Eucharystia - Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker - ebook + audiobook

Eucharystia ebook i audiobook

Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W lesie na obrzeżach December zostaje znaleziony mężczyzna bez rąk, z tkwiącymi w ciele strzałami.   Tropy prowadzą Johna Wagnera do  sekty mieszkającej w lasach pod miasteczkiem. Szybko się okazuje, że macki tajemniczej grupy sięgają dużo dalej, niż sądzi policja.

Tymczasem Kim ma niespodziewanego gościa, a jednocześnie kontynuuje swoją nieoficjalną działalność śledczą, o której John zdecydowanie nie powinien wiedzieć.

Seria kryminałów "Śmierć w December" to wspólne dzieło  małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka "Mare z Easttown", "Ozark" i "Siedem". W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić.

"Eucharystia" to trzecia część dziesięciotomowej serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 203

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 34 min

Oceny
4,3 (20 ocen)
10
7
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna część . polecam
00
matwic

Nie oderwiesz się od lektury

Wciąga jak serial Netflix
00
Paraplan

Dobrze spędzony czas

Dobre jeśli lubi się powieści bez zakończenia.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Döden i De­cem­ber 3: Nat­tvar­den

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Wi­told Bi­liń­ski

Co­py­ri­ght © Ca­ro­line Grim­wal­ker, Leffe Grim­wal­ker, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Nils Ols­son

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Mag­da­lena Mie­rzej­ska

ISBN 978-91-8054-040-7

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Gdyby De­cem­ber było bó­stwem, sta­no­wi­łoby po­łą­cze­nie Lo­kiego i Kali.

‒ Słońce Mor­gon­gåva

1

„Nie chcę umie­rać!”

Ed­die Branko bie­gnie jak sza­lony, a zimne je­sienne ga­łę­zie sma­gają jego ciało. Dra­pią skórę tam, gdzie jest cała, i roz­szar­pują kra­wę­dzie ran. Je­dyne, co ma, to wła­sne nogi, które le­dwo są w sta­nie go nieść po mie­siącu o sa­mej wo­dzie, zu­pie i wi­ta­mi­nach.

„Co za cho­lerni sza­leńcy” – my­śli i na­gle po­tyka się i sta­cza po po­chy­ło­ści w mrok. Nie jest w sta­nie za­trzy­mać swo­jego ciała. Nocny przy­mro­zek za­mie­nił zie­mię w tarkę do wa­rzyw. Ko­lejne rany. Ko­lejne sińce.

La­tarki śle­dzą go przez zimny las jak białe pro­mie­nie la­sera. Ed­die za­li­cza twarde lą­do­wa­nie w stru­mie­niu, który igno­ruje jego obec­ność. Woda obo­jęt­nie za­biera ze sobą tro­chę jego krwi i nie­sie da­lej, gdzieś do cy­wi­li­za­cji. Krę­go­słup wyje po upadku, ale Ed­die nie ma czasu spraw­dzać, czy coś zła­mał. W tej chwili jego je­dy­nym przy­ja­cie­lem jest ad­re­na­lina. Dzię­kuje opatrz­no­ści, że nie wal­nął się w głowę i nie ze­mdlał.

„Trzeba było zwie­wać z De­cem­ber, kiedy jesz­cze mia­łem szansę”.

Wstaje z wiel­kim wy­sił­kiem. Przez brak rąk traci rów­no­wagę, ale znów się pod­nosi. Spo­gląda za sie­bie i sły­szy wo­ła­nie.

– Tam jest! – krzy­czy ktoś nad nim.

Bie­gnie da­lej, wzdłuż pra­wego brzegu stru­mie­nia, przy­po­mina so­bie, jak był har­ce­rzem i do­wie­dział się, że je­śli bę­dzie szedł wzdłuż pły­ną­cej wody, to w końcu do­trze do je­ziora albo mo­rza. Znaj­dzie lu­dzi i ra­tu­nek.

Za­krwa­wione i po­ra­nione stopy krzy­czą z bólu. Bieg po mo­krym i zim­nym wrzo­so­wi­sku spra­wia mu nie­mal przy­jem­ność.

Ed­die ma na­dzieję, że do­trze do ja­kiejś wsi albo go­spo­dar­stwa, gdzieś, gdzie są po­li­cja i po­moc. Wpada na ga­łąź, która pra­wie wy­dłu­buje mu oko, wi­dzi przed sobą może na pięć me­trów. Księ­życ scho­wał się za chmury, jakby spi­sko­wał prze­ciwko niemu. Ra­zem z tymi świ­rami. Ra­zem ze śmier­cią, która chi­cho­cze mu do ucha.

Od po­nad mie­siąca nie wi­dział słońca ani księ­życa. Za­mknęli go w pie­przo­nej stajni, a po­tem za­częli naj­bar­dziej chory spek­takl, jaki kie­dy­kol­wiek wi­dział. Cho­lerni sza­leńcy, któ­rzy go po­rwali, sam nie wie, z ja­kiego po­wodu, chyba tylko dla­tego, że są sa­dy­stami. Nie wi­dział ich twa­rzy, nie sły­szał, jak mó­wią. Po pro­stu we­szli i go za­brali.

„Ka­wa­łek po ka­wałku…”

Wal­czy z wła­snym cia­łem, by nie wy­dać krzyku prze­ra­że­nia, prze­ska­kuje przez ka­mień i wpada w ukryte pod wrzo­sami za­głę­bie­nie. Prze­wraca się i ude­rza w głowę, bo nie ma rąk, któ­rymi mógłby się po­de­przeć. Jego ręce są… Bóg je­den wie gdzie.

Ob­raca się na bok. Robi się mo­kry, kiedy jego ciało roz­ta­pia szron na skó­rze, za­uważa, że cały się trzę­sie. Ma na so­bie tylko bok­serki.

„Je­śli tu zo­stanę, za­mar­znę na śmierć. Albo mnie znajdą i znowu tam za­wloką. Do tego pie­kła na ziemi. Nie mogę skoń­czyć jak Szmata”.

Ma wy­rzuty su­mie­nia, że nie wie, jak na­prawdę na­zywa się Szmata, i że nie pró­bo­wał za­brać go ze sobą, ale niby jak miałby to zro­bić?

Szmata. Prze­zwi­sko, które nadał męż­czyź­nie le­żą­cemu obok niego w skrzyni. Le­dwo go wi­dział w ciem­no­ściach pa­nu­ją­cych w prze­bu­do­wa­nej stajni, zo­ba­czył jed­nak wy­star­cza­jąco dużo, żeby przez resztę ży­cia mieć kosz­mary. Na myśl o nim Ed­die zbiera siły, by pod­nieść się na ko­lana. Ostry ka­mień. Bły­ska­wica bólu. Nie ma jed­nak rady. Drżąc, wstaje znów na nogi. Sły­szy swo­ich prze­śla­dow­ców.

La­tarki zbli­żają się co­raz bar­dziej i Ed­diego ogar­nia pa­nika. Ru­sza pę­dem przed sie­bie i gdzieś da­leko, ni­żej w do­li­nie, za­uważa świa­tła mia­sta.

Szybko od­dy­cha, ża­łuje, że nie tre­no­wał wię­cej, za­nim go po­rwali. Nie ma po­ję­cia, co ta­kiego zro­bił, dla­czego go za­brali. Nie jest bo­gaty, nie ma też dzia­nych ro­dzi­ców.

Ed­die pró­bo­wał to zro­zu­mieć przez mie­siąc, ale oni na­wet na niego nie spoj­rzeli, nie re­ago­wali też na py­ta­nia ani wrza­ski. Szmata też nie po­tra­fił od­po­wie­dzieć na py­ta­nia Ed­diego, szep­tane w ciem­no­ści w pie­kiel­nej stajni. A przy­naj­mniej nie po­wie­dział nic, co nie było tylko sza­lo­nym beł­ko­tem czło­wieka, który po­stra­dał ro­zum.

Z le­wej strony po­ja­wia się la­tarka i za­czyna się zbli­żać. Ed­die wie, że robi za dużo ha­łasu, ale nie może się skra­dać. Je­śli nie do­trze do mia­sta, znajdą go. To jego je­dyna szansa.

Coś świsz­czy koło jego ucha. Kiedy strzała wbija się w wie­kowe drzewo tuż przed nim, Ed­die krzy­czy.

Mija pień, prze­ska­kuje przez inny, który dawno temu się prze­wró­cił, udaje mu się zła­pać rów­no­wagę, kiedy lą­duje na czymś obrzy­dli­wie mięk­kim. To chyba zgniły grzyb.

Cały las krzy­czy, że je­sień wkrótce się skoń­czy i na­dej­dzie zima, nie­które jego czę­ści już się pod­dały. Ed­die, ko­cha­jący je­sień, być może już ni­gdy jej nie prze­żyje. Kiedy go po­rwali, cała przy­roda wła­śnie zmie­niała ko­lor. Te­raz za­pada w długi zi­mowy sen.

„Albo umiera… Tak jak ja…”

Ed­die czuje po­tworny ból w barku i się wzdryga. Do­stał strzałą i nie ma czym jej wy­cią­gnąć. Umrze tu­taj, na­wet nie wie, gdzie to jest.

Mie­siąc temu był w De­cem­ber. Mie­siąc temu pla­no­wał oświad­czyć się swo­jej dziew­czy­nie Aman­dzie, tę­skni za nią tak, że aż go boli.

Ko­lejny świst, tym ra­zem pu­dło. Gło­śne na­wo­ły­wa­nia, które jesz­cze bar­dziej go po­ga­niają. Znaj­duje ścieżkę i pę­dzi nią, stopy pisz­czą z bólu, nogi bła­gają o chwilę od­po­czynku.

Na lewo od sie­bie wi­dzi zbli­ża­jący się cień. Kie­ru­jąc się czy­stą głu­potą albo in­stynk­tem, zmie­nia kie­ru­nek i bie­gnie w tę stronę.

Zde­rzają się jak dwa wal­czące ze sobą je­le­nie. Ed­die wi­dzi prze­ra­żoną twarz, którą ude­rza czo­łem, kiedy pa­dają na zie­mię. Bije głową raz za ra­zem, aż stwier­dza, że prze­ciw­nik chyba stra­cił przy­tom­ność. Le­dwo czuje krew spły­wa­jącą z pęk­nię­tego łuku brwio­wego.

Znów wstaje i ru­sza da­lej. Ko­lejne krzyki w le­sie mó­wią mu, gdzie jest. Wię­cej lu­dzi chcą­cych go za­bić lub za­brać do pie­kła na ziemi. Do stajni cuch­ną­cej śmier­cią i stra­chem.

Kiedy prze­la­tuje przez ja­kąś drogę, czuje ude­rze­nie. Ból, który na­tych­miast po­tem roz­lewa mu się po ple­cach, może ozna­czać tylko jedno. Tra­fiła go ko­lejna strzała.

Wbiega do lasu i za­głę­bia się w niego na dzie­sięć me­trów, po­ru­sza się wzdłuż drogi pro­wa­dzą­cej do mia­sta. Do lu­dzi. Być może będą w sta­nie ura­to­wać mu ży­cie.

Wkrótce go do­padną, wie o tym, nie uda mu się do­biec aż do mia­sta.

Do­ciera do miej­sca, w któ­rym kie­dyś spę­dzał czas z kum­plami. To nie­wielka grota mo­gąca go te­raz oca­lić. Ed­die zmie­nia kie­ru­nek i mo­dli się, żeby udało mu się tam scho­wać, kiedy ko­lejna strzała tra­fia w jego bio­dro. Ból ude­rza go jak roz­pa­lone że­lazo i pro­mie­niuje do nogi.

Ed­die prze­biega przez pa­gó­rek i ze­ska­kuje na dół. Je­śli się nie myli, gdzieś tu­taj po­winna być grota. Prze­wraca się na plecy, czuje, jak tkwiąca w jego barku strzała ła­mie się i ko­lejny pło­mień bólu roz­ja­rza się w spo­nie­wie­ra­nym mię­sie. Wczoł­guje się do środka na ple­cach i za­myka oczy.

Prze­śla­dowcy prze­bie­gają obok niego, kie­rują się w stronę De­cem­ber. Je­śli bę­dzie miał szczę­ście, to go nie znajdą.

2

John Wa­gner wy­suwa szu­fladę swo­jego biurka na po­ste­runku po­li­cji w De­cem­ber i za­gląda do niej. Pu­dełka, bli­stry, ko­lejne pu­dełka, kilka za­my­ka­nych to­re­bek z róż­nymi prosz­kami, ku­be­czek o po­jem­no­ści de­cy­li­tra, inny o po­jem­no­ści łyżki sto­ło­wej. Szar­pie się za włosy, przy­glą­da­jąc się ba­ła­ga­nowi zło­żo­nemu z róż­nych su­ple­men­tów diet, wi­ta­min i cu­dow­nych le­ków. Jak w pie­przo­nym ko­tle cza­row­nicy.

„Co ja, do cho­lery, mia­łem wziąć?”

Prze­suwa brą­zowy zszy­wacz, który wy­gląda, jakby le­żał w tej szu­fla­dzie od lat sie­dem­dzie­sią­tych, i pod­nosi ze­sta­wie­nie ta­ble­tek.

„Su­ple­ment że­laza? An­ty­ok­sy­danty? Czy może kre­atynę?”

Choćby nie wia­domo, jak wy­si­lał mózg, nie może so­bie przy­po­mnieć, o czym my­ślał za­le­d­wie dzie­sięć se­kund wcze­śniej. To ta pie­kielna mgła mó­zgowa. Wła­śnie ją pró­buje zwal­czyć tymi cza­ro­dziej­skimi mik­stu­rami, które ze­brał w szu­fla­dzie jak ja­kiś na­wie­dzony fo­liarz.

„Nie masz jed­nak po­ję­cia, jak byś wy­glą­dał bez tych su­ple­men­tów” – pró­buje prze­ko­ny­wać sam sie­bie, wy­cią­ga­jąc na chy­bił tra­fił ja­kieś opa­ko­wa­nie i wy­sy­pu­jąc z niego na dłoń dwie kap­sułki. Są prze­zro­czy­ste, na­peł­nione bia­łym prosz­kiem. Pa­trzy na opa­ko­wa­nie. Re­sve­ra­trol. No wła­śnie. Su­ple­ment, który po­dobno ma spra­wić, że bę­dzie żył dłu­żej.

„A niby dla­czego miał­bym tego chcieć?”

Ten cały ba­ła­gan w szu­fla­dzie wy­raź­nie jed­nak świad­czy o tym, że wła­śnie tego tak na­prawdę chce. Mimo że przy­był do De­cem­ber nie­spełna mie­siąc temu – w teo­rii tylko po to, żeby zba­dać sprawę żony Sary i syna Mat­tiasa, któ­rzy za­gi­nęli – i mimo że mi­nęły le­d­wie dwa ty­go­dnie od czasu, kiedy dał się prze­ko­nać, by za­trud­nić się w po­li­cji w De­cem­ber, i choć raz na ja­kiś czas wma­wia so­bie, że jest tu obcy, szu­flada zdra­dza prawdę: za­czął się tu za­do­ma­wiać.

Pa­trzył na przy­nie­siony przez sie­bie z domu ku­bek i zdję­cie Sary i Mat­tiasa też le­żące w szu­fla­dzie. Wszyst­kie sa­mo­przy­lepne kar­teczki, no­tatki, teczki i se­gre­ga­tory za­kry­wa­jące biurko. Ha­czyk na ścia­nie, który już uważa za swój.

„Jak do tego, kurwa, do­szło?”

Wzdryga się i spo­gląda na wy­mien­nik cie­pła. Sze­fowa Mona Ott Öster wresz­cie uru­cho­miła go na nad­cho­dzący se­zon. Po­ste­ru­nek po­li­cji w De­cem­ber to stary, prze­bu­do­wany ka­mienny ko­ściół, przez co po­wie­trze we­wnątrz jest lo­do­wate na­wet la­tem. Te­raz, pod ko­niec je­sieni, na opra­wio­nych w ołów oknach cza­sami po­ja­wia się nocny szron. Ogrza­nie sta­rego ka­mien­nego ko­ścioła to sy­zy­fowa praca, którą trudno po­rów­nać z czym­kol­wiek in­nym.

„Może to i do­brze. Za­miast brać lo­do­wate ką­piele, wy­star­czy pójść do pracy”.

John opusz­cza rę­kawy ko­szuli i stara się za­pa­mię­tać, żeby przy­nieść po­lar, który bę­dzie mógł no­sić w środku. Myśl ta praw­do­po­dob­nie za chwilę uleci gdzieś w prze­strzeń, je­śli do­brze zna swój nie­szczę­sny mózg.

Za bla­tem re­cep­cji sie­dzi ma­cho gej Valle, bar­dzo za­jęty ci­chą roz­mową przez te­le­fon. Tro­chę dziw­nie my­śleć o nim w ten spo­sób, ale Valle sam na to na­lega, więc John nie bę­dzie pro­te­sto­wał. Valle i Mona jako je­dyni są w pracy w stu pro­cen­tach dla niego mili. Wy­daje się, że uwa­żają go za cenny na­by­tek po­li­cji w De­cem­ber, pod­czas gdy po­zo­stali trzy­mają się tro­chę na dy­stans. Jimmy w su­mie też już jest w po­rządku, po tym przy­padku z Alva­re­zem, kiedy John mimo wszystko po­pro­wa­dził go we wła­ści­wym kie­runku, bo szu­kali igły w stogu siana. Igły, która póź­niej – w bar­dzo do­godny spo­sób – znik­nęła po pro­stu gdzieś w próżni.

„Ach, ci Ac­ker­man­no­wie” – my­śli i do­daje „Przyj­rzeć się tej ro­dzi­nie bli­żej” do swo­jej dłu­giej i nie­ustan­nie roz­ra­sta­ją­cej się li­sty rze­czy do zro­bie­nia, o któ­rej w do­datku cią­gle za­po­mina.

No tak. Jimmy, Valle i Mona przy­naj­mniej te­raz do­brze się w sto­sunku do niego za­cho­wują. Nie mają wąt­pli­wo­ści, czy w ogóle po­wi­nien tu pra­co­wać, tak jak Ju­liette. Ani go nie uni­kają, mil­cząco oce­nia­jąc, jak Frank.

Axel Luo też chyba jest w po­rządku, ale tylko dla­tego, że jest nie­miły dla wszyst­kich, nie tylko dla Johna. Miał nocną zmianę i jesz­cze nie przy­szedł, ale w jego przy­po­mi­na­ją­cym klatkę biu­rze, przy­kle­jone do tyłu mo­ni­tora, wisi wy­dru­ko­wane zdję­cie jego twa­rzy, która su­rowo przy­gląda się ca­łej resz­cie.

„Za­wsze musi być na miej­scu co naj­mniej je­den czarny” – wy­ja­śnił, kiedy John go o to za­py­tał. „Za dużo razy już wi­dzia­łem, jak to się koń­czy, kiedy straż­nicy prawa to same cho­lerne bia­łasy”.

Ju­liette „Su­per­glina” Cor­tas – która w świe­cie Axela po­winna być trak­to­wana jako biała, cho­ciaż po­cho­dzi z Li­banu – sie­dzi, szybko ude­rza­jąc pal­cami w kla­wia­turę, sku­piona jak ty­siąc su­per­bo­ha­te­rek. Gdyby miesz­kała w Sztok­hol­mie, praw­do­po­dob­nie już by go prze­ści­gnęła, je­śli cho­dzi o ka­rierę.

„A kto nie?” – my­śli John. Kto by nie wy­prze­dził de­tek­tywa, który się wy­pa­lił, cierpi na wstrząs po­ura­zowy i we­dług po­łowy za­łogi stoi za za­gi­nię­ciem żony i syna. Fan­ta­styczne CV…

W dru­gim z dwóch szkla­nych akwa­riów stoi Jimmy, o ko­lejny dzień bliż­szy wy­tę­sk­nio­nej eme­ry­tury, a obok niego sie­dzi śmier­dzący owcza­rek Bul­ten, też o je­den dzień bliż­szy śmierci. Jimmy wy­daje się bar­dzo za­jęty czymś w ro­dzaju biu­ro­wej jogi.

No­wi­cjusz Frank też jesz­cze nie przy­szedł do pracy. Ogól­nie rzecz bio­rąc, na po­ste­runku obo­wią­zuje przy­jemne tempo. Zu­peł­nie inne niż ty­dzień czy dwa temu. Wtedy, kiedy ży­cie ca­łej do­liny wy­wró­ciło się do góry no­gami i zło roz­la­zło się aż do pod­nóża gór, jak straszna i za­raź­liwa cho­roba.

Naj­pierw ten gang ze Sztok­holmu uznał, że oko­lice De­cem­ber to fan­ta­styczne miej­sce do pro­duk­cji nar­ko­ty­ków i wy­rzu­ca­nia tru­pów, co spo­wo­do­wało, że John już ni­gdy nie spoj­rzy w ten sam spo­sób na je­zioro, nad któ­rym pró­buje miesz­kać. Nie mó­wiąc już o tej wiel­kiej strze­la­ni­nie. A po­tem dra­ma­cie z za­kład­ni­kami w hu­cie, do­słow­nie na­stęp­nego dnia. Tym, po któ­rym ro­dzina Ac­ker­man­nów go­rącz­kowo stara się te­raz po­sprzą­tać, prze­cią­ga­jąc w nie­skoń­czo­ność do­cho­dze­nia. I praw­do­po­dob­nie sma­ru­jąc, gdzie trzeba.

Były to dwa pie­kielne ty­go­dnie. Gdyby nie Kim, John naj­pew­niej by się pod­dał i uto­pił w je­zio­rze. Je­den trup wię­cej czy mniej…

Na myśl o Kim John za­trza­skuje szu­fladę tro­chę za mocno. Słynna psy­cho­lożka z De­cem­ber. Ta, która po­mo­gła mu za­równo z gang­ste­rami, jak i uwol­nie­niem za­kład­ni­ków. Kim ze swo­imi ru­dymi jak je­sienne li­ście wło­sami i zło­ci­stym uśmie­chem. Ostrym jak brzy­twa umy­słem. Głę­bo­kimi ciem­no­nie­bie­skimi oczami. Do­łecz­kiem w po­liczku po­ja­wia­ją­cym się przy każ­dym uśmie­chu…

Od tego wie­czoru w pu­bie Lyc­ko­slan­ten, kiedy ba­wiła się kar­tami ta­rota, ujaw­nia­jąc jedną czy dwie nie­wy­godne prawdy, trzy­mał się od niej z da­leka.

„Kar­tami ta­rota Sary”.

Wy­rzuty su­mie­nia drę­czą go od tego wie­czoru, a może na­wet od chwili, gdy pierw­szy raz zo­ba­czył Kim i szczęka opa­dła mu do sa­mej ziemi. Wy­daje się, jakby to było całe ży­cie temu. Musi sku­pić się na tym, co trzeba, a nie jest to Kim Cor­dell.

„Sara. Sara i Mat­tias”.

Przy­gryza po­li­czek i wła­śnie ma wró­cić do no­ta­tek, które zro­bił na te­mat „Ma­jor” – tak na­zy­wała sie­bie ko­bieta z te­re­nów prze­my­sło­wych Lyc­kan – kiedy otwie­rają się sze­ro­kie po­dwójne drzwi po­ste­runku i… coś wcho­dzi.

„Co, do chuja?”

Valle pod­nosi wzrok znad tego, czym zaj­mo­wał się w re­cep­cji. Otwiera sze­roko oczy. To, co prze­cho­dzi przez drzwi, wy­gląda jak kosz na śmieci na dwóch no­gach. Je­den z tych ulicz­nych, miej­skich. Ta­kich, które stoją przy kra­węż­niku. Valle wy­po­wiada kilka słów i ge­sty­ku­luje w stronę biurka Johna, po czym śmiet­nik skręca i ru­sza w jego kie­runku.

„Co to, kurwa, jest?”

Kiedy kosz pod­cho­dzi bli­żej, John za­uważa, że jest u góry po­kryty sa­dzą. Czuć słaby za­pach spa­lo­nego pa­pieru. Zza bla­chy wy­staje głowa z wia­nusz­kiem ciem­nych wło­sów.

– Cze­kaj, cze­kaj – dy­szy mały czło­wie­czek dźwi­ga­jący ku­beł. Sta­wia go po­środku biurka Johna, pa­trząc na niego wy­zy­wa­jąco.

Po­li­cjant rzuca okiem na Val­lego i wi­dzi, że ten za­śmiewa się po ci­chu. Ju­liette prze­stała stu­kać w kla­wia­turę i pa­trzy za­sko­czona na kosz, który wpro­wa­dza chaos we wszyst­kich tecz­kach i kar­tecz­kach na biurku Johna.

Czło­wie­czek wy­ciąga z kie­szeni na piersi gar­ni­turu je­dwabną chu­s­teczkę i wy­ciera sta­ran­nie ły­sinę i czoło, po czym znaj­duje so­bie krze­sło i siada.

– No więc… dzień do­bry? – za­czyna John.

– To ten cho­lerny Fe­lix Le­ijon – oświad­cza męż­czy­zna, wska­zu­jąc na kosz z wy­pa­loną za­war­to­ścią. – Je­stem pe­wien. Mu­si­cie go aresz­to­wać.

– To zna­czy za­trzy­mać?

– To zna­czy, że ma­cie go wsa­dzić do wię­zie­nia i wy­rzu­cić klucz.

„Okej. Ja­kiś wa­riat. Cu­dow­nie” – my­śli John i zmie­nia po­zy­cję na krze­śle, ob­ser­wu­jąc męż­czy­znę.

Jest nie­wy­soki i pulchny, ubrany w trzy­czę­ściowy, szary twe­edowy gar­ni­tur. Na szyi ma mu­chę w ko­lo­rze musz­tardy. Po­pra­wia ją, kiedy za­uważa wzrok po­li­cjanta.

– Muszkę do­sta­łem od Sal­mana Ru­sh­diego w dzie­więć­dzie­sią­tym dru­gim roku – in­for­muje z dumą, tak jakby to wszystko wy­ja­śniało.

– Fan­ta­stycz­nie. A pan to…?

Męż­czy­zna przez chwilę wy­daje się za­sko­czony. Po­tem jego spoj­rze­nie się roz­ja­śnia, tak jakby zdał so­bie sprawę, że za­nu­rzony we wła­snej hi­sto­rii przy­jął za pew­nik, że wszy­scy inni rów­nie do­brze ją znają. Uśmie­cha się, przez co jego twarz staje się miękka i pełna zmarsz­czek. Miła.

– Pro­szę o wy­ba­cze­nie – mówi, wsta­jąc z wy­cią­gniętą ręką. – Mam na imię Sy­lve­ster. To wła­śnie ja je­stem tu w De­cem­ber bi­blio­te­ka­rzem.

John po­trząsa jego ręką.

– A to jest – pyta, wska­zu­jąc kosz na śmieci – pań­ski przy­ja­ciel Fe­lix?

Bi­blio­te­karz cofa się nieco za­sko­czony, a Valle w re­cep­cji wy­bu­cha gło­śnym śmie­chem. Sy­lve­ster mruży oczy.

– Prze­pra­szam… co? – Od­wraca się w stronę Val­lego i pod­nosi głos: – Ten tu­taj jest tro­chę cof­nięty, nie?

– Tylko troszkę. – Śmieje się Valle. – Mów po­woli, to w końcu zro­zu­mie.

John wzdy­cha.

– Przy­cho­dzi pan tu­taj i sta­wia ten… przed­miot na moim biurku, mó­wiąc, że to Fe­liks Le­ijon. A jed­nak tak nie jest.

Zwraca uwagę, że jed­nak cie­szy go to wy­da­rze­nie. Bo jesz­cze kilka mi­nut temu jego my­śli cią­gle wra­cały do cze­goś, co jest nie do wy­trzy­ma­nia.

„Mat­tias. Sara. Kim… Rude włosy. Do­łe­czek w po­liczku”.

– No i? Halo?

– Prze­pra­szam – mówi John, za­uwa­żyw­szy, że znów gdzieś od­le­ciał.

Bi­blio­te­karz pa­trzy na niego z ta­kim nie­po­ko­ją­cym cie­płem w oczach, ja­kie za­zwy­czaj jest za­re­zer­wo­wane dla dziad­ków.

– Czy wszystko w po­rządku? Gdzie pan od­pły­nął?

„Do sce­na­riu­sza, w któ­rym znaj­duję tego, kto po­rwał Sarę i Mat­tiasa. W któ­rym oboje żyją. Moja uko­chana ro­dzina. A jed­no­cze­śnie do in­nego, rów­no­le­głego świata, w któ­rym Kim i ja ży­jemy długo i szczę­śli­wie. Nie wiem do­kład­nie, czy śpię, czy nie, ostat­nio jedno z dru­gim mi się zlewa” – my­śli za­nie­po­ko­jony John i znów wzdy­cha. Ostat­nio bez prze­rwy wzdy­cha.

– Pro­szę mó­wić – za­chęca, wska­zu­jąc zmę­czo­nym ge­stem na kosz na śmieci bru­dzący mu biurko.

– To nie jest Fe­lix Le­ijon – tłu­ma­czy Sy­lve­ster po­woli, jakby mó­wił do dziecka. – Ale to Fe­lix Le­ijon go spa­lił. Ja w każ­dym ra­zie my­śla­łem, że bi­blio­teka po­stoi przy­naj­mniej do czasu, aż przejdę na eme­ry­turę. Bła­gam, cztery lata. Daj­cie mi to. A po­tem może so­bie pod­pa­lać, co mu się żyw­nie po­doba. Wtedy ten gów­niarz bę­dzie szczę­śliwy, a jed­no­cze­śnie da upust swoim pi­ro­mań­skim chu­ciom.

Sy­lve­ster wyj­muje z kie­szonki ka­mi­zelki srebrny po­jem­ni­czek z wy­myśl­nie zdo­bioną po­krywką i mocno wciąga aro­ma­tyczną ta­bakę z za­głę­bie­nia mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym, po czym ki­cha i koń­czy ze łzami w oczach:

– No i co po­wie­cie?

– Ten wspo­mniany gów­niarz – wy­ja­śnia Valle, który pod­szedł do biurka Johna – to Fe­lix Le­ijon, wła­ści­ciel księ­garni i sklepu pa­pier­ni­czego Brun­nens po dru­giej stro­nie rynku. Jest chyba po trzy­dzie­stce.

Od­wraca się w stronę Sy­lve­stra.

– Już samo to, że ma księ­gar­nię, mówi, że ra­czej nie byłby za­do­wo­lony, gdyby bi­blio­teka spło­nęła. To kla­syczny mól książ­kowy.

Męż­czy­zna gło­śno pry­cha, sły­sząc te ostat­nie słowa, ale Valle kon­ty­nu­uje:

– A do tego od pięt­na­stu lat pi­sze swoją pierw­szą po­wieść. Przy­pusz­czam, że dla niego po­żar bi­blio­teki to pra­wie jak je­de­na­sty wrze­śnia. Fe­lix na pewno by nie chciał, że­byś się spa­lił, Syl.

– No to jak to wy­ja­śnisz? To ten kosz, który stoi tuż przy na­szym wej­ściu. – Bi­blio­te­karz wska­zał na do­wód rze­czowy.

Spo­gląda na ze­ga­rek. Wzdy­cha.

– Boże, do tego je­stem spóź­niony! Za­kła­dam, że zaj­mie­cie się tym i do­pil­nu­je­cie, żeby Fe­liksa spo­tkała za­słu­żona kara?

Valle uśmie­cha się i kiwa głową w stronę Johna.

– Nasz nowy pra­cow­nik za­dba o to, żeby wszystko zo­stało spraw­dzone, na­wet naj­drob­niej­szy pła­tek sa­dzy, obie­cuję. Czy Syl opo­wie­dział ci swoją hi­sto­rię o Ru­sh­diem? – pyta Johna.

Sy­lve­ster wy­gląda te­raz, jakby był roz­darty. Wi­dać wy­raź­nie, że na­prawdę mu się spie­szy, ale też bar­dzo chce opo­wie­dzieć hi­sto­rię o muszce, którą z dumą nosi na szyi. W końcu po­dej­muje de­cy­zję i ostatni raz wska­zuje ba­ła­gan na biurku Johna.

– In­nym ra­zem. Ukarz­cie tylko tego gnojka. Do­brze wie­cie, jak źle może się skoń­czyć po­żar w De­cem­ber.

Wy­cho­dzi, zo­sta­wia­jąc za sobą Johna, Val­lego i wy­pa­lony kosz na śmieci. Ju­liette na swoim krze­śle wy­bu­cha śmie­chem, gdy tylko za Sy­lve­strem za­my­kają się drzwi.

Mona wy­cho­dzi ze swo­jego biura, też z uśmie­chem na ustach.

– Opo­wie­dział o muszce? – pyta tak, jakby stała tuż za drzwiami i pod­słu­chi­wała.

John czuje się nie­kom­for­towo. Tak jakby był obiek­tem drwin, o czym wie­dzą wszy­scy poza nim sa­mym. Od­mień­cem, z któ­rego można so­bie do woli stroić żarty. Wła­śnie ma coś wy­mam­ro­tać, chwy­ta­jąc kosz, żeby go prze­nieść, kiedy ze swo­jego akwa­rium wy­cho­dzi Jimmy z za­nie­po­ko­jo­nym wy­ra­zem twa­rzy.

– Mo­że­cie się tym za­jąć póź­niej – mówi. – Wła­śnie ode­bra­li­śmy zgło­sze­nie. Ktoś zna­lazł trupa tuż przed ta­blicą z na­zwą mia­sta.

3

Znak, na któ­rym z dumą wy­pi­sano liczbę miesz­kań­ców De­cem­ber, po­zo­sta­jący pod opieką prze­wod­ni­czą­cej rady miej­skiej Cla­ire Olo­fs­son, stoi przy dro­dze nu­mer 70, pro­wa­dzą­cej od od­le­głej drogi mię­dzy­na­ro­do­wej u pod­nóża gór do tego za­po­mnia­nego przez Boga prze­my­sło­wego mia­steczka. Z ogromną wiarą w przy­szłość in­for­muje ozdob­nymi li­te­rami: „Wi­tamy w De­cem­ber, naj­pięk­niej­szym miej­scu na Ziemi. Liczba miesz­kań­ców: 10 002”.

Valle par­kuje tuż przed zna­kiem i pod­cho­dzi do ba­gaż­nika po swój służ­bowy kom­bi­ne­zon, po czym z uśmie­chem wska­zuje ta­blicę.

– Jesz­cze dwa trupy i na­sza dziura zmieni sta­tus z mia­sta na wieś. Znowu. Wtedy pe­łen roz­pa­czy i wście­kło­ści wrzask Cla­ire bę­dzie pew­nie sły­chać w są­sied­nim okręgu.

John wstaje i pa­trzy na ka­retkę po­go­to­wia za­par­ko­waną obok ciała, które leży w ro­wie jak po­rzu­cona szmata. Je­sienny wiatr mierzwi mu włosy. John stwier­dza, że je­śli ma spę­dzić w tym mie­ście zimę, musi so­bie spra­wić grub­szą kurtkę. Po­tem za­uważa, co ro­bią ra­tow­nicy, i unosi brwi.

– A co wy tu, do cho­lery, wy­pra­wia­cie? – pyta i od­wraca się w stronę Val­lego.

Tam­ten za­myka ba­gaż­nik i pa­trzy w stronę ciała. Wi­dząc, jak ra­tow­nicy je pod­no­szą, wście­kły trza­ska po­krywą.

– Halo! – wrzesz­czy, bie­gnąc do nich wiel­kimi su­sami. – Halo, co wy tu, kurwa, ro­bi­cie? Nie mo­że­cie tak po pro­stu… halo! To je­bane miej­sce zbrodni!

Ra­tow­niczka ję­czy, gdy ra­zem z ko­legą prze­nosi zwłoki na roz­ło­żone no­sze.

– To może być obo­jęt­nie ja­kie miej­sce! – woła w od­po­wie­dzi. – My mu­simy ura­to­wać mu ży­cie.

– Ura… – Valle się za­trzy­muje.

– On żyje?! – dziwi się John i pod­biega do no­szy, na któ­rych ra­tow­nicy wła­śnie przy­pi­nają bla­dego i nie­mal cał­kiem na­giego czło­wieka.

„Boże, prze­cież on nie ma rąk”.

– Le­dwo, le­dwo. Ale jest sła­biutki puls. Więc je­śli po­zwo­li­cie… – Ra­tow­nik prze­ga­nia Johna z drogi.

Dwie mi­nuty póź­niej ka­retka włą­cza sy­reny i ru­sza pę­dem w stronę De­cem­ber.

– Ja pier­dolę – mówi Valle, który zdą­żył na­cią­gnąć tylko jedną no­gawkę swo­jego bia­łego kom­bi­ne­zonu, a te­raz cią­gnie jego resztę za sobą po ziemi.

– To co ro­bimy? Je­śli żyje, to po­win­ni­śmy sku­pić się na tym, żeby go prze­słu­chać – mówi John, od­pro­wa­dza­jąc wzro­kiem bły­ska­wicz­nie od­da­la­jący się am­bu­lans.

Valle kiwa głową.

– Skoro to nie jest miej­sce zbrodni, to może po­cze­kać. Na ra­zie je ogro­dzę, że­by­śmy mo­gli przy­je­chać póź­niej i wszystko ob­ro­bić, do­bra? – spraw­dza, czy ko­lega się z nim zgo­dzi, czy bę­dzie pro­te­sto­wał.

John za­sta­na­wia się chwilę. Wzdryga się i owija moc­niej kurtką.

– No, mó­wię wła­śnie. Te­raz naj­waż­niej­sze to po­roz­ma­wiać z tym go­ściem. Roz­cią­gniemy ta­śmę i ru­szamy za ka­retką. Za­dzwoń i po­proś, żeby przy­słali ko­goś z po­ste­runku, niech tu po­pil­nuje przez ja­kiś czas.

– Nikt nie chce ze mną po­ga­dać? – pyta głę­boki bas za ich ple­cami, na co obaj pod­ska­kują.

– A pan to kto?

Wła­ści­ciel ni­skiego głosu jest gruby, wy­soki i bro­daty. Wy­ciąga w ich stronę po­tężną dłoń z pal­cami tak wło­cha­tymi, że na pewno jest w co naj­mniej jed­nej czwar­tej Wielką Stopą.

– Janne – przed­sta­wia się. – To ja dzwo­ni­łem. Zo­ba­czy­łem go w ro­wie i za­trzy­ma­łem się. We­zwa­łem po­li­cję. Wła­śnie za­par­ko­wa­łem cię­ża­rówkę na żwi­ro­wej dro­dze ja­kieś dwie­ście me­trów stąd. – Wska­zuje ręką przez ra­mię. – Przy­sze­dłem jak naj­szyb­ciej.

John wciąż wpa­truje się w dal.

– Wi­dział pan tu ko­goś in­nego?

Kie­rowca po­trząsa głową.

– Ani ży­wej du­szy.

– Okej – mówi Valle. – Czy może pan po­je­chać do De­cem­ber i zło­żyć ze­zna­nie na po­ste­runku?

– Ja­sne, że mogę – od­po­wiada Janne bez wa­ha­nia. – Har­mo­no­gram tro­chę się ob­su­nie, ale nie ma rady. Nie można prze­cież po­zwo­lić, żeby ten by­dlak da­lej tu gra­so­wał.

– Jaki znowu by­dlak? – pyta Valle.

– No ten, który tak po­trak­to­wał tego bie­daka – tłu­ma­czy Janne. – To naj­strasz­niej­sza rzecz, jaką wi­dzia­łem w ży­ciu.

4

W De­cem­ber za­gi­nęło sześć osób, a Kim Cor­dell jest cał­kiem pewna, że żad­nej z nich nie uda się już od­na­leźć.

Sie­dzi na fo­rum pa­tro­lo­by­wa­tel­ski.net i już piąty raz czyta ten sam wą­tek. Coś im umyka, jest tego pewna. Roz­wią­za­nie za­gadki za­wsze kryje się w drob­nych szcze­gó­łach, a je­śli uda im się zna­leźć ja­kiś punkt za­cze­pie­nia, to na pewno po­jawi się od­po­wiedź.

Wszy­scy człon­ko­wie fo­rum na­uczyli się cier­pli­wo­ści, ale ża­den z nich jej nie lubi. Wspól­nie roz­wią­zali trzy mor­der­stwa w Szwe­cji, co spo­wo­do­wało, że wia­do­mo­ści chciały z nimi prze­pro­wa­dzić wy­wiady, ale wszy­scy od­mó­wili. Nikt nie chce zdra­dzić swo­jej toż­sa­mo­ści. Le­piej za­cho­wać ano­ni­mo­wość, choćby dla­tego, że gdyby się ujaw­nili, człon­ko­wie ro­dzin osób za­gi­nio­nych czy za­mor­do­wa­nych bom­bar­do­wa­liby ich bła­ga­niami o za­ję­cie się wła­śnie ich przy­pad­kiem.

Kim czuje za­pach wła­snego ciała i pa­trzy na ze­gar. Zdąży wziąć prysz­nic, za­nim po­jawi się pierw­szy pa­cjent. Pa­trzy na swoje od­bi­cie w lu­strze w ła­zience. Za­miesz­kał tam wrak czło­wieka. Kim do­sko­nale wie, że po­winna się wy­sy­piać. W ustach czuje wczo­raj­szą whi­sky. Roz­waża, czy aby nie wziąć so­bie wol­nego dnia, a może dwóch czy na­wet trzech.

„Ech, je­den by zu­peł­nie wy­star­czył”.

To przez sa­mot­ność wię­cej pije. Tę­skni za swoją naj­lep­szą przy­ja­ciółką Elin, ale też za Joh­nem. Wszy­scy przy­ja­ciele z fo­rum jakby się nie li­czyli… A może jed­nak?

Ma ży­cie to­wa­rzy­skie, znacz­nie bo­gat­sze niż więk­szość lu­dzi, a do tego osoby z fo­rum są naj­faj­niej­sze. Nie wie, jak wy­glą­dają, zna tylko ich zdję­cia pro­fi­lowe, na któ­rych można zna­leźć wszystko, od zna­nego se­ryj­nego mor­dercy po wó­zek dzie­cięcy.

Jed­no­cze­śnie na tym fo­rum prze­żyła wiele ze swo­ich naj­lep­szych chwil. Świet­nie, że nie można tu oce­niać wy­glądu, ciała ani tonu głosu. Żar­gon jest dość kon­kretny, gdyby chciała, mo­głaby bez trudu prze­pro­wa­dzić psy­cho­lo­giczną ana­lizę sa­mego spo­sobu wy­po­wia­da­nia się użyt­kow­ni­ków.

Ale wcale nie ma na to ochoty, do­brze jest tak, jak jest. Ci lu­dzie mimo ano­ni­mo­wo­ści ujaw­niają pry­watne in­for­ma­cje. Ktoś pi­sze, że jest matką, inny wspo­mina o pracy, fi­nan­sach i tak da­lej. Gdyby się chciało, można by po­szpe­rać i od­kryć ich toż­sa­mość. Gdyby się chciało.

Ona ni­gdy by tego nie zro­biła. To kwe­stie sza­cunku i uczci­wo­ści. Fo­rum stało się też miej­scem, w któ­rym lu­dzie się na­wza­jem wspie­rają, je­śli ktoś kiep­sko się czuje. Miej­scem, w któ­rym każdy może być sobą.

Kim od­kręca prysz­nic i w ocze­ki­wa­niu na cie­płą wodę siada na se­de­sie. Po­ciera kilka razy twarz dło­nią. Czuje się pu­sta w środku. Do­brze wie dla­czego, ale nie ma po­ję­cia, jak so­bie z tym po­ra­dzić. Być mą­drą dla in­nych to jedno, a być wła­snym psy­cho­lo­giem to zu­peł­nie inna para ka­lo­szy.

Bra­kuje jej tych po­tęż­nych wra­żeń prze­ży­wa­nych ty­dzień temu, ni­gdy wcze­śniej nie czuła się tak żywa. Wkro­czyła w sam śro­dek afery z za­kład­ni­kami. Ne­go­cjo­wała z An­to­niem Alva­re­zem, któ­rego John osta­tecz­nie po­strze­lił. Pełno było cha­osu i na­pię­cia, a Kim czuje lekki wstyd, bo tro­chę jej się to po­do­bało.

Naj­gor­sze jest to, że była w tym do­bra i w głębi du­szy chcia­łaby, żeby tak było przez cały czas. Jej wła­sny psy­cho­log bę­dzie miał uży­wa­nie, kiedy się spo­tkają.

Wcho­dzi pod prysz­nic i stoi bez ru­chu pod stru­mie­niami wody. Przy­myka oczy, roz­ko­szu­jąc się dźwię­kiem i cie­płem. Działa to oczysz­cza­jąco na wiele spo­so­bów. Kim wcale nie ma ochoty wy­cho­dzić z ka­biny, ale wie, że musi. Myje się, bez reszty po­chło­nięta my­ślami. Ubiera się szybko, uśmie­cha do sie­bie w lu­strze, z któ­rego spo­gląda na nią te­raz nieco ład­niej­szy wrak czło­wieka. Wsiada do elek­trycz­nego sa­mo­chodu – za­po­mniała pod­ła­do­wać go przez noc – i je­dzie do biura.

Dla­czego John do niej nie za­dzwo­nił?

Dla­czego ona nie za­dzwo­niła do Johna?

Wie dla­czego – prze­cho­dzą swego ro­dzaju kwa­ran­tannę. Bo oboje czują, jak bar­dzo ich do sie­bie cią­gnie. Są jak dwie pla­nety, które krążą wo­kół sie­bie zwią­zane siłą gra­wi­ta­cji, ale ab­so­lut­nie nie mogą się do sie­bie zbli­żyć. Oboje dźwi­gają na grzbie­cie ple­caki pełne cięż­kich ka­mieni. John szuka za­gi­nio­nych żony i syna. A ona obie­cała so­bie już ni­gdy do ni­kogo się nie zbli­żyć. Cier­pie­nie, zdrada i roz­cza­ro­wa­nie są zbyt bo­le­sne.

„Je­śli się nie jest ostroż­nym, można do­słow­nie stra­cić ka­wa­łek sie­bie”.

Kim na­gle siada na swoim biu­ro­wym krze­śle, nie wie­dząc na­wet, jak się tam zna­la­zła. Za­sta­na­wia się, gdzie po­sta­wiła sa­mo­chód, zga­duje, że tam, gdzie za­wsze. Ma wra­że­nie, że po­sma­ko­wała tego, co ży­cie może jej za­ofe­ro­wać, a po­tem to stra­ciła. Uwiel­bia współ­pra­co­wać z po­li­cją, zwłasz­cza z Joh­nem. Kie­dyś in­te­re­so­wała się kry­mi­nal­nymi hi­sto­riami, te­raz wzięła w nich udział – za­miast sie­dzieć przed ekra­nem i ana­li­zo­wać prze­stęp­stwa, zo­stała rzu­cona w wir praw­dzi­wych wy­da­rzeń. Na­wet po­zo­stali po­li­cjanci z po­ste­runku, któ­rzy mieli jej już tak bar­dzo do­syć, za­częli na nią pa­trzeć w inny spo­sób, oka­zu­jąc sza­cu­nek po tym, co zro­biła w hu­cie. Za­równo wtedy, kiedy roz­ma­wiała z Alva­re­zem przez te­le­fon, jak i po­tem, gdy we­szła wprost w pasz­czę lwa. Tak jakby nie mo­gli za­prze­czyć, że bar­dzo im po­mo­gła, choćby wcale tego nie chcieli. Wró­ciła – przy­naj­mniej czę­ściowo – do gry. I bar­dzo ją to cie­szy.

Do­stała swoją pierw­szą działkę nar­ko­tyku ży­cia i po­sta­no­wiła, że tak ła­two z tego nie zre­zy­gnuje. Skłoni Johna, żeby znowu włą­czył ją do dzia­ła­nia. Ale naj­pierw musi od­wa­żyć się pod­nieść tę cho­lerną słu­chawkę i za­dzwo­nić do niego. Spo­gląda na te­le­fon. Ale – tak jak za każ­dym ra­zem – tchó­rzy przed wy­bra­niem ostat­niej cy­fry nu­meru i mru­cząc coś, od­kłada słu­chawkę.

5

John sie­dzi w ra­dio­wo­zie na sie­dze­niu pa­sa­żera i wy­gląda przez boczną szybę. Wzdryga się, wi­dząc, jak wście­kły wi­cher na­dyma kurtkę ja­kiejś ko­biety. Nie­na­wi­dzi je­sieni, ko­ja­rzy mu się ze star­cem, który wkrótce wy­cią­gnie ko­pyta w domu opieki. Ko­lory są piękne i całe góry zmie­niają się jak w tańcu, ale jest w tym coś przy­gnę­bia­ją­cego. Tak samo jest z zimą. Sara ma­wiała, że co roku ma pół­roczną de­pre­sję. Od wrze­śnia do marca. I chyba rze­czy­wi­ście tak było.

John ko­cha lato, kiedy nie musi mar­z­nąć i może spę­dzać czas na wol­nym po­wie­trzu. Wspo­mina czasy, kiedy cho­dzili z Mat­tia­sem na ryby. Jak sia­dali z go­łymi tor­sami i uda­wali praw­dzi­wych męż­czyzn, ale rzadko co­kol­wiek ła­pali. Cho­dziło o sam fakt. O to, żeby spę­dzać czasu z Mat­tia­sem, żeby ku­po­wać ryby i po­tem uda­wać, że to ich zdo­bycz. Z po­czątku Sara była pod wra­że­niem, ale kiedy wró­cili do domu z żab­nicą, na­brała po­dej­rzeń.

Uśmie­cha się do tego wspo­mnie­nia, gdy Valle za­trzy­muje sa­mo­chód na par­kingu przed szpi­ta­lem w De­cem­ber.

– Nowy dzień, nowe cier­pie­nia – mówi, wy­sia­da­jąc.

John prze­stał już uty­kać, ale ra­czej jesz­cze nie od­wa­żyłby się bie­gać. Stopa cią­gle go boli po skrę­ce­niu. Kiedy wcho­dzą przez drzwi wej­ściowe, my­śli o Kur­cie Stran­dzie, któ­remu udało się uciec. Jego je­dyny trop pro­wa­dzący do wy­ja­śnie­nia, co stało się z Sarą i Mat­tia­sem. Cho­ciaż… jest jesz­cze je­den. Mulle, kum­pel Kurta. John zna jed­nak tylko jego na­zwi­sko, na­pi­sane na ka­wałku pa­pieru. Kurta przy­naj­mniej pra­wie do­padł.

„Gdyby tylko ten cho­lerny bu­dow­la­niec nie wy­pu­ścił go z tej szafki w szpi­talu”.

Miał jesz­cze jedno doj­ście, ale ta hi­sto­ria tak na­mie­szała mu w gło­wie i była tak bo­le­sna, że za­miótł ją pod dy­wan. Ella Strand. Sio­stra Kurta. Trzy dni po tym, jak ją od­wie­dził, kiedy po­wie­działa mu te wszyst­kie prze­dziwne rze­czy o Sa­rze i swoim bra­cie, jej ciało pod­dało się w końcu bia­łaczce i umarła. Wszystko jed­nak to, co po­wie­działa, żyje w naj­lep­sze w du­szy Johna.

„Pod­ju­dzała go. Wszystko, co ro­bili in­nym. Pie­przona psy­cholka. De­cem­ber jest lep­szym miej­scem te­raz, kiedy stąd znik­nęła”.

Nie brzmiało to do­słow­nie tak. Do­kładne słowa scho­wała gdzieś w my­siej dziu­rze mgła mó­zgowa, która opa­no­wała głowę Johna. Sens jed­nak za­pa­mię­tał. A te­raz, kiedy o tym my­śli, przy­po­mina so­bie, że za­pi­sał so­bie na li­ście rze­czy do zro­bie­nia, by zna­leźć ko­goś, kto cho­dził z Sarą do szkoły. Ko­goś, kto wie o niej wię­cej z tych daw­nych cza­sów z Kur­tem.

„Naj­le­piej by­łoby oczy­wi­ście po­roz­ma­wiać z sa­mym Kur­tem”.

John szu­kał za­równo jego, jak i Mul­lego, ale po­dej­rzewa, że ukry­wają się na prze­my­sło­wych te­re­nach Lyc­kan. Chro­nieni przez Ma­jor.

Gdy przez czaszkę Johna prze­ta­czają się mroczne wspo­mnie­nia, on sam wraz z Val­lem staje przy re­cep­cji szpi­tala.

– Daj spo­kój, Britt. Wiesz, kim je­stem. Cho­dzi­li­śmy do tej sa­mej klasy – mówi Valle, opie­ra­jąc dło­nie na kon­tu­arze.

– Prze­pisy, Valle. Prze­pisy. No to… Co mogę zro­bić dla cie­bie i kto to jest? – pyta re­cep­cjo­nistka. John wy­cią­gnął rękę, ale w za­mian do­stał tylko zdzi­wioną minę.

– John Wa­gner. Je­stem tu nowy. A gdzie ta druga dziew­czyna? Ta z koń­skim ogo­nem?

Britt pry­cha i wy­daje się zu­peł­nie nie­za­in­te­re­so­wana, kiedy John po­ka­zuje ręką na tył wła­snej głowy, jakby sam miał taką fry­zurę.

– Przy­wieźli do was fa­ceta bez ra­mion, gdzie leży? – szep­cze Valle, żeby nie usły­szeli go lu­dzie sie­dzący w po­cze­kalni.

– A skąd ja mogę wie­dzieć? Masz na­zwi­sko albo nu­mer ewi­den­cyjny?

Valle wzdy­cha.

– Nie, nie mam.

– Spró­buj­cie na ra­tun­ko­wym. Nu­mer sto. – Ko­bieta na­ci­ska gu­zik.

Valle kiwa głową i cią­gnie ko­legę za sobą.

– Chyba cię nie lubi – mówi John z uśmiesz­kiem.

– Ja jej też nie. Britt chyba ni­kogo nie lubi, ale tak na­prawdę ma wiel­kie serce. Kiedy cho­dzi­li­śmy do szkoły, była taka sama. Na­zy­wa­li­śmy ją smo­kiem.

– Może dla­tego cię nie lubi.

– No może.

Do­cie­rają na od­dział ra­tun­kowy, tym ra­zem Valle nie musi ma­chać le­gi­ty­ma­cją. Ja­kaś pie­lę­gniarka po­ka­zuje im drogę. W jed­nej z sal stoi przy łóżku René, roz­ma­wia­jąc z inną pie­lę­gniarką.

Na łóżku leży męż­czy­zna z na­gim tor­sem, przy­kryty od pasa w dół ko­cem, spod któ­rego wy­stają oban­da­żo­wane stopy. Rze­czy­wi­ście nie ma ra­mion, a jego barki rów­nież są za­ban­da­żo­wane. Pół­prze­zro­czy­sty płyn spływa wę­ży­kami z dwóch wor­ków do jego pach. John szybko robi mu zdję­cie.

– Dro­dzy pa­no­wie – mówi René, a John stwier­dza, że jest to za każ­dym ra­zem rów­nie za­bawne.

René ma może trzy­dzie­ści pięć albo czter­dzie­ści lat, ale za­cho­wuje się jak sta­rzec, za­równo w mo­wie, jak i spo­so­bie by­cia. Za­wsze tak samo pe­łen sza­cunku, dba­jący o wszyst­kich w szpi­talu. Musi mieć ciężką pracę – jest jed­no­cze­śnie le­ka­rzem na­czel­nym szpi­tala i pa­to­lo­giem.

– Mo­żemy z nim po­roz­ma­wiać? – pyta Valle.

– Nie ma mowy. Jest nie­przy­tomny i stra­cił mnó­stwo krwi. W ogóle nie po­winno was tu być. Idź­cie so­bie.

Nie­mal wy­py­cha ich z po­wro­tem na ko­ry­tarz.

– Po­wie­dział coś?

Valle kiwa głową do in­nej pie­lę­gniarki, która uśmie­cha się sze­roko i po­zdra­wia go. Joh­nowi bar­dzo tego bra­kuje. Chciałby znać wiele osób, być czę­ścią spo­łecz­no­ści.

– Nie, je­śli prze­żyje, to ja uwie­rzę w Boga. Ale trzy­mamy kciuki.

– Miał coś przy so­bie? Do­wód oso­bi­sty albo ja­kieś inne przed­mioty?

– Nic, ale jedna pie­lę­gniarka go roz­po­znała. Na­zywa się Ed­die Branko. Cię­cie przy bar­kach wy­ko­nano pre­cy­zyj­nym no­żem, mógł­bym przy­siąc, że skal­pe­lem, ale nie za­jął się tym za­wo­do­wiec. Naj­bar­dziej ma­ka­bryczne jest to, że po­wierzch­nia rany zo­stała przy­pa­lona, żeby za­ta­mo­wać krwa­wie­nie. Ktoś to zro­bił bar­dzo spraw­nie, nie mogę jed­nak stwier­dzić, czy po to, żeby go ra­to­wać, czy w in­nym celu. Wy­niki i ba­da­nia krwi do­stanę do­piero za kilka go­dzin. Jego stopy… Biegł boso i to, że w ogóle żyje, to praw­dziwy cud. Do­tarł tu w bok­ser­kach i z trzema ra­nami od strzał, z któ­rych jedna prze­dziu­ra­wiła mu płuco.

– Żar­tu­jesz?

– A wy­glą­dam, jak­bym żar­to­wał? – pyta René spra­wia­jący wra­że­nie bar­dzo zmę­czo­nego.

„Pew­nie to ko­niec jego dy­żuru, a może wziął dwa” – my­śli John.

– Prze­pra­szam – mówi Valle.

– Nie, to ja po­wi­nie­nem prze­pro­sić. Po pro­stu strasz­nie dużo się dzieje. Go­dzinę temu przy­wie­ziono pa­cjenta, u któ­rego do­szło do za­trzy­ma­nia ak­cji serca. Udało nam się go re­ani­mo­wać, ale szcze­rze mó­wiąc, nie są­dzę, by do­żył końca dnia.

– Czy mo­żemy obej­rzeć te strzały? – pyta John.

– Oczy­wi­ście. Harry je ma, wpad­nij­cie do niego. Jest w pro­sek­to­rium.

Że­gnają się i idą w kie­runku windy.

– Strzały – szep­cze Valle bar­dziej do sie­bie niż do Johna. – I co z tymi jego ra­mio­nami?

– Może po­lo­wali na niego jak na dziką zwie­rzynę – wzdryga się John.

6

John i Valle po­sta­wili sa­mo­chód nieco da­lej przy dro­dze i znów zbli­żają się do miej­sca, w któ­rym zna­le­ziono ofiarę.

John sły­szy sy­gnał ko­mórki.

– Kurwa – mówi i wzdy­cha ciężko.

– Co jest? – pyta Valle.

– Ed­die Branko wła­śnie umarł.

– No to wra­camy do punktu wyj­ścia.

– Do­kład­nie.

John dzię­kuje Re­nému i wci­ska te­le­fon z po­wro­tem do kie­szeni.

Pla­sti­kowa ta­śma, którą roz­wie­sili dwie go­dziny wcze­śniej, żeby ozna­czyć miej­sce, trze­po­cze wście­kle na wie­trze, a żółte i czer­wone li­ście spa­dają cha­otycz­nie na drogę.

– Tak jest, tu­taj le­żał.

Valle kuca. Je­dyne, co mają do dys­po­zy­cji, to ciem­no­brą­zowa ka­łuża krwi.

Strzały oka­zały się wła­snej ro­boty i zo­stały wy­słane do ana­lizy i te­stów DNA. Ktoś się wy­po­wie w spra­wie tego, z ja­kiego ptaka po­cho­dzą pióra, z ja­kiego drewna zro­biono pręt i tak da­lej. John i Valle za­trzy­mali jedną z nich. John za­wsze uwa­żał, że cen­trum eks­per­tyz kry­mi­na­li­stycz­nych pra­cuje za wolno, a ma prze­cież dwa­na­ście pla­có­wek w ca­łej Szwe­cji. Ja­sna sprawa, cen­trum dys­po­nuje skoń­czoną liczbą lu­dzi i jesz­cze bar­dziej skoń­czoną ilo­ścią pie­nię­dzy, ale mimo wszystko… To, że otrzy­ma­nie wy­ni­ków ana­liz może za­brać trzy mie­siące, a cza­sami na­wet sześć, w spra­wach, które z każdą go­dziną ro­bią się co­raz trud­niej­sze, jest… nie­opty­malne, żeby wy­ra­zić się dy­plo­ma­tycz­nie.

Uwagę Johna przy­ciąga zła­mana ga­łązka, wcho­dzi więc mię­dzy drzewa.

– Co jest w tym le­sie? – pyta, kiedy Valle ru­sza za nim.

– Kilka ki­lo­me­trów stąd jest nie­czynny tar­tak. O’Con­nor i jego cze­ka­jący na ko­niec świata świry, a także sekta Słońca i Bal­ta­zara mają swoje obozy tro­chę wy­żej i po dru­giej stro­nie drogi. Ta zie­mia na­leży do gminy.

– Ko­niec świata i sekta? – dziwi się John i za­uważa ślad na ziemi.

Ofiara przy­szła z tej strony i chyba się tu prze­wró­ciła. Pew­nie prze­czoł­gała się da­lej do drogi i tam się po­ło­żyła, żeby ktoś ją zna­lazł.

– Tak. Dwie różne grupy. Wszy­scy rów­nie stuk­nięci. Ale sam nie wiem… Jest coś w tych ubra­nych na czer­wono zwo­len­ni­kach Słońca i Bal­ta­zara, co prze­raża mnie bar­dziej. O’Con­nor i jego banda są mimo wszystko bar­dziej… nor­malni. Ro­dzice Franka na­leżą do sekty. Nie wiemy o nich zbyt wiele, poza tym że cza­sami przy­cho­dzą do mia­sta na za­kupy. Trzy­mamy się na­wza­jem na dy­stans. To zna­czy De­cem­ber i oni.

– Co ta­kiego, Frank z po­ste­runku?

– No. Wy­gląda na to, że do­ra­stał wśród tych głą­bów z sekty gdzieś w gó­rach, ale wy­rwał się stam­tąd jako na­sto­la­tek. Z tego co wiem, nie ma w ogóle kon­taktu ze sta­rymi. Ale nie lubi o tym mó­wić, więc go nie py­taj. I tak nie od­po­wie.

Valle od­chyla świer­kową ga­łąź i idą o krok da­lej.

– A ja my­śla­łem, że on mnie po pro­stu nie lubi – mówi John w za­my­śle­niu.