Dziewczyna z wojennego miasta - Barr Lisa - ebook + audiobook + książka

Dziewczyna z wojennego miasta ebook i audiobook

Barr Lisa

5,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Dwie kobiety. Dwa światy.
Jedna historia, która musi zostać opowiedziana.


Los Angeles, rok 2005
Sienna Hayes marzy o tym, by wreszcie przestać być tylko twarzą na ekranie i stanąć po drugiej stronie kamery. Gdy spotyka Lenę Browning – legendę Złotej Ery Hollywood – czuje, że trafiła na opowieść życia. Niestety Lena przez lata ukrywała swoją prawdziwą tożsamość… i bolesną przeszłość.

Warszawa, rok 1943
Lena Browning nim została ikoną kina, była Biną Błońską – młodą, odważną Żydówką, która w okupowanym mieście podjęła walkę o swoich bliskich. Odnajduje miłość, która nie miała prawa się zdarzyć. Dokonuje wyborów, których nie sposób zapomnieć. Po latach Lena wciąż nosi w sobie ciężar dawnych decyzji. Czy odwaga z przeszłości pozwoli jej dziś odzyskać głos?

Są takie historie, które tylko kobieta może opowiedzieć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 384

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 57 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Agnieszka Postrzygacz

Oceny
5,0 (10 ocen)
10
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bibliotekarka_czyta

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia! Gorąco polecam
00
Bea2121

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniala kektura,jestem pid wrazeniem
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Goddess of Warsaw

Copyright © 2024 by Lisa Barr

All rights reserved

Copyright for the Polish edition © 2025 by Grupa Wydawnicza FILIA Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie I, Poznań 2025

Projekt okładki: Anna Slotorsz Zdjęcia na okładce: © Sophia Molek/Arcangel, © Pixelzone/Adobe Stock, © Outsiderzone/Adobe Stock, © ecco/Adobe Stock

Redakcja: RedKor Agnieszka Luberadzka Korekta: Olga Smolec-Kmoch, Agnieszka LuberadzkaPR & marketing: Andżelika Wojtkiewicz

ISBN: 978-83-8402-760-8

Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o. ul. Kleeberga 2 61-615 Poznań[email protected]

DLA BRUCE’A BALONICKAKu pamięci mężczyzny, który z przyjemnością powtarzał każdemu, że był moim „pierwszym czytelnikiem”. Bruce, zawsze będziesz moim talizmanem. Znajdź sobie tam Na Górze miękką chmurkę i przeczytaj to, pijąc swoją ulubioną tequilę. Tęsknię za Tobą.

Moja kariera nie dobiegła końca. Ona dopiero się zacznie.

LAUREN BACALL

Jeśli chcesz zobaczyć dziewczynę z sąsiedztwa, idź do sąsiadów.

JOAN CRAWFORD

PROLOG

HOLLYWOOD, 2005

Młoda gwiazda wpatruje się we mnie z tą wartą miliony dolarów nadąsaną minką szeroko otwartymi, pełnymi zachwytu szafirowymi oczami, ale mnie nie nabierze. Widziałam tę minkę w jej ostatnich trzech filmach. Dwudziestosiedmioletnia Sienna Hayes to „ta” hollywoodzka dziewczyna – znajduje się na okładkach każdego szmatławca i płacą jej więcej niż jakiejkolwiek innej aktorce w mieście. Jest nową twarzą świata filmowego, z kolei ja jestem starą „żyjącą legendą”, z peruką na głowie i ledwie widocznymi, namalowanymi kredką brwiami.

Siedzi ze skrzyżowanymi nogami na kanapie w mojej bibliotece (plotki głoszą, że te niesamowicie długie kończyny są ubezpieczone na kwotę dziesięciu milionów). Doskonale widzę, dlaczego jest głównym wyborem w branży. Za moich czasów określono by ją mianem „bardzo seksownej”, bo to samo mówili o mnie za moimi plecami… tak jakbym nie słyszała. Ale ta młoda kobieta nie przyjechała do mojego domu na plotki ani żeby zaplatać mi warkocze. Chce czegoś ode mnie. Wiem, co to takiego, i sprawię, że będzie musiała na to zapracować. Zobaczmy, jaką jest osobą.

– Dobrze… Moja agentka powiedziała, że chcesz się ze mną spotkać i że to coś pilnego – mruczę, trzymając z idealnie wyprostowanym małym palcem filiżankę z herbatą jaśminową, jakbym była królową Anglii. Muskam delikatnym naczyniem wargi, ale do niego nie przywieram. Wszystko robię niespiesznie i widzę, jaki wywołuję tym efekt. Dziewczyna ze zniecierpliwieniem potrząsa stopą w błyszczącej szpilce z czerwoną podeszwą. Dobrze. Biorę jeszcze dwa małe łyki, ciągle milcząc. – Co cię tu sprowadza?

Przestaje kołysać stopą, a idealnie gładka twarz w kolorze kremu rozpromienia się, przypominając w tym momencie wielki sztuczny księżyc z mojego zdjęcia Księżyc nad Monako z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku.

– Pani Browning – mówi z zachwytem. – Pani jest powodem, dla którego zostałam aktorką.

Odstawiam filiżankę z większym impetem, niż zamierzałam. Boże, oszczędź mnie. Ze wstrzymanym oddechem czekałam na następną bardzo przewidywalną kwestię. „Moja mama i babcia widziały wszystkie pani filmy”. Byłam w stanie zapisać z zamkniętymi oczami ten wysoce rozczarowujący wstęp do rozmowy.

– A teraz… – nachyla się w moją stronę, jej pełna zachwytu mina nabiera dzikości – to z pani powodu postanowiłam zostać reżyserką.

No i to mi się podoba.

– Reżyserką? – udaję zaskoczenie. Gdy moja agentka wspomniała o tym po raz pierwszy, muszę przyznać, że szlag mnie trafił. Za kogo ona się miała, do diabła? Dziewczyna pracowała w branży ledwie siedem lat. Dodaj do tego siedemdziesiąt osiem i będzie mój staż. Policz dobrze. Tak, osiemdziesiąt pięć. Jako aktorka pracuję od lat nastoletnich. – Trochę ambitne, zgodzisz się ze mną? – Unoszę brew i zniżam nieznacznie głowę, co jest moim znakiem rozpoznawczym w każdym filmie.

Sienna powoli przeciąga palcami przez długie, rozjaśnione blond włosy, jakby szukała skarbu wśród tych gęstych, godnych pozazdroszczenia złocistych pasm. Ten gest również już widziałam… każdy go widział.

– Możliwe – odpowiada ostrożnie. – Ale mam dość bycia „tą” dziewczyną. Nie dlatego zostałam aktorką. Chcę robić coś prawdziwego, poważnego, tworzyć filmy, które się liczą. – Milknie na chwilę. – Jestem tu, bo chcę wyreżyserować pani biografię. Chcę być reżyserką i aktorką, sama o wszystkim decydować.

Sama chce o wszystkim decydować. Filmy, które mają znaczenie… ha! Taka młoda, taka zielona i irytująco odważna. Patrzę na nią z góry. Myślisz, że to twój wielki pomysł, Sienno?

