Dzieci króla diamentów - Luīze Pastore - ebook + audiobook

Dzieci króla diamentów ebook

Luīze Pastore

0,0
43,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zmyślona historia oparta na faktach.

Fascynująca przygodowa opowieść o wenezuelskiej dżungli, zaginionych skarbach, cenie chciwości i cudach, które zdarzają się, jeśli się w nie wierzy. Historia, w której nie fakty są najważniejsze, a wyobraźnia, ludzka natura i zdolność człowieka do życia w zgodzie z przyrodą.

Książka inspirowana biografią legendarnego łotewskiego podróżnika Aleksandrsa Laimego. Przewodnikami po wenezuelskiej dżungli są jego dzieci: Kreda i Braciszek. Czy wybierzecie się z nimi na szczyt Diabelskiej Góry?

Aleksandrs Laime urodził się w 1911 roku w Rydze. Kochał podróże od najmłodszych lat. Zanim wyjechał do Ameryki Południowej, przepłynął kajakiem całą Polskę! Zapisał się w historii jako odkrywca pierwszej pieszej trasy nad najwyższy wodospad na świecie – Salto Angel. Mieszkał w wenezuelskiej dżungli do końca życia. Jego nazwisko – „Laime” – po łotewsku oznacza… „szczęście”.

Nagrody:

  • Bolonia Ragazzi Award
  • Nowe Horyzonty (2022)

— 

Zobacz zwiastun książki.

Książka wydana w projekcie KSIĄŻKI NIOSĄCE NADZIEJĘ. Wydanie książki zostało dofinansowane ze środków Unii Europejskiej w ramach programu „Kreatywna Europa”.

 

Dofinansowano ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 150

Rok wydania: 2024

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału:La­imes bērni
Text © Lu­īze Pa­store Il­lu­stra­tions © Evija Pin­tāne Ori­gi­nally pu­bli­shed in 2021 un­der the ti­tle “La­imes bērni” by Liels un mazs, Riga, La­tvia. © prze­kład Agnieszka Sma­rzew­ska © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Wid­no­krąg, Pia­seczno 2024
Re­dak­torka pro­wa­dząca: Anna No­wacka-De­vil­lard
Re­dak­cja: Agnieszka Ha­łu­biec
Ko­rekta: Bo­żena Si­gi­smund i Ja­nusz Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nie wer­sji pol­skiej: Ma­ria Gro­mek
Opieka pro­duk­cyjna: Mul­ti­print Jo­anna Da­nie­luk
Książka zo­stała opu­bli­ko­wana przy wspar­ciu pro­gramu La­tvian Li­te­ra­ture. This book was pu­bli­shed with the sup­port of the La­tvian Li­te­ra­ture plat­form.
Sfi­nan­so­wane ze środ­ków UE. Wy­ra­żone po­glądy i opi­nie są je­dy­nie opi­niami au­tora lub au­to­rów i nie­ko­niecz­nie od­zwier­cie­dlają po­glądy i opi­nie Unii Eu­ro­pej­skiej lub Eu­ro­pej­skiej Agen­cji Wy­ko­naw­czej ds. Edu­ka­cji i Kul­tury (EACEA). Unia Eu­ro­pej­ska ani EACEA nie po­no­szą za nie od­po­wie­dzial­no­ści.
Do­fi­nan­so­wano ze środ­ków Mi­ni­stra Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego po­cho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tury – pań­stwo­wego fun­du­szu ce­lo­wego. Książka wy­dana w ra­mach pro­jektu „Książki nio­sące na­dzieję”
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-68060-09-6
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część ni­niej­szej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­daw­nic­two WID­NO­KRĄGwww.wy­daw­nic­two-wid­no­krag.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

*

– Co sły­chać? Mam na­dzieję, że wy­le­czy­łaś się z ob­se­sji na punk­cie tego sza­leńca z dżun­gli? – za­py­tał mnie dziś drwią­cym to­nem na­po­tkany na ulicy zna­jomy, re­dak­tor na­czelny pew­nej wpły­wo­wej i obłęd­nie nud­nej ga­zety, z uwagi na po­sturę i gru­bo­skór­ność na­zy­wany No­so­roż­cem.

– Wręcz prze­ciw­nie – od­par­łam. – Poza tym on nie był żad­nym sza­leń­cem. Był od­krywcą, po­szu­ki­wa­czem przy­gód, kró­lem złota i dia­men­tów, a także...

– Wiem, wiem, sły­sza­łem, nie­dawno zmarł i na tę jego wy­spę cią­gną tłumy, by szu­kać za­ko­pa­nych skar­bów.

– ...był to także du­chowy prze­wod­nik, znany jako Biały Wódz, od­krywca ta­jem­ni­czej cy­wi­li­za­cji i...

Mój roz­mówca prze­wró­cił oczami, skrzy­wił się i rzu­cił:

– Coś mi się przy­po­mniało, mu­szę le­cieć. – I od­da­lił się nie­spiesz­nym kro­kiem.

– ...był to Ło­tysz słynny na cały świat, Alek­san­drs La­ime – do­koń­czy­łam mimo to. I prędko ru­szy­łam do domu.

Wła­śnie z po­wodu ta­kich zło­śliw­ców zde­cy­do­wa­łam się w końcu spi­sać tę hi­sto­rię.

– Nie do wiary! Tylko zwa­rio­wana Lisa mo­gła wpaść na coś ta­kiego – wy­krzyk­nie na pewno prze­ra­żony No­so­ro­żec, opo­wia­da­jąc o na­szej roz­mo­wie in­nym za­ro­zu­mia­łym no­so­roż­com.

„Prze­ko­na­cie się, że ta hi­sto­ria jest zbyt nie­sa­mo­wita, by mo­gła zo­stać wy­my­ślona” – uśmiech­nę­łam się do sie­bie. „Ta­kiej hi­sto­rii nikt nie byłby w sta­nie wy­my­ślić. Na­wet ja, naj­spryt­niej­sza łow­czyni sen­sa­cji i de­ma­ska­torka skan­dali w kraju!”

Gdy po raz pierw­szy po­zna­łam świa­to­wej sławy Alek­san­drsa La­imego, by­łam jesz­cze mło­dziutką, ale już do­świad­czoną dzien­ni­karką. Pra­co­wa­łam w pew­nej szwedz­kiej ga­ze­cie – na­zwijmy ją „ÅÄÖ” – i już wtedy czy­tel­nicy na­zy­wali mnie Wścib­skim No­sem. Za­pewne dla­tego, że już wtedy wty­ka­łam go nie tylko w swoje sprawy. Wszę­dzie po­tra­fi­łam się wci­snąć i wszystko zo­ba­czyć, na­wet to, czego jedni nie chcieli po­ka­zy­wać, a inni oglą­dać.

Kiedy od­wie­dzi­łam przy­ja­ciół Alek­san­drsa La­imego, lud Pe­mon, prze­kłu­łam so­bie wścib­ski nos pa­łeczką po­dobną do gwoź­dzia. Na­wet te­raz, pi­sząc te słowa, po­woli ob­ra­cam w pal­cach ten kol­czyk, jakby był klu­czem, który pro­wa­dzi w prze­szłość, ku nie­zwy­kłym wy­da­rze­niom i za­dzi­wia­ją­cemu ło­tew­skiemu od­krywcy. Był rok 1960, na długo przed tym, jak kol­czyki w no­sie stały się u nas modne, więc gdy wró­ci­łam do Szwe­cji ze swoim gwoź­dziem, sta­łam się lo­kalną sen­sa­cją.

Ale sen­sa­cje i afery prze­stały mnie już wtedy in­te­re­so­wać. Szu­ka­łam wszę­dzie tylko jed­nego: do­wo­dów, że świat to coś wię­cej, niż to, co wi­dzimy, sły­szymy i poj­mu­jemy. Do­wo­dów, że wtedy, w dżun­gli, nic nam się nie przy­wi­działo. Że na świe­cie dzieją się rze­czy jesz­cze bar­dziej sza­lone niż w książ­kach. Je­śli za­cznę o nich pi­sać, nikt mi nie uwie­rzy, po­wie­dzą: „Nie do wiary! Tylko zwa­rio­wana Lisa mo­gła wpaść na coś ta­kiego!”.

Tylko że ja ni­czego nie wy­my­śli­łam.

Wszystko za­częło się sześć­dzie­siąt lat temu, gdy re­dak­tor na­czelny ga­zety „ÅÄÖ” oznaj­mił:

– Lisa, wy­sy­łam cię na wy­jąt­kowe po­lo­wa­nie na sen­sa­cję.

– Wspa­niale! – od­po­wie­dzia­łam. – Do­kąd i kiedy?

– Je­śli wy­ru­szysz dzi­siaj, to, hmm... – li­czył w gło­wie – za ja­kieś czter­na­ście dni bę­dziesz na miej­scu!

Dźgnął pal­cem w dużą, pu­stą plamę na ma­pie kuli ziem­skiej.

– To prze­cież drugi ko­niec świata – po­wie­dzia­łam.

– Zga­dza się – przy­tak­nął. – Jak do­brze, że znasz hisz­pań­ski!

Zbli­ży­łam nos do mapy. Pu­sta plama znaj­do­wała się gdzieś w We­ne­zu­eli, przy gra­nicy z Bra­zy­lią. Żad­nej na­zwy geo­gra­ficz­nej, żad­nych ozna­czeń to­po­gra­ficz­nych, nic. Po pro­stu pu­sta, ciemna plama.

– I co tam ta­kiego jest?

– Tak na­prawdę, to nie wia­domo. – Re­dak­tor na­czelny za­tarł ręce z en­tu­zja­zmem.

– Wspa­niale. – Sta­ra­łam się ro­bić wra­że­nie za­do­wo­lo­nej.

– Jest tam gę­sta dżun­gla, któ­rej nikt jesz­cze do końca nie prze­był i nie zba­dał. – Jesz­cze raz dźgnął w pu­stą plamę. Wy­glą­dała jak ciemne wnę­trze brzu­cha. Wnę­trza brzu­cha też prze­cież ni­gdy nie ba­da­łam. Wie­dzia­łam tylko, że za­równo do dżun­gli, jak i do brzu­cha rzadko do­cho­dzi słońce. I tylko do tego ogra­ni­czała się moja wie­dza o dżun­gli. Zaj­mo­wa­łam się ba­da­niem spo­łe­czeń­stwa, a nie przy­rody.

– Lisa, czyż­byś się bała?

– Pff, ani tro­chę – skła­ma­łam. Jak zwy­kle. W mo­jej pro­fe­sji bez kła­ma­nia da­leko bym nie za­je­chała, bo za­wsze by­łam na tro­pie ko­goś, kto kła­mał, ble­fo­wał i oszu­ki­wał, i żeby go zde­ma­sko­wać, mu­sia­łam oszu­ki­wać jesz­cze sku­tecz­niej.

Nie ro­zu­mia­łam, czego mam szu­kać w tym za­kątku, gdzie dia­beł mówi do­bra­noc, w sa­mym brzu­chu dżun­gli.

– Żyje tam je­den, hmm, na­zwijmy go: dzi­wak z dżun­gli, który po­sta­wił na nogi cały świat.

– Za­mie­niam się w słuch!

– Szu­ka­jąc schro­nie­nia przed wojną, która to­czyła się w jego ro­dzin­nej Ło­twie, po­pły­nął do We­ne­zu­eli. I tam, w głębi dżun­gli, do­szedł na pie­chotę do naj­wyż­szego wo­do­spadu świata: do Salto An­gel.

– Wo­do­spad An­gela, albo: Anioła, jak mó­wią nie­któ­rzy – przy­po­mnia­łam so­bie.

– Od­krył on rów­nież rzekę, do któ­rej wpada wo­do­spad. Nadał jej na­zwę Rio Gauya. To od ło­tew­skiej rzeki „Gauja”. Pi­sały o tym wszyst­kie ga­zety, na­wet ma­ga­zyn „Na­tio­nal Geo­gra­phic”.

Od­krywca świa­to­wej sławy. Nad­sta­wi­łam uszu.

– Był pierw­szym w hi­sto­rii czło­wie­kiem, który wspiął się na pła­sko­wyż Auy­an­te­pui, na­zy­wany Do­mem Dia­bła albo Górą Dia­bła. To góra sto­łowa o gład­kich, pio­no­wych ścia­nach, przez całe wieki cał­ko­wi­cie nie­do­stępna dla lu­dzi – opo­wia­dał da­lej re­dak­tor na­czelny. Po­ka­zał mi zdję­cie Góry Dia­bła. Nie wy­glą­dało, by ja­ka­kol­wiek żywa istota mo­gła się na nią wspiąć bez szwanku.

– Bzdura – po­wie­dzia­łam. – To tak jakby opo­wia­dał, że wspiął się na wie­żo­wiec bez ase­ku­ra­cji. Je­śli nie to­wa­rzy­szył mu fo­to­graf, to nie ma żad­nych do­wo­dów.

– Pi­sały o tym wszyst­kie we­ne­zu­el­skie ga­zety. To była eks­pe­dy­cja na skalę pań­stwową, cały kraj śle­dził jej po­czy­na­nia.

– Mhm... – mruk­nę­łam z nie­do­wie­rza­niem.

– A to do­piero po­czą­tek. – Re­dak­tor od­chrząk­nął. – Na szczy­cie Góry Dia­bła La­ime wi­dział pre­hi­sto­ryczne ga­tunki zwie­rząt, któ­rych nie ma ni­g­dzie in­dziej na świe­cie. Na przy­kład mo­tyle, które wy­glą­dały jak la­ta­jące żół­wie...

Skrzy­wi­łam się.

– ...mię­so­żerne kwiaty, po­że­ra­jące ssaki wiel­ko­ści szczu­rów...

Prze­szedł mnie dreszcz.

– ...oraz nie­wiel­kich roz­mia­rów di­no­zaury.

Stłu­mi­łam śmiech. Fa­cet kom­plet­nie od­pły­nął.

– O tym także pi­sały ga­zety na ca­łym świe­cie. – Re­dak­tor po­ło­żył na stole plik ga­zet. Ich pierw­sze strony zdo­biły ry­sunki di­no­zau­ro­po­dob­nego stwora.

– I naj­waż­niej­sze... – zro­bił pauzę dla efektu – ...pi­sano, że czło­wiek ten od­na­lazł nie­wy­obra­żalne góry złota. Mó­wiono, że jego dzieci ba­wią się dia­men­tami jak zwy­kłymi ka­my­kami.

A więc wszystko ja­sne. Nie ma dymu bez ognia, w plot­kach o zło­cie i dia­men­tach mu­siała być cząstka prawdy. Na­wet taki fan­ta­sta jak on ma coś do ukry­cia. Może tam, w środku dżun­gli, z dala od ob­cych spoj­rzeń, stoi za­mek, w któ­rym słynny ba­dacz i jego ro­dzina ką­pią się w ba­jecz­nym bo­gac­twie. Cu­dow­nie! Gdyby prawda wy­szła na jaw, by­łaby z tego za­pie­ra­jąca dech w pier­siach hi­sto­ria.

Moja wy­obraź­nia na­tych­miast barw­nie i so­czy­ście od­ma­lo­wała mapę, która pro­wa­dziła w ciemny las rów­ni­kowy: drzewa z ogrom­nymi li­śćmi, pa­pugi o ja­skra­wo­żół­tych, czer­wo­nych, zie­lo­nych i nie­bie­skich pió­rach, cęt­ko­wane ja­gu­ary o mięk­kich, ró­żo­wych no­sach, ko­lo­rowe stor­czyki, go­rące słońce i kry­sta­liczna woda z gór­skiej rzeki... Raj.

By­łam go­towa wsiąść do pierw­szego sa­mo­lotu, by prze­le­cieć przez Atlan­tyk i zna­leźć się w kró­le­stwie dżun­gli.

– Od­krywca ten na­zywa się Alek­san­drs La­ime – po­wie­dział re­dak­tor na­czelny i po­dał mi kar­teczkę. Był to te­le­gram – taka wia­do­mość, którą wy­sy­łano kie­dyś, za­nim wy­my­ślono e-mail, i która do­cho­dziła szyb­ciej niż list pocztą. Nadawcą te­le­gramu był sam bo­gacz z dżun­gli: „Do wszyst­kich dzien­ni­ka­rzy od­kry­łem coś sen­sa­cyj­nego przy­jeż­dżaj­cie po desz­czu La­ime”.

– Od­krył coś sen­sa­cyj­nego! – po­wtó­rzy­łam. – Może naj­więk­szy dia­ment na świe­cie?

Re­dak­tor na­czelny ocho­czo po­ki­wał głową.

– „Po desz­czu” – to za­pewne ozna­cza ko­niec pory desz­czo­wej.

– Gdy rzeka wy­lewa na brzeg naj­wię­cej dia­men­tów – szep­nął re­dak­tor.

Czy­ta­łam da­lej.

– „PS Przy­wieź­cie 200 kg soli”. Dwie­ście kilo soli?! Te­le­gra­fi­sta mu­siał się po­my­lić. Na pewno cho­dziło o dwa ki­lo­gramy...

– Albo dwa­dzie­ścia... – pod­su­nął na­czelny.

– Nie da rady – wes­tchnę­łam.

Dwa to za dużo. W moim ple­caku nie zmie­ści się na­wet po­rządny apa­rat fo­to­gra­ficzny, będę mu­siała za­brać mniej­szy i lżej­szy. Apa­raty fo­to­gra­ficzne w tam­tych cza­sach były duże, cięż­kie i ła­two się psuły. A zresztą, po co ta­kiemu bo­ga­czowi sól?!

Nie­długo po­tem, uzbro­jona w trzy ki­lo­gramy soli (trzeci ki­lo­gram do­pa­ko­wa­łam na wszelki wy­pa­dek – trzy to, w ra­zie czego, wię­cej niż dwa, gdyby miało się oka­zać, że fak­tycz­nie cho­dziło o dwie­ście!), apa­rat i wszel­kie na­rzę­dzia nie­zbędne do prze­trwa­nia, ru­szy­łam na po­szu­ki­wa­nia zamku króla dia­men­tów z dżun­gli. A przy­naj­mniej tak mi się wów­czas wy­da­wało...

Ży­cie przy­zwy­cza­iło mnie do nie­spo­dzia­nek. Ale nie do ta­kich. Po po­wro­cie z dżun­gli długo nie mia­łam po­ję­cia, co zro­bić z tym, czego do­świad­czy­łam. Trzy­ma­łam to wszystko w so­bie bar­dzo długo, jak ka­myk w kie­szeni, który od czę­stego do­ty­ka­nia lśni wy­po­le­ro­wany ni­czym dia­ment. Nikt jed­nak nie uwie­rzy, że zwy­kły ka­myk jest dia­men­tem. Te­raz gdy La­ime udał się w po­dróż bez po­wrotu do in­nego świata, je­stem go­towa o wszyst­kim opo­wie­dzieć. Kto mi wie­rzy, niech ru­sza do We­ne­zu­eli, na Górę Dia­bła i niech spraw­dzi sam. Góra Dia­bła od­krywa swoje se­krety tylko tym, któ­rzy wie­rzą, że świat kryje w so­bie wiele nie­zna­nych cu­dów. Tylko nie­liczni uwie­rzą w to, co się wy­da­rzyło, gdy...

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki