Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
157 osób interesuje się tą książką
UWAGA DLA PERSONELU: W ostatnim czasie odnotowano niepokojący wzrost pogody ducha, żywiołowości i ogólnego optymizmu. Prosimy o jak najszybsze przywrócenie dawnej atmosfery grozy, mroku i dławiących lęków. Podpisano, Zarząd.
Evie Sage nigdy nie była tak szczęśliwa, jak teraz, gdy pełni funkcję asystentki Złego. Kto by pomyślał, że praca dla obłędnie przystojnego (tylko cicho, bo to szkodzi jego wizerunkowi!) czarnego charakteru może być aż tak satysfakcjonująca? Tyle że bycie złym to ciężki kawałek chleba, siły dobra irytująco nie chcą się poddać, a wspomniany mroczny szef jest… cóż, tak jakby poza biurem.
Tymczasem nad Rennedawn zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo, a wszystkie znaki – te Kingsleya również – wskazują na katastrofę. Z magią w królestwie dzieje się coś dziwnego, przez co siedziba Złego staje się podatna na ataki… w tym ze strony ich największego wroga – króla.
Nadszedł więc czas, by Evie zmierzyła się z największym wyzwaniem w swoim życiu. Spada na nią ochrona twierdzy Złego, jego mrocznego dziedzictwa, a może nawet (pod warunkiem, że nikt się nie dowie) całego królestwa. Zero presji, Evie.
Czas wyjść ze swojej strefy komfortu i nauczyć się czegoś nowego. Na przykład zdrady stanu. Walki sztyletem. Spiskowania z wrogiem. To wszystko jest takie… takie… zaskakująco przyjemne!
Tylko co się stanie, gdy asystentka złoczyńcy będzie gotowa zostać jego adeptką?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 485
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Adeptka złoczyńcy to przezabawna opowieść z pogranicza romansu i fantasy, w której po biurowej posadzce toczą się odcięte palce, a tablica z ofiarami morderstw od miesięcy uparcie wskazuje zero. Z uwagi na swój charakter historia zawiera wątki, które mogą nie być odpowiednie dla wszystkich czytelników. Wśród nich znajdują się: zerwane więzi rodzinne, niebezpieczne sytuacje, dosadne słownictwo, sceny ukazujące walkę, przemoc, krew, śmierć, tortury, rany, uwięzienie, choroby, spalenie, utonięcie, przypadkowe odurzenie oraz spożywanie alkoholu. Osoby wrażliwe na tego rodzaju treści proszone są o zachowanie ostrożności.
Nota od wydawcy
Z myślą o większej zgodności z oryginałem, wprowadziliśmy kilka zmian w tłumaczeniu tego i kolejnych tomów serii:
• imiona bohaterów – m.in. Trystan, Lyssa, Tatianna, Clarissa – zachowują swoje oryginalne brzmienie,
• Liliowe Morze zmienia się na bardziej zgodne z oryginałem Bzowe Morze,
• dwie formacje zbrojne otrzymują odrębne nazwy: Złowroga Gwardia (Złego) i Szlachetna Gwardia (królewska),
• by lepiej oddać ich oryginalną wymowę, guiwry zostają giwrami.
Wierzymy, że dzięki tym zmianom lektura będzie jeszcze bardziej satysfakcjonująca i pozwoli mocniej zanurzyć się w świecie opowieści.
Dla moich braci – Avery’ego, Jake’a i Bena – za to, że potrafiliście rozjaśnić nawet najciemniejsze dni i sprawić, że serce stawało się lżejsze, oraz za wszystkie chwile, gdy mówiliście, że śmierdzę (doskonale wiem, że to wasz sposób, by powiedzieć „Kocham cię”).
A wam, drodzy czytelnicy, oddaję tę historię – tak właśnie wyobrażam sobie terminowanie u moralnie niejednoznacznego czarnego charakteru świata fantasy.
Prolog
Dawno, dawno temu…
To był zwyczajny dzień dla Złego. Pomijając, że jego ciało płonęło.
Pierwszy tydzień Evie Sage w nowej pracy okazał się koszmarny – przynajmniej dla Trystana Maverine’a.
Wosk skapnął z krawędzi świecznika na pergamin, który Zły właśnie przeglądał. Wyszczerzył się do niego z pogardą. Ta nieposłuszna kropla przypominała mu kobietę, którą zatrudnił, gdy się wykrwawiał i tracił poczucie rzeczywistości w Orzesznikowym Lesie.
Zaiste doskonały moment na podejmowanie decyzji kadrowych.
Na swoje usprawiedliwienie miał to, że był pewien, iż ona nie przepracuje nawet jednego dnia. Ale była niezłomna. Próbował wszystkiego, by ją zniechęcić, nie wyłączając morderstwa – i to dosłownie. Nawet nie mrugnęła, gdy zobaczyła trupa na swoim biurku, a przeklęty uśmiech nie opuścił jej twarzy. Nieważne, jak niebezpieczne czy obrzydliwe zadanie jej powierzał, ona się uśmiechała. I co gorsza, ani myślała rezygnować z pracy. Jej uporczywa obecność budziła w nim uczucie, którego za nic nie potrafił zidentyfikować.
Wyraźnie wyczuwał, że stoi obok, niemal promieniując ciepłem, jakby była zbiorem drgających świetlistych iskierek. Musiał walczyć, by odwracać się od tego światła, jakby fizycznie przyciągało jego wzrok i myśli. Ale nie pozwoli mu się rozproszyć. Wpatrywał się uporczywie w onyksowy blat swojego biurka, na który właśnie spadła kolejna kropla wosku. Znajdował się na granicy wybuchu – jakby był beczką z prochem, a wokół rozlewała się łatwopalna substancja.
Przeglądał korespondencję, a ta nie poprawiała mu nastroju. Przeklęci arystokraci. Kolejne zaproszenie od lorda Fowlera, jedynego w całym kraju szlachcica, który wciąż był skłonny robić interesy ze Złym. Można by to uznać za zaletę, gdyby nie fakt, że lord nieustannie zapraszał go na wystawne kolacje. Mógłby równie dobrze przysłać skrzynkę dynamitu.
Na szczęście listowne grzeczności mógł łatwo zignorować. Znacznie trudniej było to uczynić, gdy źródło uprzejmości znajdowało się zaledwie półtora metra od niego, uśmiechało się i… bogowie, czy ona właśnie nuciła?
Nikt nie powinien być tak pogodny. To nienaturalne.
Zaczął się zastanawiać, czy asystentka, którą zatrudnił, na pewno jest człowiekiem, czy może jakimś maniakalnym słonecznym duszkiem, który nigdy nie zaznał cienia. Niestety ta nienaturalna pogoda ducha nie kończyła się na niej. Zaraźliwa energia rozprzestrzeniała się po biurze szybciej niż mistyczna choroba, która od dekady zbierała śmiertelne żniwo w całym Rennedawn.
Wyglądało na to, że tylko on był odporny na tę siłę. Pracownicy wydawali się szczęśliwsi, witraże przedstawiające sceny mordu jaśniały nowym blaskiem, nawet strażnicy stali się bardziej uprzejmi, mniej krwiożerczy.
Dziś rano widział stażystę, który przemierzał korytarz w podskokach. To była ostatnia kropla, która przelała czarę goryczy.
Sage ponownie zanuciła. Miał ochotę nią potrząsnąć i zapytać, skąd się u niej bierze ta bezdenna studnia pogody ducha. Znów zanuciła, a jego powieka zadrgała. Mylił się. To była ostatnia kropla.
Odwrócił się od korespondencji, z ustami otwartymi do reprymendy, lecz odpuścił, gdy ujrzał jej rozmarzoną twarz. Opierała się o szeroko otwarte okno gabinetu, a blask księżyca i gwiazd rozświetlał jej profil. Nocne powietrze muskało ciemne włosy, tworząc iluzję, że dziewczyna unosi się w powietrzu. Wpatrywał się w łagodny łuk jej nosa niemal… oczarowany?
Coś trzeba było z tym zrobić.
Oderwał od niej wzrok, po czym warknął:
– Ta papierologia sama się nie ogarnie, Sage.
Zmarszczył brwi, a jego zgrubiałe od pracy dłonie ślizgały się po gładkim pergaminie, kiedy udawał, że sortuje dokumenty. Zwłoki na biurku może i nie zrobiły na niej oczekiwanego wrażenia, ale nocna zmiana spędzona na porządkowaniu dokumentów z pewnością ją złamie.
Jej twarz pojawiła się w polu widzenia, gdy dziewczyna zbliżyła się do biurka. Zmarszczyła nos i przekrzywiła głowę w jego stronę. Czarna burza loków opadła jej na ramię.
– Ależ to byłoby wygodne! – rzuciła radośnie.
Zaraz się porzyga.
Odchrząknął, zdegustowany ciepłem, które rozlało się po jego wnętrzu, i znów spojrzał na swoje biurko – a dokładnie na Kingsleya, jednego ze swoich najstarszych przyjaciół i niemal nieodłącznego towarzysza przez ostatnią dekadę. To właśnie książę, który niegdyś był człowiekiem, wpakował go w to całe bagno.
Kingsley i jego samowolne przechadzki zaprowadziły go prosto w szpony magicznej straży króla. A to z kolei dosłownie rzuciło Evie Sage w ramiona Trystana. Wciąż czuł ciepło jej ciała przyciśniętego do swojego. Jej włosy pachniały różami.
Korona psotnego płaza niebezpiecznie się przekrzywiła, kiedy ten uniósł jedną ze swoich tabliczek. Widniało na niej słowo: ŚLICZNA.
– Myślisz, że o tym nie wiem? – burknął Trystan, zabierając tabliczkę z małej, błoniastej łapki zuchwałej żaby i przyciskając ją rewersem do blatu, zanim Sage zdążyła cokolwiek zauważyć.
– O czym niby, szefie? – spytała.
Cholera.
– O tym, że twoje bujanie w obłokach opóźnia załatwienie spraw na czas – odburknął, posyłając Kingsleyowi mordercze spojrzenie, kiedy ten pokręcił z dezaprobatą maleńką głową.
Nie będzie mi rozkazywała jakaś przeklęta żaba.
Sage niemal przefrunęła przez gabinet z powrotem do jego biurka, a jej jasne oczy błyszczały figlarnie i szczerze jednocześnie.
– Nie bujałam w obłokach. Wypowiadałam życzenie.
Zielona spódnica w kwiatki zawirowała wokół jej nóg, gdy dziewczyna zaatakowała go całą mocą swojej radości.
Trystan niemal się uchylił.
Zamiast tego skupił się na jej słowach.
– Życzenie?
Usiadła naprzeciwko niego, na nowym krześle, odgarnęła loki z twarzy i sięgnęła po stos papierów.
– Nikt ci nigdy nie powiedział, że gwiazdy słuchają życzeń? – spytała, wyraźnie zdziwiona, jakby to ona usłyszała właśnie coś absurdalnego.
– Musiałem przegapić tę lekcję w szkole – odparł sucho i skupił uwagę na raporcie dowódczyni Złowrogiej Gwardii, Keely.
Dziewczyna zmarszczyła brwi.
– Och, nie! O gwiazdach nie uczą w szkole. Tę wiedzę przekazała mi mama i jej rodzina. A wuj Vale był prawdziwym ekspertem. Z kuzynką Heleną całe lato spędzałyśmy na leżeniu w trawie i rozmawianiu z niebem. To było cudowne.
Jej oczy, dotąd roziskrzone radością, nagle wydały mu się nieobecne, a uśmiech wyraźnie zadrżał. Dziwne.
Mówiła dalej, jakby siłą rozpędu.
– Lekcje może nie były tak ciekawe, ale i tak za nimi tęskniłam po tym, jak przestałam chodzić do szkoły.
Trystan wbił wzrok w kroplę wosku na blacie.
– Nie wspomniałaś w życiorysie nic o wykształceniu.
– Musiałam rzucić naukę, kiedy zniknęła mama – odpowiedziała z udawaną lekkością. – Tata miał swoją firmę, a ktoś musiał zostać w domu z moją młodszą siostrą.
Nie drąż, nakazał sobie. To nieistotne.
– Ile miałaś lat? – zapytał. Cholera.
Usłyszał szelest papierów, które niemal zgniatała w rękach.
– Trzynaście.
Serce zacisnęło mu się w piersi.
Kingsley trzymał już w górze kolejną tabliczkę, wyraźnie skierowaną do niego. Machnął nią tuż przed twarzą Trystana. GBUR.
– Sage, ja… – Urwał. Słowa przeprosin zamarły mu na ustach. Jakich znowu przeprosin? Zły nie przepraszał. Sama chęć ich wypowiedzenia zbiła go z tropu do tego stopnia, że zamilkł.
Jej nazwisko zawisło niezręcznie w powietrzu między nimi. Zmiął list i rzucił nim do kosza, żeby nie musieć na nią patrzeć. Ale i tak spojrzał.
Na jej twarzy widniał wyraz przerażenia, który momentalnie przerodził się w zakłopotanie, gdy dostrzegła jego wzrok.
– Och… Przepraszam. Zwykle nie mówię aż tyle.
Cóż, to stanowczo nie była prawda. W ciągu ostatnich siedmiu dni usłyszał od tej małej zmory więcej słów niż od jakiegokolwiek innego człowieka, jakiego znał… i co gorsza, pamiętał niemal każde.
– Kłamiesz – rzucił szorstko, bez cienia życzliwości.
– Owszem – przyznała z kamienną twarzą, po czym zaśmiała się cicho. – O tym gadaniu, oczywiście. Ale przepraszam.
To ta jej słoneczna lekkość zachowania. Przepraszała tak naturalnie, z łatwością.
– W porządku – burknął.
Rozjaśniła się tak, że aż zamrugał. Czy to on ją tak rozpromienił?
– Chyba zaczynam czuć się przy tobie swobodnie – zauważyła.
Bogowie, była jak słońce. Potrzebował przyciemnianych okularów, żeby móc na nią patrzeć.
Skrzywił się i zmrużył oczy.
– Swoboda jest nie do przyjęcia w tym biurze. Teraz naprawdę jesteś mi winna przeprosiny.
Przygryzła wargę, ale kąciki jej ust i tak się uniosły w uśmiechu. Znów odwróciła głowę w stronę okna, ku najjaśniejszej gwieździe migoczącej na niebie. Z tęsknotą.
Tego już było za wiele. Musiał ją stąd wyprosić. Natychmiast.
Ale zanim zdążył ją odstraszyć, spojrzała na niego ponownie, a jej policzki delikatnie się zaróżowiły. Palce rozluźniły uścisk na trzymanych papierach i powiedziała z najczystszą szczerością:
– Przepraszam. Ale to prawda. To najlepsza praca, jaką kiedykolwiek miałam.
Zaklął pod nosem. Te słowa uderzyły go tak mocno, że aż się zachwiał. Poluzował kołnierz, żeby się nie udusić.
Nieznane dotąd uczucie, nawiedzające go za każdym razem, gdy przetrwała kolejną próbę i wciąż się uśmiechała, wreszcie pozwoliło się nazwać.
Ulga. To była ulga.
Serce waliło mu w piersi, ostrzegając przed niebezpieczeństwem związanym z tą emocją, ale i tak nabrał powietrza i odpowiedział:
– Cieszę się, że to słyszę.
Wstał i zabrał papiery z jej rąk. Puściła je bez oporu.
– Jesteś wolna, Sage. Myślę, że poddałem cię wystarczającym torturom.
Jej spojrzenie powędrowało ku drzwiom gabinetu, a gdy wstała, położyła rękę na biodrze i uniosła brew.
– Myślę, że mężczyźni w lochach na dole by się z tym nie zgodzili, szefie.
Zakrztusił się i uderzył pięścią w pierś, tłumiąc śmiech. Zaskoczyła go własna reakcja, więc zacisnął usta w wąską linię.
– Radzę się pośpieszyć, jeśli nie chcesz do nich dołączyć.
Znów zmarszczyła nos i ruszyła w stronę drzwi, lecz zatrzymała się, by ponownie spojrzeć przez okno – coś przyciągało ją do perłowego blasku, odbijającego się w jej oczach.
Nie potrafił się powstrzymać przed zadaniem pytania, nie wiedział nawet, dlaczego jest ciekaw. Ale musiał wiedzieć.
– Czego sobie życzyłaś? – zapytał, a jego głos zabrzmiał jak chrapliwy szept.
Odwróciła się do niego, ale powoli podeszła tyłem aż do samych drzwi. Sięgnęła ręką za siebie, by ująć klamkę. Na jej twarzy malował się łagodny wyraz, od którego jego kości miękły.
– Powiem ci, kiedy się spełni.
Następnie drzwi cicho się zamknęły za Sage, a Maverine znów dostrzegł kątem oka rozbłysk gwiazdy. Prychnął w jej stronę i ruszył szybko do biurka. Sięgnął do górnej szuflady po rubinowy kamień przywoławczy. Życzenia. Niedorzeczność.
Kamień przywoławczy, jak wiele innych klejnotów w jego posiadaniu, służył do komunikacji z członkami straży. Każdy dział miał przypisany inny magiczny kamień, zależnie od rangi, ale w tym wypadku potrzebował sektora rubinowego. Najgroźniejszego. Jego ulubionego.
Szybko wydał rozkaz, by ktoś kompetentny podążył w ciemności za Sage i dopilnował jej bezpiecznego powrotu do domu. W Orzesznikowym Lesie roiło się od niebezpieczeństw, gotowych wbić pazury w kogoś takiego jak ona, a Trystan zainwestował w nią już cały tydzień.
Nie zamierzał tego spisać na straty.
Nie pozwolę, żeby się zmarnowała.
W końcu jaki pożytek z asystentki… która nie żyje?
Rozdział 1
Rycerz
Evie Sage nie żyje.
Słowa rycerza odbiły się echem od wysokiego, zdobionego sufitu królewskiego gabinetu niczym żałobny lament.
Król Benedict siedział z głową pochyloną nad otwartą księgą, opierając gładkie dłonie na srebrzystych stronach. Słońce wpadające przez wielkie okno zalewało księgę światłem, a jego ciepło sprawiało, że powietrze stawało się duszne i lepkie. Rycerz wiercił się w ciasnej zbroi, ale gdy król uniósł wzrok, znieruchomiał.
To był błąd.
Król Benedict zamknął księgę, a światło słońca przygasło – jakby zawiedzione. Wstał powoli, z pełnym współczucia uśmiechem błąkającym się na ustach.
– Szkoda – powiedział, przeczesując dłonią włosy piaskowego koloru. Tylko kilka pasm siwizny przełamywało ich barwę, co było zaskakujące jak na mężczyznę w jego wieku. – Biedna dziewczyna została skażona przez Złego. Choć może to i łaskawa śmierć. Nie da się ocalić kogoś, kto zbliżył się do ciemności tak bardzo jak ona. Teraz może zaznać spokoju.
Uśmiech króla wyrażał zadowolenie z siebie.
Nienawidzę cię.
Rycerz zacisnął pięść przy boku, ale zaraz ją rozluźnił, zanim król zdążył to zauważyć. Skinął głową.
– Wasza łaskawość nie zna granic, miłościwy królu – wypowiedział słowa, które paliły go w język.
Benedict zmrużył oczy i wskazał miękko wyściełane krzesło.
– Proszę, usiądź. Podróż do pałacu musiała być męcząca. Jak się miewa sir Ethan? Został z tobą, by dopilnować wykonania zadania, prawda?
Rycerz ostrożnie podszedł do fotela obitego czerwonym aksamitem; poduszka ugięła się, kiedy zajmował miejsce. W otworach hełmu widać było jedynie jego zielone oczy, gdy łagodnie poprawił władcę:
– Sir Nathan, Wasza Wysokość.
– Ach tak! Sir Nathan. – Król zachichotał.
– Nie żyje – odparł rycerz bez ogródek.
Brwi króla uniosły się wysoko.
– Och?
Rycerz powiedział dokładnie to, co sobie przećwiczył:
– Niestety Otto Warsen wpadł w morderczy szał. Zgładziłem go własnoręcznie, kiedy zwrócił się przeciwko mnie i sir Nathanowi.
Z dumą zarejestrował, że jego głos nawet nie zadrżał, gdy wypowiadał to wierutne kłamstwo.
Król nie wydawał się zasmucony, co nikogo nie zaskoczyło – cóż, przynajmniej nikogo w tym pomieszczeniu.
– Bardzo dobrze. Im mniej świadków, tym lepiej. Mam nadzieję, że zająłeś się ciałem Warsena?
Rycerz uśmiechnął się pod hełmem, gdy przypomniał sobie, co dokładnie stało się z głową Warsena.
– Tak jest, mój królu.
Na karku rycerza zaczęły zbierać się krople potu. Wiedział, o co król zaraz zapyta.
– A ciało Evie Sage? Mogę je zobaczyć?
Promień światła ze szpary w oknie padł na jego dłonie, skryte w dopiero co założonych rękawicach, bez śladów krwi. Słońce dodało mu nieco otuchy.
– Obawiam się, że uzdrowiciele potrzebują czasu, by zasklepić rany i uczynić ją reprezentacyjną, jak sobie życzyłeś, Wasza Wysokość. Proszą o łaskę i spokój przy pracy.
Zapadła cisza. Rycerz wstrzymał oddech, by król nie zauważył, jak gwałtownie unosi mu się pierś. Weź się w garść, rozkazał sobie w myślach, pewien, że serce wali mu tak głośno, iż monarcha na pewno to słyszy.
Król rozciągnął wargi w uśmiechu, który nie sięgał oczu. Jego oczy nigdy się nie uśmiechały.
– Chyba mogę spełnić ich prośbę. Upewnij się tylko, że będzie gotowa na demaskację pod koniec tygodnia.
Rycerz skinął głową, powoli wypuszczając powietrze.
– Tak jest, Wasza Wysokość.
Nie musiał pytać, na czym ma polegać owa demaskacja. Król uwielbiał przechwalać się swoimi pomysłami.
Za chwilę sam mu powie: trzy, dwa, jeden…
– Pod koniec tygodnia zdemaskujemy Złego przed wszystkimi znaczącymi arystokratami królestwa – oznajmił monarcha z zapałem.
Ha, myślałem, że uaktywni się już na dwa. Niemniej król był wyjątkowo podekscytowany. Coś maniakalnego błyszczało mu w oczach, gdy ogłaszał nowinę.
– To wielkie osiągnięcie, panie – orzekł rycerz, mrużąc oczy w udawanym uśmiechu. – Gratulacje.
Król zamaszyście wstał z miejsca, a jego podszyty futrem płaszcz zafalował za nim, po czym władca cisnął księgę z biurka na niewielki stolik do herbaty, stojący przed rycerzem. Uderzenie w drewno sprawiło, że srebrne kielichy z resztkami wina się zatrzęsły.
Przydałby mu się kielich czegoś mocniejszego. Albo kilka.
– To dopiero początek nowej ery Rennedawn.
Brwi rycerza powędrowały w górę. To brzmiało… złowieszczo.
Król mówił dalej:
– Przedstawienie Evie Sage jako idealnej ofiary umocni nienawiść królestwa do Złego. W końcu mamy niepodważalny dowód jego zbrodni. – Wskazał na książkę, której oprawa mieniła się feerią barw. – Opowieść o Rennedawn.
Bajka dla dzieci?
Opowieść o Rennedawn to legenda o powstaniu królestwa, zawierająca magiczną rymowankę, która przepowiada ocalenie jego słabnącej magii. Rzekomo została zesłana jego mieszkańcom przez samych bogów, ale ostatecznie stała się narzędziem w rękach zmęczonych rodziców, którzy opowiadali ją jako bajkę niegrzecznym dzieciom. Każde z magicznych królestw na kontynencie Myrtalii miało własną opowieść założycielską, równie fantastyczną i nieprawdopodobną. Rycerz nigdy wcześniej nie widział drukowanej wersji tej historii, ale kolorowa okładka nie przemawiała za jej wiarygodnością.
Czyżby król zaczynał mylić fikcję z rzeczywistością?
Może korona za bardzo go uciska.
Choć… krążyły pogłoski, że Rennedawn rzeczywiście zaczynało znikać – zapadać się w ziemi. Jeśli ta opowieść zawierała choć ziarno prawdy…
Czyżby coś było na rzeczy?
Król westchnął.
– Obawiam się, że by utrzymać naszą pozycję najsilniejszego z magicznych królestw, muszę cię prosić o wielką przysługę.
Król prosił go już wcześniej o wiele „wielkich przysług” i rycerz za każdym razem odpowiadał tak samo:
– Tak jest, mój królu.
– Musisz udać się do domu rodziny Sage i zabezpieczyć listy Nury Sage. Dostarcz je do końca dnia.
Rycerz zareagował ostrożnie:
– Cokolwiek rozkażesz, Wasza Wysokość. Czy wolno mi jednak spytać, do czego są potrzebne?
– Liczyłem, że starsza z sióstr Sage odziedziczy moce po matce, ale mimo wszystkich wysiłków Griffina dziewczyna okazała się bezużyteczna. – Benedict postukał się w podbródek i udał zamyślenie. – Cóż, przynajmniej dopóki była żywa.
Rycerz pozostał niewzruszony.
– W każdym razie listy mogą nam pomóc namierzyć Nurę. Nie widziano jej od lat.
Głos rycerza był ledwie słyszalny:
– A młodsza z sióstr Sage?
Król machnął ręką.
– Można uznać ją za martwą. Pochwycona przez hordę Złego.
Duszne, lepkie powietrze stało się tak gęste, że rycerzowi zakręciło się w głowie.
– A co z giwrami, panie? Z jadem jednego z ich młodych? Z tego, co wiem, również są potrzebne… gwiezdny pył i Przeznaczenie czy coś w tym rodzaju?
Na czole króla pulsowała żyła, lecz jego twarz pozostała bez wyrazu. Pochylił się, sięgnął po książkę i z namaszczeniem umieścił ją w przeszklonej gablocie przy oknie. Jego melodyjny głos był donośny i pełen pogardy:
– Na szczęście mam pod ręką człowieka, który potrafi się tym zająć.
Rycerz domyślał się, o kim mowa, ale mimo to dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie.
Zły.
Rozdział 2
Zły
Trystan nie tęsknił za światłem. Tęsknił za kolorem.
Uniósł głowę, w której dudniło od zawodzeń innych więźniów, przetrzymywanych wraz z nim w ciemności. Kamień pod jego dłońmi był chropowaty i wilgotny – tylko on pomagał mu zachować poczucie realności w tym bezkresnym mroku. Ciemność była jak śmierć. Śmierć pozbawiona spokoju, bez krztyny światła. Ból w kończynach stanowił jedyny dowód na to, że wciąż żyje.
Serce Trystana zaczęło bić szybciej, tracił oddech. Brakowało krat, których mógłby się chwycić. Brakowało mocy, którą mógłby przywołać – jakby magiczna mgła została uwięziona razem z nim, zamknięta w potrzasku. Ale czuł ją. Wierciła się i wiła w jego wnętrzu. Pragnęła wolności – tak samo jak on.
– Dość.
Zachwiał się i z ulgą uderzył ramieniem o chropowatą, nierówną powierzchnię. Cegła. Dzięki bogom. Była tam ściana, której solidna masa koiła jego największy lęk: przed ciemnością. Poranione dłonie wodziły po jej krzywiźnie raz za razem, lecz wciąż nie odnalazły końca. Gdzie, do cholery, są jakieś drzwi?
Zatrzymał się, by wziąć głęboki wdech. Oddychaj, Trystan. Musiał się stąd wydostać, musiał odnaleźć Sage. Evie… Otto miał Evie, robił jej krzywdę…
Nie. Nie mógł się na tym skupić. Jeszcze nie.
Wciąż sunął wzdłuż muru, badając go od góry do dołu, krążąc w niekończącej się, otępiającej pętli. Minuty? Godziny? Nie wiedział.
Zmęczenie zmusiło go, by na chwilę przymknął oczy. Czy miało to jakiekolwiek znaczenie w tym zapomnianym przez bogów miejscu? Nie zdoła się stąd wydostać – nie bez pomocy magii, do której stracił dostęp. To nie zwykła komnata w letniej posiadłości króla; pomieszczenie zbudowano specjalnie, by go uwięzić i torturować. Ironia zawarta w tym spostrzeżeniu nie uszła jego uwadze.
Poczucie beznadziei było okropne, a zarazem bezużyteczne. Czuł jednak, jak uchodzą z niego resztki nadziei, gdy po raz drugi tego dnia opadał na kolana. Jęknął, tęskniąc za dawną obojętnością, za tłumieniem emocji – wszystko zdawało się lepsze niż palący żar trawiący go od środka. A przecież wobec Sage był bezbronny – teraz rozumiał to aż nazbyt dobrze, podobnie jak to, że narastające mrowienie na karku zdradza, iż nie jest tu sam.
– Wyglądasz żałośnie, chłopcze.
Wściekłość pulsowała mu pod zmęczonymi powiekami, daremnie wysilał wzrok, by dojrzeć Benedicta. Król miał swoje sposoby na tropienie w ciemności i posługiwał się nimi już wcześniej, by gnębić Trystana. W innych okolicznościach taka demonstracja mogła wywołać w nim podziw, lecz teraz pragnął jedynie wbić królowi zęby w gardło.
Wstał chwiejnie i usiłował przemówić spokojnie:
– Zapewne cię to cieszy, Benedikcie. Jak spojrzenie w lustro.
Król zaśmiał się cicho.
– Spokojnie, spokojnie. Nie ma się co złościć. Przyszedłem tylko porozmawiać.
– Tortury już się zaczęły?
Trystan wiedział, że cios nadchodzi, i czekał, by wyczuć jego kierunek. Pięść uderzyła go w brzuch z taką siłą, że aż zabrakło mu tchu, a kolana się pod nim ugięły. Czy strażnik miał stalowy kastet? Na bogów, co za ból.
Benedict znów się roześmiał.
Przy następnym wdechu ostry, oszałamiający ból przeszył Trystanowi bok. Nie miało to jednak znaczenia, doświadczył gorszych rzeczy, znał cierpienie głębsze niż fale Morza Bzowego. Dawno temu nauczył się raczej je przyjmować niż przed nim uciekać.
Szorstkie dłonie zacisnęły metalowe kajdany wokół jego przegubów, a on zdarł skórę do krwi, gdy szarpał łańcuchy, napinając je o mur. Uczucie zniewolenia było w tym momencie gorsze niż sam cios.
Głos króla brzmiał szyderczo:
– Cóż za rozczarowanie. Miałem nadzieję na kulturalną rozmowę.
– Nigdy nie byłem dobry w towarzyskich formułkach.
Promieniujący ból pulsował mu teraz w boku. Wspaniale. Pewnie złamał żebro.
Król westchnął.
– Przejdę zatem do rzeczy. Potrzebuję tych połączonych giwrów, i to szybko.
Trystan zaśmiał się z goryczą.
– Czemuż, do stu piorunów, miałbym ci cokolwiek dawać?
– Może rzucę na to trochę światła?
Rozległ się szelest i nagle sala wypełniła się słabym blaskiem pochodni. Oczy Trystana zapiekły od jasności, zamrugał gwałtownie.
– Teraz widzisz mnie wyraźniej.
– Okropność. Zgaś to.
Następny cios w brzuch, lecz tym razem zdołał go zauważyć i częściowo się przygotować. Drobne pocieszenie.
Popatrzył na Benedicta, na jego starannie ufryzowane włosy i perfekcyjnie skrojone szaty, w zestawieniu z którymi nędzna koszula Trystana wyglądała jak łachmany.
– Daję ci szansę na odkupienie, nikczemniku. Te giwry są niezbędne dla zabezpieczenia przyszłości królestwa i wszystkich jego mieszkańców. To twoja ostatnia okazja, by naprawić wyrządzone zło.
Trystan prychnął.
– A co z twoim złem? – Z niesmakiem omiótł wzrokiem postać Benedicta, doskonale wiedząc, jak to na niego podziała. – Pewnie sądzisz, że twoje występki da się usprawiedliwić, o ile dopuszczasz się ich w ciemnościach.
Król przełknął ślinę, napiął ramiona jak struny, jakby ledwo się powstrzymywał przed zadaniem ciosu.
– Nie masz pojęcia, jaka jest stawka, ty przeklęty głupcze.
Benedict balansował na krawędzi. Trystan wyczuwał, że prawda ciśnie mu się na usta. Pycha w końcu go zgubi – był tego równie pewien, jak księżyca i słońca na niebie. Wystarczyło trafić w czuły punkt.
– Czyżby dopadły cię w końcu konsekwencje własnych błędów, Benedikcie?
Trystan się uśmiechnął. Żyła na czole króla nabrzmiała, gdy podszedł bliżej, choć wciąż znajdował się poza jego zasięgiem.
– Ja nie popełniam błędów. Zostałem zwiedziony, najpierw przez ciebie, a potem przez tę samicę giwra. – Zamilkł, w jego oczach pojawił się niebezpieczny błysk satysfakcji. – Na moje szczęście wszystko da się jeszcze naprawić. Zacznijmy od biednej matki Evie Sage.
Wspomnienie o Evie było jak wezwanie do bitwy. Krótki, oślepiająco gorący przypływ gniewu przeszył ciało Trystana, tłumiąc jego zdolność logicznego myślenia.
Po co królowi matka Sage?
Trystan drgnął, usłyszawszy jej imię, choć z całych sił starał się zachować niewzruszony wyraz twarzy. Benedict uśmiechnął się złowieszczo, gdy uzyskał potwierdzenie, że ta dziewczyna była mu z jakiegoś powodu bardzo droga, co zresztą stało się jasne już w chwili, kiedy błagał o darowanie jej życia. Odkrywanie własnych słabości jest takie żałosne.
Ale Trystan wyprostował plecy, gotowy kontynuować potyczkę.
– Trzymanie w niewoli nowo narodzonego giwra raczej nie przysporzy ci łaski Przeznaczenia, Benedikcie. Przez niemal dekadę więziłeś samicę, to nie mogło ujść ci płazem.
Król uśmiechnął się chłodno.
– A kto powiedział, że uszło?
Trystan zacisnął zęby, zdeterminowany, by nie dać mu ani krzty tego, czego pragnął. Lecz ciekawość gryzła go jak wściekłe zwierzę.
Królewska poza uprzejmej obojętności pękła pod ciężarem milczenia Trystana.
– Jesteś samolubnym nieudacznikiem. – Benedict skrzywił się z obrzydzeniem. – Uczyniłem cię moim uczniem, przekazałem całą swoją wiedzę, kształtowałem cię na swój obraz. Ufałem, że zrobisz to, co najlepsze dla królestwa, patrzyłem, jak próbujesz mi pomóc je ocalić… i jak tragicznie zawiodłeś.
Ukłucie w piersi i szczypanie w okolicach oczu nie były prawdziwe, nie musiał tego czuć, jeśli nie chciał. To on sprawował kontrolę. Odetchnął, mrugając z wysiłkiem, by pozbyć się wilgoci z oczu, a jego ciało zaprotestowało bólem, gdy się prostował.
Nie dam się złamać, postanowił.
– Terroryzowanie królestwa daje o wiele większą satysfakcję niż bohaterskie czyny. Cieszę się, że z nich wyrosłem. Poza tym – prychnął z nagłą złością, która dodała mu energii – pomagałem ci na swój sposób. Stałem się czarnym charakterem tej opowieści. Czy nie tego właśnie potrzebowałeś?
Król się uśmiechnął i skinął głową w stronę drzwi, dając strażnikom znak, by wyszli. Nie chciał, aby usłyszeli dalszą część rozmowy. Dopiero gdy się oddalili, znów się odezwał:
– Nie wiem, co masz na myśli.
– Pomogłem ci przecież przeczesać królestwo w poszukiwaniu gwiezdnej magii, pamiętasz? Pomogłem ci schwytać tę samicę giwra. Patrzyłem, jak rozszyfrowujesz moją moc, by wykorzystać ją przeciwko mnie. Nie jestem głupcem, Benedikcie. Wiedziałem, że wszystko się łączy. Moi szpiedzy słyszeli o Opowieści o Rennedawn. Nie musisz już udawać.
Benedict uniósł rękę, jakby chciał go uderzyć, ale się powstrzymał, przełknął ślinę i opuścił dłoń.
– Jesteś łudząco podobny do swojej matki. Pewnie dlatego, że za rzadko widywałeś ojca, by brać z niego przykład.
Król mówił tak, jakby doskonale znał jego rodziców, jednak Trystan nie miał w tej chwili czasu tego analizować. Za bardzo pochłaniała go myśl o Arthurze, którego pojmali ludzie Benedicta i – poczuł, jak ciężar osiada w jego wnętrzu – bezpodstawnie wzięli za Złego.
– Zapewne teraz, gdy masz mnie, wypuścisz Arthura, co?
– Wszystko w swoim czasie, chłopcze.
Król ruszył z pochodnią w kierunku przesuwającej się ściany.
– Zdobędę te giwry, bez względu na koszt.
Kiedy ciemność ponownie zaczęła szczelnie otulać loch, Trystan rzucił się naprzód w rozpaczliwej próbie.
– Benedikcie.
Król się zatrzymał, ale nie spojrzał na niego.
– Moja asystentka jest dla mnie bezcenna. Jeśli spotkało ją cokolwiek złego, jeśli choć tknąłeś ją palcem… zniszczę cię. I przyrzekam, zrobię to w świetle dnia, na oczach całego królestwa.
Jego chrapliwy głos brzmiał nisko i spokojnie, choć ciało drżało z gniewu.
Benedict odwrócił się, słysząc tę groźbę. W umyśle Trystana natychmiast pojawiła się Evie, nie zdołał dłużej powstrzymać tego wspomnienia. Jej łzy, jej krzyki, gdy Otto Warsen zaciskał obrzydliwą dłoń na jej ustach. Fizyczny ból Trystana był niczym w porównaniu z rozrywającym cierpieniem duszy. Nie czuł się tak bezsilny od ponad dekady. Ciało nie mogło znieść tej presji – dzikiego pragnienia, by ją chronić, i poczucia własnej niemocy.
Król przechylił głowę, marszcząc czoło w udawanym współczuciu.
– Czyżbym zapomniał ci powiedzieć? Wybacz…
Trystan niemal słyszał te słowa, zanim zostały wypowiedziane. Mroczna zapowiedź sprawiła, że ciemność wydała mu się nagle znajoma. Jakże to symboliczne.
– Ona nie żyje.
Rozdział 3
Zły
Siedem dni później…
Sage nie umarła.
Słońce skryło się już za horyzontem, lecz nocne niebo jakby drwiło z niego swym blaskiem, pełne uparcie migoczących gwiazd. Strażnicy wywlekli go z lochów, a jego kończyny przypominały worki z piaskiem, skute magicznymi kajdanami wysysającymi z niego siłę. Trzymał się jedynie dzięki jednej niepodważalnej prawdzie, powtarzanej jak mantra przez ostatnie dni.
Sage nie umarła.
Król skłamał, by go złamać. Trzeba przyznać, że naprawdę się starał.
Nie przewidział jednak jednego – że on i Sage zostali nieodwracalnie związani złotoatramentowym układem. Początkowo miała to być jedynie sprytna sztuczka, by poskromić zbyt zadziorną asystentkę, lecz z czasem stała się sposobem na zapewnienie jej bezpieczeństwa. Dziewczyna wciąż wierzyła, że złota opaska na jej małym palcu zabije ją, jeśli go zdradzi.
A on przysiągł sobie, że powie jej prawdę… gdy tylko znów się spotkają.
Ponieważ kolejne spotkanie było więcej niż pewne.
Oczywiście, należało się spodziewać katastrofy. Z lubością będzie obserwował, jak jej twarz zalewa pąs, a nos marszczy się gniewnie. Zacznie na niego krzyczeć, a potem rumieniec spłynie jej na szyję i dalej w stronę piersi, aż zniknie pod gorsetem – wtedy naturalnie on się zdekoncentruje i przestanie słuchać. Ona to zauważy i będzie wrzeszczeć jeszcze głośniej.
Nie mógł się tego doczekać.
Kajdany na jego nadgarstkach były tak długie, że końce łańcuchów ciągnęły się po podłodze – obrzydliwie brudnej i lepkiej. Nawet w jego własnych lochach nie panował aż taki odór i brud. Przynajmniej dzięki oknom mógł dostrzec choćby zarys świata na zewnątrz. No i nie był już przykuty do ściany, co należało uznać za poprawę warunków.
– Dałoby się znaleźć jakiś narożny loch? – zwrócił się przez kraty do strażników. Przez minione dni prawie się nie odzywał, co wyraźnie dało się słyszeć w jego ochrypłym głosie, szorstkim niczym papier ścierny.
Strażnik po jego lewej stronie szarpnął jeden z łańcuchów, przez co Trystan się zachwiał.
– Zamknij jadaczkę, obwiesiu! Król wypruje ci flaki i powiesi na suchej gałęzi zaraz po demaskacji!
– Ty też zdejmiesz maskę? – zapytał chrapliwie.
Strażnik uniósł hełm, odsłaniając wychudłą twarz i prawdopodobnie wiecznie zmarszczone brwi. Czy Trystan też tak wyglądał, kiedy się złościł?
– Nie mam na sobie żadnej maski – burknął tamten.
Trystan westchnął.
– Szkoda.
Twarz strażnika wykrzywiła się wściekle, dłoń uniosła do ciosu.
– Ty przeklęty…
Powstrzymał go jednak drugi strażnik, ten stojący po prawej.
– Pohamuj gniew, sir Seymorze, nie warto. Sam zaprowadzę go do sali balowej na demaskację.
Głos nowo przybyłego strażnika, głęboki i niski, wydał się Trystanowi znajomy, ale przez szparę w hełmie widoczne były jedynie zielone oczy.
Czy już kiedyś w nie spoglądał?
Zanim zdążył się porządnie zastanowić, jego spojrzenie powędrowało ku końcowi korytarza. Wciąż widział niewyraźnie, otumaniony długim przebywaniem w ciemności, ale zdołał dostrzec otwarte brązowe drzwi. Język przywarł mu do podniebienia – miał przed sobą drogę ucieczki. Czy już teraz chcieli go prowadzić na publiczne zdemaskowanie? Otwarte przejście powinno było oznaczać zgubę, lecz jemu jawiło się jako zapowiedź wolności. Potrzebował jedynie wystarczająco dobrej taktyki dywersyjnej i sposobu na zdjęcie magicznych kajdan, które odcinały dopływ krwi w nadgarstkach…
Przeniósł spojrzenie na duże zakratowane okno. Nocne niebo jakby mrugało do niego porozumiewawczo. Oczywiście wiedział, że to irracjonalne, ale gdy jedna z gwiazd się roziskrzyła, niemal go do tego zachęcając – tak jak niegdyś – bezwiednie uległ pokusie.
Życzył sobie odnaleźć Sage. Życzył sobie powiedzieć jej „przepraszam”. Życzył sobie być lepszym w okazywaniu uczuć, krok po kroku. A przede wszystkim – życzył sobie cholernego zaproszenia na herbatkę u Lyssy Sage.
Jakkolwiek głupio to brzmiało, właśnie ta myśl dodała mu sił, gdy usłyszał, jak strażnik o zielonych oczach otwiera jego celę.
Jeszcze nie. Jeszcze chwila. TERAZ.
Rzucił się biegiem w stronę uchylonych drzwi, łańcuchy się za nim ciągnęły, a gdy je chwycił, poczuł, jak metal wrzyna mu się w ręce. Płonące mięśnie nóg błagały o wytchnienie, lecz nie mógł się zatrzymać – wyjście było tak blisko. Dyszał ciężko, a stopy w samych skarpetach ślizgały się po kamieniach. Bogowie jedni wiedzieli, co się stało z jego butami.
To trochę upokarzające – przemknęło mu przez głowę, kiedy desperacko próbował złapać oddech – że tak uparcie o nie walczyłem. Ale dostałem je od Sage.
Był już niemal przy drzwiach, gdy dobiegł go wrzask strażników. Najgłośniej krzyczał rycerz o zielonych oczach, prosząc, by się zatrzymał. W jego głosie dźwięczała szczera desperacja – a może i nuta lęku? – co sprawiło, że Trystan zawahał się na sekundę z ręką na drzwiach.
– Nie wchodź tam, Maverine! Naprawdę tego pożałujesz, przysięgam!
Aha, czyli Benedict zdradził już Szlachetnej Gwardii prawdziwe nazwisko Trystana. Pewnie wkrótce rozniesie się ono po całym królestwie, skazując ród Maverine’ów na potępienie.
Niedopuszczalne.
I nie chodziło nawet o to, że ich to dotknie – lecz że on w ogóle się tym przejmował.
Popchnął drzwi i usłyszał za sobą pełen satysfakcji głos Benedicta. Powinien był się zatrzymać, powinien wysłuchać ostrzegawczego sygnału tłukącego się w głowie, lecz ciało i umysł miał kompletnie rozchwiane – nie mógł już ufać własnym instynktom. Były bezużyteczne jak rozregulowany kompas.
Właśnie dlatego zignorował złośliwy podtekst w rozkazie Benedicta:
– Nie, panowie. Puśćcie go. Niech zobaczy.
Trystan nie wahał się ani chwili dłużej. Pokonał korytarz, spodziewając się dotrzeć na schody. Nie były to jednak schody, lecz niewielka komnata.
A to, co tam ujrzał, dowiodło mu bez cienia wątpliwości, że gwiazdy nie spełniają życzeń takich kreatur jak on.
Czekały go wyłącznie koszmary.
Rozdział 4
Zły
Trystan nigdy nie uważał śmierci za piękną.
W jego umyśle była ona logiczna, konieczna – a nawet przyjemna, jeśli ktoś naprawdę na to zasłużył. Ale nigdy piękna, nigdy tak boleśnie trudna do zniesienia, że całe jego ciało zamierało, mięśnie kurczyły się tak mocno, iż pulsowały pod rozgrzaną skórą. Nigdy tak bolesna, by jego mózg nie potrafił połączyć w całość tego, co widzi.
A jednak na białym marmurowym stole przed nim, w małym pomieszczeniu o kamiennych ścianach i nikłym migoczącym świetle, leżała jego asystentka, Evie Sage.
Martwa.
Szok osadził się w szpiku jego kości, w nagłej sztywności nóg. Oczy znowu piekły, ale nie z powodu światła. Z bólu. Rusz się, nakazywał Sage, ale ona uparcie pozostawała nienaturalnie nieruchoma. Nigdy nie widział jej tak spokojnej. Ta kobieta zawsze buzowała chaotyczną energią, jej usta nigdy się nie męczyły od potoku słów. A teraz marzył, by wypowiedziały cokolwiek.
Ale jej pomalowane na czerwono wargi pozostawały zamknięte i pozbawione wyrazu. Było to szokująco do niej niepodobne. Wręcz niemożliwe.
Zrobił chwiejny krok do przodu, ignorując skrzypnięcie drewnianych drzwi za sobą i szczęk zbroi, który rozbrzmiał w ślad za nim.
– Miałem nadzieję ci tego oszczędzić, w ramach ostatniego aktu łaski.
Wbrew tym litościwym słowom głos Benedicta ociekał pogardą. Trystan jednak się nie odwrócił, nie zwrócił na niego uwagi.
Jego oczy wpatrzone były w Sage: jej czarne włosy okalały głowę eteryczną aureolą loków, ozdobioną gdzieniegdzie drobnymi, barwnymi kwiatami. Poczuł bolesny ucisk w gardle, gdy zrobił kolejny krok, ukrywając emocje za murem niedowierzania. Do chwili, gdy je zobaczył.
Czarno-fioletowe odciski palców wokół jej gardła.
Zamknął oczy, a paznokcie wbiły mu się w skórę, kiedy zacisnął pięści.
– Nie martw się, mój drogi chłopcze – rozległ się głos Benedicta, tym razem z bliska.
Trystan gwałtownie nabrał powietrza.
– Nie cierpiała… zbyt długo.
Trystan uniósł powieki i rozluźnił dłonie. Na jego twarzy pojawił się złowieszczy spokój i świat zamarł na ułamek sekundy.
A potem ta chwila przeminęła.
– Ty draniu!
Jego głos brzmiał gardłowo, gdy skoczył w stronę Benedicta. Łańcuchy na jego przegubach tłumiły magię kipiącą pod skórą, ale to nie miało znaczenia, ponieważ gniew powrócił. Pierwotny, rozpalony do białości, wystarczająco silny. Płomienie lizały jego skórę, a serce waliło jak oszalałe, kiedy rzucił się naprzód.
Benedict runął na ścianę, korona spadła mu z głowy i z brzękiem potoczyła się do stóp Trystana. W oczach króla błysnął strach. Dobrze. Trystan znał się na strachu znacznie lepiej niż na gwałtownych emocjach szarpiących go od środka. Strażnicy złapali go za ramiona, rozpaczliwie próbując go odciągnąć, ale był silniejszy.
Nie miał już nic do stracenia.
Ujął obiema dłońmi gardło Benedicta, ściskając je tak mocno, jak tylko mógł przy skutych nadgarstkach i dwóch strażnikach chwytających wściekle jego napięte bicepsy. Oczy króla rozszerzyły się w męce dławiącego się człowieka, walczącego o oddech.
Gdy Trystan zacisnął dłonie jeszcze mocniej, nieoczekiwanie obudziło się w nim sumienie – to, co z niego zostało. Nagle nie widział już przed sobą Benedicta, lecz Evie. Jej słodkie oczy pełne łez, przerażone. Dusiła się, umierała. O bogowie.
Własne ręce nigdy wcześniej nie wydawały mu się tak niebezpieczne. Puścił gardło króla, a strażnikom wreszcie udało się odciągnąć go do tyłu. Z powrotem w stronę Sage, ku miejscu, w którym spoczywała. Przychyliwszy głowę na bok, spoglądał na nią i ignorował przekleństwa Benedicta. Zatoczył się w jej stronę.
To nie miało znaczenia. Nic już nie miało znaczenia. Widział tylko ją.
Przełknął ślinę i zrobił kilka kroków, aż znalazł się tuż przy niej, po czym opadł na kolana.
– Sage – wyszeptał. – Sage, obudź się. – Przesunął wzrokiem po jej twarzy. Powieki miała zamknięte, ciemne rzęsy spoczywały delikatnie na policzkach, które były teraz blade, pozbawione zwykłego rumieńca. – Jako twój pracodawca rozkazuję ci, żebyś wstała.
Czuł, jak krew zaczyna krążyć szybciej w jego żyłach, jak przyspiesza jeszcze bardziej, gdy umysł wreszcie połączył wszystko w całość, przyjmując bolesną prawdę. Sage, Evie, kobieta, która zawładnęła całą czarną i strzaskaną częścią jego serca, naprawdę odeszła.
Paląca fala łez napłynęła pod powieki.
– To rozkaz, Sage – wychrypiał bez śladu swojej zwykłej stanowczości. – Otwórz oczy.
Spojrzał na jej dłonie złożone na małym bukieciku białych róż. Ujął jedną z nich. Była lodowata, a złotawy pierścień symbolizujący zatrudnienie, wytatuowany na jej najmniejszym palcu, wyblakł na tle skóry – cała magia zniknęła. Nie czuł jej, nie mógł już pomóc. Myślał, że tatuaż na jego bicepsie nie świecił, ponieważ miał na sobie kajdany tłumiące moc, ale przyczyna znajdowała się gdzie indziej. Nie świecił, bo nie było w nim życia, dlatego że ona została go pozbawiona.
Gdy próbował powstrzymać wzbierające łzy, jedna spłynęła mu po policzku. Uniósł dłoń Sage i złożył na niej najdelikatniejszy pocałunek, ledwie muśnięcie, które może by wyczuła, gdyby wciąż była przy nim.
– Zawiodłem cię. Przepraszam. Wróć.
Nie odpowiedziała. Nie mogła odpowiedzieć, a do Trystana dotarło, że już nigdy nie usłyszy jej głosu. Jej wesołych okrzyków, zaraźliwego śmiechu, melodyjnego nucenia, jej żartów, jej zwierzeń. Był to fragment jego świata, który brał za pewnik, a teraz przepadł na zawsze.
Tak samo jak każdy, kogo spotykał, wszystko, czego dotknął, ostatecznie ulegało zniszczeniu. Był tak bardzo samolubny. Od dnia, w którym ją zatrudnił, znalazła się na celowniku. Głupio wierzył, że jeśli będzie niszczył wszystko metodycznie, to nic nie stanie się przez przypadek. Że bycie Złym go ocali.
Zamiast tego zniszczył jedyną osobę, która zajrzała pod fasadę, naprawdę go zobaczyła i nie cofnęła się z przerażeniem.
Bogowie, nigdy sobie tego nie wybaczy. Nigdy.
Sir Seymore chwycił go mocno za ramię, ale Trystan ledwie to poczuł. Zaraz pojawiło się jeszcze dwóch strażników, a potem kolejnych dwóch. Tylu ludzi potrzeba było, by go od niej oderwać. Krzyczał, aż zachrypł, szarpał się i wyrywał, ale nie był dość silny. Już nie.
Mimo to walczył dalej, walczył, póki nie opadł z sił, póki jego osłabione kończyny się nie poddały, a przed oczami nie zamajaczyły mroczniejsze plamy. Jedyne, co jeszcze zobaczył, gdy wleczono go z powrotem do celi, to stojący na samym końcu rycerz o znajomych oczach.
Wyszeptał coś do niego.
Coś, co do złudzenia przypominało słowo „nadzieja”.
Wydało mu się to tak dziwne, że wyrwało go na moment z rozpaczy. Zmarszczył brwi, gdy rycerz zniknął za zamykającymi się drzwiami.
Nadzieja? Dlaczego królewski strażnik miałby chcieć, by wróg królestwa zachował nadzieję?
To nie miało znaczenia. Nadzieja nic nie zmieni. Evie Sage nie żyje.
Rozdział 5
Becky
Plan był niebezpieczny. Ludzie zbyt zadufani w sobie. Ale najgorsze, że ona sama musiała postradać rozum, żeby w ogóle się zgodzić iść ręka w rękę z tym chodzącym pogwałceniem wszystkich zasad bezpieczeństwa i higieny pracy.
– Stoisz mi na nodze – warknęła Becky do Blade’a, który tkwił obok niej, odziany w strój szlachcica.
Droga tkanina opinała się na jego potężnych ramionach. Kimkolwiek był arystokrata, którego ubranie ukradła Tatianna, musiał stronić od aktywności fizycznych, jakim treser smoków oddawał się codziennie. Takim jak na przykład zapasy z gadem dwa razy większym od jego domu.
Mimo to prezentował się przystojnie, co wywołało w niej falę irytacji.
– Wybacz, urocza Rebecko.
Niski tembr jego głosu sprawił, że na przedramionach dostała gęsiej skórki, która jeszcze się spotęgowała, gdy Blade się do niej uśmiechnął. Żołądek panny Erring wywrócił koziołka na ten półuśmiech – jednocześnie drwiący i ciepły. Dość zabójcze połączenie. Tak naprawdę to raczej przerażające.Romanse biurowe są wysoce niewskazane, Becky. Nie zapominaj o tym.
Kierowniczka działu kadr spojrzała na resztę towarzystwa ze zmarszczonym czołem. Widziała już w swoim życiu wiele sal balowych, ale nigdy tak ogromnej jak ta. Wysoko sklepione pomieszczenie wydawało się bezkresne, a kryształowy żyrandol lśnił setkami świec. Szlachta chciała mieć wszystko, co najlepsze, a świat chętnie jej to dawał. Co było rażąco niesprawiedliwe wobec reszty, a ona nienawidziła niesprawiedliwości.
Gdyby świat był sprawiedliwy, nie tkwiłaby teraz u boku Blade’a.
– Chciałabym, żebyś bardziej uważał. – Posłała mu spojrzenie pełne dezaprobaty, najbardziej onieśmielające, na jakie ją było stać. Wyszło całkiem nieźle.
Jego bursztynowe oczy, zazwyczaj pełne rozbawienia, spoważniały, gdy odpowiedział:
– Naprawdę uważam.
A potem, zupełnie niespodziewanie, wyciągnął dłoń i delikatnie poprawił jej okulary. Nawet nie spostrzegła, że zaczęły się zsuwać z nosa. Ale on to zauważył.
Jej serce zadrżało, za co skarciła je w myślach. Przestań, ty zdrajco.
– Dziękuję – powiedziała, zaskoczona i zaniepokojona łagodnym tonem własnego głosu. Skąd się wziął?
Blade też był zdumiony, sądząc po tym, jak rozdziawił usta, a jego głos nieznacznie zadrżał, zanim zakasłał, chcąc to ukryć.
– Nie ma… nie ma za co.
Narastająca niepewność w ich relacjach stawała się coraz bardziej nieprzyjemna. Zgodziła się pracować dla Złego, by uciec od swojego chaotycznego życia, by mieć wokół siebie porządek. Zamiast tego przydzielono jej uzdrowicielkę strojącą się w falbaniaste różowości, asystentkę szefa, czyli chodzącą kulę armatnią, i brudnego tresera smoków, który uśmiechał się do niej tak promiennie, że wręcz raziło ją to w oczy.
Ale teraz, gdy się nie uśmiechał… poczuła dziwny niedosyt.
To kara za to, że zgodziłam się na spotkanie towarzyskie. Bez względu na to, czy ma związek z pracą, czy nie, i tak narusza zasady.
Odkąd odeszła od rodziny, zapewniała samą siebie, że tylko samotność i organizacja przyniosą jej choć pozór stabilności w tym pomylonym świecie. Tym bardziej nie rozumiała własnej decyzji, by wziąć udział w straceńczej misji, zwłaszcza że ledwo znosiła tę zgraję. Nie mogła jednak pozwolić, by wyruszyli bez niej. Poza tym to była kolejna okazja, żeby mówić wszystkim, co mają robić i gdzie iść.
Akurat z tym radziła sobie doskonale.
Była też świetna w przestrzeganiu harmonogramu – umiejętność, której najwyraźniej brakowało królowi. Jak długo już tu stali, czekając na rozpoczęcie demaskacji?
Blade uniósł brew, podążając za jej wzrokiem do dużego, pozłacanego zegara wiszącego między bogato zdobionymi oknami. Przyłożył dłoń do ust i nachylił się do niej tak blisko, że poczuła jego ciepły oddech na uchu.
– Czy to nie miało się zacząć o dziewiątej?
– Tak! – wypaliła, nieco zawstydzona własną porywczością.
Jakimś cudem wydawał się oburzony w jej imieniu.
– Niedopuszczalne. Chcesz, żeby Puszek zwęglił ich za to na popiół?
Prychnęła, unosząc brew i krzyżując ramiona.
– Czy smok zrobiłby to na mój rozkaz? – Becky spojrzała na tresera kątem oka, zaskoczona jego powagą.
– Z dobrych źródeł wiem, że smok zrobiłby wszystko na każde twoje skinienie. – Mrugnął kilka razy, jakby wybudzając się z transu, po czym na jego twarz powrócił wyraz wesołości. – O ile kiedykolwiek uda mu się podpalić coś więcej niż świeczkę na torcie.
W pomieszczeniu musiała wisieć jakaś magia – to jedyne wytłumaczenie na rozczarowanie, jakie poczuła, kiedy wrócił do promiennego uśmiechu przeznaczonego dla wszystkich. Tamten poprzedni intensywny wyraz był… tylko dla niej.
Potrzebowała natychmiast zmienić temat.
– Myślisz, że zdążyli…
Ale urwała z głośnym sapnięciem, gdy Blade chwycił ją za biodra i popchnął na ścianę, a jego ramiona z obu stron zablokowały jej drogę, przytrzymując ją we wnęce.
Serce przyspieszyło jak szalone, a dziki dreszcz ekscytacji rozgrzał krew, kiedy wytrzeszczyła na niego oczy znad dużych okularów.
– Panie Gushiken, proszę mnie natychmiast puścić!
Byli za blisko, tak blisko, że mogła wyczuć woń cedru na jego skórze. To było rozbrajające.
Blade skrzywił się przepraszająco, lecz nie cofnął rąk. Nadal trzymał je tak, jakby chronił jej głowę.
– Wygląda na to, że mój ojciec zdecydował się pierwszy raz w życiu przyjść na przyjęcie w Lśniącym Pałacu. Nigdy bym nie przypuszczał, że się zjawi. Zwykle unika takich spędów.
Ach, racja, przecież Blade dorastał w tym miejscu, a jego ojciec był doradcą politycznym króla.
Oblizała usta, a wzrok Blade’a powędrował w dół za jej językiem – żołądek też jej opadł.
– Rozumiem, że nie byłoby dobrze, gdyby cię rozpoznał.
– Nie.
Chrypka w jego głosie wywołała u niej dreszcz.
W przestronnym pomieszczeniu rozległy się trzy głośne uderzenia i przyciągnęły uwagę wszystkich zebranych. Zmusiły Blade’a do zabrania jednej ręki, by oboje mogli zobaczyć, jak król Benedict wchodzi na szczyt wielkich schodów.
– Witajcie! Witajcie, moi szanowni goście, na uroczystej demaskacji Złego!
Tłum się skłonił i zaczął wiwatować, gdy za królem przez otwarte wrota wkroczyło kilku strażników ze Szlachetnej Gwardii, ciągnących za sobą jakąś postać: mężczyznę ubranego na czarno, od maski na oczach aż po lśniące buty. Owacje zmieniły się w buczenie.
– Szef – wyszeptał Blade z niepokojem w głosie.
Zły został sprowadzony po marmurowych stopniach. Miał skrępowane nadgarstki, potykał się i zaciskał usta. Nie drgnął nawet wtedy, gdy strażnik przykuł go do słupa wystającego ze środka podium, umiejscowionego przy ścianie na wprost wejścia. Stał tam już skuty rudowłosy brodacz.
– Arnold – mruknął Blade.
Becky spojrzała na niego, wyrwana na chwilę z zamętu własnych myśli.
– Ten głęboki uzdrowiciel ma na imię Arthur.
Blade zmarszczył brwi.
– Jesteś pewna?
– Tak! I nie mamy teraz czasu na bzdury! – zganiła go.
Treser smoków wydał urywane westchnienie, nadal ustawiając się tak, by zasłaniać ją przed resztą sali, podczas gdy król ciągnął swoją przemowę.
– Dziś wieczorem kończymy wreszcie dziesięcioletni okres tyranii Złego i opłakujemy wszystkich tych, których straciliśmy z jego zbrukanych krwią rąk. – Król pochylił głowę w czymś, co miało wyglądać na żałobny gest, choć Becky przysięgłaby, że przez jego usta przemknął nieznaczny, szyderczy uśmieszek. – Oto bowiem ostatnia ofiara Złego! Światło na zawsze zgaszone przez ciemność. Córka ukochanego rycerza. Nasza Evangelina Sage.
Becky poczuła, jak oczy niemal wychodzą jej z orbit, gdy przez boczne drzwi wciągnięto na środek sali masywną, zdobioną szklaną trumnę. Tłum otoczył ją wianuszkiem, zasłaniając widok.
– To jest nie do przyjęcia – wycedziła, kiedy wskazówki zegara pokazały dziesięć minut po czasie.
– Rebecko! – krzyknął Blade, bo zaczęła przeciskać się przez tłum i zatrzymała dopiero wtedy, gdy wreszcie dotarła do pozłacanej trumny.
Evangelina leżała w środku, nieruchoma jak śmierć. Nie, to się nie zgadza. Coś poszło nie tak. Przecież to nigdy nie miało się tak skończyć…
Głos króla znów rozbrzmiał w sali. Blade chwycił Becky od tyłu za ramiona i zaklął na widok panny Sage.
– Tej nocy wkraczamy wspólnie w nową erę Rennedawn, ponieważ moja Szlachetna Gwardia i ja rozpoczynamy naszą misję wypełnienia przepowiedni zawartej w Opowieści o Rennedawn. Bo jeśli zawiedziemy…
Znów zauważyła cień tego drwiącego uśmieszku na królewskich ustach, który po chwili zniknął. Ale i tak zdążyła go zapamiętać.
– …nasze królestwo przestanie istnieć.
W tłumie wybuchła wrzawa.
Rozdział 6
Zły
– Spójrz na mnie!
Arthur Maverine zwracał się do Trystana, ale ten udawał, że go nie słyszy.
Czarna maska ograniczała jego widzenie peryferyjne i dostrzegał tylko publiczność ciskającą jedzenie pod jego stopy. Wszystko wydawało się wolniejsze, przytłumione, jakby czas wyblakł i zamienił świat w coś, czego już nie rozpoznawał.
– Ty świnio! – zawołał ktoś z wyższych sfer, rzucając mu pod buty coś, co wyglądało na ptysia z kremem.
Skrzywił się na ten widok.
– Co za okropne marnotrawstwo. Wolałbym, żeby rzucali kamieniami – powiedział Trystan beznamiętnie, licząc na to, że odeprze tym ciągłe nagabywanie Arthura.
– Trystanie, musimy cię stąd wydostać, zanim zostaniesz zdemaskowany.
W głosie ojca brzmiała desperacja, ale było mu to obojętne. Nie czuł już nic. Tak bardzo uodpornił się na emocje, że nie był pewien, czy w ogóle pamięta, czym są.
Sage nie żyje. Jakie to ma znaczenie?
Pociągnął nosem, ponownie krzywiąc się na widok deserów na posadzce. Benedict kazał go odziać stosownie do okazji, najpewniej po to, by wyglądał na groźnego przestępcę, a nie zmaltretowanego i bezbronnego jeńca. Nie wypadało przecież, żeby publiczność współczuła Złemu.
– Nie trać czasu na troskę o reputację rodu Maverine’ów, Arthurze. Już dawno ją zszargałem.
– T-teraz nie to mnie interesuje, synu! – wykrztusił mężczyzna. – Ciebie też nie powinno.
Trystan uniósł brew pod maską i w końcu spojrzał na ojca.
– Mnie to najbardziej martwią biedne zmarnowane ptysie.
Arthur posłał mu wściekłe spojrzenie, szarpiąc się z kajdanami.
– Bądź poważny, Trystanie. Tu chodzi o twoją przyszłość.
Zły prychnął, zaciskając pięści skute za plecami.
– Jaką przyszłość?
Arthur podążył za wzrokiem Trystana, którego przyciągała trumna – nie mógł oderwać od niej spojrzenia, nie chciał.
– Och, mój synu – powiedział ze smutkiem. – Ona chciałaby, żebyś…
– Nie waż się mówić, czego by pragnęła. Nie waż się w ogóle o niej wspominać.
Nieliczni arystokraci, którzy nadal czymś w niego rzucali, zamarli, słysząc groźbę zawartą w jego głosie, po czym mądrze opuścili ręce i cofnęli się o kilka kroków. Reszta tłumu już się rozstępowała, by zrobić miejsce Benedictowi. Władca zbliżał się do podwyższenia w królewskiej koronie wysadzanej klejnotami i drogiej futrzanej pelerynie.
Trystan zesztywniał, gdy władca mijał trumnę Sage, muskając ją dłonią w fałszywym geście współczucia. Łańcuchy zadźwięczały, kiedy gwałtownie się szarpnął, wykrzywił usta we wściekłym grymasie, a w jego umyśle pozostała już tylko paląca złość.
– Przez zbyt długi czas nie potrafiłem postawić Złego przed sądem za wszystkie okropieństwa, jakie zgotował mojemu ludowi! – rozległ się gromki głos króla. – Jest zagrożeniem dla nas wszystkich, gdyż jego magia została przeznaczona do krzywdzenia i zabijania.
Wszystkie oczy zwróciły się ku królowi. Nawet strażnicy opuścili swoje posterunki, by lepiej widzieć.
– Terroryzował szlachetnie urodzonych, rabował dobra i sprawił, że Orzesznikowy Las, niegdyś nasze ukochane miejsce, stał się zbyt przerażający, by do niego wkraczać.
W innym czasie, w innym miejscu mógłby się poczuć mile połechtany tym pochlebstwem.
– Ale największa z jego zbrodni, ta, przed którą chciałem was uchronić… – król zrobił efektowną pauzę, a Trystan miał wielką ochotę cisnąć w niego pomidorem za słabe aktorstwo – wydarzyła się przed dziesięcioma laty.
Maverine drgnął i wyprostował się, odgadując, że zaraz coś zostanie ujawnione… tylko co?
Co kombinujesz, draniu?
– Zły przez całą dekadę więził drogocennego giwra będącego częścią Przeznaczenia, a obywatele Rennedawn ponosili konsekwencje tego czynu, wymierzane przez samą naturę.
Mgła rozpaczy w głowie Trystana przerzedziła się na chwilę, ustępując miejsca niedowierzaniu, gdy zrozumiał, o co Benedict go oskarża.
– On jest przyczyną mistycznej choroby.
Do wszystkich potępionych bogów!
Zgromadzeni wybuchli głośnym oburzeniem, wykrzykując wulgarne obelgi – nic, do czego by nie przywykł, choć musiał przyznać, że niektóre były wyjątkowo barwne i kreatywne – jednak dotychczasowe wyzwiska zawsze dotyczyły jego prawdziwych czynów.
To nie ma ze mną nic wspólnego i obaj dobrze o tym wiemy, nędzniku.
Benedict zbliżył się jeszcze trochę.
– A teraz obwieszczę wszystkim, kim jest ów okrutny zdrajca! – Król przysunął się do Trystana i zniżył głos: – Gotów, mój chłopcze?
Trystan skinął głową i przybrał podobnie cichy ton:
– Muszę przyznać, że ta rola ci pasuje, Benedikcie.
Król zmrużył oczy.
– Jaka rola?
Z pogardą wykrzywił wargi, wiedząc, jak to zadziała na władcę.
– Rola złoczyńcy.
Benedict rozchylił nozdrza, a w jego spojrzeniu wezbrała furia. Chwycił Trystana za koszulę, ale nim zdążył unieść rękę do uderzenia, na sali rozległ się przenikliwy krzyk.
– O-ona zniknęła! – wrzasnęła jakaś arystokratka.
Wszyscy, włącznie z Trystanem, spojrzeli tam, gdzie wskazywała – na trumnę, na którą od jakiegoś czasu nikt nie zwracał uwagi.
Ludzie zasłaniali mu widok. Tłum parł do przodu, blokując koszmarny obrazek, tak że dostrzegał tylko błysk szkła wśród kłębiących się szlacheckich głów. Tymczasem podnosiły się kolejne wrzaski przerażonych gapiów.
Serce zabiło mu szybciej, przeszył go lodowaty dreszcz, a w uszach rozległ się ryk. Kajdany za jego plecami dzwoniły i stukały, gdy się z nimi siłował, wyciągając szyję, byle tylko zobaczyć coś ponad tłumem.
– Ruszcie się, przeklęte pawie! – ryknął i, o dziwo, posłuchali go natychmiast, rozstępując się po obu stronach sali. Wtedy zobaczył, co kryło się za nimi.
Szklana trumna, która jeszcze przed chwilą mieściła jego największy koszmar, była pusta.
– Co do wszystkich krain potępionych… Kto za to odpowiada?! – grzmiał król, zbiegając z podwyższenia, lecz nie było czasu na spekulacje, ponieważ w powietrzu rozbrzmiało nagle znajome pogwizdywanie.
Czas się zatrzymał.
W sali zapadła cisza – tak głęboka, że dało się usłyszeć nerwowe szuranie butów, szczęk broni chwytanej przez strażników. Dźwięk strachu.
I rzeczywiście – wszystkie pary oczu zwróciły się ku szczytowi wielkich schodów, skąd dochodziło owo melodyjne gwizdanie.
Tam, z kwiatami wypadającymi z rozpuszczonych włosów i drapieżnym uśmiechem na ustach pomalowanych czerwoną szminką, stała Evie Sage.
Żywa.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, gdy tłum zareagował krzykiem przerażenia na widok zmartwychwstałej. Trystan odpowiedział uśmiechem, który powoli rozkwitł na jego wargach, przezwyciężając paraliżujące zaskoczenie. Szok stopniowo ustępował, gdy z każdym oddechem chłonął jej widok. Postanowił nigdy już nie odwrócić od niej oczu.
– Co za cudowny bankiet – powiedziała ciepłym, łagodnym głosem, który przebił się przez mgłę zdumienia.
Wciąż nie był pewien, czy to, co widzi, jest prawdziwe. Ale kiedy usłyszał następne słowa, nie miał wątpliwości, że to naprawdę ona. Sage żyła.
Niemal ugięły się pod nim nogi, gdy jej błękitne oczy odnalazły jego spojrzenie, a na jej twarzy zakwitł jeszcze szerszy uśmiech.
– Jestem trochę zawiedziona, że nie przesłano mi zaproszenia.
Rozdział 7
Evie
Wrzaski rozbrzmiewały jeszcze przez jakiś czas. Evie byłaby tym rozbawiona, gdyby nie chaos panujący w jej głowie. Wcale nie zamierzała wchodzić z taką pompą. W gruncie rzeczy w ogóle nie zamierzała się ujawniać. Lekarstwo na owoc sennej śmierci – rzadki, magiczny, który Becky zdobyła specjalnie po to, żeby Evie mogła udawać martwą – miało zadziałać, jeszcze zanim zostanie wystawiona jak makabryczne dzieło sztuki w sali pełnej szlachty.
Trumna była upiorna, ale na szczęście jej wieko zostało podparte grubym plikiem pergaminu, co pozwoliło Evie na ucieczkę. Ucieczkę dość… mało elegancką – wyglądała jak wielki ślimak próbujący przecisnąć się przez wąski odpływ. Z łomotem gruchnęła o podłogę i rzuciła się ku schodom, mając nadzieję skryć się w mroku, póki strażnicy byli zajęci czym innym. Tam czuła się bezpieczniej. Tam miała pozostać, dopóki jej plan nie wejdzie w życie.
Popełniła jednak błąd i obejrzała się za siebie, szukając czegoś wzrokiem, zerkając dokładnie na niego.
Na Trystana.
Siedem dni to niewiele w skali wieczności, ale te ostatnie dłużyły się niemiłosiernie, a kiedy go zobaczyła, poczuła niewidzialną siłę ciągnącą ich ku sobie. Zamarła, zawieszona nad przepaścią, chwiejąc się między bezpieczeństwem a skokiem w niepewną przyszłość. Otwierały się przed nią dwie drogi, dwa kierunki do wyboru. W momencie, gdy król podszedł do Złego, by zedrzeć maskę, nie widziała już jednak innego wyjścia.
Wybrała jego, zawsze i na zawsze.
Zamiast więc pozostać w cieniu, z dala od ludzkiego wzroku, wkroczyła w strumień światła. Odsłoniła się – dla niego.
Reakcja zgromadzonych była, łagodnie mówiąc, daleka od serdecznej.
– Nekromancja! Czarne moce! Ona jest czarownicą!
Oskarżenia wydobyły się z ust pewnej damy w sukni z piórami. Osunęła się na ramię partnera, kurczowo ściskając jego ramię.
Duma, którą poczuła Evie, była dziwnie niepokojąca, ale i tak pozwoliła sobie czerpać z niej przyjemność. Spędziła całe życie w przeświadczeniu o własnej słabości, więc ekscytowała ją myśl, że inni nagle dostrzegali w niej zagrożenie.
Zmarszczyła nos i powstrzymała się przed zrobieniem czegoś zupełnie nieodpowiedniego, na przykład powiedzeniem „Bu!”.
Chwiejąca się na nogach kobieta straciła przytomność i upadła z łoskotem na podłogę.
O, chyba jednak to powiedziałam. Ups.
Zacisnęła usta, by się nie roześmiać, spojrzała z powrotem na salę i króla, po czym zeszła po stopniach. Skoro i tak podpisała na siebie wyrok, mogła równie dobrze trochę się rozerwać.
– Przepraszam za spóźnienie, Wasza Wysokość. Wygląda na to, że byłam… niedysponowana.
Chór oburzonych westchnień wybrzmiał zgodnym rytmem, adekwatnie do jej bezczelnego komentarza, ale brzmiało to dla niej jak śpiew modraszka. Cudownie.
W cichnącej sali odezwał się niski, szorstki głos, lecz Evie bez trudu rozpoznała, do kogo należał:
– Sage.
Dźwięk głosu Trystana również był dla niej jak cudowna muzyka. Najcudowniejsza.
Ponownie odszukała go pośród zebranych. Czarna maska zakrywała sporą część jego twarzy, potęgując groźny i lodowaty wyraz. Ale jego oczy – pełne niedowierzania i gorące jak płynny metal – wciąż się w nią wpatrywały. Gdy posłała mu uśmiech, powoli się wyprostował, odzyskując dostojeństwo i siłę. Ani na moment nie spuścił z niej wzroku.
Delikatnie skinął głową.
Puls przyspieszył jej gwałtownie. Blask sali balowej bladł w porównaniu z niezwykłą ulgą, którą czuła, widząc go tu i teraz, dokładnie w tym samym miejscu i czasie co ona.
– Królu Benedikcie – zawołała Evie, choć w sali już i tak panowała głęboka cisza. – Czyż dobre maniery nie nakazują przywitać gości w chwili ich przybycia?
Uniosła brew, wskazując na siebie, i z całych sił uczepiła się tej nagłej odwagi.
Król ruszył w jej kierunku w towarzystwie dwóch strażników. Cofnęła się, ale zamarła, gdy odkryła, że z każdej strony drogę ucieczki blokują jej Szlachetni Gwardziści. Nie miało to jednak znaczenia. Zadarła brodę, przełykając ślinę, gotowa stawić czoła zagrożeniu. Nie pierwszy raz została otoczona przez mężczyzn o wrogich zamiarach. Nic nowego. Ze sceny dobiegł cichy, ale groźny odgłos łańcuchów. Trystan próbował się oswobodzić, dzięki bogom. Już nie wyglądał na złamanego. Płomienie świec zadrżały, jakby wyczuwały jego wewnętrzną przemianę, a Evie dostrzegła, jak wstępują w niego nowe siły. Czy to nadzieja na ucieczkę pobudziła Trystana do życia? A może… jej widok?
Nie zdołała tego rozstrzygnąć, bo w tej samej chwili Benedict zacisnął palce na jej ramieniu tak mocno, że poczuła ból, i przyciągnął ją do siebie. Widziała żyłę pulsującą tuż pod krawędzią korony, na lśniącym od potu czole króla.
– Coś ty zrobiła, głupia dziewczyno? Jakim cudem wciąż żyjesz? Mów natychmiast! – syknął.
Nie skuliła się odruchowo, jak nakazywał jej instynkt – zamiast tego wytrzymała jego rozjuszone spojrzenie i uśmiechnęła się krzywo.
Król niemal drżał od ledwie wstrzymywanej wściekłości.
– Dobrzy mieszkańcy Rennedawn, najwyraźniej wprowadzono nas w błąd! To podstęp! Ostatnia rozpaczliwa próba ucieczki Złego. Omamił tę młodą kobietę, po czym nakłonił ją, by upozorowała własną śmierć i przyszła mu z pomocą. – Benedict ścisnął jej ramię tak mocno, jakby chciał je złamać. Przystojną twarz wykrzywił groźny grymas. – To wszystko na nic. Zechciejcie spojrzeć litościwie na ostatnią ofiarę Złego!
Evie wstrzymała oddech na ułamek sekundy, po którym zalała ją tak silna fala wściekłości, że jej obawy przestały cokolwiek znaczyć. Płonęła z oburzenia. Błyskawicznie sięgnęła po sztylet ukryty pod suknią i przyłożyła Benedictowi ostrze do gardła, zanim zdążył choćby mrugnąć.
Rozpuszczone loki zakołysały się wokół odsłoniętych ramion, gdy zasyczała jadowicie:
– Nie. Jestem. Ofiarą.
Strażnicy ruszyli naprzód, ale król powstrzymał ich ruchem dłoni. Patrząc na ostrze z udawaną wyniosłością i pogardą, rzekł:
– Oburzasz się tylko dlatego, że mówię prawdę. Pomyśl, panno Sage, czy naprawdę uważasz, że ocalenie tego człowieka jest słusznym wyborem? Dobrym?
Serce Evie zabiło gwałtowniej, a w jej oczach zalśniły niewypłakane łzy.
– Nie, masz rację. – Pozwoliła, by jej twarz przybrała wyraz złowrogiej drwiny. – Podejrzewam… że to zły uczynek.
Uniosła sztylet i przecięła nim policzek Benedicta, po czym odskoczyła poza zasięg jego rąk. Król przycisnął dłoń do płytkiej rany z takim rykiem, jakby rozszarpała mu skórę aż do kości.
Mężczyźni są tacy nieodporni na ból.
– Ty podła jędzo!
Evie ukłoniła się nisko.
– Do usług.
– Pojmać ją! Natychmiast!
Strażnicy ruszyli ku niej, a ona poczuła na kręgosłupie zimny dreszcz przerażenia, który następnie ogarnął całe jej ciało od stóp po czubek głowy. Zbyt długo zwlekałam, to musi się stać teraz, postanowiła.
Odchrząknęła i wyciągnęła sztylet.
– Zanim spróbujecie mnie aresztować, panowie, mam dla was propozycję.
Mężczyźni w srebrnych zbrojach popatrzyli po sobie, zdezorientowani spokojem w jej głosie. Na szczęście skutecznie powstrzymała jego drżenie.
– Uwolnijcie Złego i Arthura Maverine’a, a ja pozwolę wszystkim ujść stąd z życiem.
Król, jego strażnicy i nawet kilku szlachciców zaśmiali się arogancko na takie ultimatum. Benedict teatralnie otarł wyimaginowaną łzę z kącika szmaragdowych oczu.
– Młoda kobieta bez magicznych zdolności i uzbrojona jedynie w sztylet jest tak groźna, jak królik z nożykiem do listów – stwierdził, zwracając się do niej jak do dziecka. Aż za dobrze znała ten ton. – Jesteś bezsilna i otoczona wrogami, bezmyślna dziewczyno.
Bała się, ale wiedziała, że strach zwykle oznacza, że stajesz na progu czegoś nowego, czegoś, co może cię zmienić, być może na lepsze. Nie zamierzała już nigdy cofać się przed działaniem z powodu strachu.
Skinęła pokornie głową.
– Zgoda, Wasza Wysokość. Rzeczywiście jestem nikim w porównaniu z mężczyznami stojącymi u twojego boku i szlachcicami pod twoimi rządami. – Ostentacyjnie przesunęła wzrokiem po tłumie, dwukrotnie stukając się w brodę. – Imponuje mi to, że masz kontakty z tak wieloma ludźmi i potrafisz sobie zapewnić ich oddanie. Zastanawia mnie jednak, czy znasz moją ulubioną różnicę między twoją Szlachetną Gwardią a gwardią Złego?
Król zauważył, jak Evie powoli się cofa, i na jego obliczu pojawił się wyraz zadowolenia.
– Grasz na zwłokę, panno Sage. Ale pozwolę ci dokończyć, nim postawię cię pod szubienicą. Moi strażnicy walczą w imię dobra królestwa. Złowroga Gwardia walczy, by je zniszczyć.
– To istotna różnica, przyznaję! – Nachyliła się i wyszeptała słowa przeznaczone tylko dla jego uszu: – Lecz chodziło mi raczej o to, że większość osób w Złowrogiej Gwardii to kobiety.
Patrzyła, jak Benedict stopniowo przetwarza jej słowa, nie pozwoliła mu jednak dokończyć myśli, zanim dolała oliwy do ognia.
– Czy jesteś pewien, że znasz każdego w tym pomieszczeniu?
Poczuła przypływ satysfakcji, gdy król gwałtownie rozejrzał się wokół, a w jego oczach błysnęły zrozumienie i groza.