Trucizna - Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker - ebook + audiobook

Trucizna ebook i audiobook

Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kim Cordell dokonuje w swoim domu niepokojącego odkrycia. Przeszłość przypomina o sobie w najmniej oczekiwanym miejscu i kobieta będzie musiała dotrzeć do sedna sprawy. Tymczasem w domu spokojnej starości Trollstugan zaczynają umierać pensjonariusze, a rzetelny na co dzień policjant Axel Luo, kolega Johna Wagnera, wpada w poważne kłopoty i zawiera ryzykowny sojusz z niewłaściwymi ludźmi. On też ma swoje mroczne tajemnice. Nad December nadciąga potężna burza. 

Seria kryminałów „Śmierć w December" to wspólne dzieło małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka „Mare z Easttown", „Ozark" i „Siedem”. W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić. „Trucizna” to szósta część dziesięciotomowej serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 211

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 47 min

Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Döden i De­cem­ber 6: Gi­ftet

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Wi­told Bi­liń­ski

Co­py­ri­ght © Ca­ro­line Grim­wal­ker, Leffe Grim­wal­ker, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Nils Ols­son

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Mag­da­lena Mie­rzej­ska

ISBN 978-91-8054-076-6

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Na pod­sta­wie praw­dzi­wych wy­da­rzeń

Gdyby De­cem­ber miało być czło­wie­kiem, by­łoby dziwką z men­stru­acją.

– Axel Luo

1

„To nie jest Sara”.

Wspo­mnie­nia słów Chri­stiana są jak elek­tryczne wę­go­rze wi­jące się w gło­wie, w piersi, w brzu­chu… wszę­dzie. John Wa­gner je­dzie z domku nad je­zio­rem Trol­l­sjön w kie­runku cen­trum już o dzie­sią­tej na­stęp­nego ranka, mimo że spał tylko kilka go­dzin i gdyby ktoś go te­raz za­trzy­mał i ka­zał dmu­chać w al­ko­mat, wy­nik byłby spory.

„Nie ma na to rady”.

Wciąż wraca pa­mię­cią do wczo­raj­szego wie­czoru w ba­rze. Do Chri­stiana mó­wią­cego, że zdję­cie jego żony nie przed­sta­wia Sary. Joh­nowi zu­peł­nie od­biło, sko­czył do Maxa, który zmy­wał ostat­nie na­czy­nia w kuchni, i zmu­sił go, żeby na nie spoj­rzał.

Max długo trzy­mał przed sobą fo­to­gra­fię, przy­glą­da­jąc jej się uważ­nie, jakby miała za­raz ożyć.

– Taaa… – po­wie­dział i po­dra­pał się w głowę lewą ręką, w któ­rej bra­kuje mu dwóch pal­ców. – W su­mie to nie wiem. Wszy­scy znali tę dziew­czynę, ale to było prze­cież dawno temu. Ile to mo­gło upły­nąć od czasu, jak wy­je­chała z mia­sta? Dwa­dzie­ścia, dwa­dzie­ścia pięć lat? Lu­dzie się prze­cież zmie­niają… sam już nie wiem. A ty jak bar­dzo przy­po­mi­nasz sie­bie z li­ceum?

Chri­stian po­wie­dział, że zga­dzają się ko­lory wło­sów i oczu, ale nic poza tym. Nos, ko­ści po­licz­kowe ani usta.

John je­dzie w stronę domu Hansa-Olova Bar­kego ze zde­cy­do­wa­nie zbyt dużą szyb­ko­ścią, ale w zwy­kłe po­po­łu­dnie w De­cem­ber ruch uliczny na szczę­ście nie­mal nie ist­nieje. Jest tylko je­den spo­sób na uzy­ska­nie od­po­wie­dzi na py­ta­nie, które tak nie­ocze­ki­wa­nie się po­ja­wiło.

To prawda, że lu­dzie mogą bar­dzo się zmie­nić od końca szkoły śred­niej do osią­gnię­cia wieku trzy­dzie­stu pię­ciu lat. Oczy­wi­ście. Johna ude­rzyła rów­nież jesz­cze jedna myśl: je­śli Sara rze­czy­wi­ście chciała te­raz za­cząć nowe ży­cie w Sztok­hol­mie, stać się zu­peł­nie nową osobą, rów­nie do­brze mo­gła zmie­nić swój wy­gląd. Nos, ko­ści po­licz­kowe ani usta się nie zga­dzają, jak stwier­dził Chri­stian. Nos można jed­nak zo­pe­ro­wać, a po­liczki i usta zmie­nić w kwa­drans dzięki za­strzy­kom. Może być więc tak, że za­równo on, jak i Chri­stian mają ra­cję. Może na zdję­ciu z parku roz­rywki Grönan jest Sara i jed­no­cze­śnie jej nie ma. Przed­sta­wia ono jej nowe wcie­le­nie, które mo­gła stwo­rzyć zu­pełne świa­do­mie.

„Oj­ciec tak czy owak roz­po­zna swoją córkę” – my­śli John, kiedy jego czarne audi wy­ha­mo­wuje przed smut­nym do­mem Hansa-Olova Bar­kego. Tak mu spieszno wy­siąść z sa­mo­chodu, że pra­wie za­po­mina wy­łą­czyć sil­nik. Ku­dłaty pies, któ­rego spo­tkał ostat­nim ra­zem, cho­dzi i wą­cha różne rze­czy w ma­leń­kim i za­nie­dba­nym ogro­dzie, le­dwo re­agu­jąc, kiedy zde­ner­wo­wany John gwał­tow­nie otwiera furtkę i ru­sza do drzwi.

Dzwoni i dzwoni.

Puka i wali.

W końcu Hans-Olov Barke otwiera, w sa­mej ko­szulce i bok­ser­kach. Na sli­pach wi­dać żółtą plamę, miej­sca pod pa­chami po­sza­rzały.

– O co, kurwa, cho­dzi? – pyta, mru­żąc oczy i dra­piąc się po wło­sach, które ster­czą na wszyst­kie strony, nie li­cząc sa­mej góry, gdzie od ły­siny od­bija się świa­tło lampy w holu.

John trzyma już w ręce zdję­cie i robi krok na­przód. Wy­czuwa smród bi­jący od Hansa-Olova. Naj­wy­raź­niej nie tylko John wczo­raj dał w pal­nik. To dla­tego go­spo­darz tak długo nie otwie­rał.

– Kto jest na tym zdję­ciu? – pyta John, pod­ty­ka­jąc fo­to­gra­fię pod nos Han­sowi-Olo­vowi. Ten cofa się o krok i mru­żąc prze­krwione oczy, przy­gląda mu się in­ten­syw­nie.

– Co zna­czy, kto? – Bie­rze zdję­cie, żeby nie mieć go tuż przed no­sem, i od­suwa od sie­bie na od­le­głość ręki.

– Czy na tym zdję­ciu jest Sara? Twoja córka, Sara Barke. Czy to ona?!

W gło­sie Johna sły­chać pa­nikę, musi oprzeć się o fra­mugę. Już z po­wodu wczo­raj­szego pi­cia serce wali mu szybko i mocno, te­raz jed­nak przy­spie­szyło jesz­cze bar­dziej, przez co John traci od­dech i czuje skurcz w gar­dle.

„Za­wał” – my­śli. – „Je­stem o włos od za­wału”.

Kaszle i wali się w pierś pię­ścią, jakby chciał wbić tro­chę ro­zumu we wła­sne or­gany, pod­czas gdy Hans-Olov znika w sa­lo­nie. Mi­nutę póź­niej wraca do holu, tym ra­zem ma­jąc na no­sie oku­lary ku­pione na sta­cji ben­zy­no­wej. Wy­gląda tro­chę przy­tom­niej. Tak jakby wi­zyta Johna spo­wo­do­wała u niego wy­rzut ad­re­na­liny do krwi – i w su­mie nic w tym dziw­nego.

Nie zwa­ża­jąc na chłód, robi krok do przodu i staje na wy­cie­raczce przed wej­ściem. Jego stopy są wiel­kie i wło­chate, co John za­uważa mi­mo­cho­dem, sta­ra­jąc się głę­bo­kimi od­de­chami zre­kom­pen­so­wać na­głą zdradę serca.

– O czym ty, kurwa, mó­wisz? – pyta Barke, przy­glą­da­jąc się do­kład­nie zdję­ciu.

– Ktoś… – dy­szy John. Wciąga po­wie­trze bar­dzo głę­boko do płuc, pusz­cza fra­mugę i się pro­stuje. – Ktoś, kto znał Sarę, po­wie­dział wczo­raj, że to nie ona.

Przy­gląda się Bar­kemu z uwagą, ale ten tylko chra­pli­wie się śmieje i od­daje mu zdję­cie.

– Ja­sne, że to Sara.

Joh­nowi znów się kręci w gło­wie, kiedy przez jego ciało prze­cho­dzi fala wdzięcz­no­ści i ulgi. Tak jak my­ślał. Tak cały czas wie­rzył. Świat jed­nak nie sta­nął na gło­wie.

– Je­steś ab­so­lut­nie pewny? – do­py­tuje się jesz­cze i wkłada zdję­cie z po­wro­tem do we­wnętrz­nej kie­szeni, wra­ca­jąc po­woli do rów­no­wagi. To prze­cież tylko kac.

Barke marsz­czy czoło.

– Co się z tobą dzieje? My­ślisz, że nie roz­po­znam wła­snej, kurna, córki? – Wę­szy w po­wie­trzu. – Pi­łeś?

„Co za iro­nia – my­śli John – że pyta mnie o to ten ochla­pus”.

– Więc je­steś ab­so­lut­nie pewny? – pyta znów John, gdy ko­smaty pies wśli­zguje się do domu przez otwarte drzwi.

Barke wpa­truje się w niego prze­krwiony oczami.

– Mia­łem na­dzieję, że już ni­gdy jej nie zo­ba­czę, ale tak. Osoba na tym zdję­ciu to Sara Barke. Moja par­szywa córka.

2

– Kurwa, kurwa, kurwa – wścieka się Axel Luo, wi­dząc, jak kurs jego kryp­to­wa­lut leci na łeb na szyję. – To jest, kurwa, nie­moż­liwe.

Czuje się, jakby ktoś wy­rwał mu serce i wrzu­cił je do ognia. Jest wcze­śnie rano i za oknami willi wciąż pa­nuje ciem­ność.

Axel le­dwo może od­dy­chać, przy­siągłby, że ma za­wał. Pa­trzy na wy­kresy, na któ­rych wszyst­kie no­to­wa­nia nur­kują ostro w dół. Wie, że ta ten­den­cja w końcu się od­wróci, ale w tej chwili wy­gląda to po­nuro. Wojna w Ukra­inie, in­fla­cja i li­chwiar­ska po­życzka wbi­jają gwoź­dzie do jego trumny. Raz za ra­zem. I bra­kuje mu czasu na szu­ka­nie roz­wią­za­nia.

Nie może sprze­dać, bo stra­ciłby wtedy trzy­sta ty­sięcy ko­ron. Nie może cze­kać, bo Ac­ker­man­no­wie żą­dają spłaty. Już dwa razy prze­su­nęli mu ter­min i są tym naj­wy­raź­niej zmę­czeni.

„Trzeba zor­ga­ni­zo­wać pie­nią­dze”.

Ner­wowo prze­biera no­gami pod biur­kiem. W ga­bi­ne­cie świa­tło jest zga­szone, na jego twarz pada je­dy­nie nie­bie­skawy blask ekranu. Kiedy pod­nosi wzrok, wi­dzi swoje od­bi­cie w okien­nej szy­bie. Wy­gląda blado. Axel Luo, jedna z naj­czar­niej­szych osób w De­cem­ber, jest biały jak prze­ście­ra­dło.

Wie, że sprze­dał du­szę Ac­ker­man­nom, i co­dzien­nie tego ża­łuje, ale był zde­spe­ro­wany, bo mu­siał po­kryć straty z gry.

„Pie­przony ha­zard”.

Na­wet te­raz, kiedy nie­na­wi­dzi sa­mego sie­bie i sy­tu­acji, w którą wpa­ko­wał się nie­for­tun­nymi de­cy­zjami, na ra­mie­niu sie­dzi mu dia­be­łek i szep­cze do ucha, że po­wi­nien spró­bo­wać jesz­cze raz i wy­grać pie­nią­dze, któ­rych po­trze­buje. To prawda, że miewa szczę­ście. I jest do­bry w po­ke­rze on­line. Ma też nie­złe wy­czu­cie do za­kła­dów.

Głos dia­bełka brzmi fał­szy­wie. Axel Luo przy­myka oczy i przy­ci­ska palce do po­wiek. Gdyby miał pi­sto­let, chy­baby się za­strze­lił. Gdyby rze­czy­wi­ście miał ta­kie wy­czu­cie do za­kła­dów, to prze­cież nie prze­grałby tak strasz­li­wie jak ostat­nio.

– Ko­cha­nie, czy mo­żesz dzi­siaj ku­pić filtr do ja­cuzzi? Wy­gląda okrop­nie – mówi sto­jąca za nim Oli­via, na co Axel szybko za­myka lap­top.

„Wi­działa?”

– Ja­sna sprawa – od­po­wiada, a jego serce ska­cze w prze­paść i wy­daje się le­cieć w nie­skoń­czo­ność.

– Wszystko w po­rządku? – pyta dziew­czyna, przy­tu­la­jąc go od tyłu. Prze­ciąga lekko pa­znok­ciami po ogo­lo­nej czaszce i karku.

– Oczy­wi­ście, tylko praca mnie tro­chę stre­suje.

– Pa­mię­taj, że mu­sisz po po­łu­dniu wró­cić do domu na do­ro­słe przy­jem­no­ści.

 – Dla cie­bie wszystko, bejbi.

Axel od­wraca się, a ona siada mu na ko­la­nach. Ociera się o niego, ale ostat­nio pie­przyli się tak dużo, że te­raz ma na fiu­cie otar­cia.

– Je­stem pewna, że tym ra­zem się uda – mówi Oli­via i ca­łuje go w czoło, a czło­nek Axela, pie­przony zdrajca, za­czyna tward­nieć.

Przy­tula ją. Ko­cha Oli­vię naj­bar­dziej na świe­cie. Już od roku sta­rają się o dziecko. Prawdę mó­wiąc, jemu szcze­gól­nie się nie spie­szy. A je­śli miałby być na­prawdę szczery, to wcale nie ma pew­no­ści, czy w ogóle chce mieć dzieci. Kie­dy­kol­wiek. Ale zwłasz­cza te­raz, kiedy cały jego świat się wali. Gdyby po­wie­dział to żo­nie, zła­małby jej serce, tak więc dla niej… może da się ja­koś żyć z ma­lu­chem, choć ma wra­że­nie, że po­stę­puje wbrew so­bie. Inny sie­dzący w nim dia­be­łek bu­dzi się do ży­cia i śmieje z tej my­śli. Prze­cież wła­śnie z tego po­wodu zna­lazł się w tym ha­zar­do­wym gów­nie. Żeby nie pa­mię­tać, że mają z Oli­vią tak nie­wia­ry­god­nie różne plany na przy­szłość i ma­rze­nia.

– Wy­ro­bimy się? – pyta dziew­czyna, znów prze­ciąga pa­znok­ciami po jego karku i przy­ci­ska się do jego fiuta.

– Mu­szę le­cieć do pracy – mówi Axel, ale wie, że z nią nie wy­gra. – Poza tym po­wi­nie­nem…

Oli­via już zdą­żyła wy­ło­wić jego przy­ro­dze­nie z bok­se­rek i od­cią­gnąć wła­sne majtki na bok. Kiedy na­dziewa się na niego, wzdy­chają jed­no­cze­śnie Axel i jego fiut, ale z dwóch zu­peł­nie róż­nych po­wo­dów.

Na ko­niec Oli­via kła­dzie się na pod­ło­dze, trzy­ma­jąc nogi w gó­rze, żeby jego sperma szybko spły­nęła do ma­cicy.

Axel wciąż jest za­ła­many, ale nie śmie o ni­czym po­wie­dzieć Oli­vii. O tym, że prze­grał mi­lion, że wziął od Ac­ker­man­nów po­życzkę pod za­staw domu, by po­kryć straty, i że jego kryp­to­wa­luty, je­dyna szansa na ra­tu­nek, bły­ska­wicz­nie stra­ciły war­tość.

– Te­raz mo­żesz już so­bie je­chać do pracy – mówi Oli­via z uśmie­chem. Axel uwiel­bia ten uśmiech.

Idzie cięż­kim kro­kiem do ła­zienki i myje się, żeby Bul­ten nic nie wy­czuł. Szybko się ubiera i ca­łuje żonę na do wi­dze­nia, a kiedy wsiada do sa­mo­chodu, chwyta mocno kie­row­nicę i wrzesz­czy na całe gar­dło. Ma wszystko, o czym męż­czy­zna może ma­rzyć, i wszystko tak kon­cer­towo spie­przył.

Sły­chać dźwięk te­le­fonu. „Kiedy przy­je­dziesz z pie­niędzmi?”

Axel znów wrzesz­czy.

Jego głu­pota po­winna mieć wła­sną skalę.

„Lu­oizm – taką dia­gnozę można sta­wiać oso­bom, które cią­gle same so­bie pod­sta­wiają nogi, po­nie­waż są cho­ler­nymi głą­bami”.

Szar­pie kie­row­nicę i krzy­czy, aż ucho­dzą z niego wszyst­kie siły.

Mógłby sprze­dać kryp­to­wa­luty, żeby spła­cić ratę za naj­bliż­szy kwar­tał, ale wtedy nie miałby na na­stępną.

Strasz­nie go wku­rza, że go wy­ko­rzy­stują, bo jest po­li­cjan­tem. Już ure­gu­lo­wał dwie okrą­głe raty. Pro­cent od po­życzki i in­for­ma­cje dla Evy Ac­ker­mann, która wy­cią­gnęła z niego dane do­ty­czące śledz­twa w spra­wie Carla Ac­ker­manna. I tego tam Alva­reza. Mię­dzy in­nymi.

Axel bie­rze głę­boki wdech i czuje za­pach Oli­vii i jej ma­rzeń o dziecku, które drę­czą jego du­szę i fiuta. Nie­długo z jed­nego i dru­giego nic już nie zo­sta­nie, a on nie ma serca jej po­wie­dzieć, że tak na­prawdę wcale nie chce mieć dzieci.

„Wszystko, co zro­bi­łem, zro­bi­łem z mi­ło­ści”.

Przy­gląda się ich do­mowi, na który ich nie stać. To też dla­tego, że tak bar­dzo ją ko­cha.

Za­wsze mieli sie­bie. Axel do­ra­stał jako pierw­sza czarna osoba w De­cem­ber, nie li­cząc jego ojca, a Oli­via jako je­dyna nie pa­trzyła na niego z po­gardą i nie ob­rzu­cała go wy­zwi­skami. Je­dyna ko­bieta, która na­prawdę go ko­chała.

„Nie li­cząc, oczy­wi­ście, matki”.

Po­sta­no­wił zo­stać gliną, bo miał dość ca­łego tego ra­si­zmu, ale w głębi du­szy wo­lałby zaj­mo­wać się kom­pu­te­rami. Albo ro­bić pod­cast i gnoić wszyst­kich drani z De­cem­ber, któ­rzy go drę­czyli.

Na ko­mórkę przy­cho­dzi po­wia­do­mie­nie – bit­coin spadł o ko­lejne pięt­na­ście pro­cent. Axel ma wra­że­nie, że ekran się z niego śmieje.

Je­śli tylko uda mu się prze­trzy­mać trzy mie­siące, może mu się udać. Wszystko za­leży od tego, czy in­fla­cja zrobi so­bie urlop, a kryp­to­wa­luty sko­czą w górę do po­ziomu, któ­rego ocze­ki­wał. To tylko kwe­stia czasu. Wtedy bę­dzie mógł od­dać dług Ac­ker­man­nom i za­pro­po­no­wać im uprzej­mie, żeby po­szli do dia­bła, ale to jesz­cze nie te­raz. Musi spła­cić co naj­mniej kwar­talną ratę, ale naj­le­piej całą sumę, żeby prze­stać czuć na karku ich go­rący od­dech.

Zmu­sili go, żeby po­stą­pił wbrew wszyst­kim swoim za­sa­dom. Prze­ka­zy­wał im in­for­ma­cje o do­cho­dze­niach do­ty­czą­cych ich huty i wnuka, a także o in­nych spra­wach, w któ­rych „chcą mieć rękę na pul­sie”, jak to okre­ślają.

„Nie­na­wi­dzę ich!”

„Trzy mie­siące. Tylko tyle po­trze­buję. Ko­niec z Ac­ker­man­nami, Oli­via zaj­dzie w ciążę, a kryp­to­wa­luty się od­biją. Wtedy wresz­cie na­dej­dzie święty spo­kój i będę mógł zaj­mo­wać się dziec­kiem. Osta­tecz­nie to bę­dzie w po­ło­wie Oli­via, chyba nie może być trudno?”

Dziecko bę­dzie też jed­nak w po­ło­wie nim, a w tej chwili Axel Luo nie ma ni­czego, co z dumą wrzu­ciłby do puli ge­no­wej. Wzdy­cha i znów pró­buje przy­brać pro­fe­sjo­na­lny wy­raz twa­rzy.

„Już ni­gdy nie będę grał ani ob­sta­wiał”.

Zro­zu­miał lek­cję, którą dał mu los, ale wie, że je­dy­nie za­mie­nił in­ter­ne­towe ka­syno na kryp­to­wa­luty. To jed­nak tro­chę spryt­niej­szy ruch, bo prze­cież z ka­sy­nem osta­tecz­nie wszy­scy prze­gry­wają. Tego się już zdą­żył na­uczyć.

Uru­cha­mia sil­nik i je­dzie w stronę po­ste­runku. Ma dwie moż­li­wo­ści. Sprze­dać krypto, żeby jak naj­wię­cej od­dać Ac­ker­man­nom i da­lej być ich dziwką, albo wziąć ko­lejną po­życzkę na czarno.

Ma kiep­ską hi­sto­rię kre­dy­tową – to ko­lejna rzecz, o któ­rej nie wie Oli­via – i nie może po­ży­czać z banku, ale w Sztok­hol­mie mieszka zna­jomy Serb. Axel mu kie­dyś po­mógł. Te­raz pora na re­wanż, choć Igor jest czło­wie­kiem, któ­rego w branży Axela okre­śla się mia­nem za­wo­do­wego prze­stępcy.

„Trzy mie­siące… tylko tyle po­trze­buję”.

Axel drżą­cymi rę­kami wy­biera nu­mer. Po czte­rech sy­gna­łach od­zywa się głos rów­nie za­rdze­wiały jak stary łań­cuch w ro­we­rze.

– Axel, ty cho­lerny gli­nia­rzu.

– Ziom, mu­szę po­ży­czyć pięć­set ty­sięcy.

3

Nils musi stać na czub­kach pal­ców, kiedy Kim przy­kłada mu nóż do szyi. Przy­ci­śnięty do ściany ga­rażu, wy­ba­łu­szył oczy i wpa­truje się z dzi­kim wy­ra­zem twa­rzy w dom, jakby chciał, żeby znaj­du­jąca się tam Pia zo­ba­czyła, co się dzieje, i przy­była z od­sie­czą, albo wprost prze­ciw­nie – ni­czego nie za­uwa­żyła.

– Mamy do po­ga­da­nia – ce­dzi Kim przez zęby. Ma wra­że­nie, że nie jest sobą.

Sama nie może po­jąć, że robi to, co robi. Wła­śnie ona, która jest psy­cho­lożką i przez całe ży­cie była nie­by­wale grzeczna.

Aż spo­tkała Nilsa.

Aż on do­stał jej nerkę i po­rzu­cił ją mie­siąc póź­niej dla in­nej ko­biety, która już wtedy była z nim w ciąży.

– Osza­la­łaś? – kwi­czy.

– Tak, osza­la­łam. W końcu ukra­dłeś mi, kurna, nerkę.

– Daj spo­kój, Kim. Chcesz ją z po­wro­tem czy co tu od­wa­lasz?

– Ow­szem, za­raz ją od­biorę. – Kim sama sły­szy, jak idio­tycz­nie to brzmi.

– Ale… ja prze­cież nie mogę… ja…

– Za­mknij ryj! – Przy­ci­ska go do ściany, nie od­su­wa­jąc noża. – Oszu­ka­łeś mnie.

Nils ostroż­nie kiwa głową i wzdryga się, czu­jąc ostrze na skó­rze.

– To po pro­stu… tak się stało, nie oszu­ka­łem cię. Na pewno nie świa­do­mie.

 – Nie? Chcesz po­wie­dzieć, że nie ru­cha­łeś Pii, kiedy jesz­cze by­li­śmy ra­zem? Chcesz po­wie­dzieć, że nie zo­sta­wi­łeś mnie po tym, jak do­sta­łeś moją nerkę?

Nils prze­łyka ślinę, a gdy jabłko Adama prze­suwa mu się pod skórą, na ostrzu po­ja­wia się kro­pelka krwi. Ścieka wzdłuż szyi i znika za ko­szulą.

– Prze­pra­szam, na­prawdę. By­łem zde­spe­ro­wany. Ina­czej bym prze­cież umarł.

– Zde­spe­ro­wany? Żar­tu­jesz so­bie? Wy­ko­rzy­sta­łeś moją mi­łość. To ja mo­głam umrzeć, umrzeć dla cie­bie. I do­sko­nale o tym wie­dzia­łeś. Ba­wi­łeś się mną, a po­tem zła­ma­łeś mi serce i te­raz po­trze­buję no­wego.

Mil­czą przez chwilę, aż Kim uspo­kaja się i cofa nóż. Wciąż jed­nak trzyma go przed Nil­sem.

On po­ciera szyję i pa­trzy na nią z sza­cun­kiem, chyba po raz pierw­szy w ży­ciu. Kim czuje, że on nie ma już nad nią wła­dzy. Szkoda tylko, że wy­ma­gało to uży­cia prze­mocy.

– Ten ukryty po­kój za bo­aze­rią. Skąd się wziął? – pyta.

W jego oczach po­ja­wia się na chwilę lęk.

– Skąd mam to wie­dzieć?

– Bo to twój były sklep.

– W su­mie to dom mo­ich ro­dzi­ców. Do­piero po­tem prze­bu­do­wa­łem go na sklep. Skąd mam wie­dzieć, do czego matka i oj­ciec uży­wali tego po­koju?

Kim nie daje się na­brać.

– Ja­sne, że wiesz. Naj­wy­raź­niej wie to na­wet mój oj­ciec, Tom.

– Cze­kaj, co? Tom… O’Con­nor?

– Tak, to mój oj­ciec.

– Co ty pie­przysz? – Nils wy­daje się za­sko­czony i szuka drogi ucieczki, ale Kim wy­ma­chuje przed nim no­żem.

– No więc, o co cho­dzi z tym cho­ler­nym po­ko­jem i klu­czem?

Nils za­ci­ska po­wieki, ale Kim zdą­żyła za­uwa­żyć w jego oczach, że coś go po­ru­szyło. Do­strze­gła coś bo­le­snego. Te­raz on gło­śno wciąga po­wie­trze i znów spo­gląda w stronę domu, w któ­rym krząta się Pia, bę­dąca w siód­mym mie­siącu ciąży i cał­ko­wi­cie nie­świa­doma dra­matu roz­gry­wa­ją­cego się koło ga­rażu. Po­tem znów kie­ruje wzrok na Kim, a w oczach wciąż ma to, co przed chwilą za­uwa­żyła, to coś dziw­nego. Par­szy­wiec Nils wy­gląda na za­smu­co­nego.

– Chcę ten klucz z po­wro­tem. Jest mój. My­śla­łem, że zgi­nął.

– Tak? A ja chcę z po­wro­tem swoją nerkę, ale jej nie do­stanę, prawda?

Nils po­pra­wia ma­ry­narkę, po­woli się opa­no­wuje i pa­trzy na nią w ten sam spo­sób jak tego dnia, kiedy po­wie­dział, że za­mie­rza ją opu­ścić. Z po­gardą.

To, że tak szybko wziął się w garść, iry­tuje Kim, która znów pod­nosi nóż. Bli­żej jego serca.

– Po­wiedz, bo ina­czej…

– Bo ina­czej co? – prze­rywa jej Nils. – Za­mor­du­jesz mnie w biały dzień na moim wła­snym pod­jeź­dzie? Strasz­nie trudna za­gadka dla po­li­cji, no nie?

– Ko­cha­nie? – do­biega głos z ganku. – Jesz­cze nie po­je­cha­łeś?

Kim chowa nóż za plecy, kiedy Pia wy­cho­dzi zza rogu.

– O, tu­taj je­steś. Co się dzieje?

– Nic, ko­cha­nie. Roz­ma­wiamy so­bie tu­taj z Kim, ale ona już idzie.

Gdyby spoj­rze­nie mo­gło za­bi­jać…

– Chcę ten klucz z po­wro­tem, ina­czej będę mu­siał pod­jąć od­po­wied­nie kroki.

– Ależ, ko­cha­nie. Może wej­dziemy do domu i na­pi­jemy się kawy, żeby po­roz­ma­wiać jak lu­dzie? Zimno tu.

– Nie, dzię­kuję. – Kim uśmie­cha się z wy­sił­kiem do Pii. – Tylko jedna taka sprawa: on wziął ode mnie nerkę, a po­tem mnie zo­sta­wił. Zro­bił ci dziecko, za­nim się ze mną roz­stał. Może po­win­naś po­my­śleć, za ja­kiego czło­wieka wy­szłaś. Je­śli mnie mógł zro­bić ta­kie świń­stwo, to to­bie też.

Pia sztyw­nieje i pa­trzy za­sko­czona na męża.

– O czym ona mówi, Nils? Mó­wi­łeś, że roz­sta­li­ście się, za­nim się ze­szli­śmy. Że miesz­kała tu na­dal tylko dla­tego, że szu­kała no­wego miej­sca, a ty nie mia­łeś serca jej wy­rzu­cić. I o co cho­dzi z tą… Co ty mó­wi­łaś? Nerką?

– Tak było. A je­śli cho­dzi o to dru­gie, to ona coś wy­my­śla. Szuka pre­tek­stu, żeby się po­kłó­cić. – Znów na nią pa­trzy, ale tym ra­zem Kim wy­raź­nie wi­dzi w jego oczach de­spe­ra­cję. – Nie są­dzi­łem, że mo­żesz upaść tak ni­sko.

– No dzięki – od­po­wiada Kim z wście­kło­ścią.

Od­wraca się do Pii.

– Staf­fan Karl­berg to le­karz ze Sztok­holmu, który wy­ko­nał prze­szczep. Je­śli mi nie wie­rzysz, za­py­taj go.

Mó­wiąc to, pod­nosi bok bluzki i po­ka­zuje bli­znę. Chcia­łaby, żeby była więk­sza, ale w tych cza­sach, żeby wy­jąć nerkę, robi się na­prawdę nie­wielki otwór. Mimo to wi­dzi strach w oczach Pii, kiedy ta za­uważa blady ślad po na­cię­ciu.

– Nils ma po­do­bną i na pewno o tym wiesz. Co­kol­wiek ci o niej opo­wia­dał, to kłam­stwo.

Kim od­cho­dzi z no­żem przy udzie. Śnieg skrzypi jej pod sto­pami, a du­sza ję­czy. Sły­szy, jak zde­ner­wo­wana Pia za­rzuca py­ta­niami Nilsa, który robi, co może, żeby zna­leźć sen­sowne wy­ja­śnie­nia. To jest jed­nak za duża sprawa, Kim do­brze o tym wie. Pia nie od­pu­ści. Może to wy­star­czy, żeby go zo­sta­wiła? Je­śli bę­dzie miała szczę­ście, to odej­dzie, za­nim ją wy­koń­czy.

„Za­słu­ży­łeś na to, pie­przony dra­niu”.

Kim po­sta­na­wia, że nie odda mu klu­cza. Przy­naj­mniej nie te­raz. Jego re­ak­cja na wspo­mnie­nie o nim jed­nak ją in­try­guje. W jego spoj­rze­niu zo­ba­czyła smu­tek, może ból, albo strach. Tak więc za­nim Kim zde­cy­duje, co zro­bić z tą całą sy­tu­acją z nerką, za­mie­rza uczy­nić to, co po­winna była już dawno temu. Od­kryć wszyst­kie ta­jem­nice Nilsa.

4

– Już nie­długo, Mat­tias, już nie­długo cię znajdę. Wiem, że tu je­steś – mówi John do sie­bie, sie­dząc w sa­mo­cho­dzie ukry­tym w le­sie ka­wa­łek od drogi.

John Wa­gner od wielu dni po­święca swój cały wolny czas na ob­ser­wo­wa­nie tego, co dzieje się w go­spo­dar­stwie Ludu Świą­tyni Słońca w gó­rach. Nie żeby tego wol­nego czasu było szcze­gól­nie dużo, nie z tym ca­łym sy­fem, który się dział – i na­dal się dzieje – w De­cem­ber. Można by od­nieść wra­że­nie, że śnieżna kula pełna gówna za­częła to­czyć się z gór, za­bie­ra­jąc ze sobą po dro­dze co­raz wię­cej pa­skudztw.

„A wszystko za­czyna się tu­taj” – my­śli. Jest tego pe­wien. Za­mor­do­wa­nie Ed­diego Branko i Mar­tina Langa. Ta po­pa­prana eu­cha­ry­stia. Nie­le­galny cmen­tarz. I Żółw Ninja Mat­tiasa z od­gry­zioną nogą. John ści­ska za­bawkę w kie­szeni.

W ja­kiś spo­sób jest pewny, że to wszystko jest jed­nak wierz­choł­kiem gów­nia­nej góry, a cho­ciaż in­stynkt pod­po­wia­dałby, żeby trzy­mać się od niej z da­leka, tak się po pro­stu nie da. Nie te­raz, kiedy mogą być pod nią po­grze­bani jego syn i żona.

Ude­rza go straszna myśl: a je­śli nie są w tym sa­mym miej­scu? Je­śli ktoś, kto ich po­rwał, roz­dzie­lił ich, żeby… No wła­śnie, w su­mie dla­czego miałby to ro­bić?

W gło­wie Johna po­ja­wia się po­tworna od­po­wiedź na to py­ta­nie. Taka, która wiąże się z han­dlem ludźmi. Ale nie. Musi wie­rzyć, że oboje są gdzieś tu w De­cem­ber. Sara dla­tego, że łą­czył się tu z sie­cią jej ap­ple watch. A Mat­tias z po­wodu żół­wia.

„Mo­gli prze­cież zo­stać roz­dzie­leni już tu­taj, po przy­jeź­dzie”.

John wali rę­kami w kie­row­nicę.

„Nie!”

Nie można tak my­śleć. Ina­czej osza­leje. Oni są tu­taj, ra­zem, i on ich znaj­dzie.

„A skąd w ogóle wia­domo, że oni wciąż żyją?” – cią­gnie wą­tek mózg, jakby roz­ko­szo­wał się sa­dy­stycz­nym try­bem, w który te­raz wszedł. W tym cho­ler­nym mie­ście lu­dzie pa­dają jak chore na raka mu­chy. Ja­kie więc są szanse, że wła­śnie oni tak długo tu prze­żyli?

John za­ci­ska ręce na kie­row­nicy tak mocno, że aż boli, za­ci­ska zęby, strzela mu w szczęce. Ob­raca lu­sterko wsteczne i pa­trzy so­bie w oczy.

– Prze­stań! – wrzesz­czy. – Skończ z tym, do cho­lery. Oni… żyją…

Ostat­nie słowo wy­po­wiada, szlo­cha­jąc. Za­ci­ska pięść i za­sła­nia nią so­bie usta, sta­ra­jąc się ze wszyst­kich sił nie roz­pła­kać. Nie chce się ma­zać z tego po­wodu.

„No wła­śnie. Oni żyją. Są gdzieś tu­taj. Ra­zem. A ja ich znajdę. Na pewno”.

Pro­stuje się na sie­dze­niu i ociera łzy. Od­chrzą­kuje i sku­pia się na tym, co się dzieje.

Po spo­tka­niu z Bar­kem dużo my­ślał o fo­to­gra­fii Sary i Mat­tiasa. Musi zna­leźć ja­kieś jej stare zdję­cie, z tam­tych cza­sów, żeby sam mógł po­rów­nać. Ale Barke po­wie­dział to, co po­wie­dział, i na­wet je­śli Sara rze­czy­wi­ście prze­szła ope­ra­cję pla­styczną czy coś w tym ro­dzaju, po­znał ją bez naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Po­twier­dził, że ko­bieta na zdję­ciu, żona Johna, to jego córka. Noc i po­ra­nek, kiedy czuł, że świat usuwa mu się spod nóg, były okropne, ale te­raz wszystko znów jest w po­rządku.

Wy­mie­nił parę wia­do­mo­ści z Chri­stia­nem, który przy­znał, że wy­gląd czło­wieka może się zmie­nić za­równo w wy­niku upływu czasu, jak i ope­ra­cji. Że John nie po­wi­nien zbyt po­waż­nie trak­to­wać tego, co po­wie­dział wtedy w Lyc­ko­slan­ten.

Dziś wto­rek, a we wtorki w sek­cie jest naj­mniej lu­dzi, jak John już wcze­śniej za­uwa­żył. Na­wet Słońce i Bal­ta­zar zni­kają gdzieś przed po­łu­dniem, inna grupa je­dzie na za­kupy. Słońce po­wie­działa, że sami dużo upra­wiają, a do tego ho­dują kozy, kury i coś tam jesz­cze, ale te­raz, w se­zo­nie zi­mo­wym, mu­szą jed­nak sporo ku­po­wać, żeby utrzy­mać go­spo­dar­stwo, w któ­rym mieszka nie­mal sie­dem­dzie­siąt osób.

Mysz­ko­wał tu też w nie­dzielę, miał przy­go­to­waną ka­merę, żeby udo­ku­men­to­wać tę chorą eu­cha­ry­stię, którą z pew­no­ścią na­dal prak­ty­kują, ale wszystko wska­zuje na to, że wy­da­rze­nia ostat­nich dni skło­niły ich do ostroż­no­ści. Je­żeli dzieją się tu ja­kieś po­dej­rzane rze­czy, to te­raz le­piej je ukry­wają. Albo po­sta­no­wili zro­bić so­bie prze­rwę, cho­lera wie. John ma jed­nak pew­ność, że jest tu jesz­cze sporo do od­kry­cia.

Jest parę mi­nut po je­de­na­stej. Prze­piękny zi­mowy dzień, kry­sta­licz­nie czy­ste po­wie­trze, błę­kitne niebo i po­dmu­chy wia­tru tak świeże, że pra­wie sma­kują miętą. Go­dzinę temu wy­je­chali Słońce i Bal­ta­zar. Pół go­dziny temu od­da­liły się dwie fur­go­netki, za­bie­ra­jąc ze sobą ja­kieś dzie­sięć osób. Ozna­cza to jed­nak, że w go­spo­dar­stwie wciąż jest ich mniej wię­cej pięć­dzie­siąt.

Wcze­śnie rano, za­nim wstało słońce, od­wie­dził nie­le­galne cmen­ta­rzy­sko i szu­kał – stra­cił już ra­chubę, który raz z ko­lei – ja­kie­goś prze­oczo­nego miej­sca po­chówku. Albo jesz­cze cze­goś, co na­le­żało do Mat­tiasa. Lub Sary.

Roz­mowa z te­ściem tkwi mu w gło­wie jak cierń. Za­do­mo­wiła się tam za­raz obok mi­greny i trudno na­wet po­wie­dzieć, które z nich bar­dziej boli.

„Serce. Naj­bar­dziej boli serce”.

Od­suwa od sie­bie tę myśl, prze­kra­da­jąc się po­chy­lony do ściany stajni. Choć wy­daje się co­raz bar­dziej oczy­wi­ste, że Sara go oszu­kała, nie ma na to do­wo­dów. Żad­nych poza wspo­mnie­niami lu­dzi i nie­okre­ślo­nymi oskar­że­niami.

„Ru­chała się z moim naj­lep­szym kum­plem, kiedy miała pięt­na­ście lat”. Kiedy John przy­po­mina so­bie słowa Bar­kego o córce, musi po­wstrzy­mać się od szlo­chu.

Sta­ra­jąc się ro­bić to jak naj­ci­szej, pod­nosi ha­czyk drzwi do stajni i wśli­zguje się do środka. Staje nie­ru­chomo, cze­ka­jąc, aż oczy przy­zwy­czają się do mroku.

Jest tu od czte­rech go­dzin, a za dwie go­dziny za­czyna się jego zmiana na po­ste­runku. Mona robi, co może, żeby wszystko funk­cjo­no­wało, kiedy Frank wciąż jest na zwol­nie­niu le­kar­skim i za­le­d­wie szóstka po­li­cjan­tów musi ob­słu­żyć naj­więk­szy re­jon w Szwe­cji. W któ­rym na do­da­tek gra­suje se­ryjny mor­derca.

„Mo­głaby wpro­wa­dzić stan alar­mowy” – my­śli John, idąc po­woli w głąb stajni, w stronę boksu, gdzie wię­zieni byli Ed­die Branko i Mar­tin Lange. Gdyby Mona zde­cy­do­wała się na taki krok, do­sta­liby do­dat­kowe za­soby z są­sied­niego okręgu po­li­cji. Mie­liby wię­cej lu­dzi. John ma jed­nak po­dej­rze­nia, że sze­fowa wcale tego nie chce. A ra­czej… ona może i chce, ale ro­dzina Ac­ker­man­nów nie jest już taka chętna. Po­dob­nie jak Cla­ire Olo­fs­son.

Kiedy do­ciera do bok­sów prze­bu­do­wa­nych na coś w ro­dzaju celi, ci­chutko wy­ciąga sko­bel z drzwi do pierw­szego z nich. Wciąż pach­nie tam po­dej­rza­nie czy­sto jak na staj­nię. Sprzą­tali tu jak idioci, żeby po­li­cja ni­czego nie zna­la­zła, on jed­nak ma na­dzieję od­kryć coś no­wego. Temu fa­ce­towi, który przy­szedł na po­ste­ru­nek z łu­kiem i wziął wszystko na sie­bie, John w ogóle nie wie­rzy. To zna­czy praw­do­po­dob­nie uczest­ni­czył w oka­le­cze­niu i zje­dze­niu tych dwóch męż­czyzn. Może na­wet zaj­mo­wał się Ed­diem. Nie ma jed­nak szans, żeby Słońce i Bal­ta­zar nie brali w tym udziału, jak twier­dzili pod­czas roz­prawy.

John przy­gląda się wy­sprzą­ta­nej pod­ło­dze. W tym miej­scu wię­zili Mar­tina Langa. O okrop­no­ściach, które się od­by­wały, świad­czą je­dy­nie ciemne plamy. Tu pew­nie szcze­gól­nie mocno szo­ro­wali, żeby usu­nąć krew i inne ślady. Poza tym boks jest cał­ko­wi­cie czy­sty.

John za­trzy­muje się na chwilę, sły­sząc kroki na po­dwó­rzu. Dźwięk do­cho­dzi przez uchy­lone okno. Skrzy­pie­nie śniegu. Sły­chać ko­biecy głos wo­ła­jący coś o pra­niu, a kroki przy­spie­szają. John prze­łyka ślinę i prze­cho­dzi do dru­giego boksu.

„Je­śli mnie zła­pią, to pew­nie za­biją”.

Drugi boks wy­gląda do­kład­nie tak samo. Kli­nicz­nie czy­sty, nie ma tu na­wet zwy­kłego sta­jen­nego ku­rzu, resz­tek siana ani pta­siego gówna na pod­ło­dze. Na­wet my­sich bob­ków.

Ale…

John czuje, jak in­stynkt coś mu pod­po­wiada, za­nim zro­zu­mie, co to ozna­cza.

Jest tu jesz­cze trzeci boks.

Wy­cho­dzi z tego, w któ­rym trzy­mali Ed­diego Branko, serce za­czyna mu wa­lić moc­niej. Sta­ran­nie za­myka drzwi, żeby nie zo­sta­wić na­wet naj­mniej­szych śla­dów swo­jej obec­no­ści, i otwiera trzeci. Gra­ni­czy z dru­giej strony z bok­sem Mar­tina Langa.

John wy­tęża oczy w mroku, a kiedy za­uważa ślad, traci na chwilę od­dech. Rów­nież tu jest ciemna plama na pod­ło­dze. Jak mo­gli wcze­śniej to prze­ga­pić?

Były trzy ofiary. Nie dwie. Nie tylko Ed­die Branko i Mar­tin Lang, ale jesz­cze je­den czło­wiek. Co się z nim stało?

John zbiera się do wyj­ścia i roz­waża, czy nie za­kraść się do pry­wat­nej czę­ści go­spo­dar­stwa na­le­żą­cej do Słońca i Bal­ta­zara, kiedy ktoś cią­gnie za drzwi wej­ściowe. Sły­chać gło­śne brzę­cze­nie me­ta­lo­wego oku­cia i John roz­gląda się de­spe­racko do­okoła. Nie ma gdzie się scho­wać. Chyba że…

Za­myka boks w tej sa­mej chwili, w któ­rej ktoś wcho­dzi do stajni i za­pala świa­tło. John nie zdąża na­wet za­mknąć ry­gla, kuca tylko tuż przed drzwiami i trzyma je kur­czowo pal­cami, żeby wy­glą­dały na za­mknięte. Czło­wiek, który wszedł, idzie wzdłuż ko­ry­ta­rza, mru­cząc coś pod no­sem. Za­trzy­muje się.

– Niech to szlag – mam­ro­cze męż­czy­zna i w ca­łej stajni robi się cał­kiem ci­cho…

John wi­dzi oczyma du­szy, jak in­truz wę­szy w po­wie­trzu. Wy­czuwa za­pach jego mięsa. Pod­śpie­wuje… Do­kład­nie tak jak ol­brzym w ba­śni o Ja­siu i ma­gicz­nej fa­soli – ten drań praw­do­po­dob­nie też jest ka­ni­ba­lem.

– Na­zy­wasz mnie tchó­rzem? Jak śmiesz, kurwa? – sły­chać ko­lejny po­mruk.

John wzdryga się i serce nie­mal prze­staje mu bić, kiedy drzwi do boksu wy­śli­zgują się z jego nie­po­rad­nego chwytu i prze­su­wają o cen­ty­metr.

„Je­śli mnie zła­pią, skoń­czę jak Mar­tin Lang” – my­śli z prze­ra­że­niem. Bez rąk i nóg. Zo­sta­nie więź­niem tu w gó­rach i nikt ni­gdy się nie do­wie, co stało się z Sarą i Mat­tia­sem. No i z nim.

Za­gląda przez wą­ską szcze­linę w drzwiach i za­uważa nogi w bu­tach z cho­le­wami marki Tre­torn. Po­tem po­ja­wia się dłoń po­cie­ra­jąca udo.

Nie, nie jest to ka­ni­bal z su­per­mo­cami wy­czu­wa­jący za­pach mięsa i krwi Johna. To tylko ka­ni­bal, który za­trzy­mał się na chwilę, żeby przy­go­to­wać so­bie por­cję snusu.

– Gów­niane to ży­cie – mówi obcy i ko­pie szpa­del.

Idzie da­lej i prze­cho­dzi le­d­wie dwa me­try od Johna, który na wszelki wy­pa­dek na chwilę prze­staje od­dy­chać. Jego mózg pra­cuje na naj­wyż­szych ob­ro­tach. Pew­nie byłby w sta­nie po­wa­lić tego go­ścia. Zmu­sić go, przy­kła­da­jąc mu broń do ciała, żeby o wszyst­kim opo­wie­dział.

Nie. To kiep­ski po­mysł. Wtedy mu­siałby go za­bić. W biały dzień, kiedy do­okoła krząta się pięć­dzie­siąt in­nych osób.

Męż­czy­zna prze­cho­dzi da­lej, w stronę po­miesz­cze­nia, które zda­niem Johna jest sio­dlar­nią. Te­raz albo ni­gdy. John wła­śnie ma pu­ścić drzwi do boksu, kiedy za­miera w po­ło­wie ru­chu. Wciąż kuca i sku­pia wzrok. Na gru­bej, mocno pod­nisz­czo­nej de­sce sta­no­wią­cej czę­ści drzwi.

„O cho­lera”.

John zu­peł­nie za­po­mina o męż­czyź­nie w sio­dlarni, kiedy sta­ra­jąc się po­ru­szać jak naj­ci­szej, wy­ciąga z kie­szeni te­le­fon i robi zdję­cie za zdję­ciem. W końcu nie może się po­wstrzy­mać. Na­słu­chuje uważ­nie, ale wszystko wska­zuje na to, że czło­wiek w bu­tach marki Tre­torn za­mie­rza tro­chę w tej sio­dlarni po­sie­dzieć.

„Od­ważę się?”

Ow­szem. Prawą ręką trzyma mocno drzwi do boksu, żeby się nie otwo­rzyły, a jego pa­lec drży, kiedy nie­zdar­nie włą­cza lewą ręką la­tarkę w ko­mórce. Trzyma ją bli­sko drzwi, żeby świa­tło jak naj­mniej się roz­pra­szało.

„To jakby tra­fić do przed­sionka pie­kieł!”

Ktoś wy­rył na drzwiach boksu na­zwi­sko i wia­do­mość. Tak ni­sko i w tak ciem­nym miej­scu, że nikt tego nie za­uwa­żył, mimo że miesz­kańcy bar­dzo się sta­rali jak naj­le­piej po­sprzą­tać. John fo­to­gra­fuje i czyta na­pis, który wy­gląda tak, jakby zo­stał zro­biony czymś cien­kim. Świeci na pod­łogę. I wtedy ją za­uważa.

W szcze­li­nie mię­dzy bok­sem a pod­łogą leży zwy­czajna wsuwka do wło­sów. Pod­nisz­czona i po­wy­gi­nana. Ktoś, kogo po­rwały te świry, miał we wło­sach wsuwkę, któ­rej nie zna­leźli – stała się ona ostat­nią na­dzieją tej osoby na opo­wie­dze­nie światu, co się z nią stało. John z tru­dem prze­łyka ślinę, łzy ci­sną mu się do oczu. Znów czyta:

„Ka­tja Per­s­son. 800314-4120. Oni zja­dają lu­dzi”.

John wła­śnie ma zro­bić ko­lejne zdję­cie, kiedy te­le­fon wi­bruje mu w ręce, co w tej szcze­gól­nej chwili prze­raża go tak, że pra­wie upusz­cza ko­mórkę na pod­łogę. Ła­pie ją jed­nak w ostat­niej chwili.

Na­ci­ska przy­cisk apa­ratu, gasi la­tarkę i wstaje. Pa­trzy w stronę sio­dlarni. Męż­czy­zna jesz­cze nie wy­szedł. Na ekra­nie wi­dać wia­do­mość od Re­négo Hof­f­manna, a kiedy John ją od­czy­tuje, czuje się tak, jakby ktoś go jed­nym ru­chem wy­pa­tro­szył jak rybę. Jakby je­dy­nym, co mu po­zo­stało w ciele, było wy­czer­pa­nie.

„Przy­jedź jak naj­szyb­ciej do szpi­tala, zna­la­złem coś bar­dzo nie­po­ko­ją­cego” – na­pi­sał pa­to­log.

5

John pa­trzy na Lottę From, która leży na szpi­tal­nym łóżku i wkrótce ma zo­stać wy­pi­sana. Bez­dzietna, pra­cu­jąca jako elek­tryczka, czter­dzie­ści sześć lat. Na jej ciele wi­dać stare si­niaki. Głę­boka rana kłuta w barku, którą za­dał jej nie­znany sprawca, jest ele­gancko za­ban­da­żo­wana.

Gdyby nie to, że na­tych­miast po od­zy­ska­niu przy­tom­no­ści po­wie­działa, że to nie jej mąż ją na­padł, wy­lą­do­wa­łaby w tym sa­mym ko­szyku, co wszyst­kie wcze­śniej­sze ofiary.

John wie jed­nak, że to mu­siała być nie­udana ak­cja se­ryj­nego mor­dercy, nie­udana dzięki Ju­liette, która prze­szko­dziła mu, lu­na­ty­ku­jąc.

– Wszystko w po­rządku? – pyta John, sta­jąc w no­gach jej łóżka.

– A wy­gląda, jakby było w po­rządku? – Ko­bieta unosi brwi.

– Nie­szcze­gól­nie, ale żyje pani.

– Ha! – par­ska pa­cjentka. – To pan na­zywa ży­ciem.

– To zna­czy?

– Nic ta­kiego. Nie mam do po­wie­dze­nia nic wię­cej poza tym, co już po­wie­dzia­łam.

John ma ochotę wes­tchnąć, ale się po­wstrzy­muje. Ta ko­bieta jest ofiarą i prze­cho­dzi przez ta­kie rze­czy, ja­kich on nie jest na­wet w sta­nie so­bie wy­obra­zić. Ro­zu­mie, że była bita, praw­do­po­dob­nie przez wła­snego męża, ale w sys­te­mie nie ma o tym ani jed­nego ra­portu.

– Skąd te si­niaki? – pyta i jed­no­cze­śnie stwier­dza, że jest tu zde­cy­do­wa­nie za go­rąco. Albo to po pro­stu jego wła­sny pot two­rzy na skó­rze do­dat­kową po­włokę. Po opusz­cze­niu obozu sekty wciąż ma przy­spie­szone tętno.

– Z pracy – od­po­wiada Lotta. – Je­stem elek­tryczką.

– Okej. – John zu­peł­nie jej nie wie­rzy. Krwiaki wy­glą­dają jak po po­tęż­nym kuk­sańcu, cie­kawe, jak wy­gląda reszta jej ciała. – A więc nic wię­cej so­bie pani nie przy­po­mina?

– Nie.

John daje jej wi­zy­tówkę.

– Pro­szę za­dzwo­nić, je­śli coś pani so­bie przy­po­mni, co­kol­wiek, na­wet je­śli wyda się to nie­istotne.

– Co te­raz ze mną bę­dzie? – pyta ofiara, a jej spoj­rze­nie przy­gasa.

– Zo­sta­nie pani umiesz­czona w bez­piecz­nym miesz­ka­niu, z ochroną, do­póki wszyst­kiego nie za­ła­twiamy.

– A Has­san?

– Has­san?

– Mój chło­pak.

– On też, oczy­wi­ście.

John nie bar­dzo wie, o co cho­dzi. W ewi­den­cji lud­no­ści wpi­sany jest inny męż­czy­zna. Może się roz­wio­dła i po­znała ko­goś no­wego.

Wcho­dzi ochro­niarz z kawą dla Lotty, która uśmie­cha się do niego.

– Je­stem tuż za drzwiami – mówi, a John kiwa głową.

– To gdzie ja wy­lą­duję? W De­cem­ber? Co bę­dzie z moją pracą?

– Nie może pani na ra­zie pra­co­wać z tą raną.

– No ja­sne. Ale gdzie będę miesz­kać?

– Nie wiem, ale na pewno bę­dzie pani bez­pieczna.

– Ha! – znów par­ska, a John wy­cho­dzi z po­koju. Kiwa głową straż­ni­kowi i ru­sza w stronę pro­sek­to­rium, gdzie czeka na niego René.

Mają tylko dwa tropy pro­wa­dzące do sprawcy. Ślady opon, jak się oka­zało, ja­kie­goś SUV-a, a od ta­kich w De­cem­ber aż się roi. A do tego nóż, na któ­rym są tylko od­ci­ski Lotty. Wciąż cze­kają na wy­niki z Lin­köping w spra­wie po­zo­sta­łych pró­bek po­bra­nych na miej­scu zda­rze­nia, ale John po­dej­rzewa, że ni­g­dzie nie znajdą ob­cego DNA.

„Ale przy­naj­mniej coś mamy” – my­śli, scho­dząc po scho­dach do Re­négo. Nie poj­muje, jak on po­trafi być jed­no­cze­śnie le­ka­rzem i pa­to­lo­giem, a do tego zaj­mo­wać się bra­tem i dzia­łać pro bono w De­cem­ber. Johna na samą myśl o tym ogar­nia zmę­cze­nie.

Cha­rak­te­ry­styczny za­pach śmierci wci­ska mu się do nosa. John czuje, że zde­cy­do­wa­nie za dużo czasu spę­dził w pro­sek­to­riach. Za­czął ka­rierę jako po­li­cjant w pa­trolu, po­tem prze­szedł do kry­mi­nal­nych, póź­niej do NOA, a na­stęp­nie wró­cił do kry­mi­nal­nych, ale je­dyny za­pach, który go nie opusz­cza, to wła­śnie ten. Może to chore, ale cza­sami za nim tę­skni.

W NOA pra­cują w więk­szo­ści stare dziady i baby cho­dzące w kółko w pan­to­flach i za­zwy­czaj sie­dzące w biu­rze, pod­czas gdy ja­cyś śled­czy wy­ko­nują czarną ro­botę. Je­dyną osobą, za którą cza­sami tę­skni, jest piękna wiedźma Virpi Salo. Men­torka Johna. Ma lek­kie po­czu­cie winy, że nie od­zy­wał się do niej, żeby spy­tać, jak się miewa.

Za­wsze wo­lał pracę w te­re­nie od sie­dze­nia i zbie­ra­nia ku­rzu za biur­kiem. W pe­wien spo­sób za­czyna lu­bić De­cem­ber wła­śnie dla­tego, że tu­taj wszystko po­winno być prost­sze, a jed­nak nie jest. Za­wsze lu­bił wy­zwa­nia.

– Chodź, przy­ja­cielu – mówi René na jego wi­dok. – Po­patrz no tu­taj.

John trzyma ręce za ple­cami i po­chyla się do przodu, kiedy René otwiera usta star­szej pani le­żą­cej na stole. Jej twarz jest mocno po­marsz­czona, po­dob­nie jak całe ciało. Ko­bieta, któ­rej tra­fiło się dłu­gie ży­cie. Nie ma zę­bów, John za­uważa sztuczną szczękę le­żącą w na­czy­niu obok.

– Ożeż kurwa – mówi i od­wraca wzrok.

– Harry po­wie­dział do­kład­nie to samo. – Uśmie­cha się René.

– Co to ta­kiego?

– Opa­rze­nia che­miczne, przede wszyst­kim ivi­so­lem. To śro­dek do de­zyn­fek­cji za­wie­ra­jący wo­do­ro­tle­nek po­tasu i sole po­ta­sowe. Miała tego sporo w brzu­chu i prze­łyku. Po pro­stu zo­stała otruta.

– Bie­daczka.

– Do­kład­nie.

– Mor­der­stwo czy sa­mo­bój­stwo?

– To nie­wąt­pli­wie za­sadne py­ta­nie, ja bym twier­dził, że mor­der­stwo, cho­ciaż sa­mo­bój­stwa też nie można wy­klu­czyć. Ale… mamy jesz­cze je­den pro­blem.

René pa­trzy na Johna jak pię­cio­la­tek z tru­dem skry­wa­jący ta­jem­nicę.

– Cze­kasz na wer­ble?

René wznosi oczy do nieba.

– Ja­sne, że nie.

– No to mów!

– My­ślę, że mamy w De­cem­ber jesz­cze jed­nego se­ryj­nego mor­dercę. W Trol­l­stu­gan.

John musi kilka razy mru­gnąć oczami. W pierw­szej chwili my­śli, że to mgła mó­zgowa płata mu fi­gle.

– Jesz­cze je­den se­ryjny… Trol­l­stu­gan?

– To dom spo­koj­nej sta­ro­ści na ulicy Drot­t­ning­ga­tan. Zro­bi­łem li­stę.

René pod­cho­dzi do biurka, zdej­mu­jąc jed­no­cze­śnie rę­ka­wiczki. Na­ci­ska pe­dał ko­sza na śmieci i wrzuca je tam, po czym bie­rze kartkę pa­pieru i po­daje ją Joh­nowi.

Po­li­cjant wi­dzi kilka na­zwisk i wy­kres. Zro­zu­mie­nie, o co cho­dzi le­ka­rzowi, zaj­muje mu mi­nutę. Czuje po­dziw, bo prze­cież René i bez do­dat­ko­wych za­dań ma wy­star­cza­jąco dużo do ro­boty.

– Ktoś tu był pra­co­wity, jak wi­dzę.

René ma po­ważną minę. Po­ważną i zmę­czoną.

– Nie mogę nie być pra­co­wity. Mia­łem złe prze­czu­cia i się po­twier­dziły. Gdyby De­cem­ber było znacz­nie więk­szym mia­stem, może w ogóle bym nie za­re­ago­wał. Prze­czu­cie to jedno, a poza tym krewni za­żą­dali ob­duk­cji.

John przy­gląda się krzy­wej. W ciągu ostat­nich trzech mie­sięcy se­nio­rzy w Trol­l­stu­gan umie­rali w eks­pre­so­wym tem­pie w po­rów­na­niu z wcze­śniej­szymi okre­sami.

– Ja pie­przę – mówi John, po­cie­ra­jąc czoło.

– No. Je­śli mam ra­cję, za­mor­do­wano kil­ka­na­ście osób.

– A ro­bi­łeś ob­duk­cję po­zo­sta­łych?

– Jesz­cze nie, więk­szość od razu skre­mo­wano albo po­cho­wano. To, że bar­dzo sta­rzy lu­dzie umie­rają, jest ra­czej nor­malne i tylko mniej wię­cej dzie­sięć pro­cent zmar­łych lą­duje na stole pa­to­loga. Ale… to tu­taj zu­peł­nie nie jest nor­malne, John.

– To co my­ślisz? – pyta John i ma wielką ochotę usiąść, ale nie stoi tu żadne krze­sło.

– My­ślę, że po­trze­bu­jemy po­zwo­le­nia na eks­hu­ma­cję pię­ciu ciał.

6

Axel Luo w czapce z dasz­kiem sie­dzi w swoim sa­mo­cho­dzie dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów od Sztok­holmu. Jak prze­stępca czeka na swo­jego zbawcę na par­kingu przed skle­pem sieci Coop. Jest chlapa, po­chmurno, mało kto robi więk­sze za­kupy. Śnieg, który da­lej na pół­noc pa­dał przez ostat­nie dwa ty­go­dnie i upięk­szył De­cem­ber tak, że wy­glą­dało jak mia­steczko ze świą­tecz­nej kartki, tu­taj prak­tycz­nie nie ist­nieje. Ta nie­wielka ilość, która się po­ja­wiła, już za­częła top­nieć, bo od dość dawna tem­pe­ra­tura nie spada po­ni­żej zera. Glo­balne ocie­ple­nie w peł­nej kra­sie.

Axel wciąż ma wąt­pli­wo­ści, ale kiedy po­ja­wia się ko­lejny wście­kły SMS z groźbą ode­bra­nia jemu i Oli­vii domu, po­wta­rza so­bie, że pod­jął słuszną de­cy­zję.

„Dla Oli­vii” – my­śli, ale do­brze wie, że się okła­muje.

To wszystko jego wina. Jego cho­ler­nej po­goni za lep­szym ży­ciem, w któ­rej cią­gle wy­bie­rał drogi na skróty.

Gdyby Oli­via się o tym do­wie­działa, na­tych­miast za­żą­da­łaby roz­wodu, zna­la­zła so­bie no­wego fa­ceta i z nim pró­bo­wała zajść w ciążę. Albo… może i nie, ale Axel nie za­mie­rza ry­zy­ko­wać.

„Za­ła­twię to, za­wsze tak jest”.

Pa­trzy na ze­ga­rek, Igor jest jak zwy­kle spóź­niony. Nie wi­dział go od kilku lat. To jedna z nie­wielu osób, które Axel na­prawdę lubi, bo choć jest prze­stępcą, ma swój styl.

Po­cho­dzący z Ser­bii Igor żyje z li­chwy i nie jest czło­wie­kiem, któ­rego chcia­łoby się roz­cza­ro­wać lub zde­ner­wo­wać, bo wtedy za­mie­nia się w ko­goś na­prawdę nie­bez­piecz­nego.

Wszystko za­częło się od wy­gra­nej, tak jak to zwy­kle bywa. Axel grał w po­kera, ale po ja­kimś cza­sie stwier­dził, że cho­ciaż idzie mu do­brze, to zbyt wolno. Miał sie­dem­dzie­siąt pro­cent wy­gra­nych i nie­stety zde­cy­do­wał, że weź­mie udział w tur­nieju o wy­so­kie stawki. Za­ry­zy­ko­wał wszystko, co miał.

Sie­dem­set pięć­dzie­siąt ty­sięcy pie­przo­nych ko­ron. Miał fula i sta­ty­stycz­nie rzecz bio­rąc, nie było szans, żeby kto­kol­wiek miał lep­sze karty na ręce, ale karma po­sta­no­wiła za­grać mu na no­sie i dała prze­ciw­ni­kowi ka­retę pią­tek.

„Pie­przone piątki!”

Alex wzdy­cha i uru­cha­mia sil­nik, żeby ogrzać ka­binę.

Po­tem za­czął od nowa. Od­ro­bił lek­cje i za­ro­bił nie­złą sumkę, za­nim po­sta­wił wszystko na kryp­to­wa­luty. Wziął od Ac­ker­man­nów po­życzkę na pierw­szą wpłatę na dom i wszystko było pięk­nie. Aż się skoń­czyło.

Po­wi­nien był zo­stać in­for­ma­ty­kiem, pro­blem jed­nak w tym, że bra­ko­wało mu wy­kształ­ce­nia. To, że wie wy­star­cza­jąco dużo, by uczyć tego gówna, to zu­peł­nie inna hi­sto­ria. Bez pa­pierka to się nie li­czy, a ze szkołą Axe­lowi ni­gdy nie było po dro­dze.

Oli­via ro­biła mu wy­mówki i pew­nie miała ra­cję. Cho­dzi jed­nak o to, że Axel uwiel­bia być po­li­cjan­tem. Poza tym ciąży na nim pewna od­po­wie­dzial­ność, bio­rąc pod uwagę, że od dawna jest je­dy­nym czar­nym gli­nia­rzem w De­cem­ber. „A ktoś musi prze­cież o nas wal­czyć” – my­śli i włą­cza ra­dio.

W od­dali po­ja­wia się czarny mer­ce­des z przy­ciem­nio­nymi szy­bami i Axel gwał­tow­nie się pro­stuje.

Na jego jed­nym ra­mie­niu sie­dzi ma­leńka Oli­via i grozi mu pal­cem, a na dru­gim roz­go­ścił się dia­be­łek.

Axel pa­trzy na swo­jego ło­so­sio­wego ro­lexa. Kwa­drans spóź­nie­nia. Igor robi to chyba spe­cjal­nie.

Merc staje, Axel wy­siada, otwiera tylne drzwi w tam­tym sa­mo­cho­dzie i siada obok Igora, który uśmie­cha się sze­roko, jakby tra­fił szóstkę w lotto.

– Axel, przy­ja­cielu – woła, ści­ska­jąc mu dłoń. – Jak ży­jesz? Ma­cie już dzieci?

– Nie, ale się sta­ramy.

Igor wy­bu­cha śmie­chem.

– Jak chcesz, to mo­żesz so­bie wziąć jedno z mo­ich. Każde jedno to la­daco.

– A co u żonki? – pyta Axel z obo­wiązku.

– Do dia­bła z nią. Roz­wie­dli­śmy się. Ni­gdy nie pu­kaj świ­ru­ski. – Śmieje się Serb. – Gdy­bym się z tą pipą nie roz­wiódł, to pew­nie bym ją po­chla­stał na ka­wałki.

Axel w to nie wątpi, ale wie też, że Igor nie bije ko­biet. Pew­nie wy­słałby jed­nego ze swo­ich cyn­gli. Axel pa­trzy na kie­rowcę, który wy­gląda jak pod­róbka wła­snego szefa. Ogo­lona, po­kryta bli­znami czaszka. Twarde spoj­rze­nie i pulchne, ale mocne ciało. Igor jest nie­wy­soki jak na Serba, w prze­ci­wień­stwie do kie­rowcy. Co naj­mniej dwa me­try.

– Tak więc na­sze ży­cie to kupa gówna, przy­ja­cielu.

– Jest jak jest – od­po­wiada Axel.

– Dla­czego nie sprze­dasz ze­garka, je­śli po­trze­bu­jesz kasy?

Axel na­ciąga rę­kaw na nad­gar­stek.

– Na­le­żał do mo­jego ojca.

– Nie mo­żesz się przy­wią­zy­wać do rze­czy, Axel. W końcu sta­niesz się ich wła­sno­ścią.

– Dzięki, Buddo.

Igor uśmie­cha się i kła­dzie rękę na ra­mie­niu Axela.

– Je­steś pe­wien?

– Po­trze­buję pie­nię­dzy, żeby po­zbyć się spo­rego pro­blemu.

– Ważne, że­byś wie­dział, co to ozna­cza, ale ty już wiesz, prawda? Py­tam więc jesz­cze raz: je­steś na­prawdę pe­wien? Chcę, że­by­śmy po­zo­stali przy­ja­ciółmi. Je­śli spie­przysz sprawę, nie bę­dzie to miało żad­nego zna­cze­nia.

– Wiem, co ro­bię.

– Do­bra, je­steś do­ro­sły, a ja cię lu­bię, przy­ja­cielu. Po­życzka na trzy mie­siące. Pięć­set ty­sięcy. Pięć pro­cent mie­sięcz­nie, bo je­ste­śmy kum­plami, a ja je­stem ci wi­nien przy­sługę. Po­tem będę chciał całą sumę plus sie­dem­dzie­siąt pięć tysi i bę­dziemy kwita. Deal?

– Deal – po­twier­dza Axel i po­wi­nien od razu tego po­ża­ło­wać, ale tak się nie dzieje. Nie po­zwala na to jego dia­gnoza.

– Trzy mie­siące od dziś – mówi Igor z po­waż­nym wy­ra­zem twa­rzy.

„To się bar­dzo źle skoń­czy” – szep­cze mu do ucha sie­dząca na ra­mie­niu Oli­via.

7

– Jalla, kończ tę ro­botę i schodź na dół. Je­dze­nie jest go­towe.

Fa­duma stoi w drzwiach ga­bi­netu Kim i de­mon­stra­cyj­nie pa­trzy na ze­gar na swoim te­le­fo­nie, po czym wsuwa go do tyl­nej kie­szeni cia­snych, usia­nych dziu­rami je­an­sów.

Kim, za­to­piona w lek­tu­rze okrop­nie za­nie­dba­nych kart pa­cjen­tów, pod­nosi wzrok i do­piero te­raz za­uważa, że w ca­łym domu pięk­nie pach­nie.

– Co? Je­dze­nie? – pyta i opusz­cza do po­łowy po­krywę lap­topa. Od na­głej zmiany per­spek­tywy za­ma­zuje jej się wzrok i musi prze­trzeć oczy.

Fa­duma bie­rze do ręki je­den ze swo­ich dre­dów zwi­sa­ją­cych jej na jedną pierś i przy­biera iro­niczną pozę.

– No. Je­dze­nie. Wiesz, coś ta­kiego, co trzeba po­chła­niać, żeby nie umrzeć.

– Ugo­to­wa­łaś coś? Która go­dzina?

Fa­duma igno­ruje to dru­gie py­ta­nie i unosi brwi, krzy­żuje ręce na pier­siach, ro­biąc skwa­szoną minę.

– Stara, my­ślisz, że nie umiem go­to­wać? Ile ja mam lat, sie­dem?

Kim robi się głu­pio. Fa­duma zaj­mo­wała się swoim ma­łym bra­cisz­kiem, już kiedy była na­sto­latką. Oczy­wi­ście, że umie go­to­wać. Kim przy­gląda się sto­ją­cej w drzwiach mło­dej ko­bie­cie. Jak zwy­kle twarda i non­sza­lancka. Od czasu po­strze­le­nia płat­nego mor­dercy na rynku w Hal­lo­ween Fa­duma za­mknęła się w sko­ru­pie, dzięki któ­rej wy­gląda na szczę­śliwą, choć wcale tak nie jest.

Kim to ro­zu­mie. Fa­duma spo­tkała się kilka razy z Bel­lem, tym za­bójcą, nie ma­jąc po­ję­cia, co z niego za typ. Może na­wet tro­chę się za­uro­czyła, mieli iść na randkę. A po­tem się oka­zało, że to prze­stępca i mor­derca. Dziew­czyna mu­siała pa­trzeć, jak do­staje kulkę i zo­staje wy­wie­ziony z De­cem­ber w kaj­dan­kach.

„Ja­sne, że nie jest jej do śmie­chu”.

Wy­daje się jed­nak, że Fa­duma ra­dzi so­bie z tą sy­tu­acją na za­sa­dzie „uda­waj, aż ci się uda”. Nie jest to zdrowe po­dej­ście, Kim do­brze o tym wie, musi się po­sta­rać, żeby dziew­czyna zrzu­ciła tę swoją zbroję. Ale te­raz…

„To po pro­stu za wiele”.

„Pew­nego dnia po­roz­ma­wiam z nią po­waż­nie. Kiedy wszystko się uspo­koi. Mogę jej po­móc po­ko­nać ten ból, który na pewno czuje”.

Kim wciąga no­sem fan­ta­styczny za­pach.

– Co ta­kiego zro­bi­łaś?

Fa­duma wznosi oczy do nieba.

– Stara, prze­stań ga­dać. Pora coś zjeść. Skoń­czy­łam na dole. Jest obrzy­dli­wie pięk­nie. Za­dzwo­ni­łam też do Johna, ma tu być lada chwila.

Od­cho­dzi, a Kim szybko wstaje.

„John?”

Bez­wied­nie prze­cze­suje pal­cami włosy i po­pra­wia bluzkę. Zdaje so­bie sprawę, że ma na so­bie fla­ne­lowe spodnie i ele­gancką bluzkę, i roz­waża przez chwilę, czy się nie prze­brać, kiedy sły­szy dzwo­nek do drzwi.

„A dla­czego mia­ła­bym się dla niego prze­bie­rać? Prze­cież mię­dzy nami nic nie ma”.

– Nie. Ogar­nij się, Kim – mówi sama do sie­bie, za­myka po­krywę lap­topa i…

„Ale guma do żu­cia nie za­szko­dzi”.

Wy­ci­ska pa­stylkę SB-12 z kar­to­nika le­żą­cego na biurku, po­pra­wia so­bie włosy i wy­cho­dzi z po­koju, żeby zo­ba­czyć, co ta­kiego wy­my­śliła przy­ja­ciółka.

– Pach­nie cu­dow­nie – mówi John, kiedy Fa­duma wpro­wa­dza go do domu.

Ma ze sobą dwie bu­telki czer­wo­nego wina z wiel­kimi czer­wo­nymi ustami na ety­kie­cie, Fa­duma za­biera je i znika na pię­trze.

Kim otwiera usta i nie wia­domo dla­czego, mówi:

– Wy­glą­dasz na zmę­czo­nego.

Od razu ma ochotę sama się spo­licz­ko­wać.

„Świetna ro­bota”.

John śmieje się, a w jego gło­sie sły­chać znu­że­nie:

– A ty, jak wi­dzę, je­steś w try­bie Zoom – od­po­wiada, wska­zu­jąc ręką jej spodnie od pi­żamy w kratę i sa­ty­nową bluzkę.

Kim uśmie­cha się i pod­nosi rękę z wy­sta­wio­nymi w górę dwoma pal­cami.

– Rock to moje dru­gie imię. Wiesz prze­cież.

Za­pada na chwilę ci­sza i John roz­gląda się do­okoła.

– Faj­nie tu na dole zro­bi­ły­ście. Fa­duma po­wie­działa, że to szcze­gólny dzień. Skoro mnie tu za­pro­siła…

Kim wzru­sza ra­mio­nami.

– Nie wtrą­cam się do tego, co ona tu robi. To te­raz jej pię­tro.

Fa­duma scho­dzi po scho­dach z otwar­tymi bu­tel­kami wina i po­ga­nia ich.

– Jalla! No co tak sto­icie? Marsz do ja­dalni.

– Ja­dalni? – pyta John, kiedy prze­cho­dzą za Fa­dumą przez drzwi pro­wa­dzące pod scho­dami na drugi ko­niec domu.

– Ja… – Kim nie koń­czy, milk­nie i tylko się przy­gląda.

Ja­dal­nia. Zna­la­zła ją za pierw­szym ra­zem, kiedy oglą­dała dom. Pa­mięta, jak po­my­ślała, że Par­szy­wiec mu­siał za­po­mnieć, że stoją tu stół i krze­sła, ina­czej ni­gdy by ich nie zo­sta­wił. Wtedy wszę­dzie było pełno ku­rzu, a me­ble przy­kry­wały po­krowce. Ale te­raz… Kim robi kilka kro­ków w głąb po­koju.

– Sty­lowe, nie? – mówi Fa­duma, wska­zu­jąc na ży­ran­dol. – Zna­la­złam go na targu. Wy­gląda, jakby ja­kiś In­dia­nin go sam zro­bił, prawda? Z ro­gów. A stół jest po pro­stu ko­za­cki. Wy­star­czyło go tro­chę od­świe­żyć. Dy­wan le­żał zwi­nięty w ko­mórce. A te tu­taj – chwyta opar­cie jed­nego z krze­seł – wy­go­oglo­wa­łam i oka­zuje się, że są zro­bione z he­banu. Ta­kie dwa kosz­tują ma­ją­tek.

Po­kój jest na­prawdę fan­ta­styczny. Ele­gancka ja­dal­nia z wy­ku­szem z ogrom­nymi dzie­lo­nymi oknami wy­cho­dzą­cymi na ogród z po­idłem dla pta­ków z bia­łego ka­mie­nia i piękną ogro­dową la­tar­nią roz­świe­tla­jącą zi­mowe po­dwó­rze i ośmio­kątną białą al­tankę.

Kim wcze­śniej zu­peł­nie nie za­przą­tała so­bie głowy tą czę­ścią. Oczy­wi­sty błąd.

John pod­cho­dzi do stołu i przy­gląda się ta­le­rzom.

– Wy­gląda to nie­wia­ry­god­nie.

– Mu­ufo, sam­busa i ba­riis isku­ka­ris – od­po­wiada Fa­duma. – Na­uczy­łam się tego od ho­oyo.

– Ho­oyo? Czy to ktoś, kto… – za­czyna John, ale dziew­czyna za­krywa mu dło­nią usta.

– Moja mama, idioto.

John kiwa głową i bez pro­te­stu przyj­muje kuk­sańca. Fa­duma po­ka­zuje dwoma pal­cami, że bę­dzie go mieć na oku.

– Do­brze, do­brze, ro­zu­miem.

Kim le­dwo ich jed­nak sły­szy.

Po­de­szła do okna i pa­trzy na ogród. Wy­gląda jak z okładki świą­tecz­nej ksią­żeczki. Bra­kuje tylko ko­lo­ro­wych lam­pek. Są tu drzwi pro­wa­dzące na bru­ko­wane po­dwórko, sze­ro­kie ka­mienne stop­nie scho­dzą do ogrodu. Za­ro­śnię­tego, nie­wiel­kiego i za­nie­dba­nego, ale można so­bie wy­obra­zić, jak cu­do­wny bę­dzie, je­śli po­święci mu się tro­chę mi­ło­ści. Kiedy Kim była w tym domu pierw­szy raz, my­ślała, że ni­gdy nie po­czuje się tu jak u sie­bie, ale… Od­wraca się i pa­trzy na po­kój, Fa­dumę i Johna.

Mi­mo­wol­nie co­raz bar­dziej uważa ten bu­dy­nek za wła­sny dom.

– Jeść – roz­ka­zuje Fa­duma. – Za­nim wy­sty­gnie.

Gdy wszy­scy na­je­dli się do syta i każde sto razy po­chwa­liło twór­czy­nię, John roz­lewa do kie­lisz­ków resztki wina z dru­giej bu­telki i od­chyla się w tył na dro­gim krze­śle.

– Na­prawdę po­trze­bo­wa­łem ta­kiego wie­czoru, więc dzięki, Fa­dumo.

Kim czuje się le­ciutko pod­chmie­lona, ale bar­dzo uwa­żała, żeby nie wy­pić za dużo. Za­raz za­cznie trzeci kie­li­szek. Je­dli, roz­ma­wiali i śmiali się… można po­wie­dzieć, że cu­dow­nie spę­dzali czas. Chcia­łaby tak my­śleć, cho­ciaż nie wie, czy się od­waży.

– Ja też dzię­kuję – do­rzuca do słów Johna.

Fa­duma pro­mie­nieje na swoim krze­śle. W jej oczach po­ja­wia się na chwilę ja­kiś smu­tek, ale szybko znika.

– Ja po­sprzą­tam, siedź­cie – mówi.

„Pod­stępna małpa” – my­śli Kim i się uśmie­cha.

Fa­duma wie­lo­krot­nie mó­wiła, że Kim po­winna wyjść z ini­cja­tywą. To nie­zdrowe, że on cią­gle trzyma się swo­jej żony, która praw­do­po­dob­nie nie żyje. Kim cza­sami nie może się po­wstrzy­mać od po­dob­nych my­śli. Zwłasz­cza te­raz, kiedy on sie­dzi na­prze­ciwko niej i jest tak bez­czel­nie przy­stojny, jak nikt w ca­łym mie­ście. Kim czuje mro­wie­nie.

„O ty, zdrajco!” – my­śli pod ad­re­sem swo­jego ciała.

8

John już nie pa­mięta, kiedy ostat­nio był tak na­je­dzony i od­prę­żony. Kiedy Fa­duma od­cho­dzi i w po­koju zo­stają tylko on i Kim, zdaje so­bie sprawę, że po raz pierw­szy od nie­pa­mięt­nych cza­sów czuje się na wła­ści­wym miej­scu.

Wraz z tą my­ślą po­ja­wiają się wy­rzuty su­mie­nia i John musi wci­snąć ręce w kie­sze­nie. W jed­nej z nich ma karty ta­rota Sary – już ni­gdy nie od­waży się ich użyć, pa­mię­ta­jąc o tym, co ostat­nio po­wie­działy. W dru­giej trzyma Żół­wia Ninja Mat­tiasa. Ści­ska go.

„Nie mogę się roz­pra­szać”.

Kim chyba za­uważa zmianę jego na­stroju.

„Oczy­wi­ście. Cho­lerna psy­cho­lożka” – my­śli, ale jego my­śli i pierś wy­peł­nia cie­pło.

Musi coś po­wie­dzieć. Żeby ona nie zdą­żyła za­py­tać, jak on się miewa albo jesz­cze go­rzej – co my­śli. To naj­gor­sze py­ta­nie, ja­kie ko­biety cią­gle za­dają męż­czy­znom, nie ro­zu­mie­jąc, że od­po­wiedź może brzmieć: „o ni­czym”.

„Ale te­raz nie my­śla­łeś o ni­czym, a ra­czej o tym, jak Kim na cie­bie działa. I jaka jest piękna, gdy tak sie­dzi, roz­czo­chrana i roz­we­se­lona wi­nem”.

Gwał­tow­nie wciąga po­wie­trze w płuca i ini­cjuje roz­mowę, ja­ką­kol­wiek, bo tego nie da się wy­trzy­mać.

– Masz już ja­kieś in­for­ma­cje o tym klu­czu, który zna­la­zła Fa­duma?

Ma ochotę ugryźć się w ję­zyk. Kim, która przed chwilą wy­glą­dała na zre­lak­so­waną i nie­mal szczę­śliwą, w se­kundę mrocz­nieje.

„Je­stem idiotą. To udo­wod­niono sta­ty­stycz­nie” – my­śli, wle­wa­jąc w sie­bie ostatni łyk wina.

– Nie chciał po­wie­dzieć, od czego jest, ale kiedy go o to spy­ta­łam, no cóż… ostat­nim ra­zem, zro­biło mu się chyba przy­kro i chciał go z po­wro­tem.

John od­chrzą­kuje.

– A ty nie chcia­łaś go od­dać?

– Od­dam mu, jak on mi zwróci moją nerkę – od­po­wiada wy­zy­wa­jąco Kim i bie­rze ko­lejny łyk wina.

John nie może po­wstrzy­mać się od śmie­chu.

– Ro­zu­miem. Albo i nie. Wszystko jedno.

– A poza tym? Jak ci mi­nął dzień?

W gło­wie Johna sza­leją my­śli o tym, co od­krył w za­ko­nie Ludu Świą­tyni Słońca. Musi ju­tro spraw­dzić to na­zwi­sko. Za­raz przy­po­mi­nają mu się po­dej­rze­nia Re­négo Hof­f­manna, że ktoś za­bija sta­rusz­ków w Trol­l­stu­gan.

To by było cał­kiem ty­powe dla tego miej­sca. Ja­kie są szanse, że w jed­nym ma­łym mia­steczku gra­suje aż dwóch se­ryj­nych mor­der­ców?

Jed­no­cze­śnie John wie, że sku­tecz­ność po­li­cji w wy­ła­py­wa­niu tych ty­pów to mit. Sza­cuje się, że w sa­mych Sta­nach Zjed­no­czo­nych jest co naj­mniej pię­ciu­set ak­tyw­nych se­ryj­nych mor­der­ców, i ani nie dają się zła­pać, ani nie chcą, żeby ich zła­pano, choć w co dru­gim fil­mie wi­dać coś prze­ciw­nego. Chcą tylko da­lej za­bi­jać. Zwy­kli mor­dercy rzadko wra­cają na drogę prze­stęp­stwa. To mniej wię­cej dwa­dzie­ścia pro­cent ska­za­nych. Ozna­cza to, że ośmiu na dzie­się­ciu mor­der­ców ni­gdy wię­cej nie za­bija. Zwy­kle jest tak, że lu­dzie ci dzia­łają w afek­cie, po­zba­wiają ży­cia jedną lub dwie osoby i ni­gdy wię­cej tego nie ro­bią. Se­ryjni mor­dercy to jed­nak zu­peł­nie osobny ga­tu­nek. Dla nich samo za­bój­stwo na­daje ży­ciu sens i za­pew­nia mo­ty­wa­cję.

– Halo? John? Do­kąd od­pły­ną­łeś?

Po­li­cjant wraca do rze­czy­wi­sto­ści. Kim wy­gląda na za­nie­po­ko­joną. Co w iry­tu­jący spo­sób spra­wia, że jest jesz­cze ład­niej­sza. Czy po­wie­dzieć coś o… tym wszyst­kim? Uznaw­szy, że ze­psu­łoby jej to dzień w taki sam spo­sób, w jaki ze­psuło go jemu, mówi tylko:

– Sorry. Mó­wi­łaś, że wy­glą­dam na zmę­czo­nego, i tak wła­śnie jest. Już na­wet nie li­cząc tego cho­ler­nego wy­czer­pa­nia, mgły mó­zgo­wej i ca­łej reszty. Jak sama wi­dzisz, sporo się te­raz dzieje. Mona po­sprzą­tała jedno z biur na po­ste­runku i za­mie­niła je w salę kry­zy­sową. Bo wiesz… cho­dzi o tego go­ścia za­bi­ja­ją­cego mal­tre­to­wane ko­biety. Wszy­scy są prze­pra­co­wani. Wszy­scy są w szoku. Jak zwy­kle: „Tu­taj? W na­szej ma­łej idylli?”.

Kim par­ska.

– Tylko sza­le­niec na­zwałby ży­cie w De­cem­ber idyllą, ale ro­zu­miem, co masz na my­śli.

– Pro­blem w tym, że bra­kuje nam lu­dzi, a te­raz… po­ja­wiły się ko­lejne sprawy.

– Ko­lejne sprawy? – Kim opiera łok­cie na stole i po­chyla się w jego stronę, tak jakby chciała do­wie­dzieć się wię­cej.

W gło­wie Johna po­ja­wiają ob­razy cza­so­pism, które Kim ma w pracy. Prze­stęp­stwa i ta­jem­nice. Mię­dzy in­nymi.

– W tej chwili to nie­ważne, ale są to rze­czy, któ­rymi mu­szę się zaj­mo­wać. Prawdę mó­wiąc, po­wi­nie­nem ze­brać in­for­ma­cje o wszyst­kich ofia­rach. Wró­cić i do­kład­nie prze­ana­li­zo­wać ostat­nie dni ich ży­cia. Ro­zu­miesz, kla­syczna po­li­cyjna ro­bota. Z kim się spo­ty­kały, gdzie by­wały, z kim i o czym roz­ma­wiały, czy są­sie­dzi za­uwa­żyli coś nie­zwy­kłego? Spraw­dzić ak­tyw­ność w sieci i tak da­lej. Je­śli mamy zła­pać tego dra­nia, bę­dzie trzeba wy­ko­pać wszystko, co się da, a ja…

Wy­pija łyk wina i od­sta­wia kie­li­szek, ale że tra­fia na wi­de­lec, mało nie do­pro­wa­dza do ka­ta­strofy. Ła­pie na­czy­nie w ostat­niej chwili i koń­czy z wes­tchnie­niem:

– A moja doba ma tylko dwa­dzie­ścia cztery go­dziny.

– Ja mogę się wię­cej do­wie­dzieć o tych ko­bie­tach – pro­po­nuje szybko Kim. – Tego, o czym mó­wisz. Mam tro­chę wol­nego czasu.

John wi­dzi po jej mi­nie, że to nie­prawda. Myśl o wszyst­kich ostat­nich wy­da­rze­niach, które nie po­zwa­lają mu za­jąć się tym, czym za­jąć się po­wi­nien – Sarą i Mat­tia­sem – spra­wia jed­nak, że przy­staje na jej pro­po­zy­cję.

– Ale nie afi­szuj się z tym, do­brze? Nie chcę mieć pro­ble­mów przez to, że ty… sam nie wiem, po­peł­nisz ja­kieś prze­stęp­stwo, bę­dziesz ko­goś nę­kać albo coś ta­kiego.

Kim nie­win­nie trze­po­cze rzę­sami i przy­kłada rękę do pod­bródka.

– Moi? Czyż nie je­stem naj­słod­sza i naj­bar­dziej godna za­ufa­nia?

John wy­bu­cha śmie­chem i wła­śnie ma od­po­wie­dzieć, kiedy dzwoni jego te­le­fon. Po ostat­nich mie­sią­cach sy­gnał ten stał się kla­sycz­nym uwa­run­ko­wa­niem. Jak u psów Paw­łowa, które za­czy­nały się śli­nić, kiedy od­zy­wał się dzwo­nek. John sły­szy swój sy­gnał i od razu za­czyna mu szyb­ciej bić serce.

„Ko­lejne pro­blemy” – my­śli i od­biera.

– Oglą­dasz te­le­wi­zję? – pyta Valle po dru­giej stro­nie.

– Co? Nie, jem ko­la­cję.

Valle ciężko wzdy­cha.

– Cho­lera wie, jak Mona to przyj­mie. Albo ja. Albo… kto­kol­wiek. Włącz czwórkę.

– Kto to był? – pyta Kim.

– Valle, chce, że­bym włą­czył czwarty ka­nał. Masz te­le­wi­zor?

Kim wstaje i ob­cho­dzi stół do­okoła.

– Bo to nie wy­star­czy, nie?

Wska­zuje na te­le­fon w ręce Johna i siada obok niego. Od za­pa­chu jej szam­ponu czuje mro­wie­nie na ca­łym ciele. Prze­pra­sza i włą­cza TV4. Znaj­duje ak­tu­al­no­ści i klika. Prze­wija o kilka mi­nut, bo ma­te­riał, który tak wzbu­rzył Val­lego, mu­siał już się skoń­czyć.

– To wia­do­mo­ści – mówi Kim i pod­suwa się bli­żej, tak że jej udo ociera się o niego, a po­tem na­piera. John musi gryźć się w po­liczki, żeby móc się sku­pić.

„Cho­lerne wino. Nie mogę pić z Kim” – my­śli.

– Dużo się mówi o stre­fach, do któ­rych nie wolno wcho­dzić – mówi dzien­ni­karz, który na szczę­ście od­rywa Johna od my­śle­nia o Kim. – Ale bio­rąc pod uwagę dra­ma­tyczne wy­da­rze­nia ostat­nich mie­sięcy, a także fakt, że w mie­ście praw­do­po­dob­nie gra­suje se­ryjny mor­derca, być może De­cem­ber jest w tej chwili naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nym miej­scem w kraju?

Kiedy ka­mera się prze­suwa, Kim gło­śno wzdy­cha, co brzmi tak cho­ler­nie ero­tycz­nie, że John musi się nieco od­su­nąć. Za­uważa jed­nak, na co za­re­ago­wała, i cały sztyw­nieje.

W ka­drze wi­dać Cla­ire Olo­fs­son. Za­ło­żyła na sie­bie chyba całą po­sia­daną bi­żu­te­rię, a jej włosy wy­glą­dają jak hełm wy­ko­nany z mocno la­kie­ro­wa­nych lo­ków.

– Bzdury – od­po­wiada. – De­cem­ber to naj­pięk­niej­sze mia­sto Szwe­cji. Sta­ro­świec­kie, wspa­niałe, z praw­dziwą ma­ło­mia­stecz­kową spo­łecz­no­ścią. Mó­wimy tu o po­je­dyn­czym sprawcy. Całą resztę zła­pa­li­śmy. To jedna osoba tu gra­suje, jak stwier­dzi­łeś. Ra­czej na­leży uznać – Cla­ire od­wraca wzrok do ka­mery – że wszy­scy, któ­rzy kie­dy­kol­wiek ma­rzyli o roz­wią­za­niu sprawy se­ryj­nych za­bójstw, mogą od­wie­dzić De­cem­ber.

„Co ona pie­przy?” – my­śli John, a jed­no­cze­śnie Kim wy­bu­cha:

– Co ona po­wie­działa?!

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki