Wróbel - Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker - ebook + audiobook

Wróbel ebook i audiobook

Caroline Grimwalker & Leffe Grimwalker

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Po December grasuje gwałciciel niemający dla swoich ofiar żadnej litości. Nie upiecze się nawet funkcjonariuszom policji. W mieście jednak wszyscy milczą jak zaklęci – poczucie wstydu jest zbyt silne. 

Tymczasem John Wagner jest zaskoczony i zdezorientowany informacjami na temat przeszłości Sary. Z kolej Kim Cordell odkrywa uroki życia rodzinnego, ale wygląda to inaczej, niż sobie wyobrażała.

Seria kryminałów „Śmierć w December" to wspólne dzieło małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka „Mare z Easttown", „Ozark" i „Siedem”. W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić. „Wróbel” to siódma część dziesięciotomowej serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 201

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 34 min

Lektor: Mateusz Drozda

Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Döden i De­cem­ber 7: Spa­rven

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Agata Ke­re­pet

Co­py­ri­ght © Ca­ro­line Grim­wal­ker, Leffe Grim­wal­ker, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Nils Ols­son

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Mag­da­lena Mie­rzej­ska

ISBN 978-91-8054-088-9

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

>

Gdyby De­cem­ber było twoim fa­ce­tem, to ta­kim, który ko­chałby cię nie­na­wi­dzić.

– Valle Ko­wal­ski

1

– Kurna!

Ro­bin Ac­ker­mann wpada w po­ślizg na za­kry­tej śnie­giem za­mar­z­nię­tej ka­łuży, po czym par­ska śmie­chem. Wy­pił za dużo, ale ja­kie to ma te­raz zna­cze­nie? Po raz pierw­szy w ży­ciu jest na­prawdę szczę­śliwy. Nie­wia­ry­godne, je­śli wziąć pod uwagę, że przy­je­chał na po­grzeb star­szej sio­stry, ale ży­cie – jak to ży­cie – płata mu fi­gla. Nie­spo­dzie­wa­nie wszystko sta­nęło na gło­wie. Po­zo­staje mu je­dy­nie mocno się trzy­mać i pły­nąć z prą­dem. Chcąc nie chcąc, musi przy­znać, że wi­zyta w ro­dzin­nym mie­ście za­sko­czyła go in plus – zu­peł­nie ina­czej ją so­bie wy­obra­żał.

„Cho­lera, ale mnie wzięło!”, my­śli. Cią­gle nie może w to uwie­rzyć.

W De­cem­ber prze­bywa od ty­go­dnia, ale w tym cza­sie stra­cił głowę dla męż­czy­zny, który wcze­śniej szcze­rze go nie­na­wi­dził. Czy to nie kom­pletne sza­leń­stwo? Jesz­cze więk­szym jest to, że nie ma tu wcale mowy o braku wza­jem­no­ści.

Jest ciemno, śnieg mie­niący się w ła­god­nym po­ma­rań­czo­wym świe­tle la­tarni oży­wia mroczne wspo­mnie­nia, które Ro­bi­nowi ko­ja­rzą się z tym miej­scem. Mi­nęła trze­cia w nocy i po­wie­trze zdaje się iskrzyć jak gwiazdy na nie­bie. Wszy­scy śpią, Ro­bin uwiel­bia ta­kie chwile w De­cem­ber. Kiedy jest sam. Kiedy nikt się na niego nie gapi ani nie szepce ukrad­kiem na jego wi­dok. Pa­trzy na po­kryte śnie­giem zbo­cza i ła­pie się na tym, że na­dal się uśmie­cha.

Czyżby mimo wszystko to wła­śnie tu­taj cze­kało na niego szczę­ście?

Nie­wia­ry­godne.

Ni­gdy nie był do końca czę­ścią wspól­noty. Lu­dzie w mie­ście nie­na­wi­dzili go za to, że jest Ac­ker­man­nem. Jego ro­dzina – za to, że jest ge­jem. A on sam – bo ni­gdy nie zna­lazł po­duszki, która pach­nia­łaby do­mem.

A może w końcu ją zna­lazł? W mie­ście, z któ­rego kie­dyś uciekł. W po­szu­ki­wa­niu mi­ło­ści zje­chał cały świat, ale spo­tkał ją do­piero, kiedy wró­cił do punktu wyj­ścia.

„Ot, ży­cie…”

Mroźne po­wie­trze wy­ostrza mu zmy­sły i rausz nieco słab­nie. Ro­bin za­trzy­muje się koło Che­stera, który leży w wy­god­nym domku, i wy­ciąga do niego rękę, dra­pie go za uchem, a na­stęp­nie głasz­cze.

– Ty i ja, mój mały – mówi do kota i wzdy­cha.

Che­ster, miej­scowa ma­skotka, wzbra­nia się przed miesz­ka­niem gdzie­kol­wiek in­dziej niż we wła­snym domku. Sporo osób pró­bo­wało go ad­op­to­wać, ale za­wsze ucie­kał i wra­cał wła­śnie tu­taj. Po­grą­żony w ci­szy park po­krywa gruba war­stwa śniegu ukła­da­jąca się jak białe fal­bany. „Jakby park wło­żył suk­nię ślubną”, my­śli Ro­bin i chi­cho­cze pod no­sem.

Idzie da­lej. Po­wi­nien wło­żyć czapkę, ale gdzieś się za­po­działa. Nie przej­muje się jed­nak zim­nem. Ogień, który roz­ża­rzył się w nim w ciągu ostat­niego ty­go­dnia, ogrzałby każ­dego. Za­uważa, że wciąż się uśmie­cha. Skrę­ca­jąc w par­kową ścieżkę, spo­gląda w lewo – na tle ja­snego śniegu do­strzega ciemną po­stać. Mruży oczy. „Może to tylko krzak?” Ścieżka się zwęża, a Ro­bin wy­ostrza wzrok. Cen­trum jest wy­marłe, park świeci pust­kami.

„Nie, ja­sne, że to nie…”

Cho­ciaż… Tam, ka­wa­łek przed nim. Zde­cy­do­wa­nie nie jest to krzak. Ja­kiś sto­jący w bez­ru­chu czło­wiek świ­druje go wzro­kiem. Gro­bowa ci­sza nie­sie się po zmar­z­nię­tym śniegu. Od­dech Ro­bina przy­biera po­stać bia­łego ob­łoku.

Ogar­nia go złe prze­czu­cie.

Nie­zna­jomy stoi w bez­ru­chu, od­dech ma szybki i nie spusz­cza wzroku z Ro­bina. Po­woli od­wraca głowę. Ro­bin, z lek­kim wa­ha­niem, unosi dłoń, ale nie­zna­jomy nie od­wza­jem­nia tego po­wi­ta­nia.

Męż­czy­zna ru­sza w jego stronę. Kiedy Ro­bin uświa­da­mia so­bie, że „ten ło­buz jest za­ma­sko­wany”, jego puls na­biera tur­bo­przy­spie­sze­nia.

Pusz­cza się bie­giem, ale jego buty o gład­kich po­de­szwach zde­cy­do­wa­nie się do tego nie na­dają. Wpa­da­jąc w po­ślizg, ogląda się przez ra­mię. Męż­czy­zna pra­wie go do­ga­nia. Do­piero te­raz Ro­bin uświa­da­mia so­bie w pełni swoje po­ło­że­nie. Ad­re­na­lina w nim bu­zuje, a my­śli prze­la­tują w pa­nice przez głowę. Pró­buje przy­spie­szyć. Okra­dano go już wie­lo­krot­nie. W każ­dej nie­mal czę­ści świata. Ale te­raz wy­daje się to… ja­kieś inne.

„Jesz­cze trzy­sta me­trów…”

Je­śli do­trze do miesz­ka­nia, bę­dzie bez­pieczny. Znów zerka przez ra­mię. Kto­kol­wiek go goni, jest ogromny. Ubrany na czarno i… Ro­bin do­strzega, że na­past­nik trzyma coś w ręce.

„Czy to broń…?”

– Po­mocy! – krzy­czy i bie­gnie, co sił w no­gach, na tyle prędko, żeby zbyt mocno się nie śli­zgać. Śnieg tłumi wszel­kie ha­łasy. Jakby krzy­czał w po­duszkę. W po­ło­żo­nych naj­bli­żej parku do­mach świa­tła są po­ga­szone. W każ­dym oknie obo­jęt­nie palą się je­dy­nie świecz­niki ad­wen­towe. Całe mia­sto śpi. Oprócz Ro­bina i po­twora, który go wła­śnie goni.

Przy­spie­sza, chwyta słup la­tarni, żeby wy­ro­bić się na za­krę­cie. Ogląda się i wi­dzi męż­czy­znę ja­kieś dwa­dzie­ścia me­trów za sobą. Nie ma naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści co do tego, że to męż­czy­zna, świad­czy o tym mu­sku­larna syl­we­tka. Od­dech więź­nie mu w gar­dle, a łzy na­pły­wają do oczu, kiedy się roz­gląda w po­szu­ki­wa­niu ko­goś, kto mógłby mu po­móc lub cho­ciaż by wi­dział, co się tu dzieje. Mia­sto jest jed­nak opu­sto­szałe, wy­marłe jak po apo­ka­lip­sie.

„Jesz­cze dwie­ście me­trów…”

– Po­mocy! – znów krzy­czy i wpada w po­ślizg, który tym ra­zem koń­czy się upad­kiem. Boli go udo, ale szybko wstaje, nie ma­jąc od­wagi się za sie­bie spoj­rzeć. Pę­dzi, jakby wal­czył o ży­cie, a prze­świad­cze­nie, że go­niący go męż­czy­zna nie chce wcale pie­nię­dzy, aż w nim hu­czy.

Jest świę­cie prze­ko­nany, że na­past­nik za­mie­rza go za­bić. Cza­sem się to po pro­stu wie. Za gra­nicą Ro­bin był tyle razy w sy­tu­acjach za­gro­że­nia ży­cia, że na­uczył się ufać swo­jej in­tu­icji, a ta w tej wła­śnie chwili gło­śno do niego krzy­czy.

„Jesz­cze sto me­trów…”

Kroki męż­czy­zny są co­raz bli­żej. Ro­bin sły­szy już na­wet jego po­mruki.

