Dziewczyna z Titanica - Shana Abé - ebook + audiobook

Dziewczyna z Titanica ebook i audiobook

Shana Abé

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Piękna opowieść, która odsłania kulisy skandalicznego romansu najsłynniejszej pary swoich czasów – Johna Jacoba Astora i Madeleine Force – i ich tragicznego miesiąca miodowego na pokładzie Titanica. To historia, która pozostaje w pamięci czytelników jeszcze długo po przeczytaniu ostatniej strony.
Madeleine Talmage Force ma zaledwie siedemnaście lat, kiedy zwraca na siebie uwagę Jacka Astora. Jest piękna, inteligentna i należy do klasy wyższej, ale Astorowie to zupełnie inna liga.
Matka Jacka, pani Astor, była przedstawicielką amerykańskiej elity i najbardziej wpływową osobistością Nowego Jorku. Jack natomiast to człowiek odważny i pracowity – bohater wojenny,
wynalazca i zręczny biznesmen. Mimo przeciwności losu zakochują się w sobie bez pamięci.
Wiosną 1912 roku para wyrusza w podróż na pokładzie luksusowego transatlantyku, RMS Titanic. Gdy statek uderza w górę lodową, Jack pomaga Madeleine wsiąść do łodzi ratunkowej i zapewnia ją, że wkrótce zobaczą się w Nowym Jorku...

To jedna z najpiękniejszych książek, jakie miałam przyjemność przeczytać. Znakomita, wręcz fenomenalna powieść, o której nie zapomnę. – Ellen Marie Wiseman

Wzruszająca, wciągająca i przejmująca historia miłosna, która zachwyci fanów powieści historycznej i oczaruje tych czytelników, dla których Titanic od zawsze jest obiektem fascynacji. – Hazel Gaynor

Porywająca historia, która chwyta za serce i urzeka żywymi szczegółami. "Dziewczyna z Titanica" to trzymająca w napięciu powieść historyczna w najlepszym wydaniu. – Patti Callahan

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 44 min

Lektor:
Oceny
3,9 (30 ocen)
11
8
8
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KasiaOk

Nie polecam

Niestety po 30% już nie kontynuowałam. Nie przypadła mi do gustu. Historia trochę rozległa i brak charyzmy dla bohaterów. Spodziewałam się czegoś innego.
10
tedi_now

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i smutna historia oparta na faktach.Polecam audiobook.
00
AnnaMalicka

Nie oderwiesz się od lektury

Treść książki bardzo przypomina film Tytanic. Polecam. Lektura oddaje ducha epoki. Warto przeczytać.
00
Aleksandrastankiewicz

Z braku laku…

Jeśli liczysz na książkę o Titanicu to niestety nie ta pozycja czytelnicza. O samej katastrofie jest niestety kilkanaście stron. Jest to romantyczna historia bogatego mężczyzny i jego 30 lat młodszej nowej miłości. Nic specjalnego.
00
Chilim26

Całkiem niezła

Liczyłam, że ta książka będzie czymś więcej niż typowy romans, ale raczej nie była...
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wendy McCurdy, z ogromną wdzięcznością

za danie szansy tej niewiarygodnej historii

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

 

 

23 sierpnia 1912

 

Najdroższy Jakeyu,

nadałam ci jego imię. On dał ci swoje oczy i tę burzę jasnych włosów. Przypuszczam jednak, że podbródek masz po mnie, i tak chyba jest lepiej. Twój ojciec wyraźnie i samotnie górował nad wszystkimi, których znaliśmy, i niewątpliwie panował także nad moim sercem. Trudno, aby po kimś takim pozostała jakaś autentyczna, żywa pamiątka, nawet ty nią nie jesteś.

W chwili, gdy to piszę, leżysz w kołysce – maleńki i spokojny. Ilekroć wpadający przez okno pokoju dziecięcego wiatr rozchyla koronkowe firanki i wpuszcza do środka ­powietrze pachnące końmi i parnym letnim deszczem, układasz swoje usteczka w kształt przypominający uśmiech – uśmiech, który porusza mnie do głębi. Jestem zadziwiona i zarazem zrozpaczona na myśl, że nigdy nie poznasz Jacka ani on nie pozna ­ciebie. Nawet po upływie tych czterech miesięcy do mojej świadomości wciąż wdziera się ta prawda – zaskakująca i powalająca jak cios w tył głowy: Jack nigdy nie zobaczy tych dołeczków w policzkach, które robią się, kiedy się uśmiechasz, nie będzie cieszył się z twoich pierwszych kroków, nie zakocha się w kształcie twoich paluszków ani w twoim śmiechu. A ty, mój cudowny synku, nie będziesz miał ani jednego wspomnienia o ojcu.

Umysł wypełniają mi wspomnienia. Jestem wodospadem wspomnień o Jacku, wręcz tonę w nich, więc dla ciebie, a może i dla własnego spokoju, spiszę teraz to, co zdołam. Pewnego dnia – w odległej przyszłości – przekażę ci te zapiski, a moje wspomnienia staną się twoją własnością.

Nie chcę zaczynać od zakończenia, które i tak wszyscy już znają: pamiętna noc, niebo przypominające połyskującą satynę i lekki wstrząs, który spowodował, że zadrżałam, leżąc już w łóżku, ledwie zauważalny wstrząs, jakby statek przez chwilę i w niewytłumaczalny sposób przepływał przez kamieniste pole. Kolejne minuty spędzone na ubieraniu się po omacku, wrażenie ociężałości ciała, które od pięciu miesięcy nosiło pod sercem ciebie, i nieodparte pragnienie snu.

Próbowaliśmy przedostać się na górny pokład. Obserwowaliśmy, jak pośród tłumu wzmaga się strach, narasta panika, aż w końcu zgiełk i krzyki wzięły górę nad wszystkim, czego nie pochłonął północny Atlantyk.

Udało mi się mi przejść na drugą stronę, kiedy utknęłam na krawędzi jednego z okien promenady. Pomógł mi twój ojciec, jego ręce – silne i pewne – cały czas popychały mnie naprzód. Inne kobiety, zrozpaczone, zalewające się łzami, nie przestawały wyciągać rąk do swoich mężczyzn, którzy pozostali na statku. Starały się znaleźć dla siebie miejsce w tej małej łodzi ratunkowej…

No cóż, zdaje się, że mimo wszystko zaczęłam od zakończenia. Jak wspomniałam, wszyscy już je znają, wylano nad nim morze łez i wygłoszono liczne (i całkowicie bezpodstawne) opinie na ten temat. Jednak nasz początek należał tylko do nas.

I był wspaniały.

Obserwował mnie od tygodni. Czułam na sobie jego spojrzenie, ilekroć zdarzyło nam się uczestniczyć w tym samym przyjęciu w ogrodzie lub koncercie albo przejeżdżać przez ten sam park czy odwiedzać ten sam klub. Pułkownik Jack Astor był prawdopodobnie najbogatszym człowiekiem w Ameryce i trudno było go nie zauważać. Jeszcze trudniej było nie dostrzegać siły w jego spojrzeniu – spokojnym, klarownym spojrzeniu szarych oczu, przejrzystych jak zimowy świt.

(Raz popełniłam błąd, mówiąc mu o tym. Roześmiał się, cmoknął mnie w policzek i stwierdził, że jestem urocza. Myślę jednak, że byłam bardziej subtelna. Powiedziałam, że „jak zima”).

Twoja babcia dryfowała nie wiadomo dokąd niesiona spazmami nadziei. Twój dziadek był bardziej pragmatyczny, ale nie mniej optymistyczny. Żadnemu z nich nie przeszkadzało, że Jack był rozwiedziony i prawie trzydzieści lat starszy ode mnie.

– Byłby szczęśliwcem, gdyby mógł cię mieć – stwierdził mój ojciec.

– Nie sprzeciwiaj się niczemu, co mówi – pouczała moja mama.

– Do tej pory nie odezwał się do mnie praktycznie ani słowem poza: „Jak się panienka miewa?” – zauważyłam, ale wszyscy troje wiedzieliśmy, że pozostawało tylko kwestią czasu i sposobności, żeby to się zmieniło. Byłam młoda, ale nie aż tak młoda; bywałam już zapraszana na pikniki i herbatki przez grono zainteresowanych mną młodzieńców. Wiedziałam, co oznacza to jasne, wytrwałe spojrzenie pułkownika Astora.

Pewnego razu pułkownik zaprosił nas na weekend do swojego domku w Bar Harbor, mimo że spędzaliśmy lato w naszym własnym – o wiele skromniejszym – domu w mieście. W Maine panował jasny, słoneczny sierpień i wszystko pachniało wiciokrzewem, skoszoną trawą i słonym, burzliwym morzem. Nie byliśmy jedynymi gośćmi pułkownika w ciągu tych kilku dni, ale sądząc po atencji ze strony służby i po przepychu naszych pokoi, wnosiliśmy, że to my byliśmy gośćmi, którzy naprawdę się liczyli.

Były tańce, siedmiodaniowe posiłki i wycieczka po porcie na parowym jachcie Nomanależącym do Jacka (cierpiałam z powodu choroby morskiej, ale chyba udało mi się ją skutecznie zamaskować). Graliśmy w wista i krokieta, poker był zastrzeżony dla panów. Godziny ciągnęły się, leniwe i ozłocone, i prawie wszystkie pozostaną dla mnie nieco zatarte i niewyraźne, z wyjątkiem jednego szczególnego momentu.

Matka z ojcem i Katherine odpoczywali po sobotnim obiedzie. Pułkownik miał nas później zabrać na przejażdżkę automobilem wzdłuż wybrzeża, a matka chciała podczas tej wycieczki wyglądać jak najlepiej – ponieważ już wtedy byliśmy na celowniku prasy. Byłam święcie przekonana, że jestem już gotowa do wyjścia, a leżenie w łóżku przez godzinę w gorsecie i z tymi wszystkimi spinkami we włosach brzmiało jak niemiłosierne tortury. Wymknęłam się zatem, gdy tylko zaczęła chrapać.

Nieco później siedziałam samotnie w kącie mosiężno­-mahoniowej cytadeli domowej biblioteki, przerzucając strony książki, która wyglądała na tomik greckiej poezji. Byłam absolwentką porządnej szkoły dla panien, ale to łacina stanowiła moją mocną stronę. Poza podstawową znajomością alfabetu greckiego nie mówiłam ani nie czytałam w tym języku. W tamtej chwili studiowałam niezwykle emfatyczny potok liter, strukturę strof, odgadując dźwięki i znaczenia znaków, kiedy wyczułam, że ktoś wszedł do biblioteki.

Wspominając to teraz, zdaję sobie sprawę, że musiał mnie obserwować, wyczekując idealnego momentu, by spotkać się ze mną sam na sam, a ja oczywiście byłam temu przychylna i przygotowana na spotkanie. W końcu to on był powodem, dla którego gościłam w jego rezydencji. Tymczasem, gdy tylko zdałam sobie sprawę, że idzie w moją stronę, jedyne, co byłam w stanie pomyśleć, to: „O nie”.

Z całego serca pragnęłam, aby w moich rękach znajdowała się jakakolwiek inna książka niż ta, którą właśnie trzymałam. Gdyby mnie o nią zapytał, musiałabym albo skłamać i powiedzieć, że tak, rzeczywiście, poezja grecka jest tak cudownie genialna, albo przyznać, że niczym dziecko zauroczyłam się jedynie misternymi kształtami liter.

Spojrzałam w górę, gdy się zbliżył, wysoki, atletyczny i oszałamiająco przystojny, miał jasnobrązowe włosy zaczesane płasko do góry i starannie przycięte wąsy.

– Mogę? – zapytał, gestem wskazując bordowy skórzany fotel ustawiony naprzeciwko mojego.

– Bardzo proszę. – Zamknęłam książkę i odwróciłam ją tak, że tytuł i autor były ukryte pod fałdami mojej spódnicy.

Usiadł. Skrzyżował nogi. W oknie za nim skąpane w słońcu morze rzucało platynowe refleksy na końce jego włosów i krawędzie spiczastego kołnierza oraz beżowej dziennej marynarki z serży.

Jak już wspomniałam, był ode mnie starszy, ale w tamtej chwili, gdy światło za nim tak żywo i intensywnie jaśniało, mógł uchodzić za młodzieńca tuż przed pierwszymi zalotami.

Przechylił głowę i spojrzał mi prosto w oczy.

– Jakże jest pani urocza, panno Force.

Moje spojrzenie powędrowało w dół, na kolana, jak mnie nauczono.

– Dziękuję – wyszeptałam.

– I jakże nieprzenikniona.

To sprawiło, że ponownie uniosłam wzrok. Nieprzenikniona? Czy to był komplement?

Pułkownik się uśmiechnął.

– Jak żadna inna kobieta, którą znam. Umysł panienki jest dla mnie zagadką.

– Och – westchnęłam – czasami i mnie się tak zdaje! Obawiam się jednak, że nie jestem naprawdę nazbyt tajemnicza.

Odchylił głowę do tyłu i się roześmiał. Poczułam nagły przypływ siły, którą wznieciło to, że człowiek taki jak John Jacob Astor, szczerze rozbawiony, śmiał się w mojej obecności. Wywołałam u niego żywą reakcję. Poczułam, jak przez moje trzewia przeszły dreszcze, piekielnie intensywne.

Myślę, że od tamtej chwili oboje byliśmy na siebie skazani.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

Czerwiec 1907

 

Newport, Rhode Island

 

Kiedy ujrzała go po raz pierwszy, była praktycznie niewidzialna: trzynastolatka, uczennica na wakacjach, z włosów spływała jej morska woda. Długie, kręcone włosy układały się w fale przylegające do jej ramion i pleców. Leżała zwinięta na boku z podkulonymi nogami na szorstkim, srebrzystym piasku plaży Bailey’s Beach, a obok rzucony spoczywał jej marszczony czepek. Piekła ją skóra na nosie, ale zupełnie się tym nie przejmowała, przecież dzień był wietrzny i ciepły, a słońce właśnie osiągało swój zenit. Gdyby tylko damom przystawało wyciągać się na piasku w kostiumie kąpielowym, żeby zrobić piaskowego anioła, to by to zrobiła.

Jednak Madeleine nie miała pięciu lat, ale trzynaście. A ponieważ było już po jedenastej – a więc minęła godzina, w której tylko panie mogły przyjść popływać w czerwonych, gęstych od alg falach – matka krzątała się w pobliżu. Zawsze była w pobliżu. Zdjęcie czepka przez Maddy stanowiło wystarczające wykroczenie.

Mewy krzyczały i miotały się nad głowami. Madeleine uniosła podbródek i obserwowała zataczane przez nie luźne kręgi, ich postrzępione skrzydła, gdy szybowały niczym smocze cienie majaczące na tle nieba.

Gromadka dziewcząt o kilka lat młodszych od niej stała przy brzegu, piszcząc i kopiąc w siebie nawzajem pianą i piaskiem. Były zbyt bojaźliwe, by się zanurzyć, ale jednocześnie na tyle świadome swoich gołych łydek i stóp, by nie oprzeć się brodzeniu w chłodnej wodzie. Ich piski były niemal głośniejsze od krzyków ptaków.

Podobnie jak Madeleine i każda inna kobieta na plaży dziewczęta nosiły się na czarno. Czarne pantalony, czarne sukienki z grubej tkaniny z bufiastymi rękawami – wszystko miały starannie zakryte od szyi po kolana, a nawet po nadgarstki. Wyglądało to tak, jakby w każde letnie południe ekskluzywne wybrzeże Bailey’s Beach nawiedzały koweny modnych, przemoczonych czarownic.

Para powolnie brodzących gniadych koni ciągnęła powóz pośród arabesków wodorostów, które wyznaczały linię brzegową. W końcu zatrzymały się na pierwszym skrawku suchego piasku. Z powozu wyskoczyli ubrani na niebiesko służący, rozpięli skórzane pasy z tyłu pojazdu i zdjęli tajemnicze duże pakunki. Maddy odwróciła się i obserwowała, jak mężczyźni – którym teoretycznie nie wolno było teraz przebywać na plaży, lecz z racji tego, że byli jedynie służącymi, nie wywołali poruszenia – sprawnie wznieśli baldachim w szafranowe pasy, pod którym rozłożyli dywan i rozstawili składany stół wraz z wiklinowym krzesłem, a następnie powrócili do powozu, by pomóc samotnej kobiecie zejść na plażę.

Miała posiwiałe włosy i zgarbioną sylwetkę. Nagłe, ostre światło sprawiło, że zmrużyła oczy, lecz tak szybko wprowadzono ją do namiotu, że Maddy ledwie zdążyła dostrzec blask ciemnych koralików, którymi wyszyta była jej suknia, i granatową broszkę przypiętą na piersi. Gdy tylko dama usiadła, smagana wiatrem służąca zaczęła rozpakowywać kosz i przygotowywać posiłek.

– Ha! – zabrzmiał w głowie Maddy głos, któremu towarzyszył dźwięk ciała opadającego na piasek obok niej. Madeleine rzuciła okiem na swoją starszą siostrę (uśmiechniętą, bez czepka kąpielowego i jakoś wcale niespaloną słońcem), po czym spojrzała z powrotem na kobietę pod baldachimem w kolorze szafranu.

– Czyżbyś nie była oszołomiona? – wycedziła Katherine, opierając się ponownie na przedramionach i wpatrując w bezkresne morze rozciągające się przed nimi. – Czyżby nie obleciał cię strach?

– Czy powinnam? – zapytała Maddy.

– Tak, z pewnością powinnaś, mała dziewczynko. Tojest pani Astor. Pani Astor. Spróbuj tylko spojrzeć jej w oczy, a zamienisz się w kamień. Czy może w słup ognia? Nie, zaczekaj! Zostaniesz wykreślona z towarzystwa i umrzesz jako wysuszona, stara panna. – Wydała z siebie egzagerowany dreszcz, wciąż się szczerząc. – Horror!

Madeleine wiedziała oczywiście, kim jest pani Astor. Wszyscy wiedzieli. Tylko że nigdy wcześniej nie widziała jej na własne oczy. Force’owie i Astorowie nie ­bywali w tych samych kręgach towarzyskich. Maddy zawsze wyobrażała sobie nestorkę szanowanego nowojorskiego rodu jako kobietę o krępej sylwetce, tyleż silną, co wredną, o śmiechu przeszywającym niczym sztylet i paznokciach ostrych jak u sępa.

Nie tak. Nie jako postawną, krzepką osobę, która stroni od słońca i nakazuje służącej podać sobie na złoconym porcelanowym talerzu pokrojonego w kostkę homara.

– A kto to jest? – zapytała Maddy, wskazując głową na mężczyznę w kapeluszu, który długimi, pełnymi wdzięku krokami przemierzał plażę, idąc w kierunku baldachimu. (Zdecydowanie nie był służącym, lecz nikt go nie zatrzymywał).

– Ach – rzuciła jej siostra tonem jednocześnie pełnym poufałości i poczucia wyższości. Odrzuciła z uda pasmo wysychającego kelpu. – To, moja droga, jest jej syn, pułkownik.

Och, westchnęła w myślach Maddy.

Był czarujący. Tak słyszała, ale tylko dzięki szkolnym plotkom, a czarujący w mniemaniu uczennic może równie dobrze oznaczać, że nie jest zbytnio rozkapryszony, nie jest jeszcze łysy albo nie jest tak gruby jak jego koń.

Tymczasem pułkownik John Jacob Astor, dżentelmen, wynalazca i bohater wojenny, był czarujący, w niegdysiejszym, wojskowym stylu, raczej jak jej ojciec… Choć po namyśle nie – wcale nie, ponieważ pułkownik był jasnowłosy, a jej ojciec siwy, miał wąsy, a jej ojciec nie, wysportowany i wysoki jak… Cóż, jak on sam. Ponieważ poruszał się bardzo szybko, ledwie udało się jej dobrze mu przyjrzeć, ale to, co dostrzegła – i co miała zapamiętać do końca życia z tych kilku ciepłych sekund na dzikiej plaży w Rhode Island – to fakt, że uśmiechał się, gdy szedł w stronę matki. Że z łatwością przemierzał piasek, z gracją i determinacją. I że na ułamek sekundy odwrócił głowę i ich spojrzenia się spotkały, że zauważył ją tam, na piasku, niedaleko.

A potem, na moment, uśmiechnął się doniej.

To było tak, jakby promień letniego słońca przeszył serce Madeleine. Przenikliwy i słodki zarazem, wspaniały i straszny – trafił prosto w jej pierś.

Chwilę potem już go nie było, zniknął w cieniu baldachimu. Ktoś rozwiązał sznury zbierające połacie materiału, które zatrzepotały na wietrze, a potem została już tylko szafranowo-biała płachta i mewy wciąż hałasujące nad głową.

– Maddy – szepnęła siostra, kładąc rękę na jej ramieniu. – Wyglądasz jakoś dziwnie. Czy wszystko w porządku?

– Tak – odpowiedziała Madeleine. Usiadła prosto, przetarła dłonią czoło. Zwilżyła wargi i poczuła smak soli i piasku, nieuchronny i wszechobecny w każdym zagłębieniu i porze skóry. – Czuję się doskonale.

Kiedy następnym razem go zobaczyła, nie była już niewidzialna. Miała siedemnaście lat i spowijała ją zieleń: sznureczki drobnego bluszczu, różane kwiatki o postrzępionych brzegach, stokrotki, jasne wiązki ubiorków (które były najbardziej podobne do ruty, niedostępnej niestety dla scenografa) wplecione w jej ciemnobrązowe włosy. Śpiewała, szalała, czasem wirowała na scenie, tak że unosiła się jej spódnica, odsłaniając eleganckie nowe buciki, które kupiła specjalnie na tę sztukę.

Była Ofelią – tragiczną, pogrążoną w żałobie Ofelią – i ćwiczyła śpiewanie swoich szaleńczych, dramatycznych kwestii tak długo, aż zachrypła i konieczny okazał się dwudniowy odpoczynek, aby znów mogła mówić bez problemów.

 

Umarł i już go nie ma,

Zapadł się w grób,

 

W głowach wilgotna ziemia,

Kamień u stóp[1].

 

Po tygodniach prób stowarzyszenie Junior League miało zaszczyt grać Hamleta w Bar Harbor tylko przez dwa wieczory (teatr w kasynie zawsze cieszył się popularnością i tylko to miejsce dało się wynająć), a to był drugi spektakl. Poprzedniego wieczoru Madeleine trzęsła się z nerwów, ale dziś czuła się lepiej. Jej anturaż stanowiły lampiony z płonącymi świecami, tłusta farba do twarzy i kwiaty, a ona sama czuła się przesiąknięta poezją i muzyką. Obcasy jej butów uderzały o scenę tak lekko, że chwilami miała wrażenie, iż unosi się w powietrzu.

Za światłami ustawionymi na krawędzi proscenium, pod przygaszonymi witrażowymi żyrandolami, siedziała prawie bezgłośna, cicho oddychająca bestia – publiczność. Poza sporadycznym stłumionym kaszlem, subtelnym migotaniem diamentów w kolczykach i naszyjnikach, bestia pozostawała niewidoczna, niesłyszalna. Była tam i jednocześnie jakby jej nie było, uśpiona i całkiem anonimowa. Przynajmniej do czasu, gdy budziła się do oklasków.

Lecz przy trzecim obrocie (śpiewając: Zanim mnie miałeś, ślub obiecałeś, płacze dziewczyna zbolała[2])dostrzegła jego. Nie miała pojęcia, jak mogła go wcześniej przeoczyć; zasiadał na samym przedzie, blisko środka widowni. Demon czy duch nie mógłby wyjść z cienia bardziej niespodziewanie. Pułkownik Astor skupiał wzrok dokładnie na niej, ręce złożywszy na kolanach. W przygaszonym świetle padającym ze sceny jego niewyraźnie połyskująca twarz wyglądała srogo.

Czubek jednego z butów zahaczył o scenę i Madeleine się potknęła. Zastygła i obróciła się w nagle zaległej ciszy, po czym spojrzała w głąb sceny i zdała sobie sprawę, że pozostali członkowie obsady wpatrują się w nią z wyczekiwaniem.

Powinna teraz wygłosić swoją kwestię, lecz umysł zawzięcie świecił pustką.

Wpatrywała się w nich bezradnie, szum przepływającej w szalonym tempie krwi coraz głośniej pobrzmiewał w jej uszach.

Na tyłach widowni ktoś kichnął raz i drugi. Dorothy Cramp, która zzieleniała z zazdrości po tym, jak Madeleine otrzymała rolę Ofelii, i zagroziła, iż zrzeknie się członkostwa w stowarzyszeniu, łypiąc spod blaszanej korony króla Klaudiusza, spiorunowała wzrokiem Madeleine.

– Od jak dawna jest w takim stanie? – wyrecytowała Dorothy, cedząc każde słowo.

Mgła w mózgu Madeleine ustąpiła. Przypomniała sobie tekst swojej piosenki i swój porywczy taniec, uprzytamniając sobie, co ma robić. Przebrnęła przez kolejne wersy, a potem uciekła ze sceny w burzy płatków i liści, by spędzić resztę przedstawienia na obserwowaniu go zza szczeliny w kurtynie po prawej stronie.

Po tym, jak kurtyna opadła, a na scenie wylądowały bukiety kwiatów, za kulisami zaroiło się od członków obsady i ekipy technicznej, wszyscy śmiali się i ­rozmawiali. Rekwizyty piętrzyły się na bezładnych stosach, młode kobiety w perukach i spodniach przechadzały się tam i z powrotem, porzucały drewniane miecze i obszerne kamizelki, ściskały się i całowały, i opowiadały sobie, jakie to wszystko było doskonałe, jakie spektakularne i że w przyszłym roku zajmą się Molierem lub Marlowem, a cały świat legnie u ich stóp.

Madeleine wpadła przypadkowo na Dorothy i uśmiechnęła się – po części przepraszająco, po części wyzywająco – lecz Dorothy zignorowała ją i odeszła.

Przy przesłoniętym aksamitem wejściu na scenę stała pani Ogdenowa Millsowa, matrona ze wszech miar znamienita i onieśmielająca. Madeleine nie mogła sobie przypomnieć, by choć raz widziała ją bez co najmniej czterech sznurów pereł na szyi, niezależnie od pory dnia. Wśród całego zgiełku i zamieszania, jakie nastąpiło po spektaklu, pani Millsowa pozostawała nieruchoma jak cmentarny posąg; nawet ogarnięte niefrasobliwą wesołością debiutantki z Junior League trzymały się od niej z daleka.

– Panno Force – zwróciła się do Madeleine pani Millsowa, unosząc brwi i wskazując głową w stronę mężczyzny stojącego za nią, również nieporuszonego. – Czy poznała panienka pułkownika?

Oczywiście Madeleine nie miała ku temu sposobności; oficjalnie nie została przecież zaprezentowana w towarzystwie. Nie było najmniejszego powodu, by ktoś taki jak John Jacob Astor IV zwrócił na nią uwagę.

Wciąż miała na sobie te idiotyczne chwasty. Oblepiały ją zwiędłe płatki i poskręcane liście. Włosy przybrały postać potarganych warkoczy; ramiona miała oprószone drobnymi, białymi płatkami ubiorków w kształcie gwiazdek. Ukradkiem zerknęła na niewielkie lustro powieszone za kulisami i ujrzała swoje bladoniebieskie oczy z rozmazanym wokół makijażem, skórę pokrytą grubą warstwą białego pudru oraz wciąż krwistoczerwone policzki i usta.

Pułkownik zerknął tam, gdzie ona, i zauważył lustro. Skóra wzdłuż jej kości policzkowych oblała się gorącem.

– Jack – kontynuowała pani Millsowa, niepomna tego i pogodna – chciałabym przedstawić pannę Madeleine Force, córkę Williama i Katherine Force’ów z Brooklynu, a ostatnio także z Manhattanu. Widział pan ją dziś w roli Ofelii. Madeleine, oto pułkownik John Jacob Astor.

Nie było innego wyjścia, jak tylko wyciągnąć rękę. Przyjął jej dłoń, ściskając ją pewnie ciepłymi palcami.

– Miło mi pana poznać – wyszeptała.

– Miło mi, panienko – odpowiedział łagodnym głosem.

Czuła, jakby wzrok ją zawodził, i nie była w stanie go zobaczyć wyraźnie, mimo że stał tuż przed nią. Nie tyle go widziała, ile czuła jego obecność – ciepły blask jego opalonej skóry, krzywiznę jego ust, aurę człowieka, który wiedział, czego chce, i nie miał nic przeciwko temu, by wszystko, czego dotknął, należało już do niego.

Madeleine znów poczuła się jak trzynastolatka, powróciła na tamtą dziką plażę – do chwili, gdy ich oczy spotkały się po raz pierwszy, a jego uśmiech zdawał się przeznaczony tylko dla niej.

Gdzieś w okolicach jej lewego ramienia mignęło jakieś światło, zamarła, ale nie odwróciła głowy, by zobaczyć, co to takiego.

– Wypadła dziś panienka doskonale – powiedział pułkownik, uwalniając jej rękę.

Powstrzymała się przed wytarciem mrowiącej dłoni w sukienkę.

– Obawiam się, że powinnam była postarać się bardziej.

– To raczej niemożliwe – powiedział i skinieniem głowy zwrócił się do pani Millsowej. Chwilę później już go nie było. Odszedł ugodzony strzałą Amora.

Pani Ogdenowa Millsowa posłała Madeleine znaczące spojrzenie. Madeleine uśmiechnęła się, zaciskając usta, wybąkała podziękowania i wycofała się powoli, z wdziękiem, by wrócić do kolegów z Junior League.

 

* * *

 

Dopiero znacznie później – wiele godzin później, gdy Madeleine leżała w swoim łóżku w bezsenną noc i wpatrywała się przez okno połaciowe w przesłonięty chmurami księżyc – zdała sobie sprawę, że błysk za kulisami musiał być światłem magnezjowej lampy błyskowej fotografa, który uwiecznił moment, gdy pułkownik Astor po raz pierwszy dotknął jej dłoni.

 

 

 

[1] W. Szekspir, Hamlet, przeł. S. Barańczak, Wydawnictwo Znak, Kraków 1997, s. 156.

[2] Tamże.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

 

Awanse twojego ojca zaczęły się od codziennej dostawy świeżych kwiatów z oranżerii, począwszy od poranka nazajutrz po tym, jak zostaliśmy sobie przedstawieni.

Pewnego dnia nauczę cię języka kwiatów, mój kochany. Pokażę ci, jak już jako dżentelmen będziesz mógł zainicjować swoje zaloty kwiatową wiadomością subtelnie nieoczywistą, nieoznaczającą nic poza sugestią: tak, dostrzegłem cię. Może żółte róże w paprociach lub obfity bukiet fiołków. Prosty korsaż, coś skromnego i łatwego do wpięcia, jeśli młoda dama sobie tego zażyczy. Na tym etapie zawsze wybieraj kwiaty zarówno słodkie, jak i nieprzesadne – takie, za które żadna porządna matka nie mogłaby się obrazić.

Dopiero później (po upływie nie mniej niż czterech tygodni herbat, pikników i kotylionów, i zanim jękniesz, uwierz mi, że wiem, jak bardzo jest to uciążliwe) możesz przejść do kwiatów bardziej okazałych. Gardenie – perłowe i odurzające. Goździki – brzoskwiniowe, cytrynowe i wiśniowe. Zbyt wielu ludzi (zwłaszcza Europejczyków) uważa goździki za nic innego, jak tylko wulgarną amerykańską słabość, ale moim zdaniem nie ma kwiatu bardziej złożonego, pysznego, wyszukanego i wykwintnie pachnącego niż goździk.

Zatem. Po miesiącach zalotów w końcu możesz rozważyć wysłanie czerwonych róż, ale tylko jeśli twoje intencje będą prawdziwie szczere. Czerwone róże niosą ze sobą tylko jeden komunikat. Nie zostanie ci wybaczone, jeśli wyślesz je do nieodpowiedniej kobiety.

Po różach – po zdobyciu serca – co pozostanie? Orchidee.

A kiedy czas się dopełni, ufam, że kobieta, którą pokochasz, opowie ci o nich.

 

 

Lipiec 1910

 

Bar Harbor, Maine

 

Ceglano-cedrowe więzienie, które było letnią rezydencją Force’ów, mogło uchodzić za metaforę całego życia Madeleine: ciasne, eleganckie, szczelnie zamknięte. Chociaż posiadłość nie przypominała słynnych rozległych „domów letniskowych” znajdujących się przy Alei Milionerów, nie było ani jednego aspektu tego domu, który nie byłby doskonale odpowiedni i doskonale przewidywalny: kilka obrazów Starych Mistrzów na ścianach, fresk trompe l’oeil w jadalni (Persefona trzymająca w dłoni owoc granatu), dywany Aubusson, nieskazitelny połysk tekowej poręczy wieńczącej balustradę, która osłaniała schody. Niewielkie wychodzące na ocean okna nigdy nie wpuszczały do środka zbyt wiele światła ani wiatru.

Wszystko w domu Force’ów i w świecie Madeleine ­Force było dokładnie takie, jakie powinno być, i dokładnie takie, jakie zawsze będzie. Odkąd sięgała pamięcią, nie dokonano ani jednego ulepszenia, z wyjątkiem krzeseł z epoki Ludwika XVI złoconych techniką ormolu, które jej matka przywiozła z Paryża trzy lata temu, ponieważ ich satynowe siedziska w kolorze żurawiny pasowały do bieżnika w foyer.

Aż dziw brał, że Madeleine zdołała się w tych murach zmienić, rozwinąć – od niemowlęcia, przez dziecko, do młodej kobiety. Zdawało się jej, że jestdorosła; mimo tego, co widziała w lustrze, niekiedy przychodziło jej to do głowy. Pokoje i korytarze wydawały się bardziej klaustrofobiczne niż przed laty, ale poza tym świat w jej oczach zawsze wyglądał tak samo.

Tymczasem kula ziemska obracała się wokół własnej osi, a pory roku płynnie przechodziły jedna w drugą jak woda sunąca po gładkim, stabilnym dnie strumienia.

Nastała pełnia lata, tygodnie się dłużyły i mieniły w upale, gdy mieszkańcy domów letniskowych zjechali do Bar Harbor, a w okolicy zrobiło się gęsto od jachtów, słomkowych kapeluszy i zwiewnych białych lnów. Senne sklepiki, wyczekujące klientów przez całą zimę, nagle zapełniły się gośćmi; wzdłuż całej Main Street wesołe banery łopotały na wietrze, zawiadamiając o dostawie świeżych małż, importowanych cygar lub ekskluzywnych paryskich sukien – w sam raz na popołudniową herbatkę. Rzecz jasna, w Newport mieszkały matrony zabarykadowane w swoich marmurowych pałacach, ale w Bar Harbor w ciepłych miesiącach można było spotkać nieco bardziej otwarte i śmiałe towarzystwo.

I, jak to miało miejsce od czasu debiutu Katherine, śniadanie w domu Force’ów (czy to w Bar Harbor, czy w Nowym Jorku) regularnie przerywały dostawy kwiatów, które ich lokaj rozmieszczał strategicznie, niczym klejnoty, w różnych punktach jadalni.

Różowy groszek przy naczyniu do gotowania jajek z masłem. Rubinowe dalie na drugim końcu kredensu. Cynie, nagietki i hiacynty rozmieszczone równo między perłowymi figurkami na półce kominka. Bliźniacze bukiety róż (jeden kremowych, drugi kanarkowych) w kryształowych misach przy solniczkach.

Do każdego bukietu był dołączony liścik, który ostrożnie wyjmowano i przekazywano siostrze Madeleine, a ta przez cały czas trwania posiłku trzymała je wszystkie na stosiku przy swoim pucharku z wodą. I chociaż żaden z jej adoratorów nie dzwonił przed południem – Madeleine domyślała się, że zapewne o tej porze jeszcze śpią – Katherine ubierała się tak, jakby w każdej chwili ktoś mógł wyłonić się niespodziewanie z bocznego holu lub salonu, żarliwie domagając się następnego tańca.

Katherine już przy śniadaniu spowijały koronki i szyfony, twarz miała upudrowaną i doskonałą. Katherine na lunchu wyglądała zniewalająco, a na kolacji oszałamiająco. Krótko mówiąc, zawsze prezentowała się zjawiskowo i nie było zaskoczeniem dla Madeleine, że kwiaciarnie w mieście miały tyle zleceń z jej powodu.

Choć Madeleine cieszyła się z naręczy świeżych kwiatów, które rozjaśniały pogrążony w ołowianym półcieniu pokój, zdążyła już do nich przywyknąć. Właściwie już nie podnosiła wzroku, gdy w pobliżu pojawiała się kolejna pomysłowa kwiatowa aranżacja.

Tymczasem przy jej talerzu leżała pojedyncza karteczka w kolorze kości słoniowej. Jej talerzu.

Patrzyła na nią, pochylając głowę, a jej filiżanka café au lait zatrzymała się w połowie drogi do ust.

– Panienko – wybąkał lokaj i wycofał się w mrok.

Madeleine odstawiła filiżankę na spodek.

– Od kogo? – zapytała Katherine i wzięła łyk kawy.

Odręcznym pismem w kolorze indygo napisano:

 

Bratki, by karmiły myśli[3].

– JJA

 

Przez moment nie mogła się poruszyć. Doznała upoj­nego uczucia bezwładnego spadania z dużej wysokości. Po chwili zamrugała i rozejrzała się, a jej wzrok przykuł mały wazonik na kredensie, stojący akurat w jednym z nielicznych promieni słońca wpadających do jadalni. Fioletowe krawędzie płatków lśniły tak subtelnie i zarazem wyraziście, jakby ktoś zanurzył je w cukrze.

– Maddy, od kogo to jest? – ponowiła pytanie Katherine, skupiając się na swoich jajkach.

– Od pułkownika Astora – odpowiedziała Madeleine.

Katherine uniosła brwi. Ojciec opuścił gazetę. Matka wzięła głęboki wdech. Bez słowa wyciągnęła rękę po kartkę. Z poczuciem zerwania się z niewidzialnych łańcuchów, jakby wskutek działania samej grawitacji, Madeleine wstała, obeszła stół i podała jej arkusik.

– Wielkie nieba – wykrztusiła matka, oglądając dokładnie bilecik, jakby gdzieś na marginesach pozostawiono ukrytą wiadomość. – Co to ma znaczyć?

– To z Hamleta. To nawiązanie do kwestii, którą wygłasza Ofelia. – Wzięła oddech, zastanawiając się, czy powietrze też nagle zaczęło smakować słodko, czy był to tylko wytwór jej wybujałej wyobraźni. – Mówiłam ci, że zostaliśmy sobie przedstawieni wczoraj wieczorem, pamiętasz?

– Powiedziałaś mi, że po prostu zostałaś mu przedstawiona pośród tłumu za kulisami. Założyłam, że był tam, aby pogratulować występu wszystkim.

Madeleine potrząsnęła głową.

– Prawie nie rozmawialiśmy. Uścisnęliśmy sobie dłonie. To wszystko.

– Coś podobnego – zdumiała się Katherine i wychyliła mocno ponad stołem, by wyciągnąć bilecik z matczynej dłoni. Szyfonowe fałdy jej porannej sukni opadły niebezpiecznie blisko jej talerza z jajkami. – To musiał być porażający uścisk dłoni.

– Przypuszczam, że posłał kwiaty wszystkim dziewczętom z obsady – skwitowała Madeleine. Miała na sobie muślinową suknię w kolorze écru – cienką, powabną, codzienną. Między dwoma palcami potarła plisę sukni. – Prawdopodobnie to tylko uprzejmość.

Katherine stuknęła krawędzią bileciku od pułkownika o połyskujący blat, po czym przesunęła go z powrotem w stronę Madeleine.

– Siostrzyczko, z całą pewnością nie jesteś tak naiwna.

Nie. Nie była.

Sztuka opanowania – ta klasyczna i powściągliwa cecha prawdziwej damy, przynajmniej według matki – nigdy nie była mocną stroną Madeleine. Wydawało się jej, że pozostawanie przez pewien czas w bezruchu, w tym samym miejscu, przystoi jedynie ofiarom polowań. Kiedy pewnego dnia powiedziała to na głos podczas lekcji dobrych manier w szkole panny Ely, jej nauczycielka odparła, że z pewnością nie ma lepszej ofiary polowania od młodej, urodziwej dziedziczki.

Punkt dla niej.

Tak też w głębi serca Madeleine mogła jedynie podziwiać posłuszeństwo swoich rówieśniczek, tych dziewcząt, które potrafiły pozostawać w niezmąconym spokoju, które nigdy nie podnosiły głosu, których spódnice nigdy nie drżały poruszane przez niespokojne stopy, których włosy nigdy nie były potargane, a biżuteria nigdy się w nie zaplątywała. Zastanawiała się, czy zasypiają w taki sam sposób, z opanowanym i przyjemnym wyrazem twarzy, rękami ułożonymi starannie na brzuchu i złączonymi nogami.

Madeleine pragnęła galopować, a nie kłusować. Chciała czuć promienie słońca na twarzy, wiatr mierzwiący jej włosy, nie pragnęła wygodnego, bezpiecznego dostatku salonów, spotkań przy herbacie i wieczornych soirées.

A jednak.

Kolacja na świeżym powietrzu w posiadłości o wdzięcznej nazwie Beau Desert widniała w kalendarzu Force’ów od tygodni. Było to jedno z bardziej pożądanych zaproszeń w sezonie. Madeleine wiedziała, że nie ma żadnej wymówki, dzięki której zdołałaby jej uniknąć. Może z wyjątkiem śmierci. Popołudniowe smugi niskich, połyskujących słonecznym światłem chmur płynęły po niebie, by wreszcie całkiem zniknąć. Im bliżej zachodu słońca, tym horyzont stawał się bardziej pusty, klarowny, świetliste niebo stapiało się z ciemną zatoką. W oddali Porcupine Islands mieniły się zielenią i ochrą oraz tuż nad wodą aksamitną czernią.

Wspaniały ogród Beau Desert ze starannie zaprojektowanymi żwirowymi ścieżkami w kształcie muszli, łagodnie kołyszącymi się kwiatami i aromatycznymi ziołami, wyszykowano specjalnie na ten wieczór. Serwowano na srebrnych tacach kieliszki szampana i zimne przekąski oraz sprowadzono trio koncertujące w altanie położonej wśród sosen. Papierowe lampiony zdobiły niebo nad głowami gości, żarzące się węgliki, niczym kapryśne ogniki, kołysały się delikatnie poruszane wiatrem.

Stoły, przystrojone w adamaszek i delikatną porcelanę, ustawiono na szczytach rozrzuconych po ogrodzie prostokątów, owali i kwadratów trawy otoczonych ścieżkami. (Przewidując gąbczastą strukturę trawnika, matka nalegała, byśmy wszyscy włożyli pantofle na niskim obcasie). Gdy zapadał zmierzch, kobiety w jasnych jedwabnych płaszczach i mężczyźni w białych krawatach sunęli wśród drzew i kwiatów, podchodząc do siebie i rozchodząc się, niczym duchy, pozostawiając po sobie tylko echo ciepłych głosów i przytłumionego śmiechu.

Mimo papierowych lampionów ogród skrywał mnóstwo ciemnych zakamarków. Matka i ojciec stali przy trejażu oplecionym przez wiciokrzew, popijając szampana z gospodarzami, lecz niespełna pięć minut po ich przybyciu Madeleine straciła z oczu siostrę. Kiedy widziała ją po raz ostatni, Katherine zmierzała z dwoma adoratorami pod ramię w stronę różanego labiryntu.

Katherine, niczym pewna siebie królowa, doskonale odnajdująca się zarówno w towarzystwie kawalerów, jak i na wieczornych przyjęciach, wiedziała, że czeka ją jeszcze co najmniej dwadzieścia minut pogawędek, zanim wszyscy zasiądą do posiłku.

Madeleine w zasadzie nie była żadną królową. Stała sama w przerzedzającym się tłumie i czuła się nadzwyczaj niepewnie, mimo że była obyta z takimi przyjęciami i tymi ludźmi przez większość swojego życia. Rozejrzała się w poszukiwaniu (nie jego, na pewno nie jego) kogoś z League – Carol, Nathalie lub Lety – ale albo nie było tu jeszcze żadnej z jej przyjaciółek, albo podobnie jak Katherine szybko skorzystały one z zacienionych miejsc posiadłości.

Stała się jednym z duchów. Upiła łyk szampana z wysokiego kieliszka i powędrowała ścieżką z pokruszonych muszli ostryg, która lśniła przed nią jak popielata wstęga rozwijająca się w świetle zmierzchu.

Powietrze zaczęło się ochładzać. Nie minęło wiele czasu, gdy pożałowała, że nie założyła swojego jedwabnego płaszcza – tych pływających warstw koralu obszytych koronką i w zasadzie niczym więcej. Podała kieliszek przechodzącemu lokajowi i zadrżała tylko na chwilę, gdy wiatr omiótł jej odsłoniętą skórę na piersi, szyi i ramionach. Potargał jej włosy, których niesforne kosmyki już wyplątały się z obfitego koka w stylu edwardiańskim, i sprawił, że perły na jej szyi zamieniły się w zimne kamienie.

Trio smyczkowe rozpoczęło nowy utwór, barkarolę z Opowieści Hoffmanna. Zatrzymała się pod złotym lampionem i zamknęła oczy, by wczuć się w melodię, i wyobraziła sobie, jak można byłoby do niej zatańczyć: ułożenie stóp, mężczyznę, który objąłby ją ramionami…

Gdy podniosła powieki, zobaczyła, wcale się nie dziwiąc, drugi cień nakładający się na jej własny.

– Panna Force – zagadnął pułkownik, stojący tuż za nią. – Proszę mi wybaczyć. Mam nadzieję, że nie przestraszyłem panienki.

Madeleine odwróciła się, by stanąć przed nim.

– Oczywiście, że nie.

Był elegancki, ubrany na czarno i wyższy od niej na tyle, że musiała odchylić głowę do tyłu, by napotkać jego spojrzenie. Madeleine była wysoka jak na dziewczynę, a większość chłopców nie przewyższała jej wzrostem.

Tak właśnie czują się filigranowe dziewczęta, pomyślała.

Przypatrywali się sobie nawzajem, nieruchomi w blasku złotego światła zawieszonych wokół, kołyszących się lampionów. Wyglądał niemal dokładnie tak samo jak poprzedniego wieczoru, włosy miał precyzyjnie przycięte i uczesane; nosił nieskazitelny hebanowy frak; jego wyraz twarzy był połączeniem powagi i absolutnego skupienia, tak jakby nie istniało na świecie nic innego poza nią.

Pamiętała tamten dzień na plaży w Newport; uznała go wtedy za przystojnego. Przystojny to nie było właściwe określenie, pomyślała teraz. Było zbyt oczywiste, zbyt płytkie, by go opisać. To prawda, że nie miał zbyt wiele młodzieńczej charyzmy, jak chłopcy, których widywała w dokach, spaleni słońcem i żartujący, synowie poławiaczy homarów, którzy z czasem także wyrastali na poławiaczy homarów, codziennie wyciągający z wody połów własnymi rękami. Ale nie był też jednym z tych bladych, pulchnych dżentelmenów z kręgów jej ojca, którzy grali w golfa, jadali obfite posiłki i mówili tylko o wahaniach rynkowych, cenach nieruchomości i ogromnej szansie, jaką jest industrializacja.

Kiedy ona jeszcze nosiła dziecięce fartuszki, pułkownik Astor sfinansował cały pułk w wojnie hiszpańsko­-amerykańskiej, a potem pojechał walczyć o niepodległość Kuby. Był potomkiem rodziny o najbardziej błękitnej krwi w Ameryce, spadkobiercą ogromnej fortuny i dalekim kuzynem samego prezydenta Roosevelta. Przemierzył świat wyłącznie dlatego, że tego pragnął, odwiedził krainy, których jej wyobraźnia nie była w stanie objąć, a w chwili skupienia Madeleine potrafiła niemal poczuć zapach tych wszystkich dzikich, egzotycznych przygód, który wciąż unosił się nad nim niczym perfumy – proch strzelniczy, pikantne przyprawy i kurz dalekich szlaków.

Delikatne linie biegły od kącików jego oczu, przecinając opaleniznę. Głębsze linie otaczały jego usta i te długie wąsy, przyglądała się im i podziwiała je, myśląc: Jak wspaniale twarz pasuje do osoby.

Diament w jego szpilce zaiskrzył sepiową tęczą.

Pułkownik odchrząknął.

– Właśnie kontemplowałem ten jakże przyjemny wieczór. Jakże piękna jest ta wczesna noc, ten zmierzch, w którym znajduję panienkę tutaj. Nie chciałem przeszkodzić.

Uśmiechnęła się.

– Nie przeszkadza pan, pułkowniku Astor.

– Ach – odpowiedział. – Bardzo dobrze.

Para świerszczy zaczęła wymieniać się śpiewami, na początku niezdecydowanymi, lecz stopniowo nabierającymi siły. Madeleine skrzyżowała ręce, po czym je opuściła, gdy zorientowała się, że marszczy sukienkę.

– Wsłuchiwałam się w muzykę. Chyba nieco się w niej zatraciłam.

Ponownie odchrząknął.

– Czy lubi pani operę?

On jest zdenerwowany, pomyślała zaskoczona.

Odpowiedziała:

– Widzieliśmy Opowieści Hoffmanna w zeszłym roku w Paryżu. Czy pan też to widział?

– Wieki temu. Obawiam się, że niewiele pamiętam.

Przestała się uśmiechać.

– A ja niewiele rozumiałam – przyznała. – Jednak przedstawienie mi się podobało.

Skinął głową, spojrzał w dal. Za nim przeźroczyste duchy zawisły w ciemności, popijając swoje wino musujące i chichocząc. Tuż nad ich głowami zaczęły zapalać się gwiazdy, po garstce naraz.

Pułkownik wydawał się nie spieszyć, aby ponownie zabrać głos, ale też nie odszedł; Madeleine szukała w myślach czegoś, co mogłaby teraz powiedzieć.

– Po raz pierwszy widzę pana w Bar Harbor. Zdaje się, że nieczęsto pan tu bywa, prawda?

– W rzeczy samej, choć byłem tu już wcześniej, naturalnie. Mam tu przyjaciół i dalszą rodzinę, to wszystko. Ale Newport to jest… – Urwał, marszcząc czoło.

– Tak? To jest…

– Zazwyczaj mój letni dom – dokończył, kierując spojrzenie ponownie na nią. – Panienka tu mieszka, prawda?

– Odkąd pamiętam.

– Lubi panienka spędzać tu lato?

– Cóż – rzuciła, unosząc otwartą dłoń. – Tylko to znam.

– Oczywiście.

Znowu zapadła cisza. Pożałowała, że oddała swój kieliszek – miałaby przynajmniej co trzymać w dłoniach, byłoby to coś, co mogłaby robić poza wpatrywaniem się w niego i czuć się przy tym przyzwoicie.

Odezwała się w końcu:

– Jestem pewna, że nie jest tu tak wspaniale jak w Newport. Słyszałam, że tamtejsze domy są całe wyłożone marmurami i złotem, wewnątrz i na zewnątrz, jak świątynie bogów wieńczące górę Olimp.

Skłonił głowę i uśmiechnął się w końcu, przesuwając kciukiem wzdłuż linii swojej szczęki.

– Niektóre z nich są, zapewne. Poniektóre rodziny wydają się czerpać przyjemność z tego typu rzeczy. Ale myślę, że większość domów jest raczej wapienna niż marmurowa. Tynk i cegła. I cuivre doré –obawiam się, że tylko złoto płatkowe.

– Nawet jeśli… to musi być tam jak w niebie: wszystko białe, niebieskie i złote.

– Przypuszczam, że taki był zamysł – odrzekł poważnie.

– Jakże to musi być olśniewające.

– Tak – powiedział, jakby nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał. – Tak, panno Force, w rzeczy samej.

Za drzewami, krzewami i bujnymi kwiatami rozbrzmiał dzwonek. Oboje spojrzeli w stronę jaśniejszego serca ogrodu, gdzie ustawiono wszystkie stoły, a potem z powrotem na siebie. Bez słowa pułkownik Astor zaoferował jej swoje ramię.

Madeleine wzięła go pod rękę. Jej mała dłoń w rękawiczce spoczywała przekrzywiona na tle czerni rękawa, a głowa ledwie sięgała powyżej jego brody.

– Wracając do przedstawień – zagadnął, idąc powoli obok niej – doceniam występ panienki wczorajszego wieczoru.

– Doprawdy?

– Była panienka taka… entuzjastyczna.

– Doprawdy? – roześmiała się nieco zmartwiona. – Wiem, że nie jestem zbyt uzdolniona, ale wydaje mi się, że nigdy nie brakuje mi entuzjazmu. Wszystko szło dobrze, jak sądzę, dopóki nie zapomniałam swojej kwestii.

– Doprawdy? Zapomniała panienka swojej kwestii?

– Musiał pan zauważyć. Wszyscy zauważyli.

Zatrzymali się. Odwrócił się do niej, nie puszczając jej ramienia.

– To, co zauważyłem, to jak bardzo była panienka zaangażowana w swoją rolę. Jak sprawiła panienka, że uwierzyłem w jej tragedię. Jej wielką stratę. Wydaje mi się, że to najcenniejsza umiejętność, jaką może posiadać aktorka. Umiejętność przekonania publiczności, że przekazuje się prawdę.

Spojrzała na jego twarz w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak droczenia się, lecz patrzył na nią z tym niezachwianym skupieniem, teraz w cieniu, w tym pełnym zachwytu zmierzchu, który niebawem przeszedł w głębszą ciemność nocy.

Wiatr znów mocniej powiał. Skóra Madeleine pokryła się gęsią skórką i dziewczyna bardzo zapragnęła chusty albo powiedzenia czegoś dowcipnego bądź niebywałego opanowania swojej siostry.

– Proszę mi wybaczyć. – Pułkownik pokręcił głową i zapatrzył się w dal. – Ja, ach, nie potrafię wyrazić się właściwie.

– Wręcz przeciwnie. Cieszę się z pana szczerej opinii, dziękuję. I dziękuję za bratki – pamiętała, by dodać. – Są prześliczne.

– Panno Force – powiedział, unosząc rzęsy, w zmierzchu mogła jedynie dostrzec, że jego zacienione oczy są utkwione w niej. – Proszę nigdy nie wątpić, że przedstawię panience szczerą opinię.

– Pułkowniku Astor – odparła – proszę wierzyć, że nigdy nie będę w pana wątpić.

Zdawało się, co zadziwiające, że mimo wszystko udało się jej znaleźć w myślach coś właściwego do powiedzenia, ponieważ jego uśmiech powrócił, lekki i niewymuszony, i wypełnił ją miłym, pulsującym zachwytem.

Dzwonek na obiad zadźwięczał ponownie, trzy melodyjne uderzenia. Żadne z nich się nie poruszyło.

Tak właśnie jest czuć się rozumianą, pomyślała.

Spacerowali dalej, a każdy przejrzysty duch, którego mijali, przestawał rozmawiać, przestawał pić i patrzył na nich pytająco, gdy przechodzili obok.

Nie siedzieli przy tym samym stole. Tak naprawdę nie siedzieli w pobliżu siebie, ale na zupełnie innych wyspach trawy, w zupełnie innych częściach ogrodu, dzieliły ich rabaty ostróżek i maków i samotna płacząca brzoza, która udrapowała swoje długie gałęzie niczym zasłonę.

Wciąż jednak mogła go widzieć. Za brzozą, za innymi gośćmi, przez cienie. Czasem wydawało jej się, że też go słyszy.

Usadzono ją pomiędzy rudowłosym synem nowobogackiegoprzedsiębiorcy branży transportowo-spedycyjnej – nieprzypadkowo wykonującego ten sam zawód co jej ojciec – a chłopcem o szyi niczym u żyrafy, pochodzącym ze starej i zamożnej rodziny filadelfijskiej. Po drugiej stronie rudowłosego młodzieńca siedziała Leta Wright, śmiała i żywiołowa, i w najmniejszym stopniu nie bała się mówić tego, co myśli, jedna z najbliższych przyjaciółek Madeleine.

– Haroldzie – zwróciła się do rudowłosego chłopca. – Czy nie zapomniałeś czegoś zrobić dziś rano?

Rudy chłopak wyprostował się na krześle, wyglądał na zdenerwowanego.

– Uhm… Czy tak?

Leta zaśmiała się, pochylając się do przodu. Był to słodki i niebezpieczny zarazem uśmiech. Uniosła kieliszek z bordoskim winem.

– Byłeś na widowni wczoraj wieczorem, czyż nie? Widziałeś mnie jako królową Gertrudę?

– Wiesz, że tak, Lettie! Wiesz, że nigdy nie przegapiłbym okazji, aby zobaczyć cię na scenie!

– A czy podziwiałeś mój występ?

– Oczywiście, że tak. Naturalnie!

– Tak właśnie myślałam. – Wzięła łyk i wymierzyła w niego zniewalający uśmiech. – Więc wyobraź sobie moje zaskoczenie dzisiejszego ranka, kiedy otrzymywałam bukiet za bukietem od wszelkich uroczych młodzieńców, którzy chcieli mi pogratulować, i uświadomiłam sobie, mój drogi Haroldzie, że żaden z nich nie jest od ciebie. Ani jednego smutnego płatka.

– Uhm… – odbąknął ponownie Harold.

– Ollie przysłał kwiaty. Morris przysłał kwiaty. Ernest i Walter Owens przysłali kwiaty, a wiesz, że oni prawie w ogóle mnie nie lubią! Valentino Louis przysłał stokrotki, moje ulubione. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Ale nic, nic nie dostałam od ciebie.

– Lettie, dobry Boże, tak mi przykro, ja po prostu…

– Maddy – zwróciła się do przyjaciółki, wychylając się przed młodzieńcem – czy nie zgadzasz się, że miło jest dostać kwiaty od chłopców, którzy twierdzą, że cię podziwiają? Czy tego nie oczekujesz?

– Cóż…

– Jestem przekonana, że dziś rano otrzymałaś kwiaty od wielbicieli twojej Ofelii, nieprawdaż?

Madeleine zakłopotana zacisnęła wargi, po czym przyznała:

– Tak.

– Widzisz, Haroldzie? To nie jest aż tak strasznie trudne zadanie. Kto wysłał ci kwiaty, Maddy? Proszę, nie mów mi, że nasz kolega Harold.

Madeleine spojrzała w dół, stuknęła widelcem do ryb o talerz. Ledwie spróbowała bulionu, a teraz tatara z łososia; czuła się jednocześnie pozbawiona oddechu i miejsca w środku, jakby jej gorset był za ciasny.

– Nie, pułkownik Astor.

Leta zamilkła na moment.

– Przepraszam, kto?

– John Jacob Astor.

– Ojej – westchnął Harold po chwili, nie kryjąc zdumienia.

Leta klasnęła w dłonie z zachwytu.

– Jakież to ekscytujące! Jakie to były kwiaty?

– Bratki.

Przyjaciółka natychmiast połączyła fakty; jej brązowe oczy wyraźnie się rozszerzyły.

– Cudownie, doskonale! Czy cię oczarowały?

– Byłam… zaskoczona.

– Czy zatem twoja matka była zachwycona? Co powiedziała?

Madeleine szturchnęła widelcem tatara.

– Nie bardzo. Ale podejrzewam, że już zadręcza się myślami, kto zaprojektuje moją suknię ślubną.

Na te słowa filadelfijczyk wreszcie się poruszył, odwrócił i zlustrował spod opadających powiek.

– Co ty opowiadasz? Ty i pułkownik Astor? Chyba nie mówisz poważnie.

– Dlaczego nie? – Leta rzuciła wyzywająco. – Maddy jest wystarczająco dobra dla króla, więc tym bardziej dla pułkownika.

– Ale nie dla nowojorczyka, zwłaszcza z Manhattanu – rzucił. – Zaufaj mi. Zresztą jest dla niej za stary. I rozwiedziony.

– Nie jest aż tak stary – odgryzła się Leta.

– I wielu ludzi się rozwodzi – dodał Harold. – Mój wuj i ciotka też się rozwiedli i wszystkim wyszło to na dobre.

– Bo nie są nowojorczykami – tłumaczył cierpliwie drugi chłopiec. Przełknął kęs marynowanego łososia. – Nie oczekuję, że to zrozumiesz.

– Myślę, że całkiem dobrze rozumiem snobizm – ripostowała Leta. – Nie ma nic złego w tym, że pułkownik Astor wysyła Maddy kwiaty. Uważam, że to romantyczne.

– A ja myślę, że to kapuściana głowa – odpowiedział chłopiec.

Leta parsknęła z niedowierzaniem.

– A więc to tyle masz do powiedzenia? Nigdy nie zakochasz się w kimś niespodziewanie? Nigdy nie poślubisz ­nikogo spoza swojego własnego małego świata, nigdy przenigdy?

Młodzieniec wzruszył ramionami, wracając do swojej ryby.

– Tak się po prostu nie robi.

Madeleine wcisnęła plecy w oparcie krzesła, ręce złożyła na kolanach i skrycie zamarzyła, aby ten filadelfijski snob się udławił.

Wokół niej rozwijały się rozmowy, przybierając na sile i opadając nieustannie niczym fale uderzające w nabrzeże. Ponad nimi przez sosnowe igły i liście innych drzew wznosiły się szmery bryzy i kantyczki świerszczy ukrywających się w krzewach oraz ckliwe melodie tria smyczkowego kołyszące się pod kopułą świetlistej, granatowej nocy.

W tej scenerii dobiegał ją śpiewny baryton owego starszego mężczyzny, owego króla Manhattanu, który przysłał jej fioletowe kwiaty i odprowadził do stolika, i który powiedział jej, żeby nie wątpiła.

I zabrakło jej tchu.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[3] Tamże, s. 164; Ofelia ma na myśli kwiat polny, który jest przodkiem kwiatu ogrodowego wyhodowanego w XIX wieku, znanego dzisiaj jako bratek. Kwiat ten miał trzy potoczne nazwy pochodzące od francuskiego słowa pensés – myśli). Wszystkie trzy nazwy kwiatu nawiązują do miłosnych myśli, kwiat był symbolem miłości i zalotów (przyp. tłum.).

 

Tytuł oryginału: The Second Mrs. Astor

 

Copyright © 2021 by Five Rabbits, Inc.

 

Copyright for the Polish edition © 2023 by Grupa Wydawnicza FILIA

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2023

 

Projekt okładki: © Kristine Mills

Zdjęcie na okładce: © Lee Avison/Arcangel

 

Redakcja: Sylwia Chojecka | Od słowa do słowa

Korekta: Anna Walczak | Od słowa do słowa

Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od słowa do słowa

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8280-705-9

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]