Górski troll - Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker - ebook + audiobook

Górski troll ebook i audiobook

Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W December pojawia się płatny zabójca, któremu zlecono zabicie siedmiu osób w ramach zemsty za wymordowanie  gangu Lwy Afryki. Na miejscach zbrodni mężczyzna zostawia odcięte palce.  John Wagner musi dołączyć do kolejnego szaleńczego wyścigu na śmierć i życie.

Tymczasem Kim dalej obsesyjnie prowadzi prywatne śledztwo i porządkując dom po byłym mężu, znajduje  pamiętnik babci, a w nim szokujące informacje o swojej przeszłości i rodzinie.

Seria kryminałów "Śmierć w December" to wspólne dzieło  małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka "Mare z Easttown", "Ozark" i "Siedem". W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić.

"Górski troll" to czwarta część dziesięciotomowej serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 197

Rok wydania: 2023

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 25 min

Rok wydania: 2023

Lektor: Mateusz Drozda

Oceny
4,6 (40 ocen)
27
9
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Super.
00
Mecenas55

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna część historii, która coraz bardziej wciąga.
00
grazyna2525

Dobrze spędzony czas

Dla wytrwałych aby uzyskać odpowiedź na najważniejsze pytanie... trzeba zapoznać się z kolejną częścią. Dobrze się słucha audiobook.
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Döden i De­cem­ber 4: Ber­ga­trol­let

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Ka­ro­lina Skiba

Co­py­ri­ght © Ca­ro­line Grim­wal­ker, Leffe Grim­wal­ker, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Nils Ols­son

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Mag­da­lena Mie­rzej­ska

ISBN 978-91-8054-052-0

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Gdyby De­cem­ber było drin­kiem, byłby to ba­ileys z ben­zyną.

‒ Tom O’Con­nor

1

Bello Umar ob­ser­wuje bia­łego fra­jera przez szparę w sza­fie. Za­raz bę­dzie po nim, a na­wet o tym nie wie.

Stel­lan For­sman wy­gląda na wy­stra­szo­nego i co chwila zerka za okno. Cho­dzi w tę i z po­wro­tem i cią­gle do ko­goś wy­dzwa­nia. Na ścia­nie w sy­pialni wi­szą pla­kat Mo­tör­head i lu­stro z logo Jacka Da­niel’sa.

„Bra­kuje tu tylko zdję­cia Sa­man­thy Fox to­pless i ja­kie­goś banjo” ‒ szy­dzi w du­chu Bello.

Mają przy­je­chać po fra­jera za go­dzinę, musi za­tem szybko zro­bić swoje, za­nim tamci się tu zja­wią.

For­sman siada na łóżku i pod­ciąga zie­loną ko­szulkę. Z ję­kiem od­kleja opa­tru­nek na brzu­chu. Bello za­sta­na­wia się, jak to się stało.

Rana ewi­dent­nie zo­stała za­dana no­żem ‒ w tym De­cem­ber robi się nie­przy­jem­nie. Bello ni­gdy wcze­śniej nie był w tej dziu­rze, ale już mi­ja­jąc ta­blicę miej­sco­wo­ści, czuł, że mu się tu nie spodoba. Jakby nad mia­stem uno­siła się at­mos­fera nie­po­koju. Cho­lera, że lu­dzie w ogóle chcą tu miesz­kać. W tym zim­nym, mrocz­nym i od­lud­nym miej­scu.

To ostat­nia fu­cha tego typu, po­tem Bello wróci do Ni­ge­rii, za­in­we­stuje w nie­ru­cho­mo­ści i bę­dzie czy­sty jak łza. Za­cznie żyć z wy­najmu i resztę ży­cia spę­dzi na chil­lo­wa­niu, spo­ty­ka­niu się z mami i papi, wy­le­gi­wa­niu na plaży i dłu­ba­niu w no­sie. Bę­dzie roz­ko­szo­wał się dźwię­kiem fal, który tak uwiel­bia. Może znaj­dzie brat­nią du­szę, weź­mie ślub i spło­dzi małe Bel­lo­ski. Chce mieć co naj­mniej pię­cioro dzieci. Pra­gnie sły­szeć tu­pot ich stó­pek i ga­wo­rze­nie. Po­czuć się czę­ścią ro­dziny.

Każdy ma ja­kieś ma­rze­nia, a ro­dzina to naj­więk­sze pra­gnie­nie Ni­ge­ryj­czyka.

Uśmie­cha się do sie­bie, tym­cza­sem Stel­lan po­ję­kuje, za­kła­da­jąc na brzuch nowy opa­tru­nek. Wszystko się lepi i wy­gląda nie­chluj­nie. Na­wet z da­leka wi­dać, że szwy są nie­równe. Ama­torsz­czy­zna. Stel­lan skomli jak szcze­niak i za­ci­ska zęby.

Do Bella do­la­tuje kwa­śny smród. Ten idiota do­pu­ścił do za­ka­że­nia. Po­trzebne mu an­ty­bio­tyki, któ­rych nie do­sta­nie. Za­raz jed­nak okaże się to jego naj­mniej­szym pro­ble­mem.

„Sied­miu za sied­miu” ‒ my­śli Bello, krę­cąc głową. Nie­któ­rzy klienci są zdrowo wal­nięci, ale przy­naj­mniej do­brze mu za to za­pła­cili. Wy­jąt­kowo do­brze, z czego ja­sno wy­nika, że nikt inny nie chciał przy­jąć tej ro­boty.

Bello pa­trzy na swój ze­ga­rek marki Car­tier. Zbędny luk­sus. W za­sa­dzie nim gar­dzi, ale go nie ku­pił, tylko ukradł jed­nemu So­ma­lij­czy­kowi, któ­remu prze­trą­cił ko­lana.

Nie jest dumny ze swo­jego za­ję­cia płat­nego za­bójcy, ale do­sko­nale się do tego na­daje. Jest wielki. Ma dwa me­try wzro­stu i waży sto czter­dzie­ści pięć kilo. Za­zwy­czaj wy­star­czy, że się po­jawi, a więk­szość lu­dzi się pod­daje. Zwłasz­cza od­kąd za­jął się dłu­gami i grzyw­nami.

Tę część pracy lubi bar­dziej niż za­bi­ja­nie. Wy­spe­cja­li­zo­wał się w przyj­mo­wa­niu zle­ceń tylko od prze­stęp­ców chcą­cych do­rwać in­nych prze­stęp­ców, a nie zwy­kłych Svens­so­nów, dzieci czy ko­biety. Sie­dzi w tym tak długo, że może wy­brzy­dzać.

Nie­ustan­nie po­szu­kuje rów­no­wagi. Jesz­cze ni­gdy nie przy­jął tak du­żego i nie­bez­piecz­nego zle­ce­nia. Choć czy na­prawdę to aż tak trudne za­da­nie? Banda wie­śnia­ków i tyle.

Czeka, aż Stel­lan For­sman od­wróci się w stronę sto­lika noc­nego, i wtedy wy­cho­dzi z szafy. Trzyma włą­czony pa­ra­li­za­tor w jed­nej ręce, a w dru­giej szmatkę na­są­czoną chlo­ro­for­mem. Po­doba mu się słodki za­pach środka znie­czu­la­ją­cego. Pach­nie pie­niędzmi. Ży­ciem, które go czeka po wy­ko­na­niu zle­ce­nia.

Stel­lan nie ma szans za­re­ago­wać, bo pięć­dzie­siąt ty­sięcy wol­tów prze­biega przez jego ciało ni­czym pa­ra­li­żu­jący pio­run. W drgaw­kach pada na łóżko. Bello przy­ci­ska mu szmatkę do nosa i ust. W fil­mach lu­dzie odu­rzani w ten spo­sób za­sy­piają na­tych­miast, jed­nak w rze­czy­wi­sto­ści trwa to pra­wie pięć mi­nut. Dla ro­słego Ni­ge­ryj­czyka to ża­den pro­blem przy­trzy­mać ra­żo­nego prą­dem gang­stera bi­doka, do­póki che­mi­ka­lia nie za­czną dzia­łać.

Znowu spo­gląda na ze­ga­rek. Jesz­cze pięć­dzie­siąt mi­nut i przy­jadą po Stel­lana. Musi zdo­być po­trzebne in­for­ma­cje albo od niego, albo od tego, kto się tu zjawi. Krok po kroku zbliża się do re­ali­za­cji głów­nego celu.

Wy­ciąga z szafy re­kla­mówkę, wkłada do niej pa­ra­li­za­tor i szmatkę, po czym wyj­muje opa­ski za­ci­skowe. Ma na dło­niach la­tek­sowe rę­ka­wiczki, ale ich nie znosi, bo nie czuje wtedy, czego do­tyka.

Przy­suwa krze­sło do łóżka i sa­dza na nim Stel­lana. Opa­skami przy­pina mu kostki i nad­garstki. Ostat­nią opa­skę za­kłada na szyję męż­czy­zny. Nie za mocno, ale też nie za luźno.

‒ Nie wiem, coś na­ro­bił, przy­ja­cielu ‒ mówi, wy­mie­rza­jąc Stel­la­nowi kilka po­licz­ków. Pa­trzy po­now­nie na ze­ga­rek, pod­czas gdy fra­jer coś mam­ro­cze i po­stę­kuje. Zo­stało czter­dzie­ści mi­nut.

Po chwili Stel­lan od­zy­skuje świa­do­mość. Na wi­dok Bella prze­staje od­dy­chać.

‒ Słu­chaj, masz dwie opcje. Albo od­po­wiesz na wszyst­kie moje py­ta­nia, albo od­po­wie­dzi z cie­bie wy­tnę. Jedną po dru­giej. ‒ Bello pod­nosi se­ka­tor i robi nim kilka ciach­nięć w po­wie­trzu.

‒ Kim ty, kurwa, je­steś? ‒ szlo­cha Stel­lan, pró­bu­jąc wy­swo­bo­dzić ręce.

‒ Je­stem Śmier­cią…

2

Gdy pro­ku­ra­tor po­ka­zuje zdję­cia farmy sekty Ludu Świą­tyni Słońca pod­czas pro­cesu prze­ciwko Słońcu i Bal­ta­za­rowi, John Wa­gner wsuwa rękę do kie­szeni i czuje ból roz­dzie­ra­jący mu du­szę. Głasz­cze pla­sti­ko­wego Żół­wia Ninja z od­gry­zioną nogą. Cały czas ma przy so­bie tę za­bawkę, od­kąd zna­lazł ją w le­sie. Na cmen­ta­rzu po­ka­zy­wa­nym wła­śnie na zdję­ciu.

Nie opusz­cza go uczu­cie, któ­rego wtedy do­znał. Pierw­szy na­ma­calny do­wód, że Mat­tias rze­czy­wi­ście tu był. W De­cem­ber. Do­wód na to, że John pod­jął słuszną de­cy­zję, prze­no­sząc się do mia­steczka, by roz­wi­kłać za­gadkę za­gi­nię­cia uko­cha­nego syna i żony.

Pro­ku­ra­tor za­daje Słońcu py­ta­nie, ona przed­sta­wia swój punkt wi­dze­nia. Stwier­dza, że człon­ko­wie Ludu Świą­tyni Słońca mają prawo do wol­no­ści wy­zna­nia jak każdy w Szwe­cji, że wszy­scy eks­hu­mo­wani umarli śmier­cią na­tu­ralną i że mieli prawo do po­chówku w wy­bra­nym przez sie­bie miej­scu, przy ry­tu­ałach, w które wie­rzyli, w ziemi, która jest wła­sno­ścią Ludu Świą­tyni Słońca i na któ­rej ich człon­ko­wie mają prawo ro­bić, co chcą.

Są­dząc po aro­ganc­kiej pew­no­ści sie­bie ad­wo­kata, może się oka­zać, że Słońce ma ra­cję. Być może, jak mówi obrońca, człon­ko­wie Ludu Świą­tyni Słońca są winni na­ru­sze­nia ustawy o pla­no­wa­niu i za­go­spo­da­ro­wa­niu prze­strzen­nym, po­nie­waż do bu­dowy cmen­ta­rza wy­ma­gane jest po­zwo­le­nie na bu­dowę, ale to ich je­dyne wy­kro­cze­nie. Johna ści­ska w żo­łądku ze zło­ści, a w mię­śniach karku po­woli od­zywa się mi­grena.

Kiedy od­ko­py­wano groby, stał obok ko­parki ze ści­śnię­tym ser­cem, które zda­wało się ścią­gnięte po­dwój­nym wę­złem. Prze­ra­żony, że znajdą tam ich ciała. Mat­tiasa i Sary. Być może tor­tu­ro­wa­nych jak Ed­die Branko i Mar­tin Lang. Oka­zało się jed­nak, że zna­le­ziono dwa­na­ście ciał w róż­nych sta­diach roz­kładu i wszyst­kie na­le­żały do zmar­łych człon­ków sekty. I jak po­wie­dział le­karz są­dowy René Hof­f­mann po za­koń­cze­niu sek­cji zwłok, każde z nich po­trak­to­wano z sza­cun­kiem.

‒ Ro­zu­miem w ta­kim ra­zie, że nie ma­cie po­zwo­le­nia na po­chó­wek na tym te­re­nie ‒ stwier­dza pro­ku­ra­tor. To młody chło­pak w lekko po­ły­sku­ją­cym sza­rym gar­ni­tu­rze. Wy­gląda na ta­kiego, co my­śli, że pra­cuje w Ka­li­for­nii, a nie w ma­łym De­cem­ber na pół­nocy Szwe­cji.

Zwraca uwagę sądu na ciała wi­doczne na fo­to­gra­fiach, kilka z nich to wła­ści­wie już tylko szkie­lety. Sę­dzina, su­rowa ko­bieta w śred­nim wieku, wy­daje się nie­za­in­te­re­so­wana zdję­ciami, a ław­nicy pra­wie za­sy­piają.

John kręci głową i wzdy­cha w my­ślach: „Ustawa o pla­no­wa­niu i za­go­spo­da­ro­wa­niu prze­strzen­nym. Nie­wia­ry­godne”.

Sąd re­jo­nowy mie­ści się nie­opo­dal cen­trum w uro­czym kre­mo­wo­bia­łym bu­dynku w stylu grec­kim z ko­lum­nami i ar­ka­dami, i z po­są­giem bo­gini Iu­sti­tii przed wej­ściem. Z tego, co Mona opo­wia­dała, jego pro­jekt był oczkiem w gło­wie prze­wod­ni­czą­cej rady miej­skiej, Cla­ire Olo­fs­son. Za­brała się za jego re­ali­za­cję, jak tylko zo­stała wy­brana na to sta­no­wi­sko po raz pierw­szy, pięt­na­ście lat temu.

John spo­gląda na sie­dzą­cych w ła­wie oskar­żo­nych przy­wód­ców sekty, Słońce i Bal­ta­zara, któ­rzy wku­rzają go swoją pew­no­ścią sie­bie.

„To oczy­wi­ste, że są oskar­żeni nie za to, za co po­winni”.

Znie­wa­że­nie zwłok lub miej­sca spo­czynku zmar­łego ‒ za to po­sta­wiono ich przed są­dem. Nie za za­bój­stwo Ed­diego Branko. Ani Mar­tina Langa. Nie za ka­ni­ba­lizm za­pewne prak­ty­ko­wany przez nich i ich szur­nię­tych ako­li­tów. Na­wet nie za po­moc­nic­two i pod­że­ga­nie do tych wszyst­kich strasz­nych rze­czy, które wy­da­rzyły się na ich far­mie. Sprawa po­zwo­le­nia na bu­dowę jest roz­pa­try­wana przez In­spek­to­rat Nad­zoru Bu­dow­la­nego w De­cem­ber i nie pod­lega od­po­wie­dzial­no­ści kar­nej. John za­ci­ska dłoń na za­bawce w kie­szeni. Ko­lejna rzecz, o któ­rej Słońce i Bal­ta­zar na pewno nie wszystko po­wie­dzieli.

Znik­nię­cie Mat­tiasa i Sary.

Bo chyba coś musi być na rze­czy, skoro zna­lazł żół­wia wła­śnie tam? Na ziemi tych sza­leń­ców?