Jedynym powodem, dlaczego wybrałam Siennę Hayes spośród masy niebieskookich uroczych aktoreczek o blond włosach, które latami pragnęły mnie zagrać, które z determinacją dążyły do przeniesienia na ekran „wytwornego” życia Leny Browning, pełnego mężczyzn, futer, błysku fleszy i szkarłatnoczerwonych rolls-royce’ów, jest to, że ona chce reżyserować film. Właśnie dlatego nie padło na jakąś przepłacaną hollywoodzką szkapę, której nie mogłabym kontrolować. Ta dziewczyna, podatna na wpływy i niedoświadczona, jest idealna do tego, czego potrzebuję. To ja muszę kontrolować bieg wydarzeń.

– Interesujące – mówię, niczego nie zdradzając.

Odsuwam herbatę i odchylam się na oparcie kanapy, dramatycznie zarzucając na nie ramię. Jeszcze wyżej unoszę brew, dla dodatkowego efektu. Te brwi (zasłynęłam z tego, że nie chciałam ich regulować) niejednokrotnie stały się bohaterkami nagłówków. Najbardziej pamiętny, na którego wspomnienie wciąż się śmieję, znalazł się na pierwszej stronie „Los Angeles Times”: „Brwi Leny Browning kradną show”. Oczywiście oprawiłam go w ramkę. A jednak te same brwi, niegdyś bujne i stanowiące znak rozpoznawczy, stały się marne. To właśnie przekleństwo posiadania olśniewającej urody. Ta znika zdecydowanie za szybko, aż pozostaje tylko jej cień, sylwetka czegoś, co niegdyś było wyjątkowe.

Przekrzywiam nieznacznie głowę i uważnie przyglądam się młodej kobiecie, tej dziecinie, która chce zostać reżyserką. Sienna Hayes jest niezaprzeczalnie piękna i nie przypomina typowych gloryfikowanych striptizerek, które widzę, jak przechadzają się po mieście. Jest smukła, elegancka i sensualna niczym wolny taniec. Ta dziewczyna mogłaby przyjąć każdą rolę, za każde pieniądze, a wszystko to na pstryknięcie palcami. Więc dlaczego to, dlaczego teraz, dlaczego ja?

– W ogóle mnie nie znasz. – Wskazuję na nią długim, kościstym, pokrytym biżuterią palcem, kontynuując szaradę.

– Zrobiłam research – odpowiada, ramiona ma wyprostowane, z jej postury bije determinacja.

– Research… Och, proszę cię. – Wybucham śmiechem. –  Spójrzmy… mężczyźni, alkohol, narkotyki, wzloty i upadki. Pożywka dla tabloidów. – Sięgam po chesterfieldy. Nie powinnam palić. Lekarze zakazali mi, gdy trzy miesiące temu zdiagnozowano u mnie raka przełyku. Ale paliłam całe życie. „To nie są papierosy”, zapewniłam przystojnego młodego doktora. „To rekwizyt, tak jak stetoskop na pańskiej szyi. Nie przestanę po tylu latach”. Otulam się ciaśniej podomką i nachylam się w stronę Sienny. – Moja historia, ta, którą myślisz, że znasz, to czysty hollywoodzki wytwór, dokładnie tak jak twoje imię, panno Hayes.

Wzdryga się nieznacznie. Przyznaję, to był cios poniżej pasa. Tak naprawdę nazywa się Sally-June Johnson, pochodzi z miasteczka pośrodku niczego w Arkansas, była śliczną dziewczynką, którą samotna matka posyłała na pokazy piękności dla dzieci, by mieć za co opłacać swoje uzależnienie od narkotyków, a potem przedawkowała w przyczepie, gdzie mieszkały. Znalazła ją właśnie Sally--June. Ja też odrobiłam pracę domową.

Sienna patrzy na mnie groźnie.

– To oczywiste, pani Browning, że nic pani o mnie nie wie – odpowiada odważnie. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Nie mieszkała w miasteczku wystarczająco długo, by zasłużyć sobie na prawo, by mi się stawiać. Nie jest trzęsącym się kwiatuszkiem. Podoba mi się. – Jestem tu, bo chcę panią poznać. – W jej błękitnych oczach pojawia się ogień. – Wiem, co mi zrobili. I mogę sobie tylko wyobrażać, co zrobili pani.

Odchylam głowę do tyłu i śmieję się do rozpuku. Tyle że to nie jest śmiech; to całe życie zawarte w jednym dźwięku.

– Rzecz w tym, skarbie… Jesteś w okolicy całe pięć minut. Nie jesteś w stanie sobie wyobrazić nawet ułamka tego – mówię przeciągle. I może nie mam południowego akcentu, ale do tej sceny pasuje.

Wracam myślami do tych wszystkich hollywoodzkich magnatów, których spotkałam na swojej drodze, z tłustymi brzuchami i grubymi cygarami zwisającymi ze śliniących się uśmiechniętych ust… Ta dziewczyna jest za młoda, zbyt przepłacona, by to zrozumieć – moją przeszłość i drogę, którą przeszłam. Może za szybko ją wybrałam. Krzyżuję ręce na piersiach i czekam na jej kolejny ruch.

Sienna wstaje bez słowa i bez pozwolenia robi sobie przerwę, zaczyna spacerować po pomieszczeniu i przyglądać się półkom pełnym zdjęć oraz kadrów z moich filmów, niezliczonym nagrodom, dyplomom z informacjami o przynależności do organizacji charytatywnych, tytułom honorowym – całemu temu blichtrowi i sławie. To miejsce jest nie tyle biblioteką, co własnej roboty hollywoodzkim muzeum historii. Osobiste przedmioty, które naprawdę mają dla mnie znaczenie, pozostają bezpiecznie zamknięte w sejfie w mojej sypialni.

Z determinacją odwraca się na wysokiej szpilce.

– Chcę się dostać za fasadę, za „tę Twarz”. Mnie też nazywają „tą Twarzą”, co zapewne pani wie. – Krzyżuje ręce na piersiach wyzywająco, jakby była mi równa.

– Nie, tak się składa, że nie wiem – kłamię. Tak, możliwe, że trochę się stawiam, ale chcę, by Sienna od samego początku wiedziała, że nie może się ze mną równać.

Głośno wypuszcza oddech.

– Mam nadzieję na stworzenie czegoś autentycznego, by młode aktorki dowiedziały się, czego naprawdę potrzeba, by odnieść sukces w tym brutalnym biznesie… wspinaczka bez iluzji. Jest pani legendą, pani Browning, kobietą, która to wszystko osiągnęła. Stawiała pani warunki w czasach, gdy żadna aktorka nie mogła tego robić. Była pani najwyżej opłacaną aktorką tamtych czasów i pierwszą kobietą, która dostawała w kontraktach to, czego chciała. Klauzula „żadnego płaczu” była przełomowa. Tu nie chodzi tylko o panią, chodzi o kontrolę. Chodzi o to, by uczyć aspirujące aktorki, że mogą decydować o swojej karierze.

Podchodzi do mnie z gracją godną modelki wybiegowej.

– Chcę się dowiedzieć, kim pani naprawdę jest, co panią denerwuje. Czterdzieści jeden filmów… każdy liczący się główny aktor, role, gdzie nie była pani ozdóbką na ich ramieniu, a główną postacią. Nigdy nie wyszła pani za mąż i nie miała dzieci. To dzięki pani powstało określenie femme fatale. Chodzi mi o to… – wskazuje na mnie – że pani jest celem.

– Celem? – odpowiadam z szyderczą miną. – Proszę, nie redukuj mnie do jednego słowa.

Wpatruję się w dziewczynę. Ona nie ma pojęcia. „Nigdy nie wyszła pani za mąż i nie miała dzieci”. Gdyby tylko wiedziała, co się stało z moim mężem i dzieckiem rosnącym w moim brzuchu. Ale czy można ją winić? Nikt o tym nie wie. Ale się stara. Wielka przemowa jak na przemówienie w windzie. Ktoś mógłby określić ją mianem „poruszającej”. Chce stworzyć film niezależny, który trafi do powszechnej publiczności i zostanie potraktowany poważnie. Ale czy ktokolwiek może pojąć głębię piekła w zaledwie dwie godziny? Kręcę głową. Ta dziewczyna nigdy nie będzie taka sama, gdy już z nią skończę.

Sienna wspiera ręce na biodrach jak folkowa tancerka. Widać, że nie zamierza się poddać.

– Nie przyszłam tu, by pani naściemniać, pani Browning. Całą gadkę szmatkę możemy zostawić naszym agentom. Przyszłam pani udowodnić, że jestem pani godna. Proszę mnie nie oceniać. Mogę wyglądać w bardzo konkretny sposób, ale nie jestem taką osobą. I mam przeczucie, że ta hollywoodzka historia to nie jest pani prawdziwe oblicze.

Nie najgorzej. Biorę niezamierzony głęboki oddech, od którego drży mi klatka piersiowa, i również wstaję, po czym przechodzę przez bibliotekę dla wzmocnienia efektu. Czuję na plecach przeszywające spojrzenie Sienny. Odwracam się, po czym staję naprzeciwko niej i patrzę prosto w jej urzekające oczy. Jest wysoka, niemal tego samego wzrostu co ja. Moje niegdyś zachwalane usta znajdują się centymetry od jej twarzy.

– Żeby było jasne. Nie jestem gwiazdą. Jestem kometą, kulą gazu, skał i odłamków, zakamuflowanych światłem. – Mrużę oczy, jakby była ledwie pracownicą obsługi planu. – A oto, czego nie wiesz, panno Hayes, czego „Enquirer” jeszcze nie odkrył… Browning to nie jest moje prawdziwe nazwisko. To marka broni, którą zabijałam nazistów, którzy kolbami pistoletów zatłukli mojego ojca.

Odsuwa się nieznacznie, ale ja dopadam do niej w moich klapkach na niskich obcasach i z futerkiem.

– Jak ci to pasuje do „tej Twarzy”? Czy wiedziałaś, Sienno, że w realnym życiu zabiłam więcej ludzi niż odgrywane przeze mnie bohaterki razem wzięte?

Wytrzeszcza oczy. Tak, właśnie tak, kochanie. Mam kontynuować?

– Moje życie to nie jest instruktaż dla młodych aktorek – cedzę, czując, jak z moich ust tryska ślina. – To poradnik przetrwania dla zwierząt, przerażający i burzliwy. Wbrew wszelkim przekonaniom moją supermocą nie był wygląd, lecz mózg i wola przetrwania. Moja zdolność do tworzenia strategii, by zyskać przewagę nad tymi wszystkimi mężczyznami, którzy próbowali ustawić mnie do pionu. I nie mówię tu o omijaniu niesławnych hollywoodzkich kanap i łajdaków. – Mój głos przybiera lodowatą nutę. – Jesteś na to gotowa, Sienno? Czy jesteś gotowa włożyć w to wysiłek, zrezygnować z disneyowskiej wersji Alei Sław i zrobić coś mrocznego, wstrząsającego, ale prawdziwego?

– Bardziej niż gotowa. – Dziewczyna oddycha równie ciężko.

Czuję ciepłe powietrze na twarzy. Głos również ma schrypnięty… nie tak głęboki jak mój, ale z czasem do tego dojdzie. Sally-June Johnson z przyczepy campingowej, z tytułem siedmioletniej miss piękności pomalowanej niebieskim cieniem do oczu, z tanimi marketowymi sztucznymi rzęsami i w sukience usianej miniaturowymi cekinami – marzenie pedofila – jest gotowa mnie zagrać, wyreżyserować, być mną. Widzę to w głębi jej źrenic, tak jak zawsze wiedziałam, jak będę wyglądała w obiektywie kamery, uchwycona z najlepszej strony.

Sienna Hayes dostanie tę tak bardzo pożądaną rolę, ale z jednym zastrzeżeniem.

– Zanim cokolwiek zatwierdzę, jest jedna rzecz, która nie podlega negocjacjom. – Jak zawsze jestem przygotowana. Znam swoje kwestie i swoją wartość. – Nie ma nic za darmo, Sienno. Za moich czasów wszystko miało swoją cenę. W twoich czasach masz opcje do wyboru. Inne czasy… lepsze czasy.

Mój głos nieznacznie łagodnieje. Mogę być twarda i stawiać opór, ale nie zostałam zrobiona z kamienia. Mocno kochałam i jeszcze mocniej byłam kochana.

– Daj mi rękę, młoda damo. – Robi to. – Gładka i śliczna, z wielkim potencjałem. – Puszczam ją tak, że opada bezwładnie, i pokazuję swoją dłoń. – Niczym sucha gałąź, która odłamała się od chorego drzewa. – Śmieję się, ale nie ma w tym rozbawienia. Patrzę na płótno usiane brązowymi plamami, skórę tak cienką, że wygląda, jakby w każdej chwili mogła pęknąć. Czuję gorąc i drżenie między piersiami, przed czym przestrzegali mnie lekarze. – Zapytam po raz ostatni: czy jesteś wystarczająco silna, by wyreżyserować coś, co może zburzyć zniekształcony obraz „Wielkiej Leny Browning”? – Zawsze uważałam za bardzo skuteczne mówienie o sobie w trzeciej osobie.

– Tak – odpowiada bez wahania, nie odrywając ode mnie spojrzenia.

Zaskakująco nieonieśmielona dziewczyna łapie mnie za rękę. Jestem w stanie zajrzeć jej pod bluzkę i widzę śliczne bliźniacze pagórki, które dały jej natychmiastową sławę, gdy obnażyła je przed kamerą. Błąd, którego nigdy nie zdoła naprawić. Jednak gdy podnoszę wzrok, napotykam jej błyskotliwe spojrzenie, widzę więcej inteligencji, niż się jej przypisuje. I właśnie dlatego tu jest, dlatego mnie potrzebuje. Pragnie być czymś więcej niż chodzącą pożywką dla chłopięcych fantazji. W tej sytuacji nie ma przegranych.

Niewątpliwie z tą nieskazitelną cerą i ostrymi kośćmi policzkowymi jest idealnym odzwierciedleniem młodszej mnie – kobiety, która potrafiła uwodzić trzepotaniem rzęs, jednocześnie cię okradając. Aktorki, której przypisywano urodę białej kobiety, a która tak naprawdę jest Żydówką. Kobiety, która spała z wieloma, ale kochała tylko jednego. Zabójczyni, która odbierała życia z dobrych pobudek i w ogóle nie rozmyślała o krwi na rękach, bo interesowały ją jedynie plamy na sukience, ponieważ w tamtych czasach posiadała tylko jedną.

– To nie jest historia w stylu „Liz Taylor i jej siedmiu mężów”. – Głos mam szyderczy, nieubłagany. – Będzie zdrada, podstęp, śmierć, krew i zemsta, czyli wszystkie kinowe smaczki, które widownia pochłonie razem z popcornem maślanym i nachosami. Ale jeśli się na to zgodzę… – rzucam jej moje zaprawione spojrzenie, którym przez dziesiątki lat powalałam mężczyzn na kolana – opracujesz materiał po mojemu. Ja będę występować, a ty to wyreżyserujesz.

– M-ma pani na myśli… – duka, a ja wracam na kanapę.

– Tak… ostatni segment tej biografii filmowej będzie obejmował czas teraźniejszy. Chcę naprawić błędy przeszłości, gdy wciąż mogę to uczynić. – Dolewam nam herbaty, po czym nieruchomieję, zniżam nieznacznie głowę, w jej błękitnym spojrzeniu widzę ogień. – Umowa stoi?

Policzki ma zarumienione, oczy błyszczą. Już widzi Oscara.

– Zdecydowanie.

KSIĘGA I

WARSZAWA, 1943

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wpatruję się w długie, muskularne plecy Aleksandra, widoczne przez przepoconą i poplamioną koszulą, gdy prowadzi nas przez ciemny kanał. Wyobrażam sobie jego nagie ciało ukryte pod przylegającym materiałem, a serce bije mi szybciej. Nie ma znaczenia, że jestem pokryta zgnilizną, szlamem i że śmierdzę. Liczy się tylko to, że jestem blisko niego. Mimo wdzierającego się do nozdrzy smrodu jego piżmowy zapach jest odurzający. Trzymam się blisko, zaciągam tą wonią, a w tym czasie mój mąż, Jakub, idzie kilka kroków za mną. Jestem ściśnięta między dwoma mężczyznami, których kocham. Wróć. Jednego kocham, drugiego chcę skonsumować. Sami zgadnijcie, który to który.

Tak, pójdę za to prosto do piekła, chociaż, z drugiej strony, bądźmy szczerzy, ja już w nim jestem. Nie ma ucieczki z getta – naszego dożywotniego więzienia za to, że urodziliśmy się Żydami. W tej chwili, brnąc przez kanały, staramy się przeżyć, przemycając zasoby dla nas i dla innych. A jednak ta śmiertelna pułapka ma się nijak do pożądania ściskającego moje serce, do tego ciągłego nieodwzajemnionego pragnienia. Jeśli jutro miałabym umrzeć, pragnę go. Raz. Proszę Cię, Boże. Już tak wiele mi odebrałeś. Daj mi Aleksandra, a resztę mojego życia pozostawię w Twoich rękach. Mamy umowę?

Aleksander odwraca się jak na zawołanie. Jego czoło ocieka potem.

– Wszystko w porządku, Bina?

Czy wszystko jest w porządku? Mam się zaśmiać teraz czy później? Nie jest w porządku. Ani trochę. Brnę przez śmieci i brudną wodę sięgającą po kolana w poszukiwaniu jedzenia i lekarstw. Czy to możliwe, że jeszcze kilka lat temu paradowałam po scenie w zrobionym na zamówienie stroju przy dźwięku owacji na stojąco? To mi się musiało przyśnić, niemożliwe, bym naprawdę to przeżyła. Jednak to, jak zielone oczy Aleksandra błyszczą – rzucają magnetyczny błysk w ciemności – jakimś cudem sprawia, że nawet wszystko, co najgorsze, jest w porządku. Gdybyśmy teraz umarli, tutaj, w tym miejscu, a jego twarz byłaby ostatnim, co widziałam, wystarczyłoby to. Tyle że to nie wystarczy. Chcę poczuć go w sobie, penetrującego mnie, dającego mi rozkosz – przysięgam, że wtedy odpuszczę, oddam się w ramiona brutalnej, bezdennej nocy. Mój mąż kładzie mi rękę na ramieniu w obronnym geście, wyrywając mnie z obłudnych myśli. Odwracam się nieznacznie. Ten gest bezlitośnie mi o czymś przypomina: Otrząśnij się, zdrajczyni.

– Nic ci nie jest? – pyta Jakub, jakby Aleksander dopiero co nie zapytał o to samo. Jesteśmy tu tylko we trójkę, słyszał.

– Nie, kochanie. A tobie? – Dotykam ramienia męża i ukrywam swoje poczucie winy pod czułym zwrotem. Kłamstwo maskujące kłamstwo; ostatnio jest to moja specjalność.

Nim Jakub może odpowiedzieć, wszyscy podskakujemy ze strachu, bo nad naszymi głowami rozlegają się głośne strzały, a po nich przeszywające wrzaski. Nie są to okrzyki wojenne, lecz upiornie znajome krzyki jeszcze bardziej przerażonych Żydów. Padamy jak klocki domina. Rozpłaszczamy się jak zdeptane gryzonie. To nie ma końca. Strzały, wołanie o pomoc, ogłuszająca cisza, powtarzalne dźwięki nienaturalnej śmierci. Akceptowalne morderstwo – nazistowski sport olimpijski – dzień po dniu. Gdy śpimy. O ile śpimy. Czy jeszcze kiedykolwiek zaśniemy?

Zatrzymujemy się, desperacko starając się ignorować wszechogarniającą myśl w naszych głowach: Kiedy padnie na nas?

Aleksander wskazuje na górę.

– Cholera, przyszły te bydlaki. Ta informacja do nas nie dotarła. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że wyjście zostało zablokowane albo otoczone. Ale i tak musimy wydostać stąd Binę, nieważne jak. – Wpatruje się w starszego brata w oczekiwaniu na odpowiedź.

Tak, to jego brat. Wiem… Jestem okropną osobą. Ale nie zawsze. Ta wojna, ten brutalny, wymierzony w nas atak zmienił mnie, zniszczył to, co było kiedyś dobre, rozsądne, wierne. Cała nasza trójka tak wiele straciła. Aleksander stracił żonę, a moją najlepszą przyjaciółkę, Karinę, oraz ich małą córeczkę w ogniu podłożonym pod ich dom przez nazistów tuż przed tym, jak zapędzono nas do getta. On przetrwał pożar, one nie. A jeśli chodzi o nas… Zerkam na Jakuba, ale szybko wypycham z głowy te obrazy… Nie mogę teraz o tym myśleć ani o wystrzałach nad naszymi głowami. Lepiej, żebym myślała o muskularnych ramionach Aleksandra. I o dotykaniu go – dosłownie o czymkolwiek żywym, namacalnym. Idź przed siebie. Nie zatrzymuj się. Przechytrz ich. Jedynym sposobem na przetrwanie tego niekończącego się koszmaru jest udawanie, że nasza przeszłość, życie, które do nas należało, nie istnieje. Tym właśnie teraz jesteśmy: przemytnikami, zbiegami, złodziejami… mętami społeczeństwa, których kiedyś nazywaliśmy kryminalistami.

