Rządy Kwarcu - Kate Golden - ebook
NOWOŚĆ

Rządy Kwarcu ebook

Kate Golden

4,6

200 osób interesuje się tą książką

Opis

Kate Golden, autorka emocjonującego romantasy Świt Onyksu, przedstawia uwodzicielskie, pełne akcji zakończenie porywającej trylogii „Święte Kamienie”.

 

Muszą ocalić świat, ale czy zdołają ocalić też siebie nawzajem?

Kane Ravenwood, król Królestwa Onyksu, dla Arwen Valondale udałby się na koniec świata, ale co, jeśli dziewczyny nie ma już w krainie żywych? Choć złamany po tym, co się wydarzyło, musi odnaleźć sposób na wypełnienie proroctwa i zabicie swojego ojca, Lazarusa króla Fae. Po doświadczeniach z minionych zdarzeń jest gotowy ocalić Evendell wszelkimi znanymi sobie sposobami – nawet jeśli okaże się to równoznaczne z oddaniem własnego życia. 

Kane nie zdaje sobie jednak sprawy, że nie tylko on walczy z wrogiem, targany żądzą zemsty. Arwen żyje i wyzbyła się wszelkiego strachu – nawet największe poświęcenie nie wydaje jej się zbyt wielkie, a żaden wróg zbyt onieśmielający. Teraz nic nie zdoła jej powstrzymać przed zniszczeniem Lazarusa i jego sojuszników, ponieważ wie, że jeśli poniesie porażkę i nie uda jej się obalić rządów tyrana, oba królestwa zostaną skazane na straszliwy los. 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.                                               Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 593

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NathalieYvaine

Dobrze spędzony czas

👍
00



Tytuł oryginału: A Reign of Rose

Copyright © Kate Golden 2024

Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Nowe Strony, Oświęcim 2025

All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redaktorka prowadząca: Sandra Pętecka

Redakcja: Alicja Chybińska

Korekta: Karina Przybylik, Natalia Szoppa, Kamila Grotowska

Skład i łamanie: Paulina Romanek

Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek

Cover design: Katie Anderson

ISBN 978-83-8418-281-9 · Wydawnictwo Nowe Strony · Oświęcim 2025

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

Fragment

Część 1. Popioły

PROLOG

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZDZIAŁ DRUGI

ROZDZIAŁ TRZECI

ROZDZIAŁ CZWARTY

ROZDZIAŁ PIĄTY

ROZDZIAŁ SZÓSTY

ROZDZIAŁ SIÓDMY

ROZDZIAŁ ÓSMY

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

ROZDZIAŁ JEDENASTY

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Część 2. Iskra

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

ROZDZIAŁ SZESNASTY

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Część 3. Płomienie

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY

Część 4. Rozkwit

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SZÓSTY

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SIÓDMY

EPILOG

Przypisy

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Dla Taylor, Sama i Kristine,

mojej Florze, Faunie i Promieniowi Słońca

Dziękuję za urzeczywistnienie wszystkich moich marzeń

Świat światła błogosławiony przez Kamienie,

Król upadnie z ręki swego drugiego syna potajemnie.

Miasto w popiół i kości obrócone,

Gdy upadnie gwiazda, wojny znów zostaną ogłoszone.

Narodzi się ostatnia Fae pełnej krwi,

W jej sercu Ostrze Słońca się tli.

Ojciec z dzieckiem na wojnie rozpoczętej przed półwieczem się spotkają,

Feniks nadejdzie, gdy ostateczną bitwę rozpoczną i podpalą.

Król zginie tylko z jej ręki,

Dziewczyna wie, co wybierze, bez udręki.

Ofiara złożona, by ziemie uspokoić,

Bez tego całe królestwo może się wykończyć.

Tragedia dla obu Fae, gdy upadną wśród wrzawy,

To cena, którą trzeba zapłacić dla ocalenia sprawy.

– Ligeia, Protok Lumera, 113 lat temu

PROLOG

ARWEN

TRZYNAŚCIE LAT TEMU

– Nie wejdę tam.

Zmusiłam się do wypowiedzenia tych trzech kotłujących się w mojej głowie słów, wbijając pięty w poznaczoną suchymi plackami trawę.

W szopie Powella działy się złe rzeczy. Rzeczy, od których moje plecy paliły żywym ogniem, a z oczu płynęły łzy.

– Dobra. – Mój brat odpuścił, po czym uwolnił z palców moją dłoń i skrzyżował ręce na piersi. – Jak sobie chcesz.

Nie wiedziałam, co miało oznaczać to: „Jak sobie chcesz”, ale z pewnością nie brzmiało to zbyt optymistycznie.

Ryder, nie czekając na moją odpowiedź, popędził prosto w rześką noc za Haldenem. Chłopcy z łatwością uporali się z zardzewiałym zamkiem prowadzącym do pokrytego strzechą, zaimprowizowanego warsztatu mojego ojczyma, a następnie wślizgnęli się do środka i zniknęli mi z oczu.

Przez cały ten czas stałam w miejscu, trzęsąc się z zimna. Lodowate powietrze kąsało mnie po twarzy i łydkach. Miałam na sobie ulubioną koszulę nocną, zbyt wystrzępioną i dziurawą, żeby skutecznie ochronić mnie przed nocnym chłodem. Przydałby mi się płaszcz. Mogłam też po prostu wrócić do domu, ale wiedziałam, że wtedy Halden i Ryder pomyśleliby, że się boję.

Co oczywiście pozostawało prawdą, ale…

Oni wcale nie musieli o tym wiedzieć. Mój brat i jego najlepszy przyjaciel wydawali się nieustraszeni. Nigdy nie widziałam, żeby się czegokolwiek bali. Niestraszne im spóźnienia na lekcje, nie podskakiwali na dźwięk piorunów uderzających o ziemię, przypominających uderzenia skórzanym pasem. Nie bali się też wykradać w zimną noc, taką jak ta.

Odważni, silni i tacy pewni siebie, tak zawsze mówiła o nich matka. Była nimi zachwycona.

A ja… Zawsze za nimi goniłam. Niczym piąte koło u wozu. Najsłabsze ogniwo.

Dlaczego nie mogli po prostu zaproponować, żebym do nich dołączyła? Kiedy usłyszałam ich przytłumiony śmiech, wyszłam na palcach z sypialni i zapytałam, co się stało. Gdyby mnie wtedy zaprosili, poprosili, żebym do nich dołączyła, mogłabym wyksztusić uprzejme: „Och, nie, dziękuję” i wrócić do sypialni z pocieszającą świadomością, że nie zostałam wykluczona.

Gdzieś daleko w lesie wilk zawył do wiszącego na niebie ogromnego, śnieżnobiałego księżyca. Zacisnęłam zęby, walcząc z narastającym niepokojem. Bardzo chciałam wrócić do łóżka. Najprawdopodobniej nadal okazałoby się przyjemnie ciepłe. Mogłabym tam zostać, schowana pod kołdrą, dopóki ciemność nie ustąpiłaby porankowi i mama nie przyszłaby mnie obudzić.

Liście chrupnęły pod moimi stopami, kiedy odwróciłam się na pięcie, zamierzając wrócić do swojego pokoju. Jutro do woli mogą się ze mnie nabijać, nazywać tchórzem, a ja bym im na to pozwoliła. Kto wie, może ta przerażająca szopa połknie ich w całości i w ogóle nie wrócą do domu.

Udało mi się zrobić zaledwie krok, kiedy nocną ciszę przeszył głośny łoskot, a po nim nastąpił okrzyk bólu.

Sowy pohukiwały złowrogo. Liście szeleściły. Poczułam, jak krew zastyga mi w żyłach.

Do moich uszu dobiegł kolejny bolesny jęk…

Bez zastanowienia rzuciłam się do biegu.

Lecz nie w kierunku bezpiecznego łóżka, tylko w stronę majaczącej w oddali szopy, przypominającej domek goblinów. Surowy na tle bezgwiezdnej nocy, położony z dala od innych budynków.

– Co się stało? – wyszeptałam, wpadając do środka. – Wilki?

Mój nos wypełnił zapach lakieru i unoszących się w powietrzu trocin. Plecy zapiekły mnie od wspomnienia niedawnych cięgów, wymierzanych przez Powella.

– Chodzi o Haldena… – dobiegł mnie rozedrgany głos Rydera. – Bawiliśmy się w żołnierzy. Halden złapał za piłę… Jego ręka…

Wytężając wzrok w ciemności, zmrużyłam oczy i niemal natychmiast natrafiłam na błyszczącą kałużę krwi, przywodzącą na myśl oleisty smar.

Uniosłam wzrok na stojącego nad nią Haldena – chłopca, z którego twarzy praktycznie nie znikał uśmiech – zalanego łzami.

Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak płakał.

– Wszystko w porządku – wyszeptałam, nie bardzo wiedząc, dlaczego to powiedziałam. Z jego ręką nie było dobrze. Ani trochę. – Sprowadzę mamę.

– Zgłupiałaś? – warknął na mnie brat i złapał za rękaw mojej koszuli, szarpnięciem przytrzymując w miejscu. – Obudzi ojca i wszystkim nam się dostanie. Stój w miejscu, dopóki nie wymyślę jakiegoś planu.

Przesunął lśniące w świetle księżyca oczy w bok, na Haldena. W tym momencie gniew, wyraźnie malujący się na jego twarzy, sprawił, że mój brat bardzo przypominał swojego ojca.

Na ten widok poczułam, jak żołądek zaciska mi się w ciasny supeł.

Przyjaciel przyciskał do piersi zranioną rękę, jego twarz pokrywała wilgoć, a z nosa mu kapało.

– To twoja wina – zwrócił się do Rydera, zawodząc żałośnie. – Mówiłem ci, że nie powinniśmy tutaj przychodzić.

I miał rację. Szopa była okropna. Rozklekotana i klaustrofobiczna. Zawsze zamknięta na klucz. Powell przyprowadzał mnie tu tylko wtedy, kiedy zamierzał wymierzyć karę. Serce tłukło mi się w piersi, odnosiłam wrażenie, że otaczające ściany zaczynają na mnie napierać. Oddychałam z coraz większym trudem, ściśnięte ze strachu płuca odmawiały posłuszeństwa.

Wdech i wydech. Wdech i wydech.

Całe moje ciało rwało się do ucieczki. Potrzebowałam znaleźć się jak najdalej stąd, tak daleko, na ile pozwoliłyby mi moje ubłocone kapcie.

Mimo to się nie poruszyłam. Przecież mój brat zawsze wychodził cało z każdej sytuacji. Zawsze wiedział, co robić.

Halden nie przestawał kwilić jak zarzynany prosiak, a ja nagle poczułam ból promieniujący z palców.

Nie, poprawiłam się w myślach, skupiając się na tym dziwnym uczuciu. To nie ból, nie całkiem. Bardziej mrowienie. Jakbym spędziła całe popołudnie, trzymając rękę w niewygodnej pozycji, i uświadomiła to sobie dopiero teraz, czując na skórze igiełki.

– Mogę zobaczyć? – zapytałam brata, wskazując na rękę jego przyjaciela.

Ryder nie odezwał się od razu, zastanawiając się nad odpowiedzią. Halden płakał, starając się nie wydawać żadnych dźwięków. Po minucie, zdającej się trwać w nieskończoność, w końcu skinął głową.

– Podejdź tutaj – zwróciłam się do Haldena.

Posłuchał mnie bez słowa protestu. W mlecznobiałym świetle księżyca przyjrzałam się rozcięciu biegnącemu po wewnętrznej stronie jego ręki. Skóra była poszarpana, krawędzie rany nierówne. Mrowienie w palcach przybrało na sile. Puls mi przyspieszył, jak gdyby zamiast serca w mojej piersi znajdował się uwięziony koliber i za wszelką cenę chciał wydostać się na zewnątrz.

– Chyba coś słyszałem – odezwał się Ryder. – Pójdę sprawdzić, a wy zostańcie tutaj… – kontynuował i pośpiesznie obszedł znajdujący się w środku stół roboczy, zrzucając na podłogę skrupulatnie ułożone śrubki i śruby.

Strach jeszcze mocniej zacisnął się na mojej piersi. Powellowi by się to nie spodobało. Wszystkie jego narzędzia musiały leżeć poukładane według rozmiaru, w jednej równej linii.

– No i? – zapytał Halden, pociągając nosem. – Jak to wygląda?

– Wiesz, pomagam czasem mamie – powiedziałam, nie odpowiadając na jego pytanie. Ciągnąc go za sobą, podeszłam do chwiejącego się regału i stanęłam na palcach, próbując dosięgnąć jednej z wyższych półek. Wiedziałam, że tam znajdują się ścierki. – Jej nogi nie funkcjonują zbyt dobrze. Ma mnóstwo zadrapań i skaleczeń.

Kiedy natrafiłam ręką na szmatkę, szybko przyłożyłam materiał do jego dłoni i docisnęłam do rany.

Szlochy Haldena ustąpiły cichemu pochlipywaniu. Z zewnątrz dobiegało wycie wilka.

– Wiesz, on wcale po nas nie wróci – odezwał się do mnie cicho.

Ryder? Oczywiście, że wróci. Już otwierałam usta, żeby mu to powiedzieć, ale osobliwe mrowienie palców stało się tak intensywne, że ledwo mogłam myśleć. Opuszki piekły i swędziały. I chociaż wcale nie miałam ochoty ponownie przyglądać się tej ranie, zmusiłam się do zapytania:

– Czy mogę zerknąć na to raz jeszcze?

Halden przytaknął, po czym odwrócił głowę w stronę pokrytego brudem okna, przez które ledwo przesączało się do środka światło księżyca. Następnie, jak gdyby chciał się upewnić, że nic nie zobaczy, zamknął oczy.

Szmatka nieco spowolniła krwawienie… lecz to powróciło z pełną mocą, gdy przestałam uciskać ranę – krew zaczęła skapywać na podłogę wąskimi strumyczkami. Rana była głęboka. Mogłam zobaczyć upiorną biel kości i poszarpane mięśnie. Ostrożnie dotknęłam postrzępionych krawędzi skóry, a z moich palców wydobyło się blade światło i spłynęło na rękę Haldena.

Serce podeszło mi do gardła i czym prędzej puściłam jego dłoń.

Skóra chłopaka zaczęła się zasklepiać na moich oczach.

Zamrugałam ze zdumienia. Zamknęłam i otworzyłam oczy. A potem jeszcze raz, nie wierząc w to, co się działo.

Wzrok jednak nie płatał mi figli, rana zrastała się sama z siebie. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że paniczny ucisk w piersi, towarzyszący mi nieustannie w szopie, zniknął razem z nieprzyjemnymi igiełkami kąsającymi skórę. Zacisnęłam dłoń i rozluźniłam palce, próbując odszukać w sobie to osobliwe mrowienie, ale niczego nie poczułam.

– Skończyłaś? – zapytał, nadal nie otwierając oczu.

– Prawie. – Ponownie dotknęłam rany, lecz tym razem światło bijące z palców okazało się słabsze. Minutę później jedynym śladem po wcześniejszym urazie pozostawała lekko zaróżowiona skóra.

Czyżbym była czarownicą? Co pomyśli o mnie Halden? Czy powie o wszystkim mamie i Powellowi?

Na Kamienie.

Skrzywiłam się. Nie powinno się przeklinać ani wzywać Świętych Kamieni nadaremno.

Dzisiejszego wieczoru podejmowałam same fatalne decyzje.

– Jeszcze nie patrz – poinstruowałam, nagle czując ogromne zmęczenie. Na powrót owinęłam jego rękę szmatką, po czym zawiązałam ją na niewielki supeł, próbując zatuszować swoje dzieło. – Do rana powinno się zagoić.

– Dziękuję, Arwen – szepnął, ocierając mokre policzki wierzchem zdrowej ręki. – Nie musiałaś tego robić.

– Co takiego? – Czy wiedział, co przed chwilą zrobiłam? Czy zdawał sobie sprawę, że cokolwiek to było, jednocześnie rozpalało i koiło moje ciało? Przełknęłam ślinę.

– Zostawać. Pomagać mi. Mogłaś zostawić mnie i uciec tak jak Ryder.

Sięgnęłam po zakrwawioną piłę, którą bawili się chłopcy, i wytarłam ją rąbkiem koszuli, a następnie umieściłam ją z powrotem na żelaznym haku. Uklękłam i zaczęłam zbierać z podłogi wszystkie śruby strącone przez Rydera ze stołu. Ułożenie ich we właściwym porządku zajęłoby mi co najmniej godzinę.

– Byłeś ranny – na wpół powiedziałam, na wpół ziewnęłam. – Nie mogłam cię zostawić.

– Mogłaś – odezwał się. Minął mnie i ruszył w kierunku drzwi. – Właśnie, że mogłaś.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

KANE

Wiedziałem, że tym razem na pewno złamałem sobie żebro. Każdy oddech wywoływał kłujący ból, promieniujący na obolałe mięśnie pleców, kiedy odłamki kości ocierały się o siebie. Usiadłem. Siedzenie z takim urazem wydawało się mniej dokuczliwe od stania. Zamknąłem oczy i wziąłem powolny wdech.

Moje nozdrza wypełnił zapach świerku i krwi.

Uniosłem powieki, wbijając wzrok w stromą, pokrytą lodem ścianę, skąd chwilę temu spadłem – szczyt góry niknął wśród gęstych chmur, a gładką powierzchnię lodowca szpeciły teraz pęknięcia i dziury w miejscach, gdzie próbowałem wbić ręce i stopy, bezskutecznie szukając zaczepienia do dalszej wspinaczki.

Najpierw zawiodłeś swoich ludzi. Potem zawiodłeś ją. A teraz znowu zawodzisz, bo nie możesz wejść na cholerną górę.

Udręka zalała moje serce. Każdego pieprzonego dnia stawała się coraz dotkliwsza.

Czy żal po stracie nie powinien blednąć wraz z upływem czasu?

Wstałem, targany dwoma odmiennymi rodzajami bólu, i zacząłem strząsać brud i śnieg ze spodni. Ruch ten tylko bardziej podrażnił moje dłonie, pokryte głębokimi skaleczeniami. Zaklęcia ochronne, którymi posłużył się Biały Kruk, żeby otoczyć swój dom na szczycie góry, całkowicie uniemożliwiały mi korzystanie z mocy – nie tylko nie potrafiłem się przemienić, ale też moje obrażenia nie goiły się tak szybko jak zwykle…

Praktycznie na oślep, mrużąc oczy od wszechobecnej oślepiającej bieli, zawróciłem w kierunku miasteczka leżącego u podnóża góry. Wystarczyło kilka kroków, żeby wszystkie siniaki, zadrapania i pęcherze, pokrywające moje ciało, zaczęły stopniowo znikać. Przesunąłem czubkiem buta po śniegu, w miejscu, gdzie magiczna osłona wydawała się kończyć.

Nawet tak niepozorny ruch sprawił, że skrzywiłem się z bólu. Najwyraźniej moje żebro potrzebowało nieco więcej czasu na wyleczenie.

Gdybym wykazał się mądrością albo cierpliwością, udałbym się do miasteczka, wynajął pokój w podrzędnej, na wpół zasypanej śniegiem gospodzie i odpoczął w przejmującej ciszy, pozwalając, by moje ciało doszło do siebie.

Lecz nie okazałem się mądry.

Ani cierpliwy.

Nie przeszkadzał mi też wszechobecny ból.

Przyjmowałem go niemalże z zadowoleniem, ponieważ poza nim, nie czułem absolutnie niczego.

Przycisnąłem dłoń do rwącego boku i uniosłem wzrok, po raz setny przesuwając spojrzeniem po roztaczającym się przede mną górskim łańcuchu. Ponad nagimi gałęziami sosen skrytymi pod grubą warstwą szronu i pierzyną śniegu, poznaczoną śladami zajęczych łap i kopyt reniferów, wznosiła się majestatyczna, pełna nierówności góra, pochłaniająca swym ogromem linię horyzontu.

– Planujesz znowu zmienić się w smoka i tam polecieć? – Za moimi plecami rozbrzmiał głos zrzędliwego starca. – Było blisko, już myślałem, że ci się uda.

Jasna cholera.

– Nie – warknąłem w odpowiedzi.

Wcale nie było blisko. Wzbiłem się w powietrze na tyle wysoko, żeby dostrzec maleńki, kamienny domek na szczycie góry i czarownika pielęgnującego ogród warzywny. Lecz kiedy tylko skierowałem się w jego stronę, z chwilą przekroczenia bariery zaklęć ochronnych przemieniłem się wbrew woli i runąłem na ziemię w ludzkiej postaci.

Ten upadek kosztował mnie zmiażdżoną rzepkę, wstrząśnienie mózgu i zwichnięcie nie jednego, ale aż dwóch ramion. Najgorsze jednak okazało się wybicie zębów – nic tak nie upokarza dorosłego mężczyzny jak ząbkowanie.

Wrażenie roztrzaskiwania się o twardą, zmrożoną ziemię nie okazało się takie złe. W pewnym sensie ból wywołany odniesionymi obrażeniami przyjąłem z jakiegoś rodzaju zadowoleniem. Dzięki temu mogłem poczuć to, co musiała czuć Arwen – to samo okropne, dojmujące poczucie bezsilności. Kiedy spadałem, niezdolny do przemiany, i wszystkie moje instynkty krzyczały, żebym ponownie uniósł się w powietrze, a mózg ryczał z frustracji, ponieważ nie mogłem…

Nie umrzesz. Obiecałem jej.

Skrzywiłem się na to wspomnienie.

Właśnie dlatego próbowałem dostać się na szczyt następnego dnia. I kolejnego.

Za drugim razem, gdy magia czarownika pozbawiła mnie smoczej formy, złamałem kręgosłup w dwóch miejscach i straciłem czucie w nogach. Przeleżałem pół dnia po wewnętrznej stronie osłon wzniesionych przez Białego Kruka, niezdolny do wyleczenia się, nie wspominając o przemieszczaniu, dopóki nie pojawił się ten stary gderacz. Postępując zgodnie z moimi bardzo jasnymi instrukcjami, ciągnął mnie w kierunku miasta, dopóki nie poczułem mrowienia w łydkach, co oznaczało, że moc uzdrawiania wróciła.

Przyjrzałem mu się uważnie. Stał naprzeciwko mnie z nosidłem1 na barkach i zniecierpliwionym wyrazem twarzy. Pomarszczony, garbaty poczciwiec nazywał się Len, mężczyzna o pociągłej twarzy i wąskich ustach, wykrzywianych w szerokim uśmiechu częściej niż to konieczne. Pracował na zmywaku w tawernie i każdego ranka wspinał się na wzgórze po świeżą wodę ze studni, przez co był aż nadto przyzwyczajony do obserwowania godnych pożałowania idiotów, takich jak ja, próbujących dostać się do Białego Kruka.

– Nie przejmuj się – odezwał się, mrużąc oczy. – Samo to, że udało ci się wyśledzić starego wariata, to nie lada wyczyn.

Rzuciłem mu krótkie spojrzenie, przyciskając rękę do pulsującego boku.

– Idź już, Len.

– Dobra, dobra. Zajdź do tawerny, jeśli zaczniesz potrzebować przerwy. – Starszy mężczyzna uniósł ręce w geście kapitulacji.

– Tak zrobię – zapewniłem, choć wiedziałem, że tak się nie stanie.

Ostatnie, czego potrzebowałem, to przerwa.

***

– Kurwa – wykrztusiłem, uderzając z impetem o strome zbocze góry, skąd niemalże natychmiast zacząłem się zsuwać, bezskutecznie drapiąc paznokciami o gładką ścianę lodu w poszukiwaniu jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Po chwili runąłem na ziemię, twarzą w dół, z trudem łapiąc powietrze.

– Zabijesz się, zanim zrobisz to, po co tu przybyłeś – dobiegł mnie znajomy głos.

– Dlaczego ciągle tutaj jesteś? – wycharczałem do Lena, z ustami pełnymi lodu.

– Ponieważ właśnie tutaj znajduje się ta cholerna studnia!

Wyciągnąłem szyję. Rzeczywiście, wskazywał ręką na znajdujące się nieopodal niewielkie źródło, rozchlapując wodę z wiader przymocowanych do nosidła.

– Pomóż mi zanieść wiadra na dół, to postawię ci kufel piwa.

– Nie mam na to czasu – odpowiedziałem, czując, jak mój niechlujny, pokryty zarostem policzek zaczyna drętwieć w kontakcie z lodowatą ziemią.

Minęły miesiące. Tak naprawdę, jeśli Lazarus zniszczył już sztylet… to nie pozostawało mi już nic poza cierpieniem. Nieszczęsną, wypełnioną cierpieniem wiecznością.

Na samą myśl zrobiło mi się niedobrze. Wziąłem głęboki wdech, wypełniając płuca lodowatym powietrzem, po czym przekręciłem się z jękiem na plecy.

Nie myśl tak.

Przejmująca tęsknota zacisnęła się wokół mojej piersi, tak samo jak za każdym razem, gdy w mojej głowie rozbrzmiewał jej głos, przywodzący na myśl srebrne dzwonki. Niczym najpiękniejsza muzyka.

Arwen powiedziałaby, że nie mogę zakładać czegoś z góry, dopóki nie dotrę do Lumery i nie przekonam się o tym na własne oczy. Jednakże nie mogłem tego zrobić, nie potrafiłem skonfrontować się z ojcem, dopóki nie stanę się Fae czystej krwi. Tylko wtedy zyskam szansę go powstrzymać, raz na zawsze.

Właśnie dlatego musiałem się dostać na tę pieprzoną górę.

Tam, na sam szczyt – gdzie nieprzeniknione chmury spotykały się ze skutą lodem skałą.

Zamrugałem. Gdyby docierało tu słońce, z pewnością już dawno schowałoby się za wierzchołkami. Mogłem to stwierdzić po przygaszonym, ciemnobłękitnym świetle padającym na śnieg i chłodzie przenikającym mnie aż do kości.

Podczas pierwszych dni mojej podróży do Gór Perłowych kilku tutejszych mieszkańców poinformowało, że właśnie skończyło się jasne, bezchmurne lato. Zimno stanowiło nieodłączny element dryfującego królestwa. Kraina ta swoją nazwę zawdzięczała wysokości oraz magii, stale utrzymującej miasto skąpane wśród chmur – szczególnie jesienią i zimą. O tych porach roku śnieg padał praktycznie bez przerwy, a dzień trwał mniej niż osiem godzin w ciągu doby. Najgorzej jednak było tutaj, w Vorst, gdzie swój dom miał Biały Kruk.

Tymczasem w Shadowhold jesień chyliła się ku końcowi, a Las Cieni najpewniej obfitował w grzyby i słodkie jeżyny.

Poczułem, jakbym oberwał kopniakiem w brzuch. Ostatnimi czasy właśnie tak się czułem na myśl o mojej twierdzy. Nie zostało to wywołane tęsknotą za moimi ludźmi, Griffinem czy Acornem. Nie chodziło też o czekające tam na mnie wygody – mydło z pachnącym bzem, whisky i świeżo wypiekany chleb.

Działo się tak dlatego, że nawet jeśli istniała szansa na dostanie się na szczyt, nawet gdybym dotarł do Białego Kruka i jakimś cudem przekonałbym go do przemienienia mnie w Fae czystej krwi, zniósłbym przy tym wszelkie wiążące się z tym cierpienia i wróciłbym w jednym kawałku do mojego skrytego w cieniu zamku…

To nie zastanę w nim Arwen.

Jej książki i skryte między stronicami zasuszone kwiaty na zawsze pozostaną zamknięte. Druga strona mojego łóżka, która miała należeć do niej, wiecznie zimna. Nigdy więcej nie usłyszę, jak wybucha nieskrępowanym, radosnym śmiechem, nie poczuję słodkiego zapachu jej skóry.

Przyjdzie mi obserwować, jak mój dom powoli zamienia się w mauzoleum.

Przekręciłem się z powrotem na brzuch, skryłem twarz w śniegu i zawyłem niczym dzikie zwierzę. Krzyczałem tak długo, aż poczułem, jak moje płuca zaczynają palić żywym ogniem, a w oczach wezbrały łzy. Dopóki nie poczułem, jak cierpienie rozszarpuje mnie na strzępy, na równi z poczuciem winy, niewysłowionym żalem…

– Na Święte Kamienie – wyszeptał Len. – Musisz zrobić sobie przerwę.

– Nie – wycharczałem. Wyplułem lód i zmusiłem się do wstania. – Już mi lepiej.

– Zaraz zapadnie zmrok. Nie dasz rady wdrapać się na górę w całkowitych ciemnościach, z połamanym żebrem i przebitym płucem. Próbujesz się zabić, chłopcze?

Tyle razy zadawałem sobie to pytanie, że straciłem już rachubę.

– Zależy od dnia – odparłem.

Len rzucił mi beznamiętne spojrzenie, ewidentnie nie doceniając mojego mrocznego poczucia humoru.

– Jeden kufel piwa i ciepły posiłek postawią cię na nogi, a o świcie wrócisz do rozbijania się o góry – nie odpuszczał.

Być może miał rację. Balansowałem nad przepaścią i nie miałem odwrotu, doprowadzając się do stanu, w porównaniu do którego śmierć jawiła się jako przyjemna alternatywa. Zbyt przyjemna, ponieważ oznaczała, że albo umrę i dołączę do niej, gdziekolwiek się znajdowała, albo umrę i dzięki temu nie zostanę zmuszony znosić kolejnego dnia bez niej. Lecz wówczas jej ofiara poszłaby na marne, a na to – na to nie mogłem pozwolić. Czy to za życia, czy po śmierci.

Mroźny wiatr kąsał moją skórę, gdy zacząłem kuśtykać w stronę Lena, chrząkając z bólu przy każdym kroku. Kiedy się zbliżyłem, na twarzy mężczyzny odmalował się niepokój, ale go zignorowałem. Zgarnąłem wiadra i bez słowa ruszyłem w dół, do podnóża góry. Len westchnął z ulgi i poszedł za mną.

Określenie Vorst mianem miasteczka byłoby grubą przesadą. Z trudem można je nazwać wioską. Poza wspomnianą obskurną gospodą, praktycznie opustoszałym sklepikiem, świątynią i kamienną tawerną Lena, nie znajdowało się tu nic więcej. Przebywali tu wyłącznie przejezdni oraz zagorzali samotnicy, tacy jak starzec. Rzadko pojawiali się też uczeni albo duchowni – ci pierwsi pragnęli zgłębiać zakątki Gór Perlistych, drudzy chcieli służyć Świętym Kamieniom w niezakłóconym spokoju.

Tawerna Lena – która, jak wielokrotnie podkreślał starzec, wcale nie należała do niego, tylko do jego kuzyna Faluka – okazała się skutą lodem ruderą w kolorze łupka, znajdującą się na obrzeżach Vorst. Musiałem się schylić, żeby wejść do środka, a z powodu niskiego, spadzistego sufitu, poruszałem się praktycznie zgięty wpół, na co zaprotestowało moje złamane żebro. Kolejna fala bólu rozlała się wzdłuż nadal posiniaczonego boku.

Dysponując ograniczonym wyborem – na ponure wnętrze składała się bowiem garstka niepasujących do siebie krzeseł i jedna ława, pod którą ktoś chrapał – usiadłem z tyłu, niedaleko palącego się kominka. Zauważyłem, że stół został wykonany z odwróconego do góry dnem świńskiego koryta. Całości dopełniała stojąca na środku, na wpół wypalona świeca wciśnięta do pustej butelki po winie.

– Co podać? – zwrócił się do mnie Len, podsycając ogień w palenisku.

Ciepło przeniknęło przez moje sztywne, wilgotne ubrania. Resztki lodu i śniegu, wciśnięte pomiędzy poszczególne warstwy odzieży, powoli topniały. Ściągnąłem rękawice, strząsnąłem szron, osiadły na mojej brodzie, a następnie wyciągnąłem ręce przed siebie, bliżej ognia.

– Wezmę kufel piwa. I cokolwiek, co masz do jedzenia.

Len skinął głową i po kilku minutach wrócił ze spienionym piwem i ledwo ciepłym plackiem faszerowanym mięsem. Po pierwszym kęsie wiedziałem już, że danie składa się prawie z samych chrząstek, ale i tak zjadłem wszystko, a następnie poprosiłem o dokładkę. Oddalenie się od magicznych osłon Białego Kruka pozytywnie wpłynęło zarówno na mój apetyt, jak i zdolności do szybszej regeneracji. Poruszyłem ramionami, próbując rozluźnić zesztywniałe plecy.

– Zdradzić ci, jak Faluk planował nazwać tawernę? – odezwał się Len, przyciągając do mojego stolika niewielki taboret. Usiadł naprzeciwko, po czym nakrył guzowate nogi wygarbowaną skórą jakiegoś zwierzęcia.

Poczułem ukłucie irytacji. Nie mogłem mu powiedzieć, żeby spadał na drzewo, nie, kiedy staruszek dopiero co uraczył mnie ciepłym posiłkiem, pierwszym, jaki jadłem od kilku dni. Ale naprawdę, bardzo, bardzo chciałem to zrobić.

Nie odpowiedziałem, uparcie milcząc, jednakże wcale go to nie zraziło.

– Zamrożony Paw – oznajmił.

– Tak… Okropna nazwa – przyznałem.

– Powiedziałem, że każdy przybyły gość, który zapragnie coś zjeść, od razu pomyśli o zamrożonych rzygach.

Jak na komendę, mój wzrok spoczął na rozmiękłych pozostałościach mięsnego placka. Opuściłem widelec.

– Oczywiście, nie jesteś stąd, ale w naszym słowniku, paw…

– Nie obraź się, Len, ale chciałbym zaznać odrobiny…

– Samotności?

Milczałem, licząc na to, że okaże się to wystarczającą odpowiedzią na jego pytanie i że w końcu zostanę sam.

Len tylko pochylił się bardziej w moją stronę. Popękane usta starca rozciągnęły się w osobliwym uśmiechu.

– Czego tak właściwie chcesz od starego Kruka?

Ciszę, jaka zapadła po jego pytaniu, przerwał głośny trzask ognia i szelest skrytego w cieniu chrapiącego mężczyzny, przekręcającego się na drugi bok.

Westchnąłem przeciągle.

– Czy aby na pewno to on tam mieszka? – zapytałem, unikając odpowiedzi.

Starzec pociągnął nosem, jeszcze bardziej pogłębiając bruzdy znaczące jego twarz. Widać było, że często to robił. Nieustanna zima wiązała się z nieustannym katarem.

– To na pewno on. Przyszedł tu raz czy dwa. Kupował nasiona do ogrodu.

– Ktoś z miejscowych kiedykolwiek z nim rozmawiał? A może istnieje sposób, żeby przekazać mu wiadomość?

Len pokręcił głową.

– Nawet gdyby ta wiadomość pochodziła…

– Od Króla Onyksu? – przerwał mi mężczyzna.

Z wrażenia zakrztusiłem się skwarką.

– Ludzie gadają – mruknął, odchylając się. – Nawet w takiej dziurze jak ta. W twoim królestwie od dwóch miesięcy nie widziano władcy. W dodatku istnieje niewielu ludzi zdolnych do przemiany w smoka. Dwóch gwoli ścisłości.

Bezwiednie zacisnąłem zęby, czując, jak narasta we mnie podejrzliwość.

– Co wiesz o moim ojcu?

– To królestwo składa się praktycznie z samych uczonych. – Len posłał mi krzywe spojrzenie. – On też jest Fae, prawda?

Nie odpowiedziałem, z całej siły zaciskając dłoń na widelcu.

– Dlaczego porzuciłeś swoje królestwo? – Nie poddawał się, sięgając po nóż leżący obok mojego talerza. Zaczął się nim bawić, obracając w palcach. – Czy wy przypadkiem nie jesteście w stanie wojny?

Zalała mnie wściekłość i niemalże popchnęła do stłuczenia tego mężczyzny na kwaśne jabłko. Jedyne, co go ocaliło, to furia, odczuwana wobec samego siebie – za wszystkie popełnione błędy, za zostanie zmuszonym do odszukania Białego Kruka i zostawienia moich ludzi. Świadomość, że słowa starca wcale aż tak bardzo nie odbiegały od prawdy, nie ostudziła mojego gniewu.

– Wcale ich nie porzuciłem – warknąłem. – Moi ludzie przygotowują się do walki. A ja musiałem tu przybyć, żeby odzyskać coś, bez czego nie wygramy tej wojny.

– Co to takiego?

Z początku wścibstwo Lena nieco mnie irytowało, ale z każdą chwilą miałem coraz większą ochotę dźgnąć go widelcem w gardło.

– Daj spokój. – Nie dawał za wygraną. – Komu miałbym to zdradzić? Szczurom?

Wziąłem głęboki wdech.

– Mężczyzna, którego zamierzam pokonać, może zostać zabity wyłącznie przez określony rodzaj Fae, a ja do niego nie należę. Potrzebuję Białego Kruka, bo tylko on może sprawić… żebym zdołał go pokonać – powiedziałem, a następnie bardzo ostrożnie dobierając słowa, tak aby mężczyzna w pełni mnie zrozumiał, dodałem: – Czy możesz mi pomóc w skontaktowaniu się z czarownikiem?

Spojrzenie Lena złagodniało i przez chwilę myślałem, że być może wreszcie uzyskam od niego jakąś odpowiedź.

– Dlaczego pojawiłeś się tutaj dopiero teraz? Od lat pozostajesz w stanie wojny.

Zignorowałem go, wbijając powyginany widelec w miękki środek placka. Jeszcze dwa kęsy i pójdę z powrotem na górę…

– Jeśli mi odpowiesz, może zdołam ci pomóc w skontaktowaniu się z czarownikiem. Żyję w cieniu jego góry od dobrych sześćdziesięciu lat.

Nie chciałem o niej rozmawiać z tym gadem. Tak naprawdę z nikim nie chciałem o niej rozmawiać.

Len ze spokojem wytrzymał mój morderczy wzrok, jakby strach był mu zupełnie obcy. Gdybym teraz wyszedł, nigdy bym się nie dowiedział, czy odrobina życzliwości wobec tego mężczyzny cokolwiek by zmieniła. Ona na pewno zachęcałaby mnie, żebym spróbował.

– Mieliśmy kogoś zdolnego do zabicia naszego wroga – wydusiłem z siebie. – Była mi bardzo bliska. Umarła.

Starzec powoli pokiwał głową, jakby moja oschłość i niechęć do zwierzeń nabrała dla niego sensu.

– Przykro mi, chłopcze. Ja też straciłem kobietę, na której mi zależało. Nie widziałem jej od lat. – Len pociągnął nosem, ale wątpiłem, żeby tym razem okazało się to spowodowane katarem. – Jej strata nadal boli.

Nad naszymi głowami, rozległ się niedający się z niczym pomylić chrobot szczurzych pazurów i zawtórowało mu chrząknięcie nieznajomego, nadal śpiącego pod spróchniałą ławą nieopodal.

Len ponownie się odchylił, tak że znalazł się teraz bliżej kominka.

– Co byłbyś gotowy oddać, żeby ją odzyskać?

Wszystko.

Bez słowa dopiłem piwo.

– No dalej, chłopcze. Co byś za to dał? – naciskał.

Stary pomywacz, wyraźnie złakniony towarzystwa, powoli wyczerpywał moją cierpliwość.

– Dlaczego zadajesz mi takie pytanie? – zapytałem, ostatkiem sił trzymając nerwy na wodzy.

– A dlaczego nie? – odbił piłeczkę.

– Nie bawię się w roztrząsanie niemożliwego.

Len parsknął śmiechem i wrócił do bawienia się nożem, ściskanym nieustannie w dłoni. Potem sięgnął do mojego talerza, oderwał kawałek placka, rozkruszył ciasto w palcach, a następnie rozsypał okruszki na podłodze.

Spod desek wypełzł wyjątkowo duży, żylasty szczur. Zwabiony jedzeniem, powoli się ku nam skradał. Gryzoń nie okazał się jednak głupi. Przyczajony w pobliżu, cierpliwie czekał na okazję, aż Len zbliżył się do mojego stolika, stając plecami do szczura.

– Co ty wyprawiasz?

– Wszystko zależy od tego, co rozumiemy przez niemożliwe, chłopcze. – Chociaż Len miał twarz zwróconą w moją stronę, oczami uważnie śledził gryzonia, zbierającego właśnie tłuste okruszki w swoje krótkie, różowe łapki. Niespodziewanie Len rzucił się na stworzenie i przebił je na wylot nożem z obrzydliwym chrupnięciem.

– Na litość Bogów, Len… – Gość był szalony. Sam jak palec w tym lodowatym, odciętym od reszty świata miejscu. Wstałem, żeby wyjść, zastanawiając się, czy ktoś taki jak Faulk w ogóle istniał.

– Siadaj – rozkazał tonem nieznoszącym sprzeciwu, a następnie położył na stole truchło nabitego na ostrze szczura. Krew gryzonia zebrała się wokół mojego talerza.

Strużki cienia zaczęły wić się wokół moich dłoni. Chociaż ogarnęła mnie irytacja, nie miałem najmniejszej ochoty krzywdzić Lena. Lecz to…

– Po to też nie radzę sięgać – rzucił ostrzegawczo starzec, ruchem brody wskazując na moje pięści. Wyciągnął nóż, odłożył go na stół i czekał.

Nie istniał żaden powód, dla którego miałbym tu dłużej siedzieć, a jednak czy to ciekawość, czy długo skrywana samotność zmusiła mnie do pozostania na miejscu i przyglądania się, jak Len przesuwa pomarszczoną dłonią po trupie szczura.

Nie wypowiedział żadnego zaklęcia, jego ręka nie rozbłysła światłością, wnętrza nie zalał nieziemski blask, a jednak zwierzę drgnęło. Mężczyzna nie odzywał się, kiedy na naszych oczach kręgosłup gryzonia zrósł się z głośnym trzaskiem. Szkodnik wydał z siebie koszmarny pisk, po czym się podniósł i przemknął po stole, kierując się na podłogę. Po chwili zniknął w szczelinie między deskami, skąd wcześniej wypełzł.

To coś, czego nie zdołała dokonać nawet Briar Creighton.

Nekromancja. Moc wskrzeszania zmarłych.

Uniosłem wzrok na Lena. Na jego liczne zmarszczki w kącikach oczu. Na majaczący na jego ustach szeroki uśmiech.

– To ty. Jesteś…

– A teraz odpowiedz mi, chłopcze.

Obawiając się, że zaraz ugną się pode mną kolana, opadłem na swoje krzesło.

Biały Kruk towarzyszył mi przez cały wieczór.

Okazałem się pieprzonym idiotą.

Dopiero teraz zrozumiałem też, dlaczego zadał mi to pytanie.

To test. Jeden z tych, na które nie miałem dobrej odpowiedzi. Wiedziałem, że oddałbym absolutnie wszystko – każdą kończynę, życie czy królestwo – żeby odzyskać Arwen. Własnoręcznie odarłbym się ze skóry, rozszarpałbym cały świat na strzępy, gdybym mógł ponownie trzymać ją w ramionach.

Nie wiedziałem jednak, jakiej odpowiedzi oczekiwał ode mnie Biały Kruk.

– Oddałbym więcej… – zdołałem wydusić – niż jesteś w stanie sobie wyobrazić.

– A co, jeśli to oznaczałoby twoją śmierć?

– W mgnieniu oka.

– Tak, to akurat prosty wybór, prawda? A co z losem niewinnych ludzi? Jeśli jej wskrzeszenie wiązałoby się z zapłatą najwyższej ceny…

Nagle znalazłem się z powrotem na statku pośrodku Morza Mineralnego, mając przed sobą Arwen, zapłakaną i przesiąkniętą krwią.

Wiedziałem, że nie potrafiłbym tego zrobić. Nawet dla dobra całego Evendell… Rozumiesz, co chcę ci powiedzieć? Byłem gotowy poświęcić cały świat, jeśli to by oznaczało, że ty przeżyjesz!

– Tak – przyznałem, czując na języku gorzki smak wstydu. Spuściłem wzrok na stół, na krzepnącą krew szczura, lepką i niemalże czarną. – Zabiłbym dla niej. Po tysiąckroć.

– A gdybym przywrócił twoją ukochaną do życia i jednocześnie uczynił z ciebie Fae czystej krwi? Gdybym powiedział, że żadne z was nie musi umierać, co byś zrobił? – Zęby Białego Kruka błysnęły w przygaszonym świetle, a oddech wydobywający się z jego ust od razu zmieniał się w parę w zetknięciu z panującym wewnątrz chłodem.

Nie zdawałem sobie sprawy, że całe moje ciało drży z zimna.

– Nadal byś to zrobił? – kontynuował, kiedy nadal milczałem. – Odrodziłbyś się jako Fae czystej krwi, tak jak wymaga tego przepowiednia, i zabił swojego ojca? Wiedząc, że zająłbyś jej miejsce i poświęcił swoje życie? Mając pełną świadomość, że mógłbyś przeżyć u jej boku całą wieczność? Czy mimo to nadal poświęciłbyś się dla dobra królestwa?

Nie.

Jeśli Bogowie okazaliby się tak okrutni, a ten przebiegły, nikczemny czarownik jakimś cudem mógłby zrobić ze mnie Fae czystej krwi i jednocześnie wskrzesić Arwen… Porzuciłbym ratowanie królestwa i już nigdy nie opuszczał jej nawet na krok. Nie było sensu okłamywać samego siebie. Udawać altruistę, którym nie byłem i nigdy nie będę.

– Cóż za wielkie rozczarowanie.

Oddech wyrwał mi się z piersi.

– Wcale nie powiedziałem…

Jeden płynny ruch pomarszczonej dłoni i stara, bezimienna tawerna w Vorst uległa przemianie.

Kiedy mroczki zniknęły mi z pola widzenia, opuściłem wzrok na dłonie, spoczywające teraz na pięknym, drewnianym stole. Blask płomieni odbijał się od jego czystej, wypolerowanej powierzchni. Gdzie nie spojrzeć, pomieszczenie oświetlały osadzone w kandelabrach świece.

Tawerna ustąpiła miejsca męskiej jaskini: miękkie, purpurowe sofy, grube warstwy kremowych, niepasujących do siebie dywanów, kolorowe butelki wina i kryształowe karafki, wypełnione rozmaitym alkoholem. W powietrzu unosił się zapach drewna i skóry, zmieszany z dymną, korzenną wonią kadzidła.

Dopiero teraz sobie uzmysłowiłem, jak ogłuszające pozostawało nieprzerwane wycie wiatru, towarzyszące mi od pierwszych dni w Vorst, dopóki nie umilkło. Dopóki hałas nie został zastąpiony przyjemną ciszą.

Przejmujący chłód też zniknął. Zza cienkich zasłon przedostawała się delikatna, ciepła bryza, otulająca moje płuca niczym płynny miód. Pomimo wysokości i zimy panującej w Vorst, za sprawą magii w kryjówce Lena panowała iście wiosenna pogoda.

Gdy w końcu ogarnąłem umysłem, co się dzieje, poczułem, jak krew zastyga mi w żyłach.

To nie magia.

A przede mną… nie stał Len, a przynajmniej nie ten znany mi dotychczas, tylko jego młodsza wersja. Tak mógłby wyglądać trzydzieści lat temu. Szczupły, pełen wigoru, o przenikliwym spojrzeniu. Typ mężczyzny, któremu powierzysz swoje życie, ale na pewno nie swoją kobietę.

Len, Biały Kruk… jakkolwiek się nazywał, z pewnością nie był zwykłym czarownikiem.

– Kim ty jesteś?

ROZDZIAŁ DRUGI

ARWEN

Krzyczałam wniebogłosy, wierzgając i próbując wyrwać się strażnikom, nie hamowałam w sobie ani kropli dzikiej, buzującej furii.

Nie dlatego, że duszenie jej w sobie bolało. Nie aż tak. Już nie.

Po niezliczonych tygodniach, w czasie których okradano mnie z magii, cały proces świetlistobrania wbrew mojej woli okazał się dla mnie dużo bardziej bolesny psychicznie niż fizycznie.

– Nie ruszaj się – wystękał Maddox, jego napięte mięśnie zafalowały pod srebrną zbroją, kiedy z całych sił próbował mnie przytrzymać. – Wcale tego nie ułatwiasz.

Właśniedlatego krzyczałam.

– I bardzo dobrze – syknęłam na tępego gwardzistę o niemożliwie twardej szczęce. Wymachując nogami na prawo i lewo, udało mi się trafić Wyna w rzepkę.

– Aua – jęknął drugi strażnik, jego ciemne, kręcone włosy opadły mu na czoło, zasłaniając młodzieńczą twarz.

– Nie doszłoby do tego, gdybyś przyklęknął, tak jak ja – warknął na podwładnego Maddox, dociskając mnie do krzesła. Po czym dodał ciszej: – Słaby pod każdym względem.

– Puszczajcie – zażądałam. – Wy, tchórzliwe, służalcze…

– Ależ ja nie cierpię tego głosu – wtrąciła się Octavia.

Mogłam powiedzieć dokładnie to samo o niej, wiedźmie wysysającej świetlistość z moich żył. Gdzieś, pomiędzy pierwszym światłobraniem, gdy łkałam jak mała dziewczynka, a piętnastym – kiedy udało mi się napluć jej do oka – zdecydowałam, że Octavia przypominała mi podstarzałą samicę pytona. Czołowa drapieżnica, której dawniej lśniące łuski zmatowiały, ale ona mimo wszystko jest zdeterminowana do udowodnienia swojej potęgi. Pluła jadem, uraczając swoimi złośliwościami każdego, czy tego chciał, czy nie.

– Cudownie by było, gdybym mogła ci go wyszarpnąć z gardła – oznajmiła z sykiem, co jeszcze bardziej upodabniało ją do tego gada.

Otworzyłam usta, gotowa posłać ją w diabły – ale nie wydobył się ze mnie żaden dźwięk. Nieważne, jak mocno krzyczałam i zawodziłam. Cisza.

– O wiele lepiej.

Octavia powróciła do swojego krwawego zadania, poprawiając rurki przymocowane po wewnętrznej stronie moich nadgarstków i w zgięciach łokci. Mogłabym przysiąc, że kiedy skrzywiłam się z bólu, kobieta się uśmiechnęła, złowrogo obnażając zęby. Przyglądała się białym strużkom świetlistości, skapującym do znajdujących się po moich bokach szklanych słojów. Jej siwiejące, sięgające bioder włosy muskały moje nogi, gdy pochylała się nade mną, pilnując, aby żadna kropla się nie zmarnowała. Z kolei Maddox, nadal klęcząc obok krzesła, nucił pod nosem. Mroczna cisza, zabarwiona chorą radością z powodu mojego bólu, niespiesznie krążyła w pomieszczeniu, raniąc mi uszy. Zastanawiałam się, czy mężczyzna w ogóle zdaje sobie sprawę z wydawania zgrzytliwych dźwięków.

Opadłam z powrotem na krzesło, kosmyki włosów zafalowały wokół mojej twarzy, kiedy z mojego gardła wyrwało się sfrustrowane, pokonane westchnienie.

Znów to wielkie, obite aksamitem krzesło, w którym siedziałam prawie każdego dnia. W tym samym, pełnym przepychu apartamencie, gdzie obudziłam się dwa miesiące temu, znajdującym się na przyprawiającym o zawrót głowy szczycie tej samej wieży. W tym samym pałacu, w sercu koszmarnego Królestwa Fae. Co gorsza, wszystko wskazywało na to, że już nigdy, przenigdy nie opuszczę tego miejsca.

***

Czułam sie wyczerpana i nadal nie odzyskałam głosu, kiedy Octavia skończyła drenować moje żyły z ostatniej kropli świetlistości, a Wyn ułożył mnie na ogromnym łożu. Objęłam się ramionami i zwinęłam w kulkę. Było mi obojętne, czy ktokolwiek widział mój stan.

Może dokładnie ta myśl – ta ponura akceptacja i pogodzenie się ze świadomością, że trzymała mnie w garści, to to, co wiedźma chciała osiągnąć, ponieważ gdy wychodziła z pokoju, posłała mi złośliwy uśmieszek, wykonując dziwny ruch nadgarstkiem. Zorientowałam się przy kolejnym napadzie kaszlu, że wrócił mi głos.

Strażnicy wkroczyli do środka niemalże natychmiast po jej wyjściu. Ich zbroje przypominały mi egzoszkielet należący do rzadkiego srebrnego skorupiaka. Nie zostały wykonane z żadnego znanego mi rodzaju skóry czy stali, tylko z dużo bardziej lśniącego, łuskowatego stopu, zdającego się rozchodzić tam, gdzie znajdowały się ich stawy, przecząc prawom fizyki. Nosili tak gładkie i ściśle dopasowane hełmy, że wyglądało to tak, jakby ich czaszki zostały zanurzone w tej tajemniczej substancji. Twarze zakrywała przezroczysta przyłbica i naszła mnie niepokojąca refleksja, że gdybym kiedykolwiek musiała walczyć z jednym z tych mężczyzn, celowałabym właśnie tam. To jedyny słaby punkt. Podejrzewałam, że nie istniała broń zdolna przebić się przez ich zwarty pancerz.

Może Sztylet Słońca dałby radę. Mój sztylet, który przepadł na zawsze.

Widok umięśnionych strażników wynoszących z pomieszczenia ciężkie słoje, wypełnione po brzegi moją magią, wywołał we mnie dziwnie mdlące uczucie wstydu. Ułożyłam głowę tak, żeby móc wpatrywać się w sufit i zwisający z niego perłowy żyrandol.

Kiedy usłyszałam, jak zamykają się za nimi drzwi, usiadłam na materacu, nogi zaplątały mi się w warstwy cienkich jak pajęczyna halek.

Jak zwykle moje osobiste cienie zostały w środku. Maddox, z tym lodowatym, świdrującym spojrzeniem, ostro zarysowaną, kwadratową żuchwą i krótkimi blond włosami, stał przy drzwiach, prosty jak struna, cały czas wydając z siebie te same niepokojące dźwięki. Wyn, który jakiś czas temu powlókł się do łazienki, właśnie z niej wracał, trzymając w dłoni zimny kompres, aby położyć mi go na czole. Po moim kopniaku kolano musiało mu doskwierać bardziej niż zwykle.

Odwróciłam twarz, gdy się do mnie zbliżył, odrzucając milczącą propozycję.

– Nie wiem, czemu zawracasz tym sobie głowę – odezwałam się z wyraźną chrypą, pamiątką po zaklęciu Octavii.

– A ja nie wiem, czemu za każdym razem z nami walczysz – odparł, po czym ignorując moją odmowę, otarł mi czoło chłodną szmatką.

Wilgotna tkanina przyjemnie koiła moje rozgrzane skronie.

Na samym początku Lazarus wydał moim dwóm strażnikom przedziwny rozkaz: mogłam przebywać tylko w apartamencie. Mieli trzymać mnie tutaj, w tej strzelistej, górującej nad resztą zamku wieży, wyrastającej nawet ponad wysokie mury otaczające stolicę Lumery, Solaris. Poza oszałamiającym widokiem z okna, nie widziałam niczego i tak miało pozostać. Nawet za cenę mojego czy ich zdrowia, o czym przekonałam się boleśnie w pierwszych tygodniach mojego więzienia. Podczas jednej z prób ucieczki, kiedy prawie wydrapałam Maddoxowi oczy, na co on znokautował mnie silnym ciosem w szczękę. Musiał minąć ponad tydzień, zanim moja twarz odzyskała normalny wygląd.

Jednocześnie mieli mi też służyć. Robić wszystko, bym czuła się komfortowo, podsuwali więc tarty pigwowe, perfumy z nutą jałowca i eleganckie wachlarze z piór rybołowa. Dzień w dzień zapalali duszące, obrzydliwie słodkie świece. Dopóki nie opuszczałam apartamentu, mieli pilnować, żebym była zadowolona. Zabawiana nudnymi grami karcianymi i owocowym winem, nie wspominając o stosach książek zawierających propagandową sieczkę, traktującą o władczym i prawym Fae, Królu Lazarusie Ravenwoodzie. Wzór wszelkich cnót: odwagi, poczucia sprawiedliwości i wigoru. Tak umiłowany, jak budzący strach.

Co za stek bzdur.

Jeniec i gość honorowy w jednym. Pozostawałam więźniem, a wkrótce miałam zostać królową małżonką.

Wyn okazał się lepszy w dbaniu o mnie niż jego brutalny kompan. Staliby się całkiem niezłym zespołem, gdyby nie gardzili sobą nawzajem prawie tak bardzo, jak ja gardziłam nimi.

Strażnik ostrożnie przyłożył szmatkę do mojego obojczyka. Gdybym miała w sobie choć odrobinę siły, tobym go odepchnęła. Na jego korzyść przemawiało to, że nigdy nie dopuścił, żeby opieka, jakiej mi udzielał, stała się w jakikolwiek sposób nieodpowiednia. A raczej zachowywał się na tyle taktownie, na ile to możliwe, biorąc pod uwagę, że przetrzymywano mnie wbrew woli i pozbawiano magii.

Nie miało jednak znaczenia, że Wyn trzymał ręce przy sobie… Nadal zaciekle z nim walczyłam. Podobnie było z Octavią, nawet jeśli wiedziałam, że nigdy nie uda mi się wyrwać spod jej tortur. Opierałam się, ponieważ, gdybym przestała, to oznaczałoby, że się poddałam. Nie zamierzałam tracić nadziei, że pewnego dnia – nawet jeśli miałoby to nastąpić za sto lat – odzyskam wolność.

A kiedy, w takie dni jak ten, do mojego serca wkradało się zwątpienie, myślałam o zawadiackim uśmiechu Kane’a. Kiedy krzyczałam na całe gardło, aż moi strażnicy zatykali sobie uszy, albo kiedy udawało mi się ugryźć ich do krwi, to jego głos rozbrzmiewał w mojej głowie niczym modlitwa.

Oto moja okrutna ptaszyna. I te szpony. Wspaniałe, ostre jak brzytwa szpony.

Zaczęłam słyszeć jego głos dopiero kilka tygodni temu. Tak mi się przynajmniej wydawało. Zamknięta w tym marmurowym, skąpanym w głębokiej czerwieni i błyskotkach apartamencie, straciłam poczucie czasu. Osuszona do cna ze świetlistości, samotna ponad wszelką miarę, z bladą, pozbawioną słońca skórą – na przemian tylko spałam i walczyłam ze swoimi oprawcami… Dźwięk głosu Kane’a w mojej głowie był wszystkim co mi pozostało.

Drzwi od pokoju zaskrzypiały i zaczęły się uchylać, przez co poczułam, że krew zastyga mi w żyłach. Maddox wystawił głowę na zewnątrz, najwyraźniej, by z kimś porozmawiać, a ja czekałam, wstrzymując oddech.

Minęła minuta.

Kolejna.

W końcu mężczyzna, nadal kiwając głową, zamknął ciężkie antracytowe drzwi.

Nie potrafiłam się zmusić, żeby zapytać, o co chodziło.

– Pojawiła się kilka dni wcześniej – rzucił Maddox do Wyna. – Jego wysokość potrzebuje więcej strażników. Pomogę im, a ty z nią zostań.

– Oczywiście – odparł ten drugi.

Maddox posłał mu spojrzenie spod zmarszczonych brwi.

– Tylko niczego nie spieprz.

Wyn bez słowa skinął głową. Nie wiem, jakim cudem nie przewrócił oczami. Osobiście nie dałabym rady się powstrzymać.

Strażnik wyszedł, zamykając za sobą ozdobne drzwi. Tak jak każdej nocy, usłyszałam dobiegające z zewnątrz kliknięcie zamka.

Siły zaczęły mi powoli wracać – zasługa adrenaliny zalewającej moje żyły, bo ktoś zapukał do drzwi – i wyrwałam kompres, który Wyn nadal przykładał do mojego mostka. Przesuwając zimny okład wzdłuż ramion i niżej, na pokryte bandażami nadgarstki, zmusiłam się, aby mój głos brzmiał lekko i spokojnie.

– Kto pojawił się wcześniej?

Mężczyzna, przekładając ciężar ciała na prawą nogę, pokuśtykał w stronę krwawoczerwonych, obszytych złotymi i hebanowymi zdobieniami zasłon. Jednym szybkim ruchem rozchylił materiał, by wpuścić do środka popołudniowe światło. Ciepłe promienie zamigotały na jego śniadej skórze i zaczesanych do tyłu ciemnych lokach.

Z niemałym trudem przesunęłam się na skraj łóżka i usiadłam, stawiając stopy na podłodze.

– Po co wcześniej? – dociekałam, ale i tym razem nie doczekałam się odpowiedzi.

Chłopak wyglądał przez wysokie okna, ewidentnie próbując wypatrzyć, kim był niespodziewany przybysz.

– A tak w ogóle, dlaczego się godzisz, by Maddox tak cię traktował?

– Ma wyższą pozycję – przyznał Wyn, nie odwracając się od szyb. – Przewyższa mnie zarówno wiekiem, jak i rangą.

Obróciłam szmatkę, teraz już letnią, na chłodniejszą stronę, zanim przyłożyłam ją do szyi. Mój umysł pracował na najwyższych obrotach. Głowiłam się nad pytaniem, aby uzyskać prawdziwą odpowiedź.

Wyn, krzywiąc się z bólu, przeszedł przez pokój i usiadł na jednym z foteli naprzeciwko kominka. Zanim to zrobił, ku mojemu zaskoczeniu ustawił mebel przodem do mnie. Z grymasem cierpienia na twarzy uniósł chorą nogę i ułożył ją na aksamitnym podnóżku.

Podczas naszego pierwszego spotkania od razu zauważyłam, że coś jest nie tak z jego lewą kończyną. Chociaż brał czynny udział w trzymaniu mnie w niewoli, serce ścisnęło mi się na myśl o bólu, jaki musiał odczuwać, szczególnie po moim dzisiejszym uderzeniu.

– Przykro mi z powodu twojego kolana. Nie celowałam w nie.

– Nic się nie stało.

Patrzyłam, jak masuje obolałe ciało.

– Ile miałeś lat?

Przez chwilę na twarzy strażnika odmalowywało się ogromne zaskoczenie. Chłopak zmarszczył brwi.

– Trzy.

– Jak to się stało?

– Wypadłem z szafy. Noga nie zrosła się prawidłowo.

– Co robiłeś w szafie?

Wykrzywił usta w coś na kształt uśmiechu.

– Moja matka sprzedaje spinki do włosów – odpowiedział, nadal wpatrując się w swoją nogę.

Zmarszczyłam brwi, nie bardzo wiedząc, co miał na myśli, ale się nie odezwałam. Cierpliwie czekałam, na dalszy ciąg.

– Wyrabia je z metalu i przyozdabia małymi, ręcznie robionymi kwiatkami. Dzięki temu zajęciu zdołała ubrać i wykarmić siedmioro dzieci.

– To bardzo dużo spinek.

– Owszem. Spałem, kiedy dość niefortunnie runąłem na podłogę. A spałem w szafie, ponieważ na podłodze brakowało miejsca.

Jego słowa sprawiły, że moje serce znowu zadrżało i musiałam skarcić się w myślach. Dlaczego miałabym współczuć temu mężczyźnie. Choć, gwoli ścisłości, bliżej mu było do dziecka niż do dorosłego.

Powiedziałam sobie, że to nie cierpienie Wyna, lecz historia, sama w sobie, budzi we mnie smutek. Kane ostrzegał, że większość poddanych Królestwa Fae żyje w skrajnym ubóstwie, o wiele gorszym niż wszystko, z czym miałam do czynienia w dzieciństwie. W porównaniu do tego, Abbington, z kilkoma rachitycznymi polami uprawnymi i skromnymi domkami, wyglądało całkiem nieźle. Biorąc pod uwagę, co udało mi się ustalić na temat tego miejsca, to poza pełnym blichtru, skrytym za wysokimi murami Solaris, panowała wszechobecna nędza.

Lata temu poplecznicy Lazarusa zagarnęli złoto i świetlistość ze wszystkich większych miast królestwa, aż zostały z nich zaledwie puste skorupy. Symbole dawnej świetności przeistoczyły się w slumsy, a ludzie króla wykorzystali zrabowane dobra do wzmocnienia fortyfikacji stolicy, tak aby nikt nie był w stanie upomnieć się o to, co monarcha im ukradł. Czyli dach nad głową, środki do życia, poczucie bezpieczeństwa. Ale też bogactwa, wygody, przepych… Na tym jednak nie poprzestał. Lazarus otoczył wybrzeża Lumery jeszcze jednym pierścieniem murów, uniemożliwiając śmiertelnikom i Fae ucieczkę do Evendell. Jeśli nie znało się wystarczająco potężnej wiedźmy, zdolnej otworzyć portal, pozostawał wodny kanał – jedyna naturalna droga łącząca oba królestwa – strzeżony dniem i nocą. Pamiętam, jak kiedyś Kane wspomniał mimochodem, że jego ojciec planował całkowicie go zlikwidować.

– W takim wypadku musisz nienawidzić Lazarusa równie mocno, jak reszta z nas – rzuciłam od niechcenia.

– To mój król – oznajmił Wyn, posyłając mi ostre spojrzenie.

– Jedno nie wyklucza drugiego – odparłam, niewinnie bawiąc się odstającą w kołdrze nitką.

– Król Lazarus podarował mi życiową szansę pomimo mojego urazu. Szansę na sprowadzenie mojej rodziny do Solaris. A jeśli służysz wystarczająco długo w królewskiej straży, pozwala twoim bliskim przebywać na dworze. To hojny, miłościwy władca.

– Jakoś trudno mi uwierzyć, że Lazarusem kierował czysty altruizm, kiedy zaciągnął cię do służby, nie zważając na twoją niepełnosprawność – skomentowałam, słysząc w głowie dudniący głos Kane’a. Nie przewracaj oczami, ptaszyno. Przeszły mnie ciarki. Chyba w końcu zaczynałam popadać w szaleństwo.

Wyn zacisnął usta z niezadowoleniem. Musiałam trafić w czuły punkt.

– Jestem dobrym wojownikiem, wprawionym w walce. Musiałem, żeby przetrwać poza tymi murami. Dorastając z… – Przesunął brązowe oczy na kolano. – I się opłaciło. Zdobyłem miejsce w szeregach królewskiej straży.

– Czy Maddox też liczy na przywilej umieszczenia swojej rodziny w Solaris? – zapytałam.

– Maddox? – Wyn wydał z siebie pogardliwe prychnięcie. – Wychował się tutaj, pochodzi ze szlacheckiej rodziny. Na naszej pierwszej zbiórce pojawił się ubrany od stóp do głów w solarisowską zbroję. Wkrótce zacznie dowodzić całym oddziałem.

Wyjrzałam przez okno. Przez przyprawiającą o zawroty głowy wysokość nie widziałam zbyt wiele. W dodatku dym wydobywający się z fabryk i zakładów produkcyjnych całkowicie przesłaniał miejski krajobraz. Gęste, szare obłoki przywodziły mi na myśl puchate kłaczki starego kurzu, zalegającego latami w starych szafkach i szufladach. Niczym niemiłe przypomnienie o całym tym nieporządku czającym się w zakamarkach domu. Brudzie, o którym nie miało się pojęcia.

Ciszę przerwało pukanie do drzwi. Wyn zdjął nogę z podnóżka i skierował się do wejścia. Tym razem nie poczułam strachu, to tylko służba. Strażnicy nie okazywali aż takiej uprzejmości.

Chłopak wrócił chwilę później, niosąc porcelanową filiżankę i dzbanek ze świeżo zaparzoną herbatą. Postawił naczynia na błyszczącej, lakierowanej komodzie, nalał odrobinę naparu do filiżanki, a następnie podszedł do mnie, kuśtykając, i wręczył ciepły napój. Bez słowa popijałam mieszankę czerwonokrzewu i lukrecji, pozwalając, by herbata złagodziła obolałe struny głosowe, zdarte bezdźwięcznymi krzykami… Opróżniłam filiżankę i zaczęłam wpatrywać się w fusy osiadłe na dnie porcelany. Im dłużej im się przyglądałam, tym bardziej nabierałam przekonania, że rozmazany kształt przypomina baranka.

– Dlaczego ona tak mnie nienawidzi? – wykrztusiłam. Kiedy Wyn spojrzał na mnie ze zdziwieniem, nie mogłam się powstrzymać i przewróciłam oczami. – Cokolwiek Octavia ma przeciwko mnie, nie sądzę, żeby to stanowiło jakąś wielką tajemnicę. Czy to przez moje powiązania z Kane’em? W końcu wszyscy w Solaris uważają go za zdrajcę, prawda?

Delikatne loki uniosły się wraz z przeciągłym westchnieniem chłopaka.

– Większość zapomniała, że powstanie w ogóle miało miejsce. Lazarus tego dopilnował – odparł. Znowu poprawił ułożenie chorej nogi, a na jego twarzy malowało się skupienie. Wyraźnie się zastanawiał, ile może mi zdradzić.

Wstrzymałam oddech.

– Octavia, podobnie jak zmarła żona Lazarusa, jest bardziej wiedźmą niż Fae, chociaż w jej żyłach płynie krew obu tych ras. Moim zdaniem… – Uniósł wzrok, a kiedy nasze spojrzenia się spotkały, zauważyłam, że lekko się skrzywił. – Moim zdaniem zazdrości ci roli, do której jesteś przygotowywana.

– Chciała zostać królową? – Nagle poczułam się tak, jakby dopiero co wypita herbata zamieniła się w kwas.

Wyn skinął głową.

– Ale nie zdoła urodzić mu dziedziców czystej krwi – dodał strażnik.

Już miałam zapytać, skąd Octavii przyszło na myśl, że mogłaby rządzić wraz z Lazarusem, ale w mojej głowie pojawiło się kolejne pytanie.

– Dlaczego Lazarus jeszcze po mnie nie przyszedł?

Tkwiłam tu od miesięcy i poza pierwszym dniem w Lumerze nie widziałam króla Fae ani razu. Odkąd jego smoczy pazur przebił mnie na wylot wysoko nad Wyspą Hemlock, a ja obudziłam się w luksusowym dusznym więzieniu.

– Czy to twoje ostatnie pytanie? – Wyn westchnął ze znużeniem.

– Jeśli powiem, że tak, to dostanę szczerą odpowiedź? – odbiłam piłeczkę.

Wyglądał, jakby na poważnie rozważał moje pytanie, zanim oznajmił:

– Bez świetlistości nie zajdziesz w ciążę.

– W takim razie po co codziennie mi ją zabieracie? – Przecież zrobienie ze mnie klaczy rozpłodowej pozostawało jedynym powodem, dlaczego Lazarus utrzymywał mnie przy życiu, prawda? Abym urodziła mu idealne Fae czystej krwi. – Do czego tak pilnie potrzebuje mojej magii?

Wyn milczał, ale w jego spojrzeniu nie dostrzegłam niezadowolenia. Wydawał się raczej zmęczony. Tak czy inaczej wiedziałam, że dzisiaj nie dostanę już żadnej odpowiedzi. Wyciągnęłam z niego wszystko, co się dało.

Przesunęłam spojrzenie z powrotem na okno. Zauważyłam błysk złotych iglic, wyzierających przez gęste kłęby smogu.

– Czy nadeszła już zima?

– Czy poprzednie pytanie nie miało być przypadkiem ostatnim?

Kiedy nie odpowiedziałam, znowu westchnął, a jego ramiona opadły.

– Nie. Do przesilenia został tydzień.

Pokiwałam głową, po czym wbiłam wzrok w swoje dłonie.

– To znaczy, że jutro są moje urodziny – wymamrotałam.

Skończę dwadzieścia jeden lat.

Dwadzieścia jeden lat i pozbawiona wolności. Przetrzymywana w tak wysokiej wieży, że najpewniej nigdy już nie zobaczę ziemi. Czekająca na los gorszy od śmierci, trwając ze świadomością, że każdy dzień przybliża mnie do początku końca. Pozbawiona magii, bez chociaż jednego sprzymierzeńca i szansy na odnalezienie drogi ucieczki.

Dwadzieścia jeden lat i pozbawiona celu, zmuszona patrzeć, jak życie przelatuje mi przez palce.

Później tej samej nocy, jak każdej innej, zapadłam w sen, targana tak bestialskimi, obrzydliwymi koszmarami, że zaczęłam nienawidzić własnego umysłu za ich wykreowanie. Leigh, łkająca nad ciałem naszej matki. Pająki o kobiecych głowach, wilkołaki i szare, pokryte łuskami smoki. Zalany krwią Kane, z którego powoli uchodziło życie.

Kiedy się obudziłam, spocona i bez tchu, moim oczom ukazało się coś, czego tutaj wcześniej nie widziałam. Niepozorne, brązowe puzderko przewiązane sznurkiem spoczywało na mojej poduszce.

Wykazując się o wiele mniejszą ostrożnością, niż powinnam, przetarłam oczy, odganiając sen, i uchyliłam wieko.

W środku leżała delikatna, ręcznie rzeźbiona spinka do włosów.

Dwa równoległe metalowe zęby stykały się ze sobą na czubku, a tam trzy różnej wielkości stokrotki oplatały rozpostarte skrzydła jaskółki zdającej się zrywać do lotu.

Po raz pierwszy od miesięcy na moich ustach zagościł uśmiech.

ROZDZIAŁ TRZECI

KANE

Obsydianowe ciernie przesuwały się po moich zaciśniętych pięściach, skrząc od nagromadzonej mocy. Patrzyłem na Lena. Już nie siedział na zbutwiałym, zjedzonym przez korniki stołku, tylko na eleganckim obitym skórą krześle. Bardziej odpowiednim dla króla niż zwykłego człowieka. Czy też czarownika lub bestii – nadal nie miałem pojęcia, kim tak naprawdę był, a on nie kwapił się z odpowiedzią.

– Kim ty jesteś? – warknąłem, nie bawiąc się w uprzejmości. Moja wściekłość stała się wręcz namacalna, sprawiając, że światła otaczających nas świec zamigotały.

– Czy to ma jakieś znaczenie? I tak nie mogę ci pomóc.

Furia – płonąca i dzika – zawibrowała w mojej piersi.

– Dlaczego nie?

– Służę wielu królestwom. Nie zajmuję się byle chłopcami i ich złamanymi sercami.

Służy wielu królestwom… Akurat.

– Nie okłamuj mnie.

Mężczyzna, niebędący tak dobrze znanym mi Lenem, wstał z gniewnym wyrazem twarzy. Drewniane nogi krzesła zaszurały na eleganckim dywanie.

– Na jaki temat? O chłopcach i ich sercowych problemach czy…

Nie odrywałem od niego wzroku, przyglądałem się, jak sięga po szklankę i nalewa do niej whisky z misternie zdobionej karafki. Podejrzenie kiełkujące w moich myślach sprawiło, że z wrażenia zaschło mi w gardle.

– Bóg? Jesteś bogiem Fae? – wykrztusiłem.

– Szczerze mówiąc, myślałem, że zorientujesz się dużo szybciej, chłopcze – odparł, nieznacznie pochylając głowę.

Czy to możliwe, że stał przede mną prawdziwy bóg? Potrząsnąłem głową, próbując przegonić zaskoczenie.

– Czemu jeden z bogów Fae ukrywa się w Vorst?

Irytacja zalśniła w jego bezdennym spojrzeniu.

– Nie odczuwasz strachu? Swego czasu na mój widok padano na kolana.

Swego czasu. Moje myśli pędziły jak szalone, analizując i porządkując wszystkie dotychczasowe informacje.

– Bóg, który okrył się hańbą. Wygnany – wyszeptałem, na wpół do siebie, a następnie zapytałem: – Co takiego zrobiłeś?

Mężczyzna, który nie był Białym Krukiem, ponownie zajął miejsce naprzeciwko, w zamyśleniu obracając w dłoni szklankę z bursztynowym trunkiem.

– Wtrącałem się w życia śmiertelników. Kto by pomyślał, że współczucie słabszym istotom okaże się niewybaczalnym grzechem?

Przebyłem całą tę drogę, smagany wiatrem, gradem i lodem. Przemierzyłem nieboskłon i skaliste szczyty sięgające samych gwiazd. Przetrząsnąłem Góry Perliste, wzdłuż i wszerz, w poszukiwaniu Białego Kruka. Całymi dniami próbowałem zdobyć górę, gdzie przebywał, tylko po to, żeby się z nim skontaktować. A teraz, zamiast w tajemniczego czarownika, wpatrywałem się w najprawdziwszego boga Fae. Wiedziałem, bez cienia wątpliwości, że to moja jedyna szansa.

– Wiesz, po co tutaj jestem – powiedziałem tak cicho, że ledwie słyszałem własny głos. – Czy możesz przemienić mnie w Fae czystej krwi? Tak niewiele mi brakuje. Mój ojciec, Lazarus…

– Nie ma potrzeby, byś strzępił sobie język, chłopcze. Wiem o twoim ojcu więcej, niż ci się wydaje. Obserwowałem go od kołyski.

– Więc wiesz też, jakim jest potworem. Zdajesz sobie sprawę, że już dawno mógł zniszczyć sztylet. Zmień mnie, a ja uwolnię świat spod jarzma władzy Lazarusa.

– Sztyletu nie można zniszczyć – odparł bóg ze znużeniem, wpatrując się w napój. – Nikt ani nic nie jest w stanie go zlikwidować.

– To nie powstrzyma mojego ojca przed próbowaniem. – Przywiązałby do niego tysiąc ciężarów i zatopił na dnie Oceanu Rudy. Albo nakarmiłby nim ogra, by schować sztylet w trzewiach potwornej kreatury.

– Nie, to go nie powstrzymało. Ale sztylet zawsze odnajdzie drogę powrotną. Jeśli Sztylet Słońca nie może pozostać ze swoim prawowitym właścicielem, znajdzie sobie nowego, spośród śmiertelników albo innych ras.

Opadłem na obite skórą krzesło naprzeciwko boga, czując jak uchodzą ze mnie adrenalina i magia, choć jeszcze przed momentem buzowały mi w żyłach.

– Gdzie jest teraz?

– Z twoim ojcem. W Solaris.

– Zmień mnie – wykrztusiłem zdławionym głosem. – Zrobię wszystko.

– Pytałem, co byś zrobił. Twoja odpowiedź okazała się nieprawidłowa.

– Twoje pytania nie mają znaczenia – odwarknąłem, uderzając pięściami w dzielący nas ciężki stół. – Nie mają znaczenia, ponieważ ona nie żyje.

Bóg cmoknął z niezadowoleniem.

– A jednak twoje powody, dlaczego chcesz to zrobić, mają dla mnie znaczenie.

Powiedział, że służy królestwom. Być może musiałem przekonać go o swojej uczciwości.

– Z pewnością masz moc decydowania o przyszłości. Widzisz wszystko i dysponujesz całą wiedzą tego świata… Spójrz na mnie i powiedz, że nie pozostaję największą szansą, jaką mamy, aby pokonać mojego ojca. Spójrz i powiedz, że nie chcę ratować żyć tych, którym zagraża bardziej niż ktokolwiek inny. Nie znajdziesz nikogo, kto miałby czystsze intencje ode mnie.

– Ona miała – rzucił z rozbawieniem.

– Arwen? – nie wypowiedziałem jej imienia na głos od ponad dwóch miesięcy. Sylaby boleśnie prześlizgnęły się po moim języku. Uderzył we mnie głęboki żal. Już myślałem, że udało mi się go pogrzebać, a on sprawił, że żołądek podszedł mi do gardła i zacisnąłem zęby.

Nie mogłem tego znieść – nie mogłem wytrzymać ani chwili dłużej na tym ziemskim padole ze świadomością, że jej już tutaj nie ma. Miałem przed sobą realną możliwość, dzięki której zdołałbym sprawić, że jej poświęcenie nie poszłoby na marne, ale nie potrafiłem przekonać boga, że moje intencje pozostawały czyste.

– Noszę jej wolę w sercu. Uznaj jej szlachetność, jej prawość za moje własne.

Nie wiedziałem, czy wyczuł udrękę w moim głosie. Wwiercał się we mnie zimnym, nieustępliwym spojrzeniem. Odpowiedziałem tym samym.

Chociaż sprawiało mi to ogromny ból, nie zamierzałem przestawać.

– Zajrzyj w głąb mojej duszy – naciskałem. – I powiedz, czy nie wypowiedziałem szczerze każdego słowa.

Bóg Fae przyglądał mi się z uwagą.

Przesunął oceniającym spojrzeniem po moich zmarszczonych ze złości brwiach i zsunął je niżej na żar w oczach. Na moje palce, z całych sił zaciśnięte na drewnianych poręczach eleganckiego krzesła. Poczułem w piersi dziwne mrowienie, przez co zacząłem się zastanawiać, czy mężczyzna zdołałby zajrzeć w moje zbolałe, roztrzaskane na kawałki serce.

Przedwieczny Fae zacisnął zęby. Cienkie zasłony rozwiewał delikatny wietrzyk. Znad palącego się kadzidła unosiły się smużki aromatycznego dymu, popiół osypał się na drogocenny wypolerowany mahoń. Spróbowałem zrobić uspokajający wdech.

Kiedy z powrotem zatrzymał wzrok na moich oczach, poczułem, jak rozpala się we mnie iskierka nadziei.

– Masz przysiąc na wszystko, czym władasz. Na twoje królestwo, wszystkie skarby, na swoich poddanych, że…

– Zabiję go – oświadczyłem z żarem. – Daję słowo po stokroć.

– Przysięgnij na nią. Że bez względu na wszystko Lazarus umrze.

Chęć wybuchnięcia śmiechem niemalże zrzuciła mnie z krzesła.

– Przysięgam na grób Arweny. Zrobię to dla niej. Dla uczczenia jej pamięci.

Chociaż bóg Fae posłał mi gniewne spojrzenie, moją pierś zalało gorące poczucie zwycięstwa. Miałem go w garści.

– Muszę cię ostrzec, chłopcze, że nawet jeśli spróbuję zrobić to, o co mnie prosisz, będzie to pierwsza taka próba. Nigdy wcześniej nie posuwałem się do czegoś takiego. W dawnych czasach, kiedy istniała tylko Lumera, Fae czystej krwi rodzili się w wyniku prokreacji bogów ze śmiertelnikami…

Właśnie w taki sposób została poczęta Arwen, stając się Fae czystej krwi – poprzez połączenie boga Fae i jej śmiertelnej matki.

– Jednakże – kontynuował, wyrywając mnie ze wspomnienia deszczowej nocy przed Żeglarską Tawerną – nigdy nie zajmowałem się takim przypadkiem jak twój. Nie przemieniałem Fae w taki sposób, by odrodził się jako Fae czystej krwi.

Nie okazałem się na tyle sprytny, aby choć próbować go przechytrzyć. Stanowiłem zaledwie tępe narzędzie w jego rękach.

– Po prostu spróbuj.

– Konsekwencje tego, o co prosisz, mogą okazać się poważne.

– Zdaję sobie z tego sprawę.

– Ryzyko…

– Pokaż – wycedziłem – na co cię stać.

Tak jak wcześniej, wystarczył pojedynczy ruch ręki, by na stole przede mną pojawił się elegancki, smukły kielich. Wypełniony nie winem, ale gęstą, srebrzyście białą cieczą.

– Pij – rozkazał, rzucając mi okrutne spojrzenie.

Ten kolor…

– Co to jest? – zainteresowałem się.

Bóg tylko się uśmiechnął.

– Przecież wiesz, co to jest.

Upłynnione lilium.

Wiedziałem, że nie powinienem mówić tego, co rozbrzmiewało w mojej głowie głośno niczym dzwon pogrzebowy: to mnie zabije. Zamiast tego odetchnąłem głęboko, zebrałem się w sobie…

I przechyliłem kielich, pijąc do dna.