Od na­lotu na farmę sekty i zna­le­zie­nia cmen­ta­rza wszystko po­to­czyło się w za­wrot­nym tem­pie. Zu­peł­nie jakby Cla­ire chciała po­ka­zać, że wy­miar spra­wie­dli­wo­ści w De­cem­ber rze­czy­wi­ście efek­tyw­nie funk­cjo­nuje i ude­rza mocno i szybko w tych, któ­rzy na to za­słu­żyli.

Albo unie­win­nia tych, z któ­rymi ma układy…

Czło­wiek, który przy­szedł na ko­mi­sa­riat w dniu aresz­to­wa­nia Słońca i Bal­ta­zara i przy­znał się do strze­la­nia z łuku, zo­stał już ska­zany na do­ży­wo­cie i prze­bywa w za­kła­dzie kar­nym na po­łu­dniu kraju. Jego pro­ces z pew­no­ścią po­bił re­kord szyb­ko­ści w Szwe­cji. Cla­ire nie­wąt­pli­wie się z tego cie­szy, na nie­cały rok przed ko­lej­nymi wy­bo­rami.

„Po­szło szybko, ale nie tak, jak po­winno”.

John jest prze­ko­nany, że Słońce i Bal­ta­zar rów­nież po­winni sie­dzieć w wię­zie­niu za mor­der­stwo oraz spo­wo­do­wa­nie wy­jąt­kowo cięż­kiego uszczerbku na zdro­wiu i Bóg wie za co jesz­cze. Dało się jed­nak udo­wod­nić tylko to, do czego męż­czy­zna z łu­kiem się przy­znał. Że to on strze­lił. Że to on oka­le­czył Ed­diego Branko i Mar­tina Langa. Po­szlaki, które można było po­wią­zać ze Słoń­cem i Bal­ta­za­rem, mimo wszystko oka­zały się zbyt słabe. I wy­gląda na to, że nie zo­staną oskar­żeni na­wet o znie­wa­że­nie zwłok. Po­nie­waż nie wy­ko­pali ani nie na­ru­szyli w ża­den inny spo­sób szcząt­ków lu­dzi bez­praw­nie po­cho­wa­nych na ziemi na­le­żą­cej do sekty. „Wi­dać to po nich ‒ my­śli John i wy­krzy­wia twarz w po­gar­dzie ‒ że są prze­ko­nani, że uj­dzie im to na su­cho”.

Para wy­na­jęła ad­wo­kata ze Sztok­holmu, to na­dęty fa­cet, jak­żeby ina­czej. Nie byli wcze­śniej ka­rani, więc na­wet je­śli zo­staną uznani za win­nych, ist­nieje wy­so­kie ry­zyko, że do­staną je­dy­nie grzywnę i wy­rok w za­wie­sze­niu ‒ a za­tem od razu po za­koń­cze­niu pro­cesu będą mo­gli się stąd zmyć i wró­cić na swoją farmę.

„Może oni wam od­pusz­czą ‒ my­śli John, wciąż z ręką na ma­łej zie­lo­nej za­bawce w kie­szeni ‒ ale ja ni­gdy. Prę­dzej czy póź­niej dojdę do prawdy”.

Jego roz­my­śla­nia zo­stają prze­rwane, gdy sę­dzina koń­czy roz­prawę i mówi, że sąd zbie­rze się po­now­nie o dzie­wią­tej na­stęp­nego dnia, aby ogło­sić wer­dykt. John naj­wy­raź­niej znowu się wy­łą­czył. Po­grą­żył w tak zwa­nej mgle mó­zgo­wej. Zerka na ze­ga­rek i uświa­da­mia so­bie, że ta chwila, w cza­sie któ­rej był nie­obecny my­ślami, trwała tak na­prawdę pół go­dziny.

Słońce i Bal­ta­zar uśmie­chają się za­do­wo­leni z sie­bie, wstają i dzię­kują za wszystko ad­wo­ka­towi. Nie zo­stali na­wet tym­cza­sowo aresz­to­wani. „To ja­kaś kom­pletna kpina” ‒ po­mstuje w du­chu John i rów­nież pod­nosi się z miej­sca. Ju­tro za­pad­nie wy­rok. Nie­za­leż­nie od tego jaki, nie za­mie­rza im od­pu­ścić, nie od­czepi się od nich, ni­czym wy­gło­dzona pi­jawka od na­brzmia­łej żyły.

‒ John Wa­gner? ‒ Od­wraca się, sły­sząc swoje imię.

‒ Tak?

Pro­ku­ra­tor staje przy nim i wy­ciąga rękę.

‒ Pe­ter Fuks.

John par­ska śmie­chem.

‒ Do­bre na­zwi­sko dla pro­ku­ra­tora ‒ mówi, ści­ska­jąc dłoń męż­czy­zny.

‒ Je­den kie­row­nik banku ma ta­kie samo na­zwi­sko ‒ od­po­wiada pro­ku­ra­tor. ‒ To na­wet jesz­cze śmiesz­niej­sze.

‒ Jak oce­nia pan swoje szanse w tej spra­wie? ‒ pyta po­li­cjant, wska­zu­jąc pod­bród­kiem na ławę sę­dziow­ską.

Pro­ku­ra­tor kiwa głową na boki, tak że świa­tło ja­rze­niówki od­bija się w jego błysz­czą­cych, wy­glą­da­ją­cych na mo­kre wło­sach.

‒ Trudno po­wie­dzieć… To wy­jąt­kowy przy­pa­dek. I być może sąd uzna wol­ność wy­zna­nia za naj­waż­niej­szą kwe­stię, w końcu jest za­pi­sana w kon­sty­tu­cji. Bez względu na to, co po­sta­no­wią, dla nas jest istotne, żeby wy­rok miał cha­rak­ter pre­ce­den­sowy.

‒ Nie­wia­ry­godne ‒ stwier­dza John. ‒ Ale nie­złe tempo, trzeba przy­znać.

Pe­ter kiwa twier­dząco głową.

‒ Roz­kazy z góry. Wie pan, jak jest. A wła­śnie, skoro już pana zła­pa­łem, chciał­bym z pa­nem po­roz­ma­wiać o jed­nej spra­wie. Ma pan chwilę?

Po­li­cjant pa­trzy na ze­ga­rek.

‒ Ja­sne.

‒ Do­sko­nale. To pan zaj­mo­wał się sprawą An­niki Lars­son, zga­dza się?

Johna znów skręca w żo­łądku. An­nika Lars­son. Jedna z trzech ko­biet za­mor­do­wa­nych przez mę­żów w nie­wiel­kich od­stę­pach czasu.

‒ Tak jest. A panu udało się dość ła­two ska­zać jej męża Jo­akima za mor­der­stwo, je­śli do­brze pa­mię­tam?

Pro­ku­ra­tor po­waż­nieje, a może na­wet po­chmur­nieje...

‒ Chodźmy ‒ mówi. ‒ Po­ga­dajmy na ze­wnątrz.

John wy­cho­dzi za nim z sali roz­praw i obaj po­dą­żają oka­za­łym ko­ry­ta­rzem.

Stają w rogu. Pe­ter bie­rze głę­boki od­dech i przy­gryza wargę.

‒ Niech pan to z sie­bie wy­dusi ‒ rzuca pod no­sem po­li­cjant, spo­dzie­wa­jąc się ko­lej­nych złych wie­ści, które po­now­nie od­cią­gną jego uwagę od po­szu­ki­wań Sary i Mat­tiasa.

Pe­ter od­chrzą­kuje.

‒ My­ślę… że Jo­akim Lars­son może być nie­winny.

‒ Se­rio?

‒ Tak, ja… Ta sprawa wy­da­wała się pro­sta i oczy­wi­sta, a ja rzadko do­staję tak ła­twe przy­padki. Od­ci­ski pal­ców na młotku oczy­wi­ście są nie­pod­wa­żalne, ale sie­dzę w tym od tak dawna, że wi­dzę jak na dłoni, kto jest winny, a kto nie. Zda­łem so­bie sprawę do­piero póź­niej, że sprawa za­koń­czyła się zbyt szybko i… zbyt ła­two i… wszystko w środku we mnie krzy­czy, wie pan?

John do­sko­nale go ro­zu­mie.

‒ A dla­czego mi pan o tym mówi? To ra­czej mało ty­powe za­cho­wa­nie jak na pro­ku­ra­tora. Czy to nie ad­wo­kaci zwy­kle twier­dzą, że ich klienci zo­stali nie­win­nie ska­zani?

‒ Ja­sne, ale… nie chcę mieć tego na su­mie­niu.

‒ Więc ja mam mieć? Wiel­kie dzięki. ‒ John się szcze­rzy, a w gło­sie sły­chać odro­binę sar­ka­zmu.

‒ No tak, sorry. Ale da pan radę tro­chę w tym po­grze­bać? Wy­star­czy, że spraw­dzi pan wszystko jesz­cze raz, i niech pan pa­mięta o ma­te­ria­łach nie­wy­ko­rzy­sta­nych w spra­wie.

‒ Do­bra, mogę się tym za­jąć.

‒ Dzięki, będę pana dłuż­ni­kiem.

Pe­ter Fuks po­daje Joh­nowi rękę i od­cho­dzi, zo­sta­wia­jąc w jego sercu je­sienną chmurę bu­rzową.

„Cho­lera, co je­śli Kim ma ra­cję? Co je­śli w De­cem­ber rze­czy­wi­ście gra­suje se­ryjny mor­derca?”

3

Cla­ire Olo­fs­son pój­dzie za to do pie­kła. Zdaje so­bie z tego sprawę. Dzień pracy do­piero się za­czął, a ona już chcia­łaby iść do domu. Ale nie może. Nikt tak nie an­ga­żuje się w sprawy tego mia­sta jak ona. Cla­ire za­pada się jesz­cze głę­biej w swoim er­go­no­micz­nym skó­rza­nym fo­telu i pa­trzy na czte­ry­stu­let­nią mapę De­cem­ber wi­szącą na ścia­nie w jej ga­bi­ne­cie na­prze­ciwko biurka. Nie­równa i zbrą­zo­wiała na kra­wę­dziach, a na środku znaj­duje się plama od kawy albo krwi.

„Nie­sa­mo­wite”.

W Sta­nach Zjed­no­czo­nych nie ma nic tak sta­rego. Tam mo­żesz się chwa­lić, je­śli twoje mia­sto po­wstało sto, ewen­tu­al­nie dwie­ście lat temu. W Szwe­cji to zu­peł­nie inna hi­sto­ria, inna war­tość. To w po­łą­cze­niu z ame­ry­kań­skimi ta­len­tami Cla­ire do sprze­da­wa­nia, da­wa­nia w łapę i eks­po­no­wa­nia osią­gnięć, a także z jej en­tu­zja­stycz­nym po­dej­ściem do wszyst­kiego, sta­nowi ide­alną mie­szankę.

Zo­stał ty­dzień do Hal­lo­ween, święta ob­cho­dzo­nego tu z roz­ma­chem, od­kąd Cla­ire ob­jęła urząd. Prze­wod­ni­cząca rady miej­skiej ma ty­siąc rze­czy na gło­wie, ale w tej chwili czuje się tak, jakby żon­glo­wała ostrymi no­żami i ku­lami ognia. Prze­nosi wzrok na ekran kom­pu­tera.

„Czego się nie robi dla uko­cha­nego mia­sta?”

Ja­kieś ty­siąc tu­ry­stów od­wie­dzi De­cem­ber w cza­sie Hal­lo­ween i jest to cał­ko­wi­cie jej za­sługa. Jar­mark hal­lo­we­enowy w cen­trum przy­ciąga uwagę po­łowy kraju i na­wet wspo­mi­nano o nim w te­le­wi­zji. Dzięki niej. Sło­dzi, ba­je­ruje, a także daje w łapę, gdzie trzeba, i po­ga­nia wszyst­kich, aby wpro­wa­dzić od­po­wiedni na­strój. W ca­łym mia­steczku ma pa­no­wać at­mos­fera grozy, a przede wszyst­kim lu­dzie mają czuć du­cha gór­skiego trolla, ale to aku­rat nie ta­kie trudne.

„Ac­ker­man­no­wie nie dają mi spo­koju. Nie­ustan­nie”.

Bez Ac­ker­man­nów, a zwłasz­cza ich pie­nię­dzy, De­cem­ber upad­nie i Cla­ire nie może tego prze­bo­leć. Jest ich nie­wol­nicą. Ale to rów­nież dzięki nim wy­grywa każde wy­bory i nosi ty­tuł bur­mi­strzyni, a nie wój­cini. Jest jedna rzecz, z którą Stany Zjed­no­czone ra­dzą so­bie le­piej w po­rów­na­niu z so­cja­li­styczną Szwe­cją ‒ ty­tuły.

„Bur­mi­strzyni Olo­fs­son ‒ my­śli ‒ gdyby tylko te­raz ta moja prze­klęta te­ściowa mo­gła mnie zo­ba­czyć”. Matka Maxa, nie­ży­jąca od sie­dem­na­stu lat, ni­gdy nie oka­zała ani krzty za­do­wo­le­nia, że dwa­dzie­ścia pięć lat temu syn wziął so­bie za żonę naj­bar­dziej żądną wła­dzy ko­bietę w mie­ście. W tam­tym cza­sie Cla­ire była je­dy­nie imi­grantką ro­biącą wie­czo­rami kurs szwedz­kiego, a za dnia stu­diu­jącą po­li­to­lo­gię. Zu­peł­nie jakby Max ‒ te­raz wła­ści­ciel pubu, pra­co­ho­lik z ban­dzio­chem w wer­sji de luxe ‒ był cho­ler­nie nie­złą par­tią. Cla­ire par­ska.

Za­rzą­dza mia­stem i daje z sie­bie wszystko, by De­cem­ber prze­trwało. Dba o za­do­wo­le­nie miesz­kań­ców, nie tylko Ac­ker­man­nów. Lu­dzie ni­gdy nie zro­zu­mieją, że bez rów­no­wagi, jaką udało jej się wy­pra­co­wać, De­cem­ber za­czę­łoby ob­umie­rać jak je­sienne li­ście.

Cla­ire po­pija espresso z fi­li­żanki z de­li­kat­nej bia­łej por­ce­lany, bie­rze głę­boki wdech i zmie­nia na­zwę fol­deru w kom­pu­te­rze, tak żeby zo­stał, ale by nie dało się go zna­leźć.

„Ostroż­no­ści ni­gdy za wiele”.

Wy­słała ra­port o nie­pra­wi­dło­wo­ściach w Stjär­ne­bro i sta­rej ko­palni do szwedz­kiej Agen­cji Ochrony Śro­do­wi­ska, do Ce­ci­lii, która za ty­dzień prze­cho­dzi na eme­ry­turę i włoży ra­port pod całą masę in­nych do­ku­men­tów, tak że jej na­stępca ni­gdy go nie znaj­dzie. Można po­wie­dzieć, że ten okropny An­to­nio Alva­rez obu­dził śpią­cego niedź­wie­dzia swo­imi bred­niami o ar­sze­niku i ca­łych gór­skich wio­skach, gdzie lu­dzie wal­czą z no­wo­two­rami. Te­raz trzeba szybko w ja­kiś prze­klęty spo­sób spra­wić, by niedź­wiedź wpełzł z po­wro­tem do swo­jej nory.

Gdy wci­ska „en­ter”, traci ko­lejny ka­wa­łek du­szy, z któ­rej już i tak nie­wiele zo­stało.

Po­winna pro­wa­dzić li­stę swo­ich czy­nów ma­ją­cych wpływ na jej karmę, ale brak jej od­wagi. Nie chce wie­dzieć, jak bar­dzo jest na mi­nu­sie.

Prze­łyka ślinę, wy­biera nu­mer i wstrzy­muje od­dech. Ta stara ję­dza, Ac­ker­man­nowa, od­biera po pię­ciu sy­gna­łach, wia­domo, że cze­kała tylko po to, żeby po­ka­zać, kto tu rzą­dzi.

‒ Go­towe ‒ oznaj­mia Cla­ire, wy­glą­da­jąc przez okno ra­tu­sza. Cały gór­ski las za­pada w zi­mowy sen, tak jak zrobi to ar­sze­ni­kowy niedź­wiedź, o ile wszystko pój­dzie, jak na­leży.

‒ To do­brze. Mam na­dzieję, że zro­bi­łaś to po­rząd­nie. Wiesz, co się sta­nie, je­śli tego nie do­pil­nu­jesz ‒ grozi jej sta­ru­cha, jakby była jedną z Cor­le­onów.

‒ Co ta­kiego się sta­nie? Nie za­po­mi­naj, że w ca­łym De­cem­ber to ja wiem o was naj­wię­cej. Mój upa­dek ozna­cza rów­nież wa­szą klę­skę.

Do­słow­nie sły­szy, jak to stare bab­sko się szcze­rzy po dru­giej stro­nie słu­chawki.

‒ W ży­ciu bywa róż­nie ‒ mówi ła­god­nym to­nem, choć czuć w nim wro­gość. ‒ Jesz­cze dziś prze­leję pie­nią­dze. Nie wy­daj od razu wszyst­kiego ‒ do­daje i się roz­łą­cza.

Bur­mi­strzyni ma ochotę rzu­cić ko­mórką o ścianę, ale bie­rze głę­boki od­dech i od­chyla się na krze­śle. Pie­nią­dze, które otrzyma, już dawno wy­dała. De­cem­ber to chciwe mia­sto i ma wiele dziur do za­ła­ta­nia.

Gdyby za­cho­wała wszyst­kie otrzy­mane przez lata ła­pówki, mo­głaby się prze­nieść na Ma­le­diwy i od­po­czy­wać tam do końca ży­cia, ale ni­gdy nie za­trzy­mała dla sie­bie ani jed­nej ko­rony.

„De­cem­ber to moje le­gacy” ‒ przy­znaje w du­chu i za­raz się de­ner­wuje, że nie pa­mięta od­po­wied­niego szwedz­kiego słowa. Szwe­dzi ko­chają wszystko, co ame­ry­kań­skie, na­to­miast naj­bar­dziej iry­tują ich imi­granci, któ­rzy nie dają z sie­bie ab­so­lut­nego mak­si­mum, by być jak Szwe­dzi. Cla­ire nie­skrom­nie uważa, że sama już dawno zna­la­zła roz­wią­za­nie za­pew­nia­jące do­sko­nałą rów­no­wagę. Co­roczne święto je­dze­nia ki­szo­nego śle­dzia, sur­ström­ming, u niej w domu to jedna z naj­po­pu­lar­niej­szych im­prez w De­cem­ber.

Dzwoni druga ko­mórka, ale Cla­ire nie ma ochoty na tę roz­mowę. Wie, że to je­den z dzien­ni­ka­rzy, a ona nie ma siły my­dlić im oczu. Jest zmę­czona wci­ska­niem kitu na te­mat sta­ty­styk i dziw­nych zbie­gów oko­licz­no­ści.

Ile łącz­nie ich ma na swoim kon­cie De­cem­ber? Szes­na­ście mor­derstw w ciągu rap­tem kilku mie­sięcy? Kie­dyś uwa­żane za jedno z naj­bez­piecz­niej­szych mia­ste­czek w Szwe­cji ‒ te­raz wy­daje się strefą za­ka­zaną. Za­bój­stwa po­wią­zane z gan­gami zo­stały prze­jęte przez Kra­jowy Od­dział Ope­ra­cyjny, NOA ze Sztok­holmu, co za­pewne bar­dzo cie­szy Monę, choć nie po­ka­zuje tego po so­bie.

Do­brze wie, że po­li­cja po­trze­buje co­raz wię­cej lu­dzi, ale czy to pie­kło nie po­winno się już skoń­czyć? Za­nim zrobi się tu jak w se­rialu Mor­der­stwo w Mid­so­mer, gdzie za­wsze znaj­dzie się ktoś, kogo można za­bić.

Jed­no­cze­śnie ma wra­że­nie, że mia­sto się oczy­ściło. Od­kąd za­mor­do­wano dzie­ciaki z gangu Lwów Afryki, za­pa­no­wał tu swo­isty spo­kój. Lu­dzie czują się bez­piecz­niej, a prze­klęta sekta rów­nież do­stała po­rząd­nego prztyczka w nos. Jak tylko ktoś jesz­cze za­gi­nie, po­li­cja zrobi tam na­lot. Nie będą mo­gli na­wet pierd­nąć bez kon­se­kwen­cji. Je­dy­nie Tom O’Con­nor jest w sta­nie wszystko ze­psuć, ale ona ma na niego…

Gówno ma. Od­chyla głowę i spo­gląda w su­fit, ciężko wzdy­cha­jąc. Za oknem wi­dać ro­bot­nika na wy­się­gniku. Roz­wie­sza de­ko­ra­cje, które roz­świe­tlą mia­sto pod­czas hal­lo­we­eno­wego ty­go­dnia. Na same ozdoby prze­zna­czono trzy­sta ty­sięcy ko­ron. Męż­czy­zna za oknem ma­cha, a ona w od­po­wie­dzi kiwa wy­nio­śle głową. Roz­lega się sy­gnał po­wia­do­mie­nia ze skrzynki ma­ilo­wej. Już po na­główku może się zo­rien­to­wać, że nie jest to do­bra wia­do­mość. Cla­ire za­ci­ska szczęki.

Gdy tylko udaje jej się roz­wią­zać je­den pro­blem, za­raz po­ja­wia się ko­lejny. By­łaby szczę­śliwa, gdyby choć na kilka ty­go­dni za­pa­no­wał spo­kój.

„Weź się w garść” ‒ od­zywa się ci­chy gło­sik z tyłu głowy i Cla­ire wstaje. Od­wraca ża­lu­zje w taki spo­sób, że męż­czy­zna na ze­wnątrz staje się szarą syl­wetką na tle jesz­cze bar­dziej sza­rego je­sien­nego świa­tła. Cla­ire pod­cho­dzi do lu­stra i cze­sze swoje dłu­gie blond włosy.

Pre­zen­tuje się jak po­li­tyczka i uśmie­cha się do sie­bie, jed­nak nie wy­gląda to zbyt na­tu­ral­nie. Pró­buje do skutku, aż uśmiech staje się wia­ry­godny. Ma­luje usta, po­pra­wia gar­sonkę i bie­rze głę­boki od­dech, kiedy dzwoni ko­mórka.

Czuje nie­przy­jemne mro­wie­nie w brzu­chu i robi jej się nie­do­brze.

‒ Cześć, Mona. Czy ja na pewno chcę o tym sły­szeć?

‒ Prze­pra­szam, ale zna­leź­li­śmy ko­lejne ciało. To ci się nie spodoba. To czło­wiek z mi­li­cji.

‒ Mój Boże.

4

‒ Na­wet baza Fort Knox nie jest tak do­brze za­bez­pie­czona ‒ stwier­dza John, ale Kim Cor­dell nie czuje się tu ani tro­chę bez­pieczna.

Od­kąd dwaj męż­czyźni wła­mali się do jej domu i o mało nie po­rwali Fa­dumy, Kim ma pro­blemy ze snem. Czy­ta­nie o bru­tal­nych prze­stęp­stwach lub oglą­da­nie ich w fil­mach czy do­ku­men­tach to jedno, a zu­peł­nie co in­nego sa­memu tego do­świad­czyć. Wciąż czuje w noz­drzach za­pach krwi tego fa­ceta, cho­ciaż mi­nął już po­nad ty­dzień, od­kąd Fa­duma dźgnęła go no­żem w brzuch w ko­ry­ta­rzu u Kim.

„Prze­stań, to tylko wy­obraź­nia. Tu wcale nie śmier­dzi krwią, tu pach­nie…” Wą­cha po­wie­trze.

Pach­nie drew­nem po tym, jak ku­zyn Ju­liette wy­wier­cił otwory na ka­ble i kratę, która osła­nia szklane ele­menty w drzwiach wej­ścio­wych i wi­tryny w głę­bo­kich wnę­kach. Kim kilka razy po­ciąga za pręty z czar­nego ku­tego że­laza. Ani drgną.

Ku­zyn Ju­liette po­ka­zuje Kim, jak obej­rzeć na­gra­nia z mo­ni­to­ringu. W do­wol­nym mo­men­cie może też we­zwać po­li­cję, na­ci­ska­jąc przy­cisk alar­mowy. Ta­blet przy łóżku wy­świe­tla ob­raz z mo­ni­to­ringu w cza­sie rze­czy­wi­stym, w ko­mórce i te­le­wi­zo­rze też ma apki z tymi na­gra­niami, a po­nadto we wszyst­kich oknach za­in­sta­lo­wano czuj­niki alar­mowe.

Kiedy chło­pak wy­cho­dzi, po­li­cjantka od­ciąga Kim na bok.

‒ Masz ‒ szep­cze, wrę­cza­jąc jej czarny wo­rek, gdy John nie pa­trzy.

‒ Co to?

‒ Gaz pie­przowy i pa­ra­li­za­tor. To nie­le­galne, ale my, la­ski, mu­simy trzy­mać się ra­zem ‒ mówi Ju­liette jak ja­kaś li­bań­ska gang­sterka.

‒ Ale… jak to zdo­by­łaś?

‒ Po­wiedzmy, że znam jed­nego fa­ceta. ‒ Ju­liette uśmie­cha się sze­roko i po­kle­puje Kim po ra­mie­niu. ‒ Śmiało do mnie dzwoń, je­śli co­kol­wiek wyda ci się po­dej­rzane. Mogę tu być w trzy mi­nuty, a mój ku­zyn po­wie­dział, że do­sta­nie się do środka zaj­muje pięt­na­ście mi­nut, na­wet je­śli ktoś ma od­po­wied­nie na­rzę­dzia.

‒ No to te­raz czuje się bez­piecz­nie.

‒ Wy­lu­zuj. Nikt na­wet nie bę­dzie pró­bo­wał. Jak chcesz, mogę ci za­ła­twić psa obron­nego.

‒ Niech zgadnę, znasz jed­nego fa­ceta?

Ju­liette się śmieje.

‒ Tak. A wła­śnie ‒ szep­cze, zer­ka­jąc na Johna. ‒ Czy mię­dzy wami coś jest?

‒ Ech, nie, w ży­ciu ‒ od­po­wiada na­tych­miast Kim i od razu so­bie uświa­da­mia, że ile­kroć kła­mie, płoną jej po­liczki.

Ju­liette uśmie­cha się sze­roko i pod­nosi brwi.

‒ Okej, skoro tak mó­wisz ‒ pod­daje się i zo­sta­wia Kim i Johna sa­mych.

Po­li­cjant krąży po domu i spraw­dza wszystko, jak stary dziad ku­pu­jący uży­wany sa­mo­chód. Ko­pie w kratę, ogląda ka­mery i alarm. Nowe za­czepy na drzwiach wej­ścio­wych i oknach.

‒ Wy­gląda do­brze ‒ mówi, być może bar­dziej do sie­bie niż do Kim. ‒ Gdzie Fa­duma? ‒ pyta, opie­ra­jąc się o starą ladę ap­teczną. Fa­duma za­brała się za po­rządki na dole i tro­chę tu uprząt­nęła, bo po­dobno ma tu za­miesz­kać. Te­raz, gdy lada jest czy­sta, wi­dać, że to piękny stary me­bel.

‒ Wła­ści­wie nie wiem. My­ślę, że szuka pracy.

John bawi się uchwy­tem jed­nej z se­tek szu­fla­dek i wy­raź­nie robi się mu nie­swojo.

‒ Mu­simy o czymś po­roz­ma­wiać.

„O nie” ‒ wzdy­cha w du­chu Kim. Do­kład­nie te słowa po­wie­dział Par­szy­wiec, po czym świat jej się za­wa­lił.

‒ Słu­chaj… ja mu­szę…

Męż­czy­zna pod­nosi rękę.

‒ Spo­koj­nie, to nic po­waż­nego. To zna­czy tak, ale to nie to, co my­ślisz ‒ wy­ja­śnia, jakby po­tra­fił czy­tać z jej twa­rzy. Wy­ciąga dłoń. Kim po­daje mu swoją i pod­cho­dzi bli­żej.

Ma mo­tyle w brzu­chu, gdy do­la­tuje ją za­pach Johna. Jego per­fumy są jed­no­cze­śnie de­li­katne i mę­skie, a te cho­lerne oczy prze­szy­wają ją na wskroś. Pusz­cza jej rękę po tym, jak skrzy­żo­wali spoj­rze­nia na zbyt długą chwilę. Prze­suwa dło­nią po wło­sach i otrząsa się, jakby chcąc się po­zbyć tego uczu­cia. Za to Kim ma ochotę go spo­licz­ko­wać, ale też przy­tu­lić.

‒ Wy­gląda na to, że może mia­łaś ra­cję ‒ wy­znaje po­li­cjant.

‒ Je­steś tu nowy? ‒ dziwi się Kim z iro­nią w gło­sie. ‒ Ja mam za­wsze ra­cję.

John się uśmie­cha.

‒ Ja­sne, ja­sne, ale… ‒ Znów robi po­ważną minę. ‒ Chyba mia­łaś ra­cję, je­śli cho­dzi o se­ryj­nego mor­dercę.

‒ Cho­lera. ‒ Kim za­krywa usta dło­nią. Wszyst­kie te dziwne uczu­cia, które w niej wzbie­rały, zni­kają na­gle, jakby otwo­rzyła się pod nimi ot­chłań.

‒ Roz­ma­wia­łem z Pe­te­rem Fuk­sem, wiesz, tym pro­ku­ra­to­rem, i on uważa, że Jo­akim Lars­son jest nie­winny.

‒ No coś ty? A inni?

‒ Nie wiem, ale po­pro­sił mnie, że­bym się temu przyj­rzał, i po­my­śla­łem, że…

‒ Że co?

‒ Że znasz pra­wie wszyst­kich w De­cem­ber i może mo­gła­byś tro­chę po­py­tać. O ich re­la­cje i tak da­lej. Je­śli to ja będę za­da­wał py­ta­nia to… Sama ro­zu­miesz. Jak glina za­daje py­ta­nia, lu­dzie za­czy­nają spe­ku­lo­wać, a ja nie roz­ma­wia­łem o tym z Moną. W każ­dym ra­zie jesz­cze nie roz­ma­wia­łem.

Kim czuje dreszcz pod­nie­ce­nia w piersi. Tego wła­śnie po­trze­buje. Cze­goś, co roz­wieje my­śli i te prze­klęte uczu­cia.

‒ Okej, zajmę się tym ‒ mówi może tro­chę zbyt ocho­czo, a wtedy John uśmie­cha się do niej ze smut­kiem w oczach.

‒ Słu­chaj…

‒ Nie, bła­gam, dość po­waż­nych te­ma­tów. Wię­cej już nie zniosę.

‒ Dziś rano za­padł wy­rok ‒ cią­gnie mimo to John. ‒ W spra­wie Słońca i Bal­ta­zara.

Mimo że nie jest to te­raz naj­waż­niej­sza sprawa dla Kim, on jed­nak naj­wy­raź­niej chce jej o tym opo­wie­dzieć. Kim nie wzbra­nia się przed na­kła­da­niem na nią no­wych obo­wiąz­ków za­wo­do­wych. Po­do­bają jej się te za­da­nia. Dzięki nim może od­wró­cić uwagę od swo­ich pro­ble­mów i sku­pić się na cu­dzych. Ru­chem głowy daje mu znak, żeby kon­ty­nu­ował.

‒ Zo­stali cał­ko­wi­cie oczysz­czeni z po­dej­rzeń o znie­wa­że­nie zwłok i miej­sca po­chówku. Wszystko, co u nich zna­leź­li­śmy, trafi do in­spek­to­rów nad­zoru bu­dow­la­nego, a nie do wy­miaru spra­wie­dli­wo­ści ‒ cią­gnie roz­ża­lo­nym to­nem. ‒ A je­śli cho­dzi o oka­le­czone ciała, uznano, że sek­cia­rze w ogóle nie byli w to za­mie­szani. Że to ten fa­cet, który się do wszyst­kiego przy­znał, trzy­mał ofiary w ukry­ciu. Że niby ro­bił to dla sekty, czyli do­kład­nie tak, jak twier­dził w trak­cie prze­słu­chań.

‒ Boże, ale w ta­kim ra­zie co z całą resztą? Była mowa o znę­ca­niu się i… i ka­ni­ba­li­zmie, i Bóg wie czym jesz­cze!

John dra­pie się po bro­dzie.

‒ Plotki, czy jak to się na­zywa w idio­tycz­nym ję­zyku praw­ni­ków: po­szlaki i nie­po­twier­dzone in­for­ma­cje. Je­dyna szansa, żeby do­paść tych świ­rów i ska­zać za coś wię­cej niż ba­wie­nie się w cmen­tarz w nie­do­zwo­lo­nym miej­scu, po­jawi się wtedy, gdy ktoś stam­tąd wresz­cie za­cznie ze­zna­wać.

‒ Sąd po­szedł więc na ła­twi­znę. ‒ Kim smutno kręci głową. ‒ Nie­sa­mo­wite.

John robi wdech, jakby chciał po­wie­dzieć coś wię­cej, i wtedy psy­cho­lożka znów ma to dziwne uczu­cie w brzu­chu.

Jest coś wię­cej. Coś, o czym jej nie mówi. Za­wsze, kiedy coś leży mu na sercu, ści­ska kie­szeń, w któ­rej nosi te cho­lerne karty ta­rota. I wła­śnie te­raz to robi.

Kiedy drzwi wej­ściowe na­gle gwał­tow­nie się otwie­rają, Kim pod­ska­kuje i gło­śno wciąga po­wie­trze.

‒ Yo! ‒ woła Fa­duma. ‒ Ale mamy te­raz za­je­bi­sty bun­kier!

Wy­raz twa­rzy po­li­cjanta znów się zmie­nia. Wi­dać, że mar­twi się o przy­ja­ciółkę.

‒ To tylko Fa­duma. Żadne kraty czy spe­cjalne zamki ni­kogo nie po­wstrzy­mają przed wtar­gnię­ciem, o ile nie za­mkniesz się od środka. Wszystko w po­rządku?

Kim od­chrzą­kuje, prze­łyka ślinę i sta­now­czo kiwa głową.

‒ Tak, tak. Zwłasz­cza te­raz. ‒ W my­ślach do­daje: „Kiedy mam pa­ra­li­za­tor i gaz pie­przowy”. ‒ Kiedy Fa­duma jest tu­taj ‒ koń­czy na głos.

John kła­dzie rękę na jej ra­mie­niu, po­wo­du­jąc ko­lejny emo­cjo­nalny prze­wrót w żo­łądku Kim.

‒ Te­raz nic ci nie grozi, wszystko bę­dzie do­brze ‒ za­pew­nia i cho­ciaż Kim mu nie wie­rzy, czuje się spo­koj­niej­sza. Przy­naj­mniej przez kilka krót­kich se­kund.

5

John, prze­peł­niony nad­mia­rem emo­cji, zbliża się do cięż­kich drzwi ko­mi­sa­riatu. Cie­szy się, że dom Kim jest te­raz po­rząd­nie za­bez­pie­czony i że Fa­duma wró­ciła, dzięki czemu Kim nie zo­stała sama. No­tuje w pa­mięci, że musi jesz­cze po­roz­ma­wiać z dziew­czyną o Lwach i ich dzia­łal­no­ści, o groź­bach pod jej ad­re­sem i wszyst­kim, co ma zwią­zek ze strze­la­niną i po­ża­rem w sta­rej szkole. Men­talna no­tatka pal­cem po wo­dzie pi­sana, jak zwy­kle. Naj­mniej­szy po­dmuch i znik­nie. A w tej chwili ude­rza go fala go­rąca, ale też zimna. Go­rąca, bo…

„Bo ta pie­przona Kim” ‒ my­śli, sta­now­czo po­wstrzy­mu­jąc uśmiech.

A zimna, bo… Uśmiech, który do­piero co ci­snął mu się na usta, gi­nie szybką i sku­teczną śmier­cią, gdy John po raz ko­lejny sięga po żół­wia w kie­szeni. Nie po­wie­dział o nim jesz­cze ni­komu poza Val­lem. Nie bar­dzo wie dla­czego. Może dla­tego, że wszystko, co zo­staje ofi­cjal­nie zgło­szone w tym mie­ście, jest za­mia­tane pod dy­wan. Albo się wsty­dzi. Bo sta­rał się za mało. Lub może po pro­stu nie wie, co to ozna­cza, że zna­lazł za­bawkę za­gi­nio­nego syna w tym strasz­nym miej­scu.

Wzdy­cha i po­ciąga za drzwi aku­rat w mo­men­cie, gdy Axel Luo się przez nie prze­py­cha, bą­ka­jąc coś o głu­pich ba­cho­rach.

‒ Kurwa! ‒ wy­krzy­kuje Axel, pra­wie wbie­ga­jąc na niego.

‒ Cho­lera! ‒ klnie John do­kład­nie w tej sa­mej chwili i dzięki szyb­kiemu uni­kowi nie pada na zie­mie po­wa­lony przez ro­słego Axela. ‒ Coś się stało?

Axel mru­czy pod no­sem i pa­trzy na swo­jego ło­so­sio­wo­ró­żo­wego ro­lexa.

‒ Mu­szę le­cieć do domu i się bzy­kać ‒ wy­ja­śnia ze­stre­so­wany. ‒ Kurwa, co za ży­cie ‒ do­daje i szybko się od­dala w kie­runku jed­nego z za­par­ko­wa­nych na ze­wnątrz ra­dio­wo­zów.

‒ Te­raz? To zna­czy... jak to? ‒ pyta John, ale Axel już zdą­żył wsko­czyć do sa­mo­chodu i od­je­chać z pi­skiem opon.

John wcho­dzi do bu­dynku i sły­szy ra­do­sny okrzyk po­wi­ta­nia Val­lego, który dźwiga ciężką torbę.

‒ Weź­miesz to pu­dło? ‒ Wska­zuje głową na pla­sti­kowy po­jem­nik ze sprzę­tem do ba­dań kry­mi­na­li­stycz­nych. ‒ Mu­simy je­chać na miej­sce zbrodni.

‒ A co z nim? ‒ pyta John, wska­zu­jąc kciu­kiem przez ra­mię.

Valle się za­trzy­muje.

‒ Jego żona za­dzwo­niła i po­wie­działa, że ma owu­la­cję, więc dla na­szego pro­myczka ozna­cza to na­tych­mia­stową ewa­ku­ację do domu.

‒ Owu­la­cja? Do domu? Dlacz…? ‒ za­sta­na­wia się gło­śno John i za­raz poj­muje. Krzywi się. ‒ O Boże. Zu­peł­nie nie chcia­łem mieć w gło­wie tych ob­ra­zów. Wiel­kie dzięki.

Valle wzru­sza ra­mio­nami.

‒ Za­raz zo­staną za­stą­pione no­wymi, skoro tak so­bie ży­czysz. Bierz pu­dełko i chodźmy. Spa­ko­wa­łem dla cie­bie ubra­nia ochronne.

Do Johna do­ciera, co Valle przed chwilą po­wie­dział.

‒ Miej­sce zbrodni? O nie. Ko­lejne zwłoki?

‒ Grzesz­nicy nie za­znają spo­koju ‒ od­po­wiada Valle. ‒ Cho­lera, chodźmy już.

6

John ostroż­nie stąpa po po­mo­stach, które Valle roz­ło­żył w przy­gnę­bia­ją­cym, za­pusz­czo­nym miesz­ka­niu. Cho­ciaż raz kom­bi­ne­zon się na coś przy­dał. Li­sto­pad zbliża się wiel­kimi kro­kami, a w gó­rach robi się co­raz chłod­niej.

Pod­czas gdy po­li­cjant do­kład­nie wy­mie­rza miej­sce zbrodni i spo­rzą­dza jego szkic, Valle roz­kłada żółte znacz­niki z czar­nymi nu­me­rami i fo­to­gra­fuje wszystko, co może oka­zać się ważne dla śledz­twa.

‒ Czy ka­retka jest już w dro­dze? ‒ za­sta­na­wia się John.

Valle prze­rywa, trzy­ma­jąc apa­rat przed sobą, i kiwa głową.

‒ Po­winna za­raz tu być, więc mu­simy się po­spie­szyć.

John wzdy­cha. O ile jesz­cze rano miał mie­szane uczu­cia, o tyle te­raz jego emo­cje wy­ko­nały na­gły skręt i wy­lą­do­wały w ba­gnie, w któ­rym mimo wszystko czuje się swoj­sko.

Za to męż­czy­zna le­żący na boku na pod­ło­dze, przy­wią­zany do krze­sła opa­skami za­ci­sko­wymi, nie wy­gląda ani tro­chę kom­for­towo. John pod­nosi wzrok i przy­ciąga uwagę Val­lego krót­kim gwizd­nię­ciem.

‒ Zrób też zdję­cia plam krwi. ‒ Wska­zuje na lu­stro z logo whi­sky.

Wy­daje się, że Valle naj­pierw chce od­po­wie­dzieć nieco szorstko, że wie, co ma, a czego nie musi fo­to­gra­fo­wać, ale kiedy wi­dzi za­schnięte ka­wałki mó­zgu na lu­strze, tylko za­ci­ska szczęki i kie­ruje apa­rat w tę stronę.

‒ Czy wiemy, kto to? ‒ pyta John, cią­gnąc miarkę od drzwi do zwłok, żeby ry­su­nek był jak naj­do­kład­niej­szy.

Valle kiwa głową.

‒ Stel­lan For­sman. To on jest wła­ści­cie­lem miesz­ka­nia, ale wy­gląda na to, że od dłuż­szego czasu tu nie miesz­kał.

‒ Był wcze­śniej ka­rany?

‒ Nie, tylko za drobne rze­czy. Ja­kieś pi­jań­stwo. Nie­le­galne po­sia­da­nie noża. Oka­zjo­nalne bójki. Albo jak to się tu­taj na­zywa: zu­peł­nie zwy­czajne do­ra­sta­nie czy twarda szkoła ży­cia.

‒ Ale to chyba nie jest nor­malne. ‒ John wska­zuje na od­cięte palce usta­wione w rządku na łóżku ni­czym ja­kaś ma­ka­bryczna pa­rada. ‒ Cie­kawe, kogo tak mocno wku­rzył.

‒ Py­ta­nie, czy ko­goś rze­czy­wi­ście wku­rzył, czy ten ktoś chciał tylko wy­do­być z niego ja­kieś in­for­ma­cje.

‒ Tylko? ‒ dziwi się John.

Valle pry­cha w swoim stroju ochron­nym.

‒ Wiesz, o co mi cho­dzi.

Po­li­cjant po­now­nie przy­gląda się zwło­kom.

‒ Cze­kaj, cze­kaj. ‒ Pod­cho­dzi bli­żej i kuca.

‒ Co tam wi­dzisz?

John ostroż­nie chwyta ko­szulkę męż­czy­zny, trzy­ma­jąc pę­setę kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym, w la­tek­so­wych rę­ka­wicz­kach, jak zwy­kle. Unosi nieco ubra­nie i wstrzy­muje od­dech.

‒ Niech mnie szlag.

‒ Co?

Valle po­now­nie prze­rywa ro­bie­nie zdjęć i w tej sa­mej chwili sły­chać ha­mu­jący na ze­wnątrz sa­mo­chód. Praw­do­po­dob­nie ka­retka.

‒ To chyba ten fa­cet, który za­ata­ko­wał Kim i Fa­dumę.

7

Tom O’Con­nor wcho­dzi w głąb góry, którą prze­kształ­cają w bun­kier. W każ­dej chwili może się za­cząć. Ro­sja­nie na­je­chali Ukra­inę i do­stają po du­pie, Chiny za­ata­kują Taj­wan lada mo­ment, In­die i Chiny już wal­czą na gra­nicy w Hi­ma­la­jach, in­fla­cja ro­śnie każ­dego dnia, po­nie­waż Stany Zjed­no­czone wy­dru­ko­wały zbyt dużo pie­nię­dzy, ceny ener­gii elek­trycz­nej szy­bują w górę, ka­ta­strofa eko­lo­giczna jest fak­tem i uru­chomi falę uchodź­ców kli­ma­tycz­nych.

Su­per­wul­kan Yel­low­stone praw­do­po­dob­nie wy­buch­nie i uak­tywni wszyst­kie inne wul­kany. Po­tem tsu­nami, wul­ka­niczna zima, zima nu­kle­arna i chaos. Kiedy Matka Zie­mia de­cy­duje się oczy­ścić ba­gno, robi to po­rząd­nie. Ostatni raz zda­rzyło się to je­de­na­ście czy dwa­na­ście ty­sięcy lat temu, kiedy me­te­oryt ude­rzył w Gren­lan­dię i sto­pił cały lód, wy­twa­rza­jąc fale tsu­nami, które za­lały pla­netę, nisz­cząc pra­wie całą cy­wi­li­za­cję.

Nie­długo roz­pęta się cho­lerne pie­kło. To tak straszne, że aż śmieszne. Do tego do­cho­dzi wszech­obecne za­gro­że­nie nu­kle­arne, które ro­śnie z każ­dym dniem. Oto­czo­nemu gó­rami De­cem­ber ra­czej nic nie grozi, ale Tom chce się po­czuć jesz­cze bez­piecz­niej.

Szy­kuje się na nad­cho­dzącą apo­ka­lipsę. Wręcz nie może się jej do­cze­kać. Bomby ato­mowe. Ludz­kość zo­sta­nie ze­pchnięta w ot­chłań, a nie­wielu jest na to przy­go­to­wa­nych lub na­wet tego świa­do­mych. Tom jed­nak wi­dzi te wszyst­kie znaki na nie­bie i ziemi i ma pew­ność, że jego ogól­no­świa­towa or­ga­ni­za­cja przej­mie kon­trolę, gdy sy­tu­acja się uspo­koi.

Wpadł na to pięć lat temu, kiedy przy­po­mniał so­bie o tu­tej­szych ko­pal­niach. Wy­ku­pił zie­mię dość ta­nio, ale mu­siał tro­chę po­kom­bi­no­wać. Oszu­kał kilku bo­ga­czy, żeby my­śleli, że może zbu­do­wać bun­kier, w któ­rym oni rów­nież się zmiesz­czą. Choć je­śli tu przyjdą, za­bije ich. Uśmie­cha się szy­der­czo.

Nie­dawno słu­chał au­dio­bo­oka na­pi­sa­nego przez ja­kąś mą­drą głowę. Ten mó­zgo­wiec zo­stał po­pro­szony o wy­kład na te­mat przy­szło­ści przed naj­bo­gat­szymi ludźmi na świe­cie. Sied­miu z nich za­brało go pry­wat­nym od­rzu­tow­cem do bun­kra po­dob­nego do tego, który Tom bu­duje tu­taj, ale kiedy ten mą­dry czło­wiek wy­cią­gnął no­tatki, żeby za­cząć wy­kład, mul­ti­mi­lio­ne­rzy stwier­dzili, że wolą po pro­stu za­da­wać mu py­ta­nia. Pierw­sze z nich brzmiało: „Jak za­cho­wać wła­dzę nad mo­imi ochro­nia­rzami, gdy cy­wi­li­za­cja znik­nie?”. Fa­cet od­po­wie­dział coś w stylu: „Je­śli chcesz, by lu­dzie byli lo­jalni wo­bec cie­bie ju­tro, do­brze trak­tuj ich już dzi­siaj”.

Może to prawda, może nie. Ale ci, któ­rzy za­in­we­sto­wali w bun­kier Toma, nie mu­szą się nad tym za­sta­na­wiać. Je­śli się tu zja­wią, czeka ich na­tych­mia­stowa śmierć.

Tom jest ze­stre­so­wany, bo schron musi być go­towy przed koń­cem roku. Wszyst­kie ar­ty­kuły pierw­szej po­trzeby są już na miej­scu. Lio­fi­li­zo­wane je­dze­nie, kon­serwy, woda pitna w pla­sti­ko­wych po­jem­ni­kach i al­ko­hol na trzy lata.