Moja twarz jest naszym biletem do przetrwania. Niejednokrotnie udało mi się zwieść nazistów dzięki wyglądowi. Jestem wysoką, szczupłą, blondwłosą, niebieskooką Żydówką – nijak nie przypominam myszowatych, kulących się Żydówek, jak fałszywie prezentują je w swojej antysemickiej propagandzie. Bliżej mi do wymarzonej aryjskiej bogini, uwodzącej cały naród. Ta twarz pozwala mi wymykać się z getta do świata aryjskiego, przekraczać granice trzymetrowych murów pokrytych odłamkami szkła, zabezpieczonych drutem kolczastym, z czternastoma mocno zastrzeżonymi przejściami, i nie zostać postrzeloną. Od niemal dwóch lat skutecznie przemycam kanałami jedzenie oraz zasoby medyczne. Udaję, że jestem jedną z nich, poruszam się między nimi swobodnie. Niestety naziści nie są głupcami. To drapieżne potwory czające się za każdym rogiem, czekające na moje potknięcie, upadek, na to, że zdradzę siebie albo innych. Jeden najmniejszy błąd, a moja przykrywka zostanie spalona.

Raz jeszcze zerkam na Jakuba i widzę w jego oczach to, czego z całych sił staram się unikać. Ból, rozpacz i niechęć, a wszystko to zebrane w jednym udręczonym spojrzeniu. Mój mąż jest zmuszony nadstawić drugi policzek i przygotować się na to, co zaraz zrobię. Przemycanie ma wysoką cenę. Nazwijmy to po imieniu: puszczanie się za jedzenie i leki. Tak, pieprzę się za ziemniaki i antybiotyki, jeśli sam flirt nie pomaga. Taką właśnie osobą teraz jestem. Nie dyskutujemy o tym z Jakubem, ale to wisi między nami, jest niczym milczący kat, na dobre niszczący to, co pozostało z naszego krótkiego, zrujnowanego małżeństwa. To pełne wyrzutów spojrzenie mówi więcej niż słowa. Widzę je i czuję, ale zachowuję się, jakby wcale tak nie było. To wojna mnie zmieniła w takiego człowieka – kogoś, kto ignoruje ból męża, kto pragnie brata swojego męża, kto uwodzi w zamian za ochłapy jedzenia i leki, kto kradnie z fałszywym uśmiechem, by nakarmić jego, siebie i innych. W przetrwaniu nie ma nic bohaterskiego; to coś paskudnego. Wszystkie te rzeczy, których nie dopuściliby się w normalnym, godnym, wytwornym życiu, teraz jest jedynym sposobem na funkcjonowanie.

Że nie wspomnę już o tym, ilu w tej wojnie straciliśmy. Tysiące. Mężczyzn, kobiety i dzieci. Rodzinę, przyjaciół, sąsiadów. W tym rozciągającym się na dziesięć przecznic, szczelnie zamkniętym getcie kiedyś było niemal ponad czterysta tysięcy Żydów. Żydzi stanowili trzydzieści procent warszawskiej społeczności i była to największa żydowska społeczność w Europie. Oni jednak wymordowali wielu naszych – w tym przynajmniej dziewięćdziesiąt dziewięć procent dzieci.

Nasza trójka znajduje się wśród sześćdziesięciu tysięcy Żydów, którzy wciąż żyją. Kiedyś należeliśmy do warszawskiej elity. Aleksander był rozpoznawalnym malarzem. Ja aktorką. Jakub jednym z najlepszych dziennikarzy w „Naszym Przeglądzie”. Byliśmy zamożni. Piliśmy drogie wino i rozmawialiśmy o książkach, sztuce i teatrze. Śmialiśmy się. Byliśmy świeckimi, kulturalnymi Żydami, obracającymi się w wyższych sferach warszawskiej społeczności. Mówiliśmy tylko po polsku – nie w jidysz, jak większość mieszkańców getta. Służąca myła mi włosy, a kolejna przygotowywała ubrania. Nasi tak zwani przyjaciele byli lojalni, aż pewnego dnia chętnie wydali nas nazistom, podali im nas na tacy niczym czarny kawior, nawet nie mrugnąwszy okiem między kolejnymi kieliszkami żubrówki. Powtarzam Jakubowi, że nie jesteśmy po prostu Żydami. Jesteśmy mieszkańcami planety zwanej „Kiedyś”.

Mimo wyglądu rozróżniam dobre od złego. Ta druga Bina – ta, która głośno się śmiała i wiodła wielkie życie – byłaby przerażona moją zmianą. Gdyby matka Jakuba o tym wiedziała… ale nie żyje. Albo jego ojciec. Też nie żyje. Albo moi rodzice i siostra – wszyscy nie żyją. Dziadkowie… zagazowani po pierwszym transporcie do Treblinki. Dziecko, które nosiłam pod sercem… ono też nie żyje. Jedynym jasnym punktem w tej ciemności jest to, że nikt spośród tych, których kochałam i na których mi zależało, nie dowie się o tym, jak bardzo pragnę Aleksandra, jak bardzo pożądam mężczyzny, którego nigdy nie będę mogła mieć.

Przeszłam profesjonalne szkolenie w udawaniu i kamuflażu. Druga Bina była kiedyś studentką w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej, prymuską. Taką obiecującą. Moi profesorowie mawiali, że byłam utalentowana, skazana na sukces. Nie wiedzieli jednak, że moje umiejętności aktorskie, zwłaszcza tutaj, w getcie, staną się wielkim, owocnym darem.

Mam wrażenie, jakby to trwało godzinami, ale strzały ustają po kilku minutach. Czekamy, aż ucichną przeszywające wrzaski, aż oddalą się męskie głosy, a samochody odjadą. Czekamy tak długo, że czekanie staje się nieznośne. A potem cicho, spokojnie, Aleksander sadza sobie Jakuba na szerokich ramionach. Mój mąż sprawdza, czy klapa do ścieków jest otwarta, po czym na nią napiera, wpuszczając do środka zimne nocne powietrze i odrobinę światła. Rozgląda się po okolicy, zerka na nas i kiwa głową, po czym szybko z powrotem zamyka klapę. Gdy znowu staje na własnych nogach, rzuca mi jeszcze jedno przeciągłe spojrzenie: przedstawienie czas zacząć.

ROZDZIAŁ DRUGI

Warszawa, 1939

– Idź tam, Bina. Wołają cię przed kurtynę. Wręcz błagają o ciebie. – Stach pcha mnie w stronę sceny. Stoimy stłoczeni w skrzydle tuż po premierze naszej sztuki Romeo i Julia. – Posłuchaj tego. – Wskazuje na belki nad nami, które aż drżą od potężnego aplauzu. – Magia premiery. Słyszysz to szaleństwo? To dla ciebie, przyjaciółko… „To, co zowiem różą”. – Uśmiecha się przebiegle.

Śmieję się głośno i zasłaniam usta.

Gram Julię. Ale Stach nie jest Romeem. Uważa, że nigdy nie mógłby go zagrać. Nie przekonałyby go do tego żadne pieniądze, bo uważa Romea za pozbawionego kręgosłupa, zadzierającego nosa zbieracza stokrotek. Stach to charakterny, sarkastyczny Merkucjo, lojalny do samego końca. Niezaprzeczalnie najbardziej utalentowany aktor na tej scenie. Gdy występuje, reszta obsady znika na drugim planie. Jego dudniący baryton wybrzmiewa niczym głos Boga przemawiającego z nieba, zwłaszcza gdy jest zły. W roli Merkucja Stach jest cudownie złowieszczy i bardziej niż wiarygodny – on staje się odgrywaną postacią. Uwielbiam patrzeć, jak widownia chłonie jego grę.

– Dobrze wiesz, że to wszystko jest dla naszej dwójki – mówię, chwytając najlepszego przyjaciela za materiał jego splamionej krwią koszuli, i ciągnę go za sobą w stronę sceny. – Wszyscy wiedzą, że to ty jesteś gwiazdą… „Pytaj się o mnie jutro, a znajdziesz nieboszczykiem w grobie…” Masz najlepsze teksty.

– Nie według mojego ojca. Nie widziałem go dzisiaj na widowni. Chociaż to żadne zaskoczenie. – Stach śmieje się raz jeszcze. Jego błyszczące czarne włosy wydają się niemal niebieskie w świetle scenicznych świateł. Jednak jego śmiech nie ma w sobie wesołości, to wymuszony dźwięk przepełniony bólem. Jego ojciec nie pojawił się na ani jednym występie. Matka Stacha oczywiście jest dzisiaj na widowni, zajęła miejsce w pierwszym rzędzie, siedzi dumna ze splecionymi dłońmi.

Stach Nowak to jego dane sceniczne. Naprawdę nazywa się Stanisław Sobieski, jest potomkiem szlachty ze strony ojca. Ten wciąż nazywa się baronem, mimo że takie tytuły już dawno wyszły z użytku. Nienawidzi tego, że jego jedyny potomek wybrał za zawód aktorstwo – „bezużyteczne hobby” – i zrezygnował z dołączenia do lukratywnego biznesu rodzinnego w produkcji stali. „Nigdy nie zdobędziesz głównej męskiej roli”, mówi jego ojciec przy każdej nadarzającej się okazji. „A Sobiescy nigdy nie są drudzy”.

Choć nigdy nie przyznałabym tego na głos, jego ojciec ma rację. Stach nigdy nie zagra głównej roli, romantycznego księcia, dziarskiego wybawcy na białym koniu. Mimo wielkiego talentu i powalającego uśmiechu jego przystojną twarz szpeci lekko fioletowe znamię, które od urodzenia ma na lewym policzku, przez co wygląda, jakby ktoś go uderzył; ślad jest tak widoczny, że nie jest go w stanie zakryć nawet makijaż sceniczny. Stach nazywa je diabelskim znamieniem. To jego znak rozpoznawczy, odróżniający od pozostałych aktorów, dodający jego postaciom dramatyczności. Jednocześnie sprowadza go do grania jedynie skomplikowanych antagonistów albo bohaterów pobocznych – Shylocka, Jago, Klaudiusza, Kalibana. A jednak zawsze udaje mu się skraść całe show.

Stach pcha mnie w stronę sceny, tym razem mocniej. Odpowiadam mu tym samym.

– Idź tam – mówi – zanim ten dupek, Mateusz, okradnie cię z całego aplauzu.

Zerkam na drugą stronę sceny, w kierunku źródła poirytowania Stacha: Mateusz – ten dupek – oczywiście grający Romea, kieruje się na środek sceny. Szerokie rękawy białej koszuli falują, jakby spacerował wzdłuż wybrzeża, lekko kręcone blond włosy rozwiewają się od powiewu z wiatraka, twarz ma uniesioną dumnie, jakby to wszystko działo się dzięki niemu. Jak zawsze nadęty i chciwy. Zerkam na Stacha i dostrzegam błysk w jego turkusowych oczach, gdy przygląda się Mateuszowi, ale błysk ten znika, nim jestem w stanie w pełni go przeanalizować. Ci dwaj nienawidzą się od pierwszego dnia zajęć w szkole aktorskiej, czyli od niemal dwóch lat. Mateusz należy do mojej grupy, Stach jest rok wyżej i jest zdecydowanie lepszym aktorem. Jednak Mateusz, o pięknym, gibkim ciele, penetrującym spojrzeniu oczu w kształcie migdałów oraz pełnych, wręcz kobiecych ustach, jest ucieleśnieniem ślicznego, poetyckiego Romea. On oczywiście dostaje wszystkie główne role. Znamię Stacha gwarantuje, że nie ma żadnej konkurencji.

Ich rywalizacja jest najbardziej zauważalna podczas prób, gdy warczą na siebie, wchodzą sobie w słowo, a ja kończę między nimi niczym matka rozdzielająca dwóch rywalizujących ze sobą braci. Było to nie do zniesienia, aż do dnia, gdy kilka miesięcy temu dowiedziałam się, że ta bezustanna rywalizacja to tylko gra.

Byliśmy po próbie sceny balkonowej i właśnie zakończyliśmy próby po bardzo długim, ciepłym dniu. Zapukałam do drzwi garderoby Stacha, by jak zawsze zdać sprawozdanie i poplotkować. Nikt nie odpowiedział. Drzwi były nieznacznie uchylone, więc weszłam do środka i zobaczyłam, że wszystkie jego rzeczy wciąż są na swoim miejscu, ale nie zastałam tam jego. Wołałam go i szukałam w całym teatrze. Po próbach zawsze wychodziliśmy razem. Dziwne. Ruszyłam z powrotem do swojej garderoby, by się spakować, gdy usłyszałam niski, stłumiony śmiech, dochodzący z mijanej szafy na kostiumy. Ta szafa tak naprawdę nie była szafą, lecz wielkim magazynem pełnym rekwizytów i dekoracji z poprzednich produkcji. Otworzyłam drzwi, weszłam do środka i rozejrzałam się dookoła. W środku było pusto. Musiałam sobie wyobrazić te głosy. Ale wtedy, gdy byłam już przy drzwiach, usłyszałam szepty dochodzące zza wysokiej scenografii, stojącej po drugiej stronie pomieszczenia, blisko tylnego wyjścia. Serce zaczęło mi łomotać. Rozpoznałabym ten głos wszędzie – głęboki i dudniący – nawet jako szept. Ten drugi zdecydowanie należał do Mateusza. Miał to samo zabarwienie jak wtedy, gdy jego usta muskały moje w finałowej scenie, gdy Romeo jest przekonany, że Julia nie żyje. Stach i Mateusz? Oddech uwiązł mi w gardle. Wiedziałam, że powinnam wyjść. Zamiast tego ukryłam się za wielkim muralem przedstawiającym zaśnieżoną górę i słuchałam dalej. Musiałam mieć pewność.

Z początku było cicho, ale wtedy usłyszałam urywany oddech, szeptane ostrzeżenia, szelest ubrań, rozpinanie spodni, śmiechy, całowanie, ocieranie się o siebie ciał, ssanie i jęki – pełna orkiestra intymności. Widziałam to wszystko oczami wyobraźni. Wymknęłam się szybko i cicho z pomieszczenia, przecisnęłam przez szparę w drzwiach, które zostawiłam nieznacznie uchylone, i oparłam się o najbliższą ścianę, przyciskając rękę do piersi, w której szaleńczo łomotało serce. Całe to warczenie na siebie i zazdrość każdego dnia to była przykrywka. Dlaczego Stach mi nie powiedział? Łzy napłynęły mi do oczu. Mówiliśmy sobie wszystko od dzieciństwa, odkąd wspólnie wymyślaliśmy zabawy. Kilka miesięcy temu powiedziałam mu nawet o moich sprzecznych uczuciach związanych z poślubieniem Jakuba. Płakałam w ramionach Stacha w przeddzień mojego ślubu, a on zapewniał mnie, że wszystko będzie dobrze. Był jedyną osobą na świecie, która znała całą prawdę. Dlaczego nie podzielił się ze mną swoim sekretem?

Aplauz przybiera na sile, a Stach bierze mnie za rękę i razem ustawiamy się do ostatnich ukłonów. Wszyscy są przekonani, że jest we mnie zakochany, a Stach bardzo chce, by właśnie tak myśleli. Mocno chwytam go za rękę. Zawsze będę cię wspierać, mimo że boisz się mi zaufać, obiecuję mu uściskiem dłoni.

Stoimy nieruchomo za ciężką czerwoną kurtyną, która za chwilę odsłoni to, co wiem, że się za nią znajduje: warszawska elita. Celebryci, politycy, lwy salonowe oraz wszyscy, którzy liczą się w świecie teatralnym, przyszli zobaczyć coś, co zapowiedziano jako najlepszą od lat szekspirowską sztukę, wystawioną przez „następne pokolenie” najlepszych warszawskich młodych aktorów. Dużo się ostatnio mówiło o nadchodzącej inwazji nazistów, ale to nie umniejszyło dzisiejszej obecności na widowni. Wszystkie miejsca są zajęte. W zeszłym tygodniu podczas ostatniej próby dyrektor powiedział nam, że przedstawienie musi trwać. „W przyszłym tygodniu może się rozpocząć wojna”, zasugerował, „ale w tym tygodniu będziemy celebrować naszą cudowną produkcję”. Na koniec uniósł dumnie pięść i powiedział, żebyśmy nie pozwolili, by strach stanął na naszej drodze. „Zróbcie to dla Polski. Dla sztuki i dla naszego stylu życia”.

Zaciągam się odurzającym zapachem teatru, podczas gdy widzowie oklaskują nas energicznie, domagając się naszej ponownej obecności na scenie. Znajomy, silny aromat „mojego teatru” przylega do mojego nosa i tyłu gardła – mieszanka mdłego i dusznego – gdy patrzę, jak kurtyna unosi się powoli, odsłaniając czubki moich pudrowo różowych balerin, burgundową renesansową suknię wysadzaną klejnotami, mocno podniesiony biust, szyję przyozdobioną szafirowym naszyjnikiem, twarz okraszoną ekscytacją, długie, zaplecione w złoty warkocz włosy i malutką, obszytą złotem czapeczkę, która przypomina mi jarmułkę.

Napotykam pełne zachwytu spojrzenia widowni, czuję tę głęboką więź i z radością pławię się w chwale. Gdy powoli się kłaniam, przez moje ciało przepływa niemożliwa do opisania fala. Stach łapie mnie za jedną rękę, Mateusz za drugą. Wspólnie unosimy ramiona wysoko nad głowy i wspólnie po raz ostatni kłaniamy się widowni.

To, myślę sobie, robiąc niski skłon. Właśnie to.

Sekundę przed tym, jak wracamy do pozycji stojącej, brawa ustają gwałtownie, jakby ktoś zgasił światła. W sali zapada nieprzyjemna cisza, gdy do środka wkracza grupa żołnierzy i policjantów, prowadzonych przez mężczyznę w szlacheckich regaliach, jakby został wyjęty z innej epoki. I nie jest to byle jaki mężczyzna, lecz ojciec Stacha.

– Landau! Bina Landau! – Baron Konrad Sobieski krzyczy moje nazwisko, skupiając na mnie całą uwagę. Rozglądam się dookoła. Jest tylko jedna rzecz, która różni mnie od pozostałych stojących na scenie aktorów. Jestem Żydówką. Żydówką, która nie wygląda jak Żydówka, co powtarzano mi całe życie.

Serce bije mi szybciej, gdy w oddali widzę tatę, gdy ten wstaje, by mnie bronić, ale mama ciągnie go za rękaw z powrotem na miejsce i ucisza jednym ostrzegawczym i pełnym strachu spojrzeniem. Obok niej dostrzegam Jakuba, nieruchomego i patrzącego bez mrugania. Dalej siedzi Aleksander z czerwonymi policzkami oraz moja najlepsza przyjaciółka, Karina, z rękami przyciśniętymi do ust w wyrazie szoku.

– Bina… Bina! – Baron wrzeszczy w cichym teatrze, jego głos odbija się rykoszetem od ścian niczym wystrzelone kule. Spojrzenie skupiam na rzędzie odznaczeń, na które sobie nie zasłużył, a które zdobią jego mundur. Człowiek, który nie jest żołnierzem, nie służył w wojsku ani jednego dnia. Te wspaniałe medale zawsze są zamknięte w rodzinnej gablocie wyłożonej aksamitem, razem z innymi pamiątkami rodowymi rodziny Stacha, które pochodzą nawet z siedemnastego wieku. Stach kazał mi przysiąc, że zachowam tę informację dla siebie, gdy pokazał mi je kiedyś podczas nieobecności ojca.

Gdyby to wszystko nie było takie przerażające, uznałabym tę chwilę za komiczną. Konrad Sobieski wygląda, jakby wyskoczył prosto z naszej renesansowej sztuki, niczym wściekły Kapulet albo Monteki. Jednak jego nieoczekiwana obecność jest bardzo realna i wszystko to dzieje się z premedytacją. Kilka miesięcy temu słyszałam, jak mój ojciec rozmawiał z wujkiem i dyskutował o tym, że Konrad Sobieski sponsoruje antysemicką platformę Stronnictwa Narodowego, która głosi, by pozbyć się Żydów z Polski, i wykorzystuje wszelkie dostępne zasoby, by do tego doprowadzić. Opryszkowie powiązani z SN przez ostatnie kilka lat niszczyli żydowskie biznesy, a ostatnio ich aktywność się nasiliła dzięki wsparciu finansowemu, które, jak podejrzewam, pochodzi w większości z głębokich kieszeni barona.

Stach wychodzi na przód, w oczach ma ogień.

– Wystarczy! Ojcze, przestań w tej chwili! – Z twarzy mojego przyjaciela bije napięcie, a znamię na jego twarzy wydaje się ciemniejsze i większe, gdy policzki zaczyna pokrywać rumieniec.

– Odsuń się – odpowiada jego ojciec, lodowate spojrzenie powraca do mnie. – Bino Landau, w tej chwili opuść ten budynek.

W końcu odnajduję głos i ten również odbija się echem od ścian teatru, gdy staram się dopasować do jego tonu.

– Dlaczego? – Słowo wybrzmiewa płasko, młodo, desperacko. Wszyscy wiedzą dlaczego.

Imponująca twarz barona przypomina Stacha, z tą różnicą, że mężczyzna nie ma znamienia i wiecznie się krzywi. Nagle do mojej głowy wraca wspomnienie sprzed lat, które zepchnęłam w głąb umysłu.

Odwiedzałam Stacha, gdy baron wezwał go do bawialni z pełną świadomością, że usłyszę wszystko przez cienkie ściany.

– Jeśli kiedykolwiek zakochasz się w tej Żydówce, wydziedziczę cię – syknął. – Nie obchodzi mnie, jaka jest piękna. Nie obchodzi mnie, kim jest jej ojciec. Już wystarczająco upokorzyłeś naszą rodzinę tym swoim aktorzeniem… ale Żydówka? Nie pozwolę na to. Ta dziewczyna nie jest tu dłużej mile widziana.

Chciałam się bronić, wpaść do tego pomieszczenia i krzyknąć: „Żydówką, której ojciec zbudował ci ten pałac!”. Mój ojciec, uważany za jednego z najlepszych warszawskich architektów, zbudował wiele luksusowych domów w całej Polsce i odrestaurował kilka zamków. Był słynny dzięki swoim architektonicznym innowacjom – zwłaszcza w Konstancinie, ekskluzywnej zalesionej enklawie położonej dwadzieścia kilometrów na południe od miasta, gdzie mieszkają nasze rodziny.

Baron patrzy na mnie z widowni i zatacza ręką łuk.

– Dlaczego, Bino, dlaczego? – przedrzeźnia mnie okrutnie. – Jesteś Żydówką. Pośród nas, zwłaszcza teraz, nie ma miejsca dla takich jak ty. – Odwraca się do widowni w poszukiwaniu wsparcia. – Musimy chronić Polskę.

Nie słyszę reszty tego jadu, którym pluje, ale czuję, jak każde jego słowo sączy się do mojej krwi niczym trucizna. Widzę paskudną prawdę w oczach tych, którzy jeszcze kilka minut temu bili mi brawo. Widzę, jak moja rodzina zostaje wyprowadzona z budynku przez żołnierzy. I nie ma znaczenia to, że mój ojciec zaprojektował także ten teatr, by służył prestiżowej szkole aktorskiej. To nie miejsce dla Żydów…

– Tu nie chodzi o nią. Chodzi o mnie, prawda, ojcze? – Stach staje na krawędzi sceny, jedną rękę wspiera na biodrze, drugą trzyma na rękojeści miecza wiszącego przy pasie. Jego głos wybrzmiewa głośno, jakby znowu był Merkucjem. Widzowie siedzą z rozchylonymi ustami, wciągnięci w to przedstawienie, które wcale przedstawieniem nie jest. – Zostaw Binę w spokoju, do diabła.

Konrad Sobieski ciska spojrzeniem gromy w reakcji na opór stawiany przez zbuntowanego syna i to na oczach świadków. Jego jedyny syn, wyrzekający się szlachetnej krwi, jakby ta była zarazą, nie darem. Baron uśmiecha się okrutnie, jakby całe lata czekał na tę chwilę: publiczną bitwę, którą zamierza wygrać.

– Wynocha stąd, parchu! – wrzeszczy do mnie, po czym zaczyna skandować: – Żydulia! Żydulia!

Nie mogę oddychać. Stoję, jakby mnie zmroziło. W środku płonę. Naraz dopadają mnie wszelkie sprzeczne doznania. Patrzę w stronę teatromanów w poszukiwaniu wsparcia, w stronę widowni, która mnie uwielbia, ale odpowiada mi cisza i spuszczone spojrzenia. Te gorliwie klaszczące dłonie, gromkie brawa, które jeszcze chwilę temu wstrząsały teatrem, zniknęły. Pośród nich jest Żydówka. Nigdy nie ukrywałam swojego judaizmu, ale też się z nim nie obnosiłam. Zdawał się nie mieć znaczenia. Jestem aktorką i tylko to mnie interesowało. Wszyscy znają moją rodzinę. Wszyscy. Wiele osób z tej widowni gościło w naszym domu, uczęszczało na organizowane przez nas przyjęcia, piło nasze wino, jadło nasze jedzenie, a nawet przyszło na mój ślub.

A teraz?

Nawet mój dyrektor, człowiek, który mnie uczył, który nazywa mnie swoją największą gwiazdą, który nalegał, że przedstawienie musi trwać – „Zróbcie to dla Polski” – jest myszą pośród ludzi. Wpatruje się w swoje buty, nie jest w stanie spojrzeć mi w oczy. Powiedz coś, cokolwiek. Wstaw się za mną. Jednak gdy podnosi wzrok, widzę w jego oczach Żydulię.

Raz jeszcze rozglądam się po teatrze, który wielbiłam całym sercem, na witraże w suficie, na zdobienia w drewnie – mój dom poza domem. Teraz widzę to wyraźnie. Te owacje były dla Julii, nie Biny Landau.

Stach raz jeszcze wyciąga do mnie rękę, a ja lgnę do jego ciepła, znajomego dotyku. Ale to nie zdoła mnie ochronić. Ściska moje palce aż do bólu i szepcze przez zaciśnięte usta:

– Wyjdź tylnymi drzwiami w szafie na kostiumy. Skorzystaj z tego wyjścia… ukryj się. Znajdę cię.

Kontrolując łzy napływające mi do oczu, wiem dobrze, że to jest kolejne kłamstwo. Nigdy mnie nie odnajdzie. To może być nasza ostatnia wspólnie spędzona chwila. Wszystko się zmieni… Stach również.

Napotykam jego strapione spojrzenie, patrzę w oczy tej samej barwy co klejnoty na mojej szyi i czuję ból, jakiego nigdy w życiu nie zaznałam.

– Nie pozwól, by wygrał, Stach. Nie pozwól, by odebrał ci wszystko, co kochasz… i kogo kochasz – ostatnie słowa dodaję szybko pod nosem, bo wiem, że nie będę miała na to kolejnej szansy.

Odpowiada mimowolnym wzdrygnięciem. Wyrywam rękę z jego uścisku, odwracam się plecami do widowni i idę szybkim krokiem przez scenę, zostawiając za sobą Julię i wszystkie inne moje postacie – te, które już grałam, i te, których nigdy nie zagram – za sobą, w tumanach kurzu.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

PROLOG

KSIĘGA I

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZDZIAŁ DRUGI

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie