym razem mężczyzna nie zaniósł się kaszlem. Po niedługiej chwili przyszła ulga. – Przyniosłeś małe co nieco?

– Przyniosę, jak cię wypiszą, ojciec –uśmiechnął się Marcin. – Nie sądzisz, że dwa miesiące wakacji już ci wystarczą? Ja wiem, że podoba ci się obsługa.

– Pani Tereska jest do rany przyłóż.

– Tylko kucharza mają lichego – zażartował chłopak, wskazując na worek podłączony do kroplówki.

– Biegasz? Ćwiczysz? Jesz, jak trzeba? Nie kapcaniejesz przez te wizyty?

– Nie, proszę pana.

– Pijesz na służbie?

– Wiesz, ojciec, że wogóle nie piję.

– Nie zmieniaj tego – odpowiedział cierpko. – Ja przynosiłem do domu za dużo gówna. Wgłowie iwbutelce. Izobacz, co się stało ztwoją matką.

– Teraz mamy dostęp do terapeutów, ojciec. Psychologów. Wiesz przecież. Sam mógłbyś się wybrać. Ibłagam, nie usprawiedliwiaj jej. Nie wlewałeś jej niczego do gardła.

– Święty też nie byłem.

– Jestem innego zdania.

Arnold odwrócił twarz do okna iprzymknął oczy, jakby miał znów pogrążyć się we śnie. Chwilę odpoczywał, by wrócić do rozmowy zsynem.

– Mów lepiej, jak wrobocie.

– Naprawdę chcesz słuchać okomisariacie wmałej mieścince?

– Małej, nie małej; wdwa tysiące osiemnastym chłopaki miały tam sporo roboty.

– Jak mnie tam wpuścili, wszystkie sprawy kryminalne się pozamykały.

– Cholerny jeździec pokoju – zakaszlał Rożek senior.

– Boją się mnie na dzielnicy – zażartował chłopak, aojciec się uśmiechnął. – Wszyscy chodzą jak wzegarku. Choć przyznaję, nie mogę się doczekać zmiany.

– Zmiany?

– Aż się zaciągnę do kryminalnych. Do twojej budy, ojciec.

– Nie możesz się doczekać ścigania morderców? – zapytał surowo. – Czy ty siebie słyszysz? Za takie myślenie uwalą cię na testach psychologicznych. Ci wasi terapeuci wiedzą, jak wejść do głowy iwniej namieszać.

– Wszystkie moje klepki są na swoich miejscach.

– Lepiej, żeby tak było, bo wwydziale będzie siara, jak mi doniosą, że mam syna zgłową słabą jak ubaby.

Młody Rożek spuścił wzrok zawstydzony.

– Czyli nie chwalić się, że marzę ogonieniu psycholi. Zapamiętałem – odparł zpowagą.

– Zuch.

Telefon Marcina zawibrował wkieszeni.

– To Edyta. Muszę lecieć. Wpadnę jutro.

– Tylko tym razem bez tych sentymentalnych opowiastek otęskniących kolegach zroboty! – powiedział na odchodnym Arnold, zanosząc się przeciągłym kaszlem.

– Co jest? – Młody policjant odebrał telefon na korytarzu, ściągając na chwilę maseczkę przy uchylonym oknie, by zaczerpnąć choć trochę nieszpitalnego powietrza.

– Chyba mamy trupa.

1 Krzysztof Gawlik, zwany Skorpionem, jest seryjnym mordercą zWrocławia, zabił pięć osób; zatrzymany w2001 roku, skazany na dożywotnią karę utraty wolności w2002 roku, obecnie przebywa wZakładzie Karnym wWołowie.

Rozdział 6

Siechnice, 15 lipca 2020 roku, środa, godzina 9.21

Dla siechniczan skończył się pogodowy okres ochronny. Żar lejący się znieba zkażdą chwilą stawał się coraz bardziej nieznośny. Kobiety kryły się wcieniu jednego zdrzew iobserwowały, jak dwoje policjantów rozciągało biało-niebieskie taśmy policyjne wokół miejsca, wktórym znalazły stołującego się nad ludzką dłonią kota. Ela zauważyła, że Waleria stała swobodnie ibez objawów męki, jakby żadne ciało niebieskie nie zamierzało wypalić jej zpowierzchni Ziemi. Ona natomiast czuła, jak topi się niczym kostka masła rzucona na rozgrzaną patelnię.

– Co za masakra – powiedziała kosmetyczka nieco pobladła na twarzy.

– Masakrę to ja mam pod ubraniami.

– Nie wierzę, że właśnie widziałyśmy ten… kawałek ludzkiego ciała. Widziałaś? To była ręka. Dłoń.

– Widziałam – odetchnęła ciężko. – Nie przypominaj mi. Dopiero co przestało mnie mdlić.

– Kurwa, Ela. Jak myślisz, co to było?

– Kot jedzący człowieka – powiedziała bez emocji. – Jeszcze chwila isię uduszę. – Zgięła się wpasie ioparła spoconymi dłońmi okolana.

– Wyglądasz, jakby cię ktoś podgrzewał na ruszcie.

– Zaraz tu zejdę na zawał – odetchnęła. – O, chyba przyjechali – powiedziała na widok parkującego radiowozu. – Przepraszam! Państwo… władze! – zawołała do zbliżających się policjanta ipolicjantki zakładających maseczki ochronne.

– Aspirant Marcin Rożek istarsza aspirant Edyta Forman – powiedział mężczyzna wciemnogranatowej koszulce polo idługich, grubych spodniach, które na pewno nie pozwalały skórze oddychać. Ela zbólem patrzyła na pełne, czarne buty, mocno zaciśnięte paski igranatowe, przyciągające słońce czapeczki zdaszkiem. – Mają panie maseczki?

– Wyszłyśmy na rekreację ruchową – odpowiedziała butnie Ela zniedowierzaniem wymalowanym na twarzy. – Chyba mamy większe zmartwienie, prawda?

– Proszę się nie unosić – rzuciła krótko policjantka. – Ina przyszłość brać maskę na wszelki wypadek.

Dziennikarka już szykowała ripostę na temat absurdu noszenia masek na świeżym powietrzu, ale Marcin Rożek ją powstrzymał.

– Czy to panie znalazły szczątki? – podjął.

– Szczątki? – prychnęła Ela. – Tak, ja zobaczyłam je pierwsza. Chciałam wszystko opowiedzieć tym miłym panom posterunkowym, ale kazali czekać na państwa. Ponad godzinę – mówiła ciężko.

– Spiszemy od pań zeznania – podjęła aspirantka, zdejmując okulary przeciwsłoneczne iwymieniając je wkieszeni na notes zdługopisem. – Októrej to było godzinie?

– Nie możemy przenieść tej rozmowy na komisariat? – zapytała łagodnie Waleria. – Moja koleżanka jest odwodniona. Może dostać udaru.

– Dobrze się pani czuje? – zapytał Rożek Elę tak, jakby to było napisane winstrukcji obsługi świadka. Bez empatii.

– Nie – podjęła gniewnie, patrząc na policjanta zniedowierzaniem. Musiała zadrzeć brodę, gdyż wzrostem dorównywał Walerii. – Przed chwilą oglądałam niecenzurowany odcinek National Geographic, jest milion stopni, wy mieliście czas dopić kawę wklimatyzowanym budynku, zanim się tu zjawiliście. Ztego co widzę, żadne zwas nie ma nawet butelki wody, aja nie jadłam od osiemnastu godzin.

Marcin Rożek zdjął maseczkę zjednego ucha, odsłaniając całkiem niebrzydką, wocenie dziennikarki, twarz. Nie był chudy jak Jakub Gawron ani ulany jak Tomasz Bielik. Odstawał posturą również od swoich młodych kolegów posterunkowych, gdyż wyglądał tak, jakby codziennie pokonywał triathlon. Pierwszy raz miała do czynienia ztak atrakcyjnym policjantem, co – zniewiadomych dla niej powodów – od razu wzbudziło niechęć ibrak zaufania.

Tymczasem Rożek spojrzał na Elę tak, jakby obserwował marudzącą pięciolatkę walejce zzabawkami. Zauważyła, że spod czapki spłynęła mu po skroni kropla potu, sam zaś pachniał jakimiś świeżymi perfumami. Gładka, ogolona szczęka się napięła, austa wydęły, jakby się zastanawiał, do jakiego kąta ją posłać. Zmrużył ciemnoniebieskie oczy, rozejrzał się po polu. Świerszcze cykały nieprzyjemnie, poukrywane wgęstwinie, dopełniając absurdu przeciągającej się pauzy, ale policjant nie spieszył się zodpowiedzią.

– Zgłoszą się panie na komisariat zwłasnej woli? – skierował pytanie do bardziej ugodowej Walerii.

– Możemy pojechać zpaństwem nawet teraz – odpowiedziała kosmetyczka, aEla spojrzała na nią błagalnie.

– Albo po zimnym prysznicu – skontrowała dziennikarka.

– Wezmę panie na komisariat – zdecydowała Edyta Forman. – Spiszę pierwsze zeznania. Zabezpiecz teren – zwróciła się do Rożka. – Zaczekaj na techników ikryminalnych zWrocławia.

– Tak jest – odpowiedział ugodowo, niemal zulgą iminął obie kobiety. – Pokażcie mi to, panowie – zwrócił się do posterunkowych robiących zdjęcia imierzących różne odległości taśmami iinnymi dziwnymi przyrządami.

– Przyjemniaczek ztego Rożka – powiedziała Waleria, uśmiechając się krzywo. Ela wyczuła, że nowo poznana koleżanka próbowała ją uspokoić, może nawet rozweselić, ale nie była wstanie przedstawić jej, że te zabiegi przynoszą efekty.

– Zjadłabym teraz całe litrowe pudełko lodów – odparła, gdyż wtej chwili nazwisko policjanta przywołało nieodparte skojarzenie ze słodyczami, agłód doskwierał jej boleśnie.

– Ja nie zjem nic do dożynek – skwasiła się Walka, wsiadając do radiowozu. – Już nigdy nie wymażę tego obrazu sprzed oczu, Elka.

Dziennikarka uśmiechnęła się do Walerii odrobinę rozbudzona chłodem klimatyzacji, który nadal panował wewnątrz samochodu. Elka. Pierwszy raz ktoś zwrócił się do niej, używając zdrobnienia jej nowego imienia.

– Dobrze się pani czuje? – zapytała policjantka zprzedniego siedzenia wakompaniamencie odpalanego silnika radiowozu. Zdjęła czapeczkę, odsłaniając krótką, pofarbowaną na platynę fryzurę. – Jeśli panią napoimy inakarmimy, da pani radę złożyć zeznanie?

– Ela. Żadna ze mnie pani. Itak, dam radę.

– To proszę zapiąć pasy – odparła cierpko. – Nie mamy daleko, ale przepis jest przepis.

Waleria poklepała Elę po kolanie wgeście dodawania otuchy, ata odpowiedziała wdzięcznym uśmiechem.

– To się nazywa przeprowadzka zprzytupem – zaśmiała się dziennikarka.

– Przeprowadzka? – zapytała policjantka. – Jesteś tu nowa?

– Wczoraj odebrałam klucze – parsknęła. – Czy tak wygląda codzienność wSiechnicach?

– Pytasz, czy w