Sam zdy­szany wy­ciąga z kie­szeni te­le­fon. Usi­łuje go od­blo­ko­wać, ale nie daje rady utrzy­mać go nie­ru­chomo. Chce wstu­kać pin – nie­stety, ma na so­bie rę­ka­wiczki. Sły­szy za ple­cami, że na­past­nik jest co­raz bli­żej.

Dzie­sięć me­trów od jego ulicy noga ude­rza o nogę. Męż­czy­zna go pod­ciął i Ro­bin musi ase­ku­ro­wać się rę­kami. Upusz­cza te­le­fon, a kiedy się od­wraca, do­staje kilka cio­sów w twarz. Pierw­szy go dez­orien­tuje, drugi pali, a przy trze­cim coś pęka i czuje cie­płą krew spły­wa­jącą do gar­dła. Pró­buje się ode­zwać, po­pro­sić o ła­skę czy… coś, co­kol­wiek, ale prze­rywa mu ko­lejne ude­rze­nie. Po omacku wo­dzi rę­kami po ziemi, znaj­duje jed­nak tylko miękki, lśniący śnieg. Usi­łuje się czoł­gać, ale po­twór przy­gniótł go ca­łym cię­ża­rem. Ro­bin kaszle, prze­łyka wię­cej krwi.

Na­past­nik coś mru­czy i da­lej okłada go pię­ściami, raz za ra­zem, aż świat wo­kół się ob­raca. Ro­bi­nowi za­raz eks­plo­duje serce, nie daje rady już na­wet krzy­czeć. Ręce tego męż­czy­zny wy­dają się wy­kute z że­laza, kiedy wdzie­rają się pod koł­nierz kurtki i chwy­tają Ro­bina za szyję w ka­mien­nym uści­sku.

Przez brak tlenu traci resztki sił. Nic już mu nie po­zo­staje. Oczy za­czy­nają puch­nąć. Nos ma zła­many i nie może nor­mal­nie od­dy­chać. Do­ciera do niego, że za­raz umrze, a jego ciało jest, z grub­sza rzecz bio­rąc, spa­ra­li­żo­wane. Wtem męż­czy­zna pusz­cza jego szyję i Ro­bin może wresz­cie ode­tchnąć.

Ocię­żale mruga po­wie­kami. Krew z łuku brwio­wego spływa mu wprost do oka. Ob­raz jest roz­ma­zany, Ro­bin nie ro­zu­mie, co się dzieje. Ten po­twór nie po­wie­dział ani słowa, nie za­żą­dał od niego port­fela ani te­le­fonu. Czy też cze­go­kol­wiek in­nego.

„Dla­czego mi to ro­bisz?”, chciałby spy­tać, ale usta ma opuch­nięte, a ję­zyk krwawi po tym, jak się w niego ugryzł. Jest jak ścierka, z którą ten po­twór robi, co mu się żyw­nie po­doba.

Męż­czy­zna, on… za­czyna ścią­gać Ro­bi­nowi spodnie. Zrywa je z niego jed­nym sil­nym po­cią­gnię­ciem i ob­raca swoją ofiarę. Lo­do­waty, mo­kry śnieg w pa­chwi­nach i na udach spra­wia, że w Ro­bina wstę­puje nowe ży­cie, na czwo­raka pró­buje odejść od na­past­nika, ale ten bez trudu przy­ciąga go do sie­bie. Jest po­twor­nie silny w po­rów­na­niu do niego. I cią­gle tak strasz­nie mil­czy. Sły­chać tylko od­dech bur­czący mu głę­boko w gar­dle.

Ro­bin czuje, że męż­czy­zna ściąga mu także bok­serki i roz­suwa po­śladki. Kiedy do niego do­ciera, co się za­raz wy­da­rzy, świa­do­mość ta jest bar­dziej mro­żąca niż lo­do­waty wiatr.

„Nie, nie, nie”, udaje mu się jesz­cze po­my­śleć i za­raz czuje, jak na­past­nik wci­ska mu w od­byt swo­jego fiuta. Boli go to po­twor­nie. Kiedy męż­czy­zna chwyta go za włosy i po­suwa, Ro­bin nie daje rady stłu­mić wy­do­by­wa­ją­cego się z gar­dła krzyku.

Stara sku­pić się na czymś in­nym. Pła­cze i chce tylko, żeby się to jak naj­szyb­ciej skoń­czyło, na­past­nik z ko­lei sa­pie i sa­pie. Roz­dziera mu wnętrz­no­ści. To­wa­rzy­szące temu świst i bru­tal­ność wy­dają się nie­mal nie­rze­czy­wi­ste.

W końcu po­twór do­cho­dzi i za­nim wyj­dzie z Ro­bina, ten czuje pul­so­wa­nie jego ku­tasa.

„Żyję, ale jak długo jesz­cze”, prze­la­tuje mu przez głowę, kiedy męż­czy­zna prze­kręca go na plecy i znów przy­stę­puje do okła­da­nia pię­ściami.

Ro­bin Ac­ker­mann pa­trzy na zo­rzę po­larną nad nimi. Naj­wy­raź­niej przyj­dzie mu umrzeć w mie­ście, które go nie­na­wi­dzi.

2

– Mama może nie żyje, ale ja czuję się do­brze, mó­wię prze­cież. – Fa­duma Tu­faa kręci głową i na­wet ma­cha przy tym rę­kami, jakby chciała od­pę­dzić iry­tu­jącą mu­chę. – Baw się w psy­cho­loga w pracy, ale nie ze mną. Cza­isz?

– Po­win­naś mimo wszystko z kimś o tym po­roz­ma­wiać.

– Se­rio? Czuję się do­brze. Prze­stań mi wresz­cie truć.

– Tak, tak, okej – mówi Kim Cor­dell świa­doma, że sama jest tą mu­chą. Ro­zu­mie, że po­winna się te­raz wy­co­fać, za­ra­zem wie rów­nież, że Fa­du­mie do­brze zrobi, je­śli ko­muś się zwie­rzy. Wcze­śniej czy póź­niej, za­nim cał­kiem ze­świ­ruje.

Jej brat – Ali – zo­stał za­mor­do­wany, Fa­duma za­ko­chała się w Bellu, który oka­zał się płat­nym mor­dercą, poza tym jest sie­rotą i mieszka u Kim – ale ani razu nie dała po so­bie po­znać, że to, co się jej przy­tra­fiło, ja­koś nią wstrzą­snęło. Za­trza­snęła uczu­cia w skrzynce z po­dwój­nym zam­kiem i owi­nęła ją dru­tem kol­cza­stym. Coś ta­kiego ni­gdy się do­brze nie koń­czy – Fa­duma cho­dzi te­raz z bombą w piersi, która może eks­plo­do­wać w naj­mniej ocze­ki­wa­nym mo­men­cie. Kim wi­działa to już tyle razy, że to aż śmieszne.

– Do­brze, czy mo­gły­by­śmy się więc te­raz sku­pić na tym, co o Violi po­wie­działa ci ta pa­storka? – Fa­duma siada po tu­recku na wy­spie ku­chen­nej i skręca jo­inta.

– Ja­sne. – Wzdy­cha Kim. Na ra­zie daje za wy­graną. Po­nio­sła klę­skę może w tej bi­twie, ale za­mie­rza wy­grać wojnę.

– A więc Nils miał sio­strę Violę, która nie żyje. Co twoim zda­niem po­win­ny­śmy z tym fan­tem zro­bić?

– My?

– Ow­szem, je­steś moją naj­lep­szą kum­pelą, więc my. I tak nie mam chwi­lowo nic lep­szego do ro­boty, za­tem mogę ci po­móc z tym ba­gnem.

– Okej. – Kim się uśmie­cha. Czemu by nie, bądź co bądź to Fa­duma zna­la­zła se­kretny po­kój w tym domu.

Te­raz przy­mie­rza się do za­pa­le­nia skręta, ale Kim wyj­muje go jej z rąk.

– Nie tu­taj. Je­śli John tu zaj­rzy i coś wy­czuje, będę mu­siała się gę­sto tłu­ma­czyć, a na to nie mam siły.

– To na uży­tek me­dyczny. Nie­mal le­gal­nie. – Fa­duma się szcze­rzy i od­biera jej jo­inta.

– Idź za­pa­lić na ze­wnątrz.

– Tam jest je­bany bie­gun po­larny…

– No i?

– Do­brze, mamo. – Wzdy­cha Fa­duma i scho­dzi na par­ter.

Kim zo­staje w kuchni i nie wie, co ro­bić. Zda­wała so­bie wpraw­dzie sprawę, że Nils ma swoje ta­jem­nice, ale te­mat Violi jest dla niego naj­wy­raź­niej szcze­gól­nie draż­liwy. Kim chce wie­dzieć dla­czego.

„Kto, do cho­lery, za­taja fakt, że miał młod­szą sio­strę, która umarła?”

Może po­winna mach­nąć na to wszystko ręką, ale nie umie. Na­pę­dza ją żą­dza ze­msty z po­wodu kra­dzieży nerki. Chce dać na­uczkę Par­szyw­cowi. Prze­ka­ba­ciła na­wet jego nową ko­bietę – Pię. Ale to tu­taj? To już prze­sada. Kim zerka na schody na par­ter.

„Może po­win­nam wziąć przy­kład z Fa­dumy? – za­sta­na­wia się. – Parę razy się za­cią­gnąć i wrzu­cić na luz? Po­pa­trzeć na wszystko w no­wym świe­tle?” Wzdy­cha i scho­dzi po stop­niach. Za­trzy­muje się w ja­dalni i wy­gląda przez okno, pa­trzy na sto­jącą przed do­mem Fa­dumę, która roz­ma­wia przez te­le­fon, uśmie­cha się przy tym i ge­sty­ku­luje.

Kim za­sta­na­wia się, kim jest ta druga osoba. Od­kąd się po­znały, Fa­duma nie spo­ty­kała się ze zna­jo­mymi, cho­ciaż może to nic dziw­nego.

Nie­gdyś mu­siała zaj­mo­wać się swoim bra­tem Alim. Po śmierci matki ucie­kli z domu, żeby nie tra­fić w ręce po­mocy spo­łecz­nej. Wy­cho­wy­wała się prak­tycz­nie sama, co wy­raź­nie po niej wi­dać. Jest twarda, a za­ra­zem kru­cha. Ty­powe dziecko ulicy, la­tami bez­do­mne aż do czasu, kiedy Ali zo­stał za­mor­do­wany.

Coś ta­kiego zo­sta­wia ślad.

„Ale czy ja je­stem dużo lep­sza?” Wzdy­cha gło­śno. Nie tak dawno od­na­la­zła swo­jego ojca, z któ­rego jest – de­li­kat­nie mó­wiąc – spory ory­gi­nał. Przy­wódca mi­li­cji urzę­du­jący w gó­rach. Można go po­dej­rze­wać o jed­no­znacz­nie na­zi­stow­skie sym­pa­tie, przy czym wy­daje się dość ela­styczny, je­śli cho­dzi o trzy­ma­nie się tak zwa­nych wła­snych prze­ko­nań lub ma­cha­nie na nie ręką. Kim od­na­la­zła też bab­cię, matkę swo­jego ojca. Ma­jor, ko­bietę, która prze­wo­dzi bez­dom­nym na ob­sza­rze prze­my­sło­wym zwa­nym Lyc­kan.

Kim wy­cho­wy­wała bab­cia ze strony matki i to za­pewne także od­ci­snęło na niej piętno. Ona i Fa­duma wcale tak bar­dzo się od sie­bie nie róż­nią.

– Ej, la­ska… – mówi Fa­duma za­raz po wej­ściu do domu. Wo­kół niej unosi się słod­kawy za­pach ma­ri­hu­any. – A twoja bab­cia? Ma­jor?

– Tak? Co z nią?

– Ona ma ze sto lat. Po­winna chyba coś wie­dzieć o Violi, co?

Kiedy do Kim do­ciera, że Fa­duma ma ra­cje, aż się pro­stuje. Tom na­wet wspo­mi­nał, że zna ta­jem­nice Nilsa, a w ta­kim ra­zie Ma­jor po­winna chyba wie­dzieć jesz­cze wię­cej? Może to ko­lejna z tych rze­czy, o któ­rych nikt nie mówi, cho­ciaż wszy­scy to wie­dzą? Wszy­scy poza nią. Kim czuje się oszu­kana przez ro­dzinne mia­steczko.

– Tak, po­winna – od­po­wiada kwa­śno.

– To dla­czego z nią nie po­roz­ma­wiamy?

– Ja­koś na to nie wpa­dłam.

– Dla­tego to ja je­stem tu­taj Sher­loc­kiem, a ty… no tym, Wat­sym.

– Cho­dzi ci o Wat­sona?

– Tak, po­wie­dzia­łam prze­cież. Watsy. Kurna, brak ci dy­stansu. Je­dziemy tam?

– Ja­sne. – Kim nie ma siły sprze­czać się z na­sto­latką, w któ­rej bu­zują hor­mony. Fa­duma ma zresztą ra­cję, a Kim lubi spo­ty­kać się z bab­cią, więc nie prze­pu­ści ku temu żad­nej oka­zji. Bez ojca czuła się za­wsze nie­pełna, a Ma­jor wy­peł­niła sporo luk, więc to sy­tu­acjaobu­stron­nie ko­rzystna.

– Ja pro­wa­dzę – oznaj­mia Fa­duma, bio­rąc klu­czyki.

– Chyba cię po­grzało. Nie masz na­wet prawa jazdy.

– Prawko srawko. Sły­sza­łaś o czymś ta­kim jak jazdy do­szka­la­jące? C’mon, zbie­rajmy się.

Kim za­myka drzwi i za­trzy­muje się przy sa­mo­cho­dzie. Ma wra­że­nie, że za­nosi się na bu­rzę.

3

– Nie! – krzy­czy John do osoby, która ru­szyła do niego z wy­cią­gnię­tym mi­kro­fo­nem, gdy tylko wy­siadł ze swo­jego audi przed po­ste­run­kiem w De­cem­ber.

– Je­śli mógł­bym tylko…

– Nie! – Wci­ska brodę w koł­nierz kurtki. W nocy spa­dło jesz­cze wię­cej śniegu i John zdaje so­bie sprawę, że bę­dzie mu­siał za­in­we­sto­wać w so­lidne śnie­gowce.

„A może na­wet wo­dery”, my­śli, brnąc w śniegu do wej­ścia prze­bu­do­wa­nego ko­ścioła.

Jest wcze­śnie rano. Joh­nowi we­szło ostat­nio w na­wyk bu­dze­nie się koło czwar­tej – nie­stety po­tem nie może już za­snąć. „Bez­sen­ność star­cza”, okre­śliła to Kim, kiedy zwie­rzył się jej ze swo­jego pro­blemu. Sam jed­nak za­kłada, że to któ­ryś z no­wych su­ple­men­tów za­bu­rza mu sen. Pró­buje wszyst­kiego, żeby upo­rać się z mgłą mó­zgową, na ra­zie bez skutku. Nie śpi w każ­dym ra­zie już od czte­rech go­dzin i musi na­pić się moc­nej kawy, nie ma chwi­lowo ani krzty cier­pli­wo­ści do dzien­ni­ka­rzy.

Przy wej­ściu stoi jesz­cze dwóch idio­tów. Ci jed­nak nie mają mi­kro­fo­nów ani ka­mer, tylko wy­cią­gają w jego stronę te­le­fony. Nie są to praw­dziwi dzien­ni­ka­rze. Je­dy­nie de­tek­tywi ama­to­rzy. John się zbliża i wi­dzi, jak ich spoj­rze­nia bu­dzą się do ży­cia.

„Cho­lerna Cla­ire, że też mu­siała w te­le­wi­zji za­pro­sić do De­cem­ber wszyst­kich, któ­rzy chcą roz­wią­zać sprawę se­ryj­nego mor­dercy. Co jej, kurna, strze­liło do głowy?”

– John Wa­gner? – pyta je­den z cze­ka­ją­cych, chu­dzie­lec z mesz­kiem pod no­sem i w in­ten­syw­nie żół­tej kurtce. To­wa­rzy­szy mu młoda dziew­czyna o sro­gim wy­glą­dzie, z wło­sami za­ple­cio­nymi w kłos. W pu­szy­stych rę­ka­wicz­kach pod­tyka mu te­le­fon.

John na­wet nie od­po­wiada. Opusz­cza ra­mię i prze­ci­ska się obok nich. Otwiera drzwi i wpada na po­ste­ru­nek ni­czym wście­kły rój psz­czół. Tu­pie w kruch­cie, żeby po­zbyć się śniegu z bu­tów, ściąga uszankę (Kim uważa, że ta czapka jest pa­skudna, ale John ma to gdzieś).

Mona, która wła­śnie zmie­rza do swo­jego ga­bi­netu z kub­kiem kawy, za­trzy­muje się na jego wi­dok, ale tylko po­nuro kiwa głową, po czym znika.

Niech ją szlag, przej­muje się pie­przo­nym fil­mem, na któ­rym John na­ciera śnie­giem twarz tego su­kin­syna, pod­ca­stera An­tona Fran­zéna, i każe mu się trzy­mać z dala od Kim. Mona po­winna być mu wdzięczna. Lu­dzie w mie­ście na­brali wresz­cie choć tro­chę re­spektu przed po­li­cją, do­piero co miał tego przy­kład. Okej, za­dają py­ta­nia i sta­rają się uzy­skać od­po­wie­dzi, ale cho­ciaż się co­fają, kiedy John nie zga­dza się na roz­mowę. To naj­praw­do­po­dob­niej za­sługa tego vi­rala.

„Pew­nie się uspo­koi, kiedy się zo­rien­tuje, że na tym cała sprawa się koń­czy”, my­śli.

Wie­sza kurtkę na ha­czyku i szuka w kie­sze­niach te­le­fonu. Ka­wa­łek da­lej Frank po­chyla się nad biur­kiem Ju­liette. Zo­sta­wia jej wia­do­mość. Może wresz­cie od­waży się za­pro­sić ją na randkę? Sa­mej Ju­liette ni­g­dzie nie wi­dać.

„Lu­na­tyczka i sek­ciarz, kurna, co za do­brana para”, pry­cha i z miej­sca po­pra­wia mu się hu­mor. Skoro mowa o do­bie­ra­niu się, można by tak w za­sa­dzie po­wie­dzieć o ca­łym po­ste­runku. Ależ to jest ża­ło­sna zgraja.

Prze­szklony boks Axela Lou jest pu­sty. Jimmy sie­dzi przy biurku, a u jego stóp wier­nie czuwa owcza­rek Bul­ten. Jimmy po­woli stuka na kom­pu­te­rze, uży­wa­jąc do tego dwóch pal­ców. Na­dal się za­pewne bo­czy, że zro­bili z jego ga­bi­netu cen­trum do­wo­dze­nia w śledz­twie do­ty­czą­cym se­ryj­nego mor­dercy. John prze­wraca oczami i robi w tył zwrot aku­rat w chwili, gdy Valle ma­cha do niego z re­cep­cji. Od razu się do niego kie­ruje i mówi na przy­wi­ta­nie:

– Frank wró­cił. – Kiwa głową w stronę ich świe­żaka.

Valle tylko wzru­sza ra­mio­nami.

– I co to zmie­nia?

John śmieje się i zmie­nia te­mat:

– Co mamy w pla­nach na po­czą­tek?

– Nie chcesz wie­dzieć. – Z Val­lego od razu jakby ucho­dzą wszyst­kie siły. Bie­rze kartkę z kon­tu­aru i ba­zgrze na niej ja­kiś nu­mer. – Mu­sisz po­ga­dać z kimś z aresztu w Öster­sund.

– Öster­sund?

– Cho­dzi o Pera Bo­bäcka.

– Tego zwy­rod­nialca, który za­bił star­ców w Trol­l­stu­gan? O nie, co znowu?

Valle po­ciera dło­nią brodę.

– Za­bił nie tylko ich.

– Że co? – Ból głowy od­zywa się jak na za­mó­wie­nie, ni­sko, na wy­so­ko­ści karku. – Zro­bił coś ko­muś w aresz­cie? – John przy­ci­ska palce do po­ty­licy. Cza­sem to po­maga, in­nym ra­zem nie.

W spoj­rze­niu Val­lego po­ja­wia się współ­czu­cie.

– Po­wi­nie­neś…

– Wiem, co po­wi­nie­nem – prze­rywa mu John, ale od razu ża­łuje ostrego tonu. – Sorry. Wiem, że pró­bu­jesz być miły, ale w tej chwili nie mam na to czasu, Valle. Źle sy­piam i bra­kuje mi tro­chę cier­pli­wo­ści. Mówże. Wi­dzę, że masz mi do prze­ka­za­nia złe wia­do­mo­ści, więc po pro­stu to z sie­bie wy­rzuć. Co ta­kiego zma­lo­wał Per Bo­bäck?

– Nie żyje.

John stoi jak ra­żony pio­ru­nem, czeka, aż ta in­for­ma­cja do niego do­trze. De­li­katne pul­so­wa­nie z tyłu głowy prze­cho­dzi w ostre, pa­lące smugi prze­szy­wa­jące go w po­przek karku.

– Za­bił go ja­kiś inny wię­zień? – pyta.

Valle kręci głową.

– Na kartce masz nu­mer straż­nika, który go zna­lazł. Per Bo­bäck po­peł­nił sa­mo­bój­stwo.

– Ożeż, kurna.

– W su­mie uwa­żam, że to może na­wet i do­brze. Miał na su­mie­niu ży­cie sie­dem­na­stu osób. Jego do­ży­wotni po­byt w pu­dle kosz­to­wałby po­dat­ni­ków mi­liony ko­ron.

– A więc je­steś zwo­len­ni­kiem kary śmierci?

– W za­sa­dzie nie, ale je­śli ja­kiś mor­derca ze­chce ode­brać so­bie ży­cie, nie za­mie­rzam po nim pła­kać – od­po­wiada Valle. – Cza­sem sprawy same się roz­wią­zują. A skoro już o tym mowa, przy­szła wia­do­mość z Cen­trum Eks­per­tyz Kry­mi­na­li­stycz­nych w spra­wie śla­dów opon z miej­sca na­padu na Lottę From. Po­trak­tują to prio­ry­te­towo. Wy­star­czy po­wie­dzieć „se­ryjny mor­derca”, a wszyst­kim na­gle za­czyna się spie­szyć, do­bre i to. Je­śli zro­bimy tak, jak pro­po­nuje Mona, i prze­pro­wa­dzimy sze­roko za­kro­joną ak­cję, żeby zna­leźć opony pa­su­jące stop­niem zdar­cia, od razu im się przyj­rzą, bę­dzie to ich naj­wyż­szy prio­ry­tet.

John bie­rze kartkę z na­zwi­skiem i nu­me­rem te­le­fonu straż­nika, który zna­lazł w celi mar­twego Bo­bäcka, i wzdy­cha.

– Świet­nie, w ta­kim ra­zie do­sta­niemy wia­do­mość może już po ty­go­dniu, a nie po sze­ściu mie­sią­cach – od­po­wiada z nutą iro­nii w gło­sie.

Ju­liette wy­cho­dzi z kuchni i ski­nie­niem głowy wita się z Joh­nem, po czym siada na swoim miej­scu. John za­uważa, że na­wet nie pa­trzy na wia­do­mość od Franka, tylko od razu za­głę­bia się w pracę na kom­pu­te­rze. Barki sie­dzą­cego przy biurku za nią Franka opa­dają.

– Nie, zo­staw­cie mnie… – sa­pie mę­ski głos przy wej­ściu.

– Se­rio, za­raz… – Valle milk­nie na wi­dok męż­czy­zny wcho­dzą­cego na po­ste­ru­nek.

– O co się, kurna, znowu roz­cho­dzi? – wzdy­cha John.

– Ro­bin…? – dy­szy Valle, wsta­jąc z miej­sca.

Te­raz John też to wi­dzi. Na po­ste­ru­nek bar­dzo, ale to bar­dzo po­woli wcho­dzi Ro­bin Ac­ker­mann. Przy czym le­d­wie daje się go roz­po­znać. Twarz ma opuch­niętą i po­si­nia­czoną. Kuś­ty­ka­jąc, prze­suwa się ma­łymi krocz­kami, jakby cho­dze­nie spra­wiało mu ból.

Wszelka praca na po­ste­runku za­miera, gdy naj­młod­szy z Ac­ker­man­nów do­ciera do re­cep­cji. Ema­nuje oso­bliwą sprzecz­no­ścią. Wy­daje się jakby spo­nie­wie­rany, a za­ra­zem dumny. Po­ko­naw­szy całą drogę do Johna i Val­lego, nie pa­trzy im w oczy, tylko wle­pia wzrok w buty.

– Chciał­bym zgło­sić na­pad… Na­pad i… – szlo­cha – …i gwałt.

4

– Kurna mać! – krzy­czy Axel Luo, a Tom szcze­rzy się od ucha do ucha. Nie co dzień się zda­rza, że ma haka na glinę. A już na pewno nie na czar­no­skó­rego.

Na­wet je­śli w te oko­lice nie za­pusz­cza się żywa du­sza, cze­kali do świtu, żeby nie rzu­cać się zbyt­nio w oczy. Tom nie ufa na­wet wła­snym lu­dziom.

Pa­trzy na po­cą­cego się Axela. Wła­śnie ko­goś ra­zem za­mor­do­wali, przez co wy­two­rzyła się mię­dzy nimi szcze­gólna więź i Tom nie jest pe­wien, czy to do­brze, czy źle.

Axel prze­szu­kuje kie­sze­nie Igora i znaj­duje ze­ga­rek. To­mowi udaje się do­strzec, że to ło­so­siowy ro­lex. Axel na­tych­miast za­pina go na nad­garstku i wy­raź­nie wi­dać, że nie czuje się już taki nagi i pu­sty.

– Nie­szczę­ścia cho­dzą po lu­dziach– oświad­cza Tom i spy­cha nogą zwłoki Igora do głę­bo­kiego dołu. Axel robi to samo z jego szo­fe­rem. Trupy lą­dują je­den na dru­gim twa­rzą do sie­bie. Pa­da­jący ci­cho śnieg na­tych­miast przy­krywa je cienką war­stwą pu­chu.

Tom uwiel­bia tę porę dnia. Kiedy las jesz­cze się nie prze­bu­dził i słońce do­piero co wdra­pało się nad grzbiet góry. Śnieg ciężko za­lega na ga­łę­ziach świer­ków, a zie­mia do­daje mu sił. Ka­wa­łek da­lej wi­dzi ślady ło­sia i za­pi­suje w pa­mięci, że mu­szą zwięk­szyć za­pasy mięsa. W sze­regi mi­li­cji wstą­piło czte­rech no­wych chło­pa­ków i wkrótce będą mu­sieli za­wie­sić re­kru­ta­cję. Do­póki jed­nak Mona upiera się przy tym, żeby lu­dzie Toma ba­wili się w mie­ście w po­li­cjan­tów, przyda się w ich sie­dzi­bie parę no­wych rąk do pracy.

– Co ja, kurna, zro­bi­łem? – mam­ro­cze Axel, a Tom kła­dzie mu rękę na ra­mie­niu.

– To, co trzeba. Dla two­jej ro­dziny, ca­łego De­cem­ber i sie­bie sa­mego. No i dla mnie.

– Je­stem po­li­cjan­tem, do kurwy nę­dzy.

– I czło­wie­kiem. A to jest De­cem­ber, Axel. Roz­wią­zu­jemy tu sprawy po swo­jemu, nie były to nie­wi­niątka, tylko dwie wstrętne szu­mo­winy. Bę­dzie z nich więk­szy po­ży­tek, je­śli użyź­nią glebę, niż żeby mieli pa­so­ży­to­wać na po­wierzchni. Nic się nie martw, może źle się czu­jesz, ale to mi­nie. Szcze­gól­nie kiedy zo­sta­niesz oj­cem.

– Nie chcę być oj­cem – pry­cha Axel.

– Znam to, stary– od­po­wiada mu Tom, na co Axel unosi brwi.

Po­li­cjant trzyma ręce w kie­sze­niach i ewi­dent­nie mar­z­nie, cho­ciaż jest spo­cony i grubo ubrany.

– Co jest? Było to ra­si­stow­skie z mo­jej strony? – upew­nia się Tom.

– Nie dam rady – ję­czy Axel, a Tom wcho­dzi do ko­parki.

Axel cofa się o kilka kro­ków, kiedy Tom za­biera się do za­sy­py­wa­nia grobu zmar­z­niętą zie­mią. Nie ma nic gor­szego od za­bi­ja­nia lu­dzi zimą. Przez zmar­z­linę i wy­raźne ślady na śniegu od razu można się we wszyst­kim po­ła­pać.

Tom od­no­to­wuje w pa­mięci, żeby po­sa­dzić tu krzaki, kiedy wio­sna na to po­zwoli. Śnieg ma pa­dać jed­nak cały dzień, więc na ja­kiś czas za­trze ślady, a oni prze­cież ni­czym nie ry­zy­kują. Nikt się nie kręci po tych la­sach, lu­dzie mają na tyle oleju w gło­wie, żeby nie pa­łę­tać się po ziemi Toma bez jego wy­raź­nej zgody – prawo do rów­nego ko­rzy­sta­nia z na­tury tu nie obo­wią­zuje. Te ciała ni­gdy nie zo­staną zna­le­zione.

Ale za­wsze le­piej dmu­chać na zimne.

Po skoń­czo­nej ro­bo­cie Tom gło­śno gwiż­dże na Axela, który wsiada do szo­ferki i po­woli jadą ra­zem do obozu. Gą­sie­nice prze­dzie­rają się przez las. Smród die­sla mie­sza się ze świe­żym po­wie­trzem. Tro­chę tak jak ta chwila. Ona też się wrzyna w Toma. Co dziwne, lubi Axela, mimo że to czar­nuch. Ten gli­niarz jest może naj­bar­dziej ze­szwed­czo­nym czar­nu­chem, ja­kiego Tom w ży­ciu spo­tkał.

– I co te­raz bę­dzie? – pyta Axel po po­wro­cie do obozu.

– Nic, ży­cie po­to­czy się da­lej.

– Za­mie­rzasz wy­ko­rzy­stać to ja­koś prze­ciwko mnie?

Tom się śmieje.

– Byłby to szczyt głu­poty z mo­jej strony, bio­rąc pod uwagę, że sam pójdę sie­dzieć, je­śli wyj­dzie to na jaw. Nie, po­zo­sta­nie to twoją i moją małą ta­jem­nicą.

– I ta­jem­nicą jesz­cze kilku osób.

– Nimi się nie przej­muj, nie pusz­czą pary. Jak już mó­wi­łem, je­ste­śmy w De­cem­ber, a ja ufam swoim lu­dziom. Ale…

– No pro­szę, a jed­nak. – Wzdy­cha Axel i spo­gląda w niebo.

– Ale mógł­byś chyba cza­sem spoj­rzeć nieco ła­skaw­szym okiem na mnie i chło­pa­ków. Tylko przy drob­niej­szych spra­wach. Przy­sze­dłeś do mnie z prośbą o po­moc i ci po­mo­głem. Więc pew­nego ro­dzaju… wza­jem­no­ści mogę się chyba spo­dzie­wać.

– Czemu mam wra­że­nie, że ktoś mnie wła­śnie robi w chuja?

– Może to obo­wią­zy­wać też w drugą stronę. Je­śli do­wiem się cze­goś, co moim zda­niem po­wi­nie­neś wie­dzieć, nie omiesz­kam ci prze­ka­zać.

– Ty su­kin­synu – mam­ro­cze Axel, idąc do sa­mo­chodu.

– Tak, coś w tym jest. Do usły­sze­nia, Luo.

Tom się śmieje, kiedy Axel, na­wet na niego nie pa­trząc, wy­sta­wia środ­kowy pa­lec. Stoi tam, do­póki po­li­cjant nie znik­nie, po­tem siada na we­ran­dzie. Od dwóch dni nie zmru­żył oka, więc wciąga tro­chę am­fe­ta­miny. Nie za dużo, tyle tylko, żeby prze­trwać ten dzień. W mi­li­cji nie wolno za­ży­wać nar­ko­ty­ków. To za­sada nu­mer je­den, ale wy­nika je­dy­nie z tego, że reszta nie po­trafi za­pa­no­wać nad spo­ży­ciem. Ide­olo­gicz­nie Tom nie ma nic prze­ciwko środ­kom odu­rza­ją­cym. Jest po pro­stu… ostrożny. Nie chce skoń­czyć tak jak oj­ciec. Inni nie pod­cho­dzą aż tak trzeźwo do tej kwe­stii.

Trudno w to uwie­rzyć, ale jego plan re­ali­zuje się sam. Ma już bli­sko Johna, a te­raz także Axela. Wkrótce bę­dzie trzy­mać w gar­ści całe mia­sto. Istny łut szczę­ścia, że w spra­wie Igora Axel zwró­cił się do niego, bo pro­blem mógłby być zu­peł­nie in­nego ka­li­bru niż Lwy Afryki.

To, czego Tom do­wie­dział się o Igo­rze, nie na­pawa go opty­mi­zmem. Ko­leś jest… był szy­chą w Sztok­hol­mie. Kimś w ro­dzaju ojca chrzest­nego, który mógł prze­jąć De­cem­ber. Żeby tylko Mona i Cla­ire wie­działy, ile on robi dla tego mia­sta, nie do­ma­ga­jąc się za to żad­nej za­płaty.

Czy mógłby po­zbyć się tych Ac­ker­man­nów, żeby on i jego matka prze­jęli już cał­ko­wi­cie wła­dzę w mie­ście?

Pe­tri wy­cho­dzi z kub­kiem kawy w dłoni i się prze­ciąga.

– Udało się?

– Igor leży trzy me­try pod zie­mią – szcze­rzy się Tom i do­staje kawy.

– Świet­nie, mam tylko na­dzieję, że jego sio­stra się tu te­raz nie zjawi.

– Co?

– Nie mó­wi­łem? Sio­stra Igora, Ivana Sta­nic. Ka­wał po­twora.

– Nie, nie wspo­mi­na­łeś o niej. Kim ona, kurwa, jest?

– Ivana kie­ruje tym wszyst­kim z Bel­gradu. Ale lu­zik.

„A niech to szlag…!”

5

Kim i Fa­duma wcho­dzą do biura Ma­jor i Kim nie czuje się już tak nie­pewna i przy­tło­czona, jak za pierw­szym ra­zem, gdy tu była. Ma­jor od­kłada ko­zik i ka­wa­łek drewna, który wła­śnie za­częła stru­gać.

Biuro pach­nie farbą i wy­gląda o niebo przy­tul­niej niż wcze­śniej. Ma­jor tak je urzą­dziła, że przy­po­mina ra­czej po­kój w willi niż po­miesz­cze­nie w bu­dynku po­fa­brycz­nym. Wy­mie­niono biurko, na pod­ło­dze leżą dwa ciem­no­czer­wone per­skie dy­wany, a w ką­cie stoi mi­ni­ba­rek z eks­pre­sem do kawy i mi­seczką cia­stek.

Kim za­sta­na­wia się, ile tych rze­czy zo­stało ku­pio­nych, bo więk­szość za­pewne wy­pa­dła po pro­stu z ja­kiejś cię­ża­rówki.

– Kim i… a niech mnie, Fadde. Co za nie­spo­dzianka – mówi Ma­jor i przy­tula wnuczkę.

Ta za­myka oczy i chło­nie to, czego tak długo jej bra­ko­wało. Po­czu­cie, że ma ro­dzinę. Na­wet je­śli Ma­jor jest… spe­cy­ficzna, to mimo wszystko jest jej bab­cią. Bab­cią, która do­wo­dzi Lyc­kan i wszyst­kimi bez­dom­nymi.

Ści­ska rów­nież Fa­dumę.

– Moje kon­do­len­cje z po­wodu śmierci Alego. Nie za­słu­żył na to. Po­wiedz tylko, je­śli cze­goś ci trzeba. Cze­go­kol­wiek. – Ma­jor pusz­cza Fa­dumę. – Mó­wię se­rio, Fadde. Cze­go­kol­wiek.

Dziew­czyna kiwa głową, non­sza­lancko od­rzuca war­ko­czyki na plecy i siada na fo­telu. Kim wciąż cho­dzą po gło­wie ostrze­że­nia, któ­rych udzie­liła jej Fa­duma pod­czas jazdy.

„Ma­jor jest nie­bez­pieczna”.

„Uwa­żaj”.

„Nie przyj­muj od niej żad­nej po­mocy, to twoja bab­cia, ale uzna to za stale ro­snący dług”.

– Na­pi­je­cie się kawy? – pyta Ma­jor, ale żadna z nich nie ma ochoty.

– Dzię­ku­jemy, ale pi­ły­śmy tuż przed przy­jaz­dem.

Ma­jor pro­wa­dzi Kim na sofę, któ­rej też nie było tu po­przed­nim ra­zem. Sia­dają i bab­cia przy­gląda się jej prze­bie­głym wzro­kiem.

– Przy­pusz­czam, że nie przy­je­cha­ły­ście ot tak od­wie­dzić sta­ruszki.

– Cóż, to także – za­pew­nia ją Kim.

– Świet­nie kła­miesz – szcze­rzy się Ma­jor. – Nie mu­sisz. W czym mogę ci po­móc?

– Wiesz, kim jest Nils Bratt, prawda?

– Ugh, tak. Le­piej trzy­mać się od niego z da­leka, ale to już chyba wiesz. Co ta­kiego tym ra­zem zma­lo­wał?

Bli­zna po wy­cię­ciu nerki za­czyna ją swę­dzieć i Kim musi się po­wstrzy­my­wać, żeby się nie dra­pać.

– Nic, tak bez­po­śred­nio, ale… miał sio­strę, Violę. Co o niej wiesz?

– O Boże, co za sta­ro­cie wy­cią­gasz! Tak, pa­mię­tam tę dziew­czynę, ale ona chyba nie żyje.

– To prawda, na­to­miast w tej hi­sto­rii coś nie trzyma się kupy. Nils ni­gdy o niej nie wspo­mi­nał, mimo że przez całe lata by­li­śmy mał­żeń­stwem, i te­raz też nie chce o niej roz­ma­wiać.

– Nie ma co roz­pa­mię­ty­wać prze­szło­ści, moja droga. Przy­szłość i tak ma to gdzieś.

– Ja… – Kim nie wie do końca, co po­wie­dzieć.

– Po­słu­chaj – włą­cza się do roz­mowy Fa­duma. – Ten chu­jek ją wy­ru­chał i Kim chce się na nim ze­mścić. Jesz­cze nas po­pa­mięta.

Brwi Ma­jor szy­bują nie­mal do su­fitu.

– Ach, tak… czemu od razu nie mó­wisz? Chęt­nie ci po­mogę. Nils to skoń­czony du­pek. Co ta­kiego chcesz wie­dzieć?

Kim pa­trzy na Fa­dumę, która wzru­sza ra­mio­nami.

– No co? Prze­cież to prawda.

– Okej, co wiesz o Violi?

Ma­jor od­chyla się na so­fie i bie­rze kawę od męż­czy­zny, który jest nie­mal rów­nie ro­sły jak John. Cho­ciaż wy­daje się bar­dziej nie­okrze­sany, a jego twarz aż krzy­czy prze­mocą.

Ma­jor jakby szu­kała w pa­mięci.

– Od­sta­wała, można tak po­wie­dzieć, ani tro­chę nie przy­po­mi­nała swo­ich ro­dzi­ców czy Nilsa. W za­sa­dzie nie za wiele o niej wiem. Cho­ciaż pa­mię­tam, że raz ucie­kła z domu i przy­szła do mnie w góry.

– Przy­szła do cie­bie w góry?

– Tak, za­nim Jack… to zna­czy, Tom… Za­nim twój oj­ciec wró­cił do De­cem­ber, mia­łam tam obóz. Nie wy­glą­dało to tak jak te­raz. Ja tym kie­ro­wa­łam i mia­łam sporo lu­dzi, któ­rzy chcieli uciec od spo­łe­czeń­stwa, że tak to ujmę. Po­tem Jack wró­cił z mo­rza, pe­łen po­my­słów i z nową toż­sa­mo­ścią, i ku­pił zie­mię, którą dzier­ża­wi­łam od Ac­ker­man­nów. Z róż­nych po­wo­dów ze­rwa­li­śmy kon­takt i prze­nio­słam się tu­taj.

– Oj, a Viola?

– No wła­śnie, Viola przy­szła do mnie kom­plet­nie roz­bita. Przy­bie­gła nocą boso przez las, ale nie chciała zdra­dzić, dla­czego ucie­kła z domu. Miała naj­wy­żej dzie­sięć lat.

– I… co się stało?

– Brat­to­wie przy­je­chali w ob­sta­wie po­li­cji, w tam­tych cza­sach było w De­cem­ber tylko dwóch gli­nia­rzy. Za­brali ją stąd i tyle ją wi­dzia­łam. Z tego, co wiem, była bar­dzo chora. Czy to przy­pad­kiem nie za gra­nicą umarła? Coś mi ma­ja­czy, no, ale sama wiesz. – Stuka się w głowę, siwe włosy ma za­ple­cione tuż przy skó­rze. – Moja pa­mięć nie jest już taka jak kie­dyś.

Fa­duma kręci głową.

– Pier­do­lony zjeb. Pew­nie ją sprząt­nął. – Oświad­cza, po czym udaje splu­nię­cie.

– Nie, nie są­dzę, Nils to śmier­dzący tchórz. Po­win­ny­ście po­ga­dać z Jac­kiem. To zna­czy z To­mem.

– A to dla­czego? – pyta Kim i ogar­nia ją nie­przy­jemne uczu­cie.

– Tom i Nils byli przez pe­wien czas przy­ja­ciółmi. Je­śli ktoś wie coś wię­cej, to tylko on.

– Przy­ja­ciółmi? Żar­tu­jesz?

– Nie, rzadko mi się zda­rza. Ale bądź ostrożna, Kim. Ist­nieją ta­jem­nice, które nie po­winny wyjść ni­gdy na świa­tło dzienne.

– Tak, na­słu­cha­łam się już tego do obrzy­dli­wo­ści, ale… mu­szę wie­dzieć.

6

„Jakby bra­ko­wało nam ha­rówki i cha­otycz­nych śledztw na gło­wie”, my­śli John, wzdy­cha lekko i zerka na Val­lego, który ra­zem z nim stoi przy eks­pre­sie do kawy.

Wła­śnie wró­cili na po­ste­ru­nek po prze­wie­zie­niu Ro­bina Ac­ker­manna do szpi­tala i z po­wro­tem. Le­ka­rze wy­ko­nali ob­duk­cję w ra­mach pro­ce­dury, która ofi­cjal­nie na­zywa się za­bez­pie­cza­niem śla­dów prze­stęp­stwa na tle sek­su­al­nym. John wy­star­cza­jąco długo pra­co­wał w po­li­cji, żeby wie­dzieć, z jaką traumą dla ofiar gwałtu wiąże się prze­cho­dze­nie ta­kiego ba­da­nia. Włosy ło­nowe zo­stają do­kład­nie wy­cze­sane i ewen­tu­al­nie ro­bione są te­sty wy­kry­wa­jące pi­gułkę gwałtu. Na­to­miast czę­sto osta­tecz­nie ła­mię ofiarę test na obec­ność wi­rusa HIV. Samo cze­ka­nie na jego wy­niki może do­pro­wa­dzić czło­wieka na skraj za­ła­ma­nia ner­wo­wego.

Pew­nego razu, gdy pra­co­wał w an­ty­ter­ro­ry­stach, za­trzy­mali pod­czas ak­cji ćpuna, a John wbił so­bie igłę. Mu­siał wtedy wy­ko­nać te­sty za­równo pod ką­tem żół­taczki, jak i HIV, a te parę ty­go­dni cze­ka­nia na wy­nik oka­zały się naj­dłuż­szymi w jego ży­ciu.

Ro­bin za­cho­wał się ina­czej niż więk­szość zgwał­co­nych męż­czyzn, któ­rzy nie idą bez­po­śred­nio na po­li­cję, ale do domu. Tam biorą prysz­nic lub pró­bują się ob­myć. Młody Ac­ker­mann też po­cząt­kowo wró­cił do sie­bie, ale za­cho­wał, dzięki Bogu, na tyle przy­tom­no­ści umy­słu, że za­pa­ko­wał do re­kla­mówki ubra­nia i bie­li­znę, które miał na so­bie w chwili gwałtu, i przy­niósł to na po­ste­ru­nek. Tym sa­mym mieli na­prawdę spore szanse, żeby fak­tycz­nie zna­leźć ślady i nimi po­dą­żyć.

– Pod­pi­szesz pro­to­kół i do­pil­nu­jesz, żeby jak naj­szyb­ciej wy­słano to do la­bo­ra­to­rium? – pyta John i kiwa głową w stronę bia­łego pu­dełka z prób­kami, które ko­lega trzyma w rę­kach.

Przez cały po­byt w szpi­talu oraz po dro­dze Valle był nad­zwy­czaj mil­czący, te­raz ści­ska pu­dło z po­bra­nymi prób­kami, a kiedy John pod­nosi wzrok, do­strzega, że w oczach ma łzy. Ze wszyst­kich sił stara się je jed­nak po­wstrzy­mać.

– Czy mo­żemy… – Valle urywa i po­ciąga no­sem. – Mo­gli­by­śmy chwilę po­roz­ma­wiać? – Zerka na kuch­nię, ta chwi­lowo stoi pu­sta.

– Ja­sne. – John bie­rze ku­bek z au­to­matu do kawy i ręką wska­zuje drzwi. – Pro­wadź.

Kiedy wcho­dzą do kuchni, obaj marsz­czą nosy. Smród po­wró­cił.

– Ożeż kurna. – Wzdy­cha John, ale mimo wszystko za­myka drzwi, pod­czas gdy Valle siada przy okrą­głym stole. Na­prawdę wy­daje się nie­szczę­śliwy.

„Może są­dzi, że też mo­gło go to spo­tkać? Czy o to cho­dzi?”, za­sta­na­wia się John.

Siada na krze­śle obok Val­lego i nie wie, jak za­dać tego typu py­ta­nie, mówi więc tylko:

– Da­waj. Za­mie­niam się w słuch.

Valle uśmie­cha się, wciąż po­wstrzy­mu­jąc łzy. Chrząka. Pa­trzy na pu­dełko, które po­sta­wił na stole. Dra­pie się po ręce. Znów chrząka. Broda mu drży, ale po raz ko­lejny udaje mu się stłu­mić atak pła­czu, naj­wy­raź­niej cza­jący się tuż pod po­wierzch­nią i chcący się wy­do­stać.

– Ja… Ro­bin i ja, my…

Wię­cej nie udaje mu się wy­krztu­sić. Nie musi. John sie­dzi osłu­piały.

– Ale… jak to? – Szuka w pa­mięci. – Nie mó­wi­łeś przy­pad­kiem, że prę­dzej ode­tniesz so­bie fiuta za­rdze­wia­łym mie­czem, niż prze­śpisz się z Ac­ker­man­nem?

– Sza­blą. Za­rdze­wiałą sza­blą – po­pra­wia go zmę­czony Valle i śmieje się w wy­mu­szony spo­sób. – Tak, wiem, to kom­pletne sza­leń­stwo, ale… nad nie­któ­rymi rze­czami nie spo­sób za­pa­no­wać, dzieją się jakby same.

– A więc ty i Ro­bin Ac­ker­mann… – John szuka wła­ści­wego słowa, po czym do­daje przy­ci­szo­nym gło­sem: – …upra­wia­li­ście… seks?

Valle od­suwa ma­te­riały do­wo­dowe, ro­biąc miej­sce na stole, i opiera głowę na rę­kach. Splata dło­nie i wzdy­cha.

– Tak, spo­tka­li­śmy się u Bena i Abe’a. No wiesz, tych dwóch z pię­ciu fa­ce­tów w ca­łym De­cem­ber, któ­rzy nie kryją się ze swoją orien­ta­cją.

John szuka w pa­mięci. Ben i Abe? Nie może so­bie przy­po­mnieć, żeby kie­dy­kol­wiek o nich sły­szał. Valle pa­trzy na niego i do­daje.

– Ben i Abe Barc­lay­owie. Ben po­cho­dzi z Fi­la­del­fii, a Abe z Tek­sasu. Przy­je­chali tu­taj, bo Ben do­stał w sta­lowni ro­botę su­per­in­ży­niera. Abe pro­wa­dzi sa­lon pięk­no­ści przy głów­nej ulicy. Wiesz który? – Val­lemu głos się nieco uspo­koił i nie wy­daje się już, jakby tylko krok dzie­lił go od pła­czu.

John się uśmie­cha.

– Ja­koś nie­zbyt czę­sto by­wam w sa­lo­nach pięk­no­ści.

Valle pry­cha.

– Na­prawdę, taki piękny i próżny? Nie może być…

John par­ska śmie­chem.

– Tak czy ina­czej, Ben i Abe zor­ga­ni­zo­wali pewne małe… spo­tka­nie u sie­bie w domu i Ro­bin na nie przy­szedł. No cóż, wró­cił tu w końcu na po­grzeb Leny. Za­czę­li­śmy roz­ma­wiać i… Co mam ci po­wie­dzieć? Za­sko­czyło. Nie jest taki, jak można by są­dzić. Nie jak jego ro­dzina. W grun­cie rze­czy ta ro­dzina to taka zbie­ra­nina osób, która wy­daje się kom­plet­nie do sie­bie nie pa­so­wać, mimo że łą­czą ich więzy krwi. Od­cięli się od Ro­bina, kiedy do nich do­tarło, że jest ge­jem. I to dla­tego zje­chał świat wzdłuż i wszerz. Żeby trzy­mać się jak naj­da­lej od nich i De­cem­ber. W każ­dym ra­zie cho­ler­nie do­brze się ba­wi­li­śmy i po­tem zaj­rze­li­śmy ra­zem do Lyc­ko­slan­ten. Kiedy obaj mie­li­śmy nieco w czu­bie, za­pro­po­no­wał, że­bym „po­ka­zał mu swoje akwa­forty”, no i cóż… krok po kroku. Po­szedł do mnie, a po­tem… Sam ro­zu­miesz.

John marsz­czy brwi.

– I kiedy to było?

– Cho­dzi ci o pierw­szy raz?

Po­liczki Johna ob­le­wają się ru­mień­cem.

– To było ich wię­cej?

Valle kiwa głową.

– Ostatni raz dwa dni temu.

– Kurna – mówi John. – To zna­czy, że tu­taj… – wska­zuje na pu­dełko – może być też twoje DNA?

Valle tak mocno ści­ska so­bie dło­nie, że palce ro­bią mu się białe.

– Tak. Cho­ciaż to ra­czej nie pro­blem, wy­star­czy, że Ro­bin po­wie, jak wy­gląda sy­tu­acja. Ale… mimo wszystko to ważne. Je­stem… Ofi­cjal­nie nie po­wi­nie­nem brać udziału w śledz­twie, bo je­ste­śmy… ze sobą bli­sko. – Oczy mu ciem­nieją. – Ale ja chcę. Chcę do­rwać tego dra­nia, który zro­bił coś ta­kiego Ro­bi­nowi.

John od­chyla się na krze­śle i krzy­żuje ręce na piersi, my­śli. Valle w ci­szy sku­bie kra­wędź pu­dełka.

– Ja­sne, że bę­dziesz uczest­ni­czyć w tym śledz­twie – oświad­cza w końcu.

Val­lemu znów łzy stają w oczach.

– Ale – cią­gnie John – we wszyst­kich ofi­cjal­nych sy­tu­acjach, na wszyst­kich pa­pie­rach i tak da­lej bę­dzie wid­niało moje na­zwi­sko, okej? A te­raz się tym zajmę. – Wy­ciąga rękę po pu­dełko z ma­te­ria­łem do­wo­do­wym i kiedy Valle prze­suwa kar­ton w jego stronę, wy­daje się wdzięczny.

– Dzięki – wy­du­sza z sie­bie.

– Po­ra­dzisz so­bie? – pyta John za­tro­ska­nym gło­sem. – Nie bez po­wodu za­sady są ta­kie, ja­kie są. Cho­dzi mi o to… je­śli pod­cho­dzi się do cze­goś zbyt emo­cjo­nal­nie… To… To może to pie­kiel­nie bo­leć.

Valle pa­trzy współ­czu­jąco na ko­legę, nie ma wąt­pli­wo­ści, że za tymi sło­wami kryją się znik­nię­cie Sary i Mat­tiasa oraz całe póź­niej­sze śledz­two.

– Męż­czyźni tacy jak my – od­po­wiada – nie mogą so­bie po­zwo­lić na to, żeby co­fać się przed czymś tylko dla­tego, że może to spra­wić ból.

7

Ro­bin wpa­truje się w te­le­fon i scrol­luje, z gło­śnika do­cho­dzi przy­jemny jazz. John od razy się do­my­śla, że Ac­ker­mann nie chce, żeby choćby na chwilę za­pa­dła ci­sza, bo wtedy jego my­śli mają szansę po­wró­cić do przy­krej rze­czy­wi­sto­ści.

Jedną stronę twa­rzy ma opuch­niętą, ranę na czole za­kle­jono mu kil­koma pa­skami pla­stra szwo­wego. Nos wy­daje się w po­rządku, ale stra­cił dwa zęby. A wspo­mnie­nia o tym zda­rze­niu będą go prze­śla­do­wać do końca ży­cia.

„Bie­dak”, my­śli John i siada nie­zbyt bli­sko, żeby nie wy­wo­łać u niego żad­nego od­ru­chu bez­wa­run­ko­wego. Prze­słu­chi­wał wiele zgwał­co­nych ko­biet, ale jesz­cze żad­nego męż­czy­zny.

Wśród ofiar gwał­tów płci mę­skiej pa­nuje ogromna zmowa mil­cze­nia, wstyd przy­warł do nich jak na su­per­glue i nie chce pu­ścić. John to ro­zu­mie, cho­ciaż ni­gdy w pełni nie poj­mie, jak to jest być Ro­bi­nem lub inną ofiarą gwał­ci­ciela. Ma przy­naj­mniej taką na­dzieję.

Valle sie­dzi koło uko­cha­nego i trzyma go za rękę, a cho­ciaż dzieli ich rap­tem trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów, rów­nie do­brze mógłby to być kon­ty­nent.

Miesz­ka­nie jest no­wo­cze­śnie urzą­dzone, ko­lo­rów na­dają mu przede wszyst­kim dzieła sztuki. Nie ma w nim te­le­wi­zora, ale stoi okrą­gła ciem­no­zie­lona sofa dla dzie­się­ciu osób, z czer­wo­nymi, czar­nymi i bia­łymi po­dusz­kami. Prze­wi­dziana jako miej­sce do spę­dza­nia czasu z przy­ja­ciółmi, śmia­nia się i roz­mów. Miej­sce ra­do­ści. Ale w tej chwili bar­dziej pa­so­wa­łyby tu ciemne chmury bu­rzowe za­wie­szone pod su­fi­tem.

Na ścia­nach wi­dać rze­czy przy­wie­zione z róż­nych za­kąt­ków świata. Na­rzę­dzia, ma­ski i zdję­cia z po­dróży. Johna ogar­nia za­zdrość. Ra­zem z Sarą pla­no­wali pew­nego dnia po­dróż do­okoła świata, ale ni­gdy do tego nie do­szło.

John zde­cy­do­wał, że prze­słu­cha­nie od­bę­dzie się tu­taj, u Ro­bina, nie na po­ste­runku. Żeby ten czuł się bez­piecz­nie i przy­po­mniał so­bie wię­cej szcze­gó­łów.

Kła­dzie na stole ma­gne­to­fon. Le­d­wie go wi­dać, za­wczasu na­grał wpro­wa­dze­nie. Datę, go­dzinę, miej­sce i na­zwi­ska obec­nych.

– Ro­bi­nie – za­czyna, ale naj­młod­szy czło­nek klanu Ac­ker­man­nów le­d­wie re­aguje.

Valle ści­ska jego rękę i ten pod­nosi głowę.

– Tak? – Ostroż­nie od­kłada te­le­fon na sofę.

– Ni­gdy nie zro­zu­miem, ja­kie to uczu­cie, i nie mu­sisz… o tym mó­wić, ale mu­szę po­znać inne szcze­góły. Czy mógł­byś opo­wie­dzieć o tam­tym wie­czo­rze?

– By­łem w Lyc­ko­slan­ten ze starą kum­pelą, Lindą Steen. Pi­li­śmy wino i kiedy po­czu­łem, że al­ko­hol za­czyna ude­rzać mi do głowy, wy­sze­dłem.

– Działo się coś szcze­gól­nego? Ktoś cię wy­śmie­wał, ob­ra­żał albo coś po­dob­nego?

– Nie, nic. – Ro­bin kręci głową. – Ga­piło się może kilka osób. Ale do tego zdą­ży­łem się przy­zwy­czaić.

Axel jest wła­śnie w ba­rze i prze­słu­chuje Maksa, by się do­wie­dzieć, kto tam był po­przed­niego wie­czoru. Taka jest za­leta miesz­ka­nia w ma­łym mie­ście – wszy­scy się tu­taj znają.

– Ktoś szcze­gólny?

– Nie, wszy­scy za­wsze się na mnie ga­pią. Ot, prze­kleń­stwo Ac­ker­man­nów.

Joh­nem tar­gają sprzeczne emo­cje – z jed­nej strony sie­dzący przed nim Ro­bin, z dru­giej do­świad­cze­nia z resztą ro­dziny Ac­ker­man­nów. John wi­dzi, że Ro­bin to wy­ka­pana Eva, ma po babci nos i oczy. Aż się wzdryga.

– Do­sta­łeś może ja­kiś list z po­gróż­kami albo coś w tym ro­dzaju? Jak twoja sio­stra przed śmier­cią…

– W jej przy­padku nie mu­si­cie da­leko szu­kać – mam­ro­cze Ro­bin. – Tego, kto od­po­wiada za jej śmierć, znaj­dzie­cie w ro­dzi­nie, czy na­prawdę tak trudno to zro­zu­mieć?

– Cóż – wzdy­cha John. – Usi­ło­wa­li­śmy po­cią­gnąć do od­po­wie­dzial­no­ści Carla. Z ręką na sercu. Ale do­wody nie wy­star­czyły na wy­rok ska­zu­jący i pro­ku­ra­tor zde­cy­do­wał się nie wno­sić aktu oskar­że­nia. Co jest w pełni zgodne ze sztuką, o ile się orien­tuję. Ale… są­dzisz, że twój brat…? – John nie wie, jak do­koń­czyć to zda­nie.

Ro­bin kręci głową.

– Nie, nie, nie. To nie Carl. Nie jest aż tak po­rą­bany. A ja­kie było wła­ści­wie py­ta­nie?

– List z po­gróż­kami – przy­po­mina John i prze­nosi cię­żar z jed­nego po­śladka na drugi.

– Mi­nęło sporo czasu, od­kąd coś ta­kiego do­sta­łem, ale to je­den z po­wo­dów mo­jego wy­jazdu za gra­nicę. Chcia­łem ich unik­nąć. – Głos Ro­bina jest tak kru­chy, że waza z dy­na­stii Ming może się przy nim scho­wać. – I nie cho­dziło też do końca o po­gróżki w ta­kim zna­cze­niu, ja­kie samo się na­suwa. Była to ra­czej… kla­syczna mowa nie­na­wi­ści. Nie­na­wi­ści do ge­jów. Nie­na­wi­ści kla­so­wej. Sami wie­cie…

Valle pa­trzy z czu­ło­ścią na Ro­bina. Trzyma go za rękę i kle­pie po dłoni. Jakby chciał go ochro­nić przed ca­łym świa­tem, cho­ciaż wie, że nie jest w sta­nie.

– Ro­zu­miem. Co mo­żesz po­wie­dzieć o na­past­niku? – pyta John, a Ro­bin wzru­sza ra­mio­nami.

– Nie wiem. Jak już mó­wi­łem, nie wy­le­wa­łem za koł­nierz, a do tego było ciemno i wszystko po­to­czyło się tak szybko.

– Mó­wił coś?

– To było w tym naj­gor­sze. Nic nie mó­wił. Jakby mnie nie­na­wi­dził, ale mimo wszystko trak­to­wał… obo­jęt­nie. Chyba nie umiem tego le­piej wy­tłu­ma­czyć.

– Tak jakby cię znał?

– Tak, wła­śnie. Jakby zro­bił to po to, żeby mnie po­ni­żyć, nie, żeby wy­ru­chać. Nie­malże tak, jakby była to… kara? Ech, sam nie wiem.

– Cóż, ro­zu­miem. Coś jesz­cze? Ja­kiś za­pach, ta­tuaż, bi­żu­te­ria, co­kol­wiek?

– Nie, nic ta­kiego nie za­pa­mię­ta­łem. Był wielki i po­twor­nie silny. I tyle. Nie mia­łem jak się przed nim bro­nić. – Ro­bin gło­śno wciąga po­wie­trze. Łzy spły­wają mu po po­licz­kach, a Valle je ociera.

– Wielki pod wzglę­dem wzro­stu?

Ro­bin kiwa głową.

– Wyż­szy… ode mnie, na przy­kład? – John ma metr dzie­więć­dzie­siąt cztery i tym sa­mym pla­suje się sporo po­wy­żej śred­niej.

Ro­bin wy­ciera so­bie oczy.

– Tak mi się wy­daje. Taki jak ty albo może na­wet jesz­cze tro­chę wyż­szy.

John no­tuje.

– A… pod wzglę­dem po­staw­no­ści? Był wy­tre­no­wany? Wi­dzia­łeś może jego skórę? To zna­czy… w ogóle? Tak, że­by­śmy ewen­tu­al­nie mo­gli okre­ślić jego po­cho­dze­nie et­niczne?

Ro­bin się za­my­śla, bar­dzo do­kład­nie ana­li­zuje zda­rze­nia z tam­tej okrop­nej nocy, po­tem płacz się na­sila i udaje mu się wy­szlo­chać je­dy­nie słabe „nie”.

Opiera się o Val­lego, który go obej­muje. John ma wra­że­nie, że nie po­winno go już tu­taj być.

– Je­śli coś ci się jesz­cze przy­po­mni, po­wiedz o tym Val­lemu albo mnie, choćby miał to być naj­mniej­szy szcze­gół, coś, co na­wet wy­daje ci się kom­plet­nie bez zna­cze­nia.

Ro­bin wzdryga się i obie­cuje, że tak zrobi. John na po­że­gna­nie kiwa głową Val­lemu i wy­cho­dzi z miesz­ka­nia Ro­bina.

My­śli o dwóch trój­cach wśród mo­ty­wów. Pierw­sza – pie­nią­dze, mi­łość lub chęć ze­msty – jest naj­częst­szą przy­czyną prze­stępstw i tu­taj wszystko wska­zuje na ze­mstę. W tym przy­padku może to jed­nak wy­glą­dać ina­czej. W gwał­tach naj­czę­ściej cho­dzi o wła­dzę, cho­robę psy­chiczną lub – rza­dziej – za­bu­rze­nia sek­su­alne, ale John za­mie­rza zdać się na in­tu­icję.

Musi zna­leźć mo­tyw, oka­zję i sprawcę. To, że mo­ty­wem jest ze­msta, wy­daje się dość oczy­wi­ste, ale dla­czego wła­śnie te­raz i kto aż do tego stop­nia nie­na­wi­dzi Ro­bina, żeby zgwał­cić go w ra­mach od­wetu?

Kto w ogóle robi coś ta­kiego?

8

Ro­bin leży z głową na ko­la­nach Val­lego i nie prze­staje pła­kać. Valle za­ci­ska zęby, za­biłby tego gwał­ci­ciela, gdyby tylko do­rwał go w swoje ręce. Pierw­szy raz w ży­ciu czuje, że byłby w sta­nie prze­kro­czyć gra­nicę, która wy­da­wała mu się nie­prze­kra­czalna. To dla­tego zo­stał po­li­cjan­tem. Żeby chro­nić słab­szych i na­pięt­no­wa­nych.

Głasz­cze Ro­bina po gło­wie, ale wszystko się w nim go­tuje. Naj­chęt­niej po­je­chałby za­raz do mia­sta i spu­ścił ło­mot każ­demu wy­so­kiemu fa­ce­towi, który by się tylko na­pa­to­czył, i ta świa­do­mość go prze­raża.

Ro­bin musi być te­raz naj­waż­niej­szy, po­wi­nien wspie­rać go, robi to w końcu także dla sie­bie. Ich zwią­zek zde­cy­do­wa­nie nie jest zbyt długi, ale… kiedy się czuje, że jest do­brze, to jest do­brze, a tu­taj wszystko po­to­czyło się tak szybko. Ro­bin wpraw­dzie o tym nie wie, ale ura­to­wał Val­lego, który był już pe­wien, że przyj­dzie mu umrzeć w sa­mot­no­ści.

Przed po­ja­wie­niem się Ro­bina Valle po raz ostatni był w związku ja­kieś dzie­sięć lat temu. Ja­sne, jeź­dził do Ber­lina i Sztok­holmu raz lub dwa razy w roku i pusz­czał się w klu­bach na prawo i lewo, ale ni­g­dzie nie na­tra­fił na tego wła­ści­wego. Za­wsze coś było nie tak. I cóż, w końcu zna­lazł tego je­dy­nego tu, w De­cem­ber.

Przez ostatni ty­dzień w jego gło­wie sza­lało istne tor­nado. Co by było, gdyby spo­tkał Ro­bina w mło­do­ści, co by było, gdyby miał w so­bie wię­cej cie­ka­wo­ści i mniej uprze­dzeń? To wła­śnie jest w tym wszyst­kim naj­więk­szą iro­nią.

– Ko­chaj się ze mną – prosi na­gle Ro­bin i pa­trzy Val­lemu w oczy.

– Co?

– Chcę, że­byś się ze mną ko­chał. Wy­ma­zał to wszystko, co po­tworne, i za­stą­pił tym, co piękne. Czuję się taki… od­ra­ża­jący i brudny.

– Je­steś pe­wien?

Ro­bin kiwa głową, jedną ręką gła­dzi Val­lego po po­liczku, drugą pie­ści jego kro­cze.

Valle nie wie, co my­śli ani co czuje. W pierw­szej ko­lej­no­ści przy­cho­dzi mu do głowy pre­zer­wa­tywa. A je­śli gwał­ci­ciel za­ra­ził Ro­bina HIV albo ja­kąś inną cho­robą? Valle nie umie roz­strzy­gnąć, co w tej sy­tu­acji jest do­bre, a co złe. Jest pro­stym po­li­cjan­tem, nie psy­cho­lo­giem.

– Po­woli – mówi Ro­bin, roz­pi­na­jąc mu roz­po­rek.

Val­lemu staje, choć sam nie może w to uwie­rzyć. Serce wali mu w piersi, jakby miał upra­wiać seks po raz pierw­szy w ży­ciu, jakby obaj byli jesz­cze pra­wicz­kami. Nie wie do końca, jak po­stę­po­wać. Po­zo­sta­wia więc de­cy­zje Ro­bi­nowi.

Ten wstaje. Bie­rze Val­lego za rękę i ściąga z sofy, łzy płyną mu ciur­kiem po twa­rzy. Ca­łuje go – czule, a za­ra­zem łap­czy­wie – i jed­no­cze­śnie sięga ręką po jego fiuta.

Cią­gnie uko­cha­nego do łóżka, Valle nie może po­wstrzy­mać śmie­chu. Mocny uścisk na pe­ni­sie nie po­zo­sta­wia mu żad­nego wy­boru, musi po­dą­żyć za Ro­bi­nem do sy­pialni.

Kiedy są już nadzy, Valle pyta pięć razy, czy Ro­bin jest pe­wien, po czym upra­wiają naj­lep­szy seks w ży­ciu.

Go­dzinę póź­niej leżą wtu­leni w sie­bie, ale Valle mimo wszystko czuje się nie naj­le­piej. Ro­bin pła­kał, a obaj cały czas się za­pew­niali o swo­jej mi­ło­ści.

Valle ściąga pre­zer­wa­tywę i ma wy­rzuty su­mie­nia, bo mimo wszystko nie­po­koi się tym, że w jego or­ga­ni­zmie za­gnieź­dziła się wła­śnie ja­kaś śmier­telna cho­roba, cho­ciaż…

„Pie­przyć to…!”

I tak nie znaj­dzie ni­gdy dru­giego fa­ceta, któ­rego ko­chałby tak bar­dzo. W ciągu za­le­d­wie kilku dni Ro­bin na stałe za­miesz­kał w jego sercu i wy­wró­cił wszystko do góry no­gami.

– Za­wsze będę cię ko­chać – szepce Valle, który nie czuł się ni­gdy rów­nie bez­radny, a i tak prze­grywa z Ro­bi­nem w tej kon­ku­ren­cji z kre­te­sem. Nie ma w tej chwili na świe­cie ni­kogo bar­dziej bez­sil­nego od Ro­bina. – W po­rządku? – pyta i ca­łuje ranę na jego czole. Le­d­wie się waży mu­snąć twarz uko­cha­nego.

– Nie wiem, czy uda mi się kie­dy­kol­wiek po tym po­zbie­rać, ale czuję się do­brze, do­póki tu je­steś. Obie­caj, że nie zo­sta­wisz mnie sa­mego. On może wró­cić.

– Obie­cuję – przy­rzeka Valle, cho­ciaż nie jest pewny, czy po­wi­nien. Chwi­lowo li­czy się tylko to, żeby zna­leźć su­kin­syna, który skrzyw­dził Ro­bina, i za­sta­na­wia się, czy jego uko­chany może mieć ra­cję. Czy jest to kara za coś? Czy sprawca może wró­cić? Czyżby była to tylko pierw­sza runda w me­czu peł­nym prze­mocy?

Valle chce po­roz­ma­wiać z Kim Cor­dell. Musi wie­dzieć, czy to nor­malne, że ktoś chce upra­wiać seks za­raz po tym, jak go zgwał­cono, i jak on sam ma so­bie po­ra­dzić z tą sy­tu­acją.

– Jesz­cze raz – de­cy­duje Ro­bin i wsuwa się pod koł­drę. Valle splata ręce na karku i ję­czy, kiedy usta Ro­bina za­ci­skają się na jego pe­ni­sie. Wpa­truje się w su­fit i wy­ma­zuje z my­śli wszel­kie fan­ta­zje o tym, jak za­bija tego łaj­daka.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki