Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mozaikowa opowieść o Węgrzech ostatnich dekad widzianych oczami ofiar stalinizmu i ich potomków. Endre Kukorelly, nie stroniąc od wątków autobiograficznych, maluje portret epoki, gdzie domy stają się niemymi świadkami wydarzeń, a zmarli wciąż są obecni w pamięci żywych. Ta oszczędna, sugestywna proza snuje się między wojennymi okopami a eleganckimi balami, między dramatem wysiedleń a chwilami młodzieńczej fascynacji. Autor przypomina, że historia nie przemija – powraca w pamięci, traumie i codziennych detalach. Przejmująca opowieść o stracie, dziedziczeniu ran i o tym, jak prywatne losy splatają się z wielką historią.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 316
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Poeta zamierzał stworzyć jeszcze sześć powieści, w których chciał przedstawić swoje poglądy na temat fizyki, życia obywateli miejskich, wojny, historii, polityki i miłości, podobnie jak w Henryku von Ofterdingenie pisał o poezji.
Posłowie Ludwiga Tiecka do powieści Novalisa Heinrich von Ofterdingen
It is a tale
Told by an idiot, full of sound and fury,
Signifying nothing.
Shakespeare, Macbeth
Rühmen, das ists!
Rainer Maria Rilke, Die Sonette an Orpheus VII
(FIZYKA, 2021) Stary klucz. Taki stary, że nikt nie wie, do czego. Nie ma u nas takiego zamka ani takiego otworu, ani nawet nie pamiętam, żeby kiedyś był. Stary gwóźdź, trochę krzywy, wygięty w łuk, wystrugany z twardego drewna. Stare gumowe klapki, całkiem znoszone, z rozpadającymi się podeszwami. Mam je wyrzucić – zadaje sobie pytanie (K).
Koperty pełne fotografii, staromodne panie i panowie, o większości z nich nie ma pojęcia, kto to taki. Dwa czerwone garnki z odrapaną emalią, mały włożony w większy. Wyciąga z dolnej szuflady komody stertę skrupulatnie ułożonych jedna na drugiej znoszonych podkoszulek, pakuje je do plastikowej torby. Wraz z klapkami. Już do niczego się nie przydadzą. Są stare. Stare rzeczy, mnóstwo starych ludzi.
Kładzie gwóźdź na parapecie. W łazience ściąga spodnie, klucz wypada z kieszeni.
Ładnie wygięty.
Nie widzi klucza.
Przecież tu kładłem – mruczy do siebie. Spogląda pod łóżko i się złości. Przydałoby się odkurzyć. Torbę wyrzuci. Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow. Wynosi wszystko przed dom i stawia to na pokrywie pojemnika na śmieci.
I. DOM, 2000, 1936, 1964
I zostawiają po sobie dziecko, żeby śmierć miała po kogo wrócić.
Heraklit
(DOM, 2000) Słyszy, jak z piekarni naprzeciw ładują chleb na furgonetkę. Nie słucha, ale słyszy. Motor chodzi równomiernie, przesuwają po chodniku coś w rodzaju blach do pieczenia, ślizgają się, skrzypią, metal szura po asfalcie. Niezbyt głośno, ale dźwięk jest niemiły. Może być około czwartej rano. Albo piątej, nie sprawdza.
Nawet nie pamięta, gdzie rzucił telefon.
Odwraca się i kładzie poduszkę na głowie.
Wstaje, nie otwiera okna, nie wygląda na ulicę. Czy ma czymś w nich rzucić?
Szuranie ustaje, głośniej niż dotychczasowe dźwięki z trzaskiem zamykają się drzwi ciężarówki, szofer wciska gaz. Huk silnika powoli się oddala. Wychodzi z pokoju, puszcza wodę z kranu, pije i kładzie się z powrotem.
(HISTORIA, POLITYKA, 0000) (K) nie jest Żydem. To nic nie znaczy. Niewiele. Tyle mniej więcej, że nie jest Żydem. Zero, to nie jest żadna tożsamość, nawet nie ułamek tożsamości. A co? Ani to, ani sio. Ani żyrafa, ani pingwin, ani palma, ani Pigmej. Jego przodków nie wywieziono.
Przodków Żydów wywieźli, na tym polega różnica. Tyle wie.
Sporo różnych rzeczy przydarzyło się jego przodkom, im, jemu, ale to nie. Kleist tak zaczyna historię Michaela Kohlhaasa, że dokładnie go opisuje; połowa XVI wieku, syn nauczyciela, handlarz końmi, dobrotliwy i okropny, najlepszy z dobrotliwych i najgorszy z okropnych, ma trzydzieści lat, dobry charakter, jest bogobojny, gospodarzy we wsi nad rzeką Hawelą, ma żonę, dzieci i nadmierne wyczucie prawa.
Czy możliwe jest otoczenie, czy potrafisz stworzyć takie otoczenie, gdzie fakt, że ktoś na przykład nie jest Żydem, w jakimś sensie określa jego tożsamość?
Zresztą nie trzeba stwarzać, coś takiego stwarza się samo.
Pewne sprawy zaczynamy rozumieć dopiero po latach, zazwyczaj przez przypadek, i wcale nie dlatego, że ktoś coś nam o tym powiedział. (K) kiedyś wpadł nie na to, że nie jest Żydem, ale na to, że są na świecie Żydzi i są tacy, którzy mówią o nich, że oni – tu zaliczał się również (K), bo te słowa padły w jego obecności – oczywiście mogą być spokojni, przecież nie są Żydami. Ale jego to za bardzo nie interesowało. Nie interesowało go nic poza piłką.
(DOM, 2000, 0000) Nie wychodzi z domu. Pada śnieg. Ma pół chleba i jeszcze ze dwie bułki, śmietanę, dwie puszki piwa, kefir, połowę wyrzuca. Jest ciepło, okna są szczelne, śnieg pada poziomo. Przygląda się czerwonym smugom na ramieniu, hmm, dziwi się, czerwone smugi. Pewnie odcisnęły się zgniotki na poduszce, odleżał sobie rękę. Zaraz otworzy laptopa. Otwiera, rękawem swetra ściera kurz z ekranu. Właściwie lodówka jest pusta, słoik z musztardą, butelka mineralnej, jedno jajko, wszystko odkryte. Wszystko bez sensu. Położył się na okularach, dopiero teraz zauważył. Idzie, ale wraca od drzwi. Wraca od bramy, zamyka bramę, przekręca klucz, wsuwa do kieszeni, a potem od nowa, wyciąga klucz i burczy coś pod nosem.
(DOM, 2000) (K) jeździł na wakacje do Szentistvántelep. W osadzie pachniało dymem. (K) był dzieckiem. Zwęglona trawa, woń palonych chwastów, zapach rozpuszczającej się smoły przy stacji kolejki podmiejskiej, nad jeziorkiem zapach moczarów, obok Dunaju zapach Dunaju. Zapach trawy.
Drzewa.
Kwiaty, zarośla, zapach słońca, zapach lata.
Zapach bukszpanu.
Smród skóry na piłce do futbolu.
To nie była wieś, choć wielu miejscowych pracowało w pegeerze w Pomázie, tu i tam trzymano świnie, zapach świń. Ziemię w latach dwudziestych rozparcelowano na kwadratowe działki, główna ulica, dwie zewnętrzne ulice i dziesięć albo kilkanaście poprzecznych uliczek noszących imiona co znaczniejszych Węgrów. János Arany, Sándor Petőfi, Pál Kinizsi i tacy tam. Kiedyś muszę dokładnie policzyć – myśli (K). I nauczyć się na pamięć.
Martinovics. Széchenyi, Rákóczi, król Mátyás, István Dobó, Ilona Zrínyi.
Árpád.
Attila.
W latach trzydziestych zbudowano eleganckie, stylowo pozbawione stylu wille z dachami pokrytymi łupkiem, na podmurówce z piaskowca, z blendami, sztukateriami, okolone ogrodzeniem Haidekkera. Wzdłuż brzegów rzeki, po obydwu stronach, podobnie jak na poprzecznych uliczkach, rosły czereśnie. W ciągu kilku dziesięcioleci całą osadę zabudowano, na położonym naprzeciw sklepu spożywczego placyku, na którym popołudniami chłopcy grali w piłkę, postawiono szkołę, a na drugim boisku, leżącym po przekątnej, pojawił się w ogóle niepasujący tam wielopiętrowy blok. Czasami chłopcy grali na gołej ziemi, kto wie dlaczego. Codziennie, do późnego wieczora.
Nie grali tylko wtedy, gdy bardzo padało.
Ale co wtedy robili?
(K) czyta, aż zrobi się całkiem ciemno, potem jeszcze trochę przy świecy albo przy lampie naftowej. Przed południem schodzi nad Dunaj albo nad glinianki. Do sklepu. Jedzie rowerem do Budakalász po wodę do picia. Siada na leżaku pod orzechem. Kamyki skrzypią pod żelaznymi nogami łóżka polowego. Był taki mały wysypany żwirem kwadrat obok krzewu bzu, pod samym orzechem, tam sobie siedział,
jakkolwiek idyllicznie to nie brzmi. Jakkolwiek głupio to nie brzmi. Pewnie to była idylla, dlatego brzmi tak idiotycznie.
Koło piątej łapie swoją torbę i jedzie rowerem na boisko. Miejscowi chłopcy go przyjęli, a w każdym razie nie wykluczyli, gra porządkuje relacje, bezbłędnie wyznacza pozycje, trafił w hierarchii na właściwe miejsce. Choć i tak pozostał Budapeszteńczykiem, nie do wszystkiego go dopuszczali.
Czasami bardziej, czasami wcale, wydawało mu się, że ich rozumie.
Rozumiał i nie rozumiał, ale przyjmował to do wiadomości. Chłopskie dzieciaki, raptem dwadzieścia osiem minut kolejką podmiejską od budańskiej strony Mostu Małgorzaty, to tak może zbyt ogólnie, bo były wśród nich chłopskie i niechłopskie dzieci. Niemniej dzieci z prowincji, tacy z prowincji na dwadzieścia osiem minut, choć wtedy to było więcej. Dłużej i dalej.
(UMARLI, 0000) Traci pewność, bo co chwilę natrafia na coś, czego nie rozumie. Takie jest życie bogów. Zaciekawia się, bo co to ma znaczyć, że nie. Jakie to ciekawe, że nie, prawda? Wraca do domu, stangret rzuca koniom ambrozję. Biedne konie.
(WOJNA, POEZJA, 1956) (K) myśli swoim dziadku. O jego poczuciu humoru, łysym czubku głowy, dziwnej fryzurze, okrągłym brzuchu, o kimś, kto jest dokładnie taki, jak wyobrażamy sobie Falstaffa. Emánuel. Wszyscy mówią na niego Manó, nawet Horovicz, dozorca. Dobry wieczór, panie Horovicz, pozdrawia go jowialnie dziadek (K). Panie Manó – odzywa się z szerokim uśmiechem stary Horovicz, otwierając przed dziadkiem drzwi windy, i kłania się dziwnie wsparty na lasce. Manó jest ojcem Królisi. Królisia to mama (K). Drugiego dziadka, Károlya, już dawno nie ma na tym świecie.
Od niepamiętnych czasów. Poległ w pierwszym miesiącu pierwszej wojny światowej.
Kiedy myśli o dziadku, zawsze myśli o dziadku Manó. O dziadku Károlyu nigdy nie myśli.
Zastanawia się, czy inni też myślą o swoich dziadkach. Ale niby dlaczego nie mieliby myśleć? Starszy pan wieczorami opowiadał jemu i siostrze historię witezia Jánosa, przypomina sobie, że zawsze zaczynał od początku. Sándor Petőfi – tu zawieszał głos i dodawał z naciskiem – witeź János! Mały Jancsi podpalił skarby rabusiów, a wraz z nimi cały dom, i tym podobne głupoty, do tego miejsca dochodził w swojej opowieści. Koniec. Idźcie spać! – mówił. Biegiem spać! Dalej nie pamiętał?
Albo zapominał, na czym skończył?
A może mu się wydawało, że wnuki, malutkie głuptaski, zapomniały początek bajki?
A może zabrał ze sobą łup?
I w ten sposób rozwiązałby problem.
Oczyma wyobraźni widzi staruszka, jak opowiada o witeziu Jánosu, zadowolony z siebie, że tak troskliwie zajmuje się wnukami.
Widział zmarłego dziadka.
Kiedy umarł, Lonci, ciotka (K), zaprowadziła go do pokoju i mu pokazała. Jak wygląda nieboszczyk.
Widzisz – powiedziała, unosząc brwi.
Tak.
Dziadek leżał w pidżamie w paski. I miał żółte palce u stóp.
(HISTORIA, 1936) No dobrze. Musicie koniecznie poznać Królisię. Królisia ma prawie piętnaście lat i z przerażeniem spostrzega, że urosły jej piersi. Dotychczas nie rosły. Pewnego ranka, ups, ma piersi. Jest lato i kłopot, kostium kąpielowy okazuje się za mały w biuście! Za ciasny. Królisia się wścieka, choć przedtem ostrożnie wygląda ze swojego pokoju, czy ktoś jej nie widzi, choćby Julcsa. Julcsa to służąca. Pilnuje Królisi, a przynajmniej takie ma zadanie, tylko że – na szczęście dla Julcsy – Królisia nic o tym nie wie. A może wie?
I co ma teraz zrobić, matka pojechała do Pesztu, w Zánce nie ma sklepu, konkretnie: w Zánce nie ma nic, a przecież trzeba iść na plażę, ale w takim kostiumie?
Żeby wszyscy się z niej śmiali?
I tak się z niej śmieją, a teraz żeby jeszcze mieli prawdziwe powody?
Spokojnie, Królisia sobie poradzi, wyciągnie z szuflady może już niemodny, ale odpowiedni w biuście kostium matki, i niech się śmieje, kto chce.
(WOJNA, 1944, 1956, 1964, 1988, 0000, 2000, 2021) Budapeszt, szósta dzielnica. Beton, asfalt, na większości uliczek kocie łby, nie ma parków, wszystko zabudowano. Na ścianach kamienic ślady kul z 1944 i 1956, centralne dzielnice miasta pełne są wyszczerbionych koronkowymi kraterami fasad. W tygodniach, kiedy lekcje wypadają przed południem, (K) po szkole gra z kolegami z klasy w piłkę na Placu Hunyadyego. Kiedy tylko mieli trochę czasu, a zawsze mieli, grali na przerwach pomiędzy lekcjami, na szkolnym boisku, gdziekolwiek, gdzie tylko się dało. Kilka minut, już jest drużyna i jest gra. Grają jak szaleni.
Jakby im rozum odjęło.
I tak mu zostało – kiedy tylko widzi nadające się miejsce, słyszy odbijającą się piłkę, wszystko wraca. Aż serce się ściska, jak wraca.
(DOM, FIZYKA, 2000) Otwiera lodówkę, patrzy, jak mają się sprawy, zamyka. Co ma, a czego nie ma.
Aha.
Jest w niej to i owo, nic specjalnego. Nic, na co miałby chęć.
Drzwi zamykają się z cichym cmoknięciem, niemal same, chyba źle włożył jedną butelkę. Na ukos półki leży coś miękkiego zapakowanego w pergamin i śmierdzi. (K) nie ma ochoty sprawdzać, co to jest. Jedzie do osady, matka coś ugotuje.
I usiądzie w ogrodzie.
A potem będzie robił jakieś niewarte zapamiętania, nieciekawe rzeczy, niczym Wotan, kiedy z premedytacją nie ma najmniejszego zamiaru załatwić najpilniejszych spraw. Bo jeśli je załatwi, to po nim. Bo wtedy przez dziurkę wedrze się koniec. Bo każde rozwiązanie jest ostateczne. Kiedy za boga nie jest w stanie znaleźć rozwiązania, bo sytuacja jest nierozwiązywalna.
(HISTORIA, 1936) Królisia spędza lato w Zánce. Wakacje, nie ma odwołania, latem trzeba jechać na wakacje. Z matką i z Julcsą, która nie ma wakacji, bo jest służącą. I teoretycznie z Lonci, która jest jej starszą o cztery lata siostrą i nie ma ochoty na takie wakacje.
Czy jak tam.
Są na wakacjach, jest dobrze, dopiero się zaczęły, tysiąc lat temu, pamięta, że fajnie było na samym początku lata uciec z Budy przed upałem w tę nicość, jak mawiała matka, na wakacje. Królisia nie miała pojęcia, czy matka jest na wakacjach, co robi, czy lubi na nie jeździć, czy po prostu jedzie, bo się jeździ.
Jej mąż wywoził je tu z Budapesztu, na koniec świata, żeby mieć spokój.
I w spokoju uganiać się za kobietami.
Królisia nie wie, jak matka traktuje ten każdego lata powtarzający się proceder.
Ojciec pod koniec roku szkolnego służbowym samochodem zawoził cztery kobiety do ich willi w Zánce, w najlepszych miejscach kupował najlepszy prowiant, pakował z Julcsą do lodówki, a potem szofer odwoził go z powrotem do domu.
Bo pracował. Był głównym inżynierem w wodociągach miejskich albo licho wie kim. W każdym razie Królisia nie wiedziała.
Praca.
Zarabiał dużo pieniędzy.
A co robił poza tym, cholera wie. Pewnie się bawił.
Królisia nie wiedziała dokładnie, co to ma być, to bawienie się, ale wiedziała, że jest coś takiego. I siedziała tu z matką, i Lonci, i oczywiście Julcsą, proszę bardzo, macie swoje wakacje!
No dobrze, w takim razie pójdzie nad rzekę.
Popływać.
Akurat nie ma krów.
Ani tumanów z Budapesztu, też na wakacjach, bo tu mają swoje wille.
Przez jakiś czas, może przez kilka lat, Lonci z łaski chodziła na plażę zanurzyć w wodzie swoje ciało nimfy, aż w końcu się jej znudziło i nigdy więcej nie poszła. Skończyły się sezony na kąpiele! Pod koniec roku szkolnego obwieściła, że już nigdy nie pojedzie do Zánki, finito!
Szybciej zaraz wyskoczy z piątego piętra!
Więc tego lata – teraz – Manó, ojciec Królisi, odwozi je do Zánki z Jánosem, firmowym szoferem, tylko Królisię, swoją żonę i mamę Królisi – Ilonę, a także Julcsę.
I zaczyna się śmierć. Nadchodzi śmierć. Brzęczenie much, szczekanie psów i ryk krów. Smród krów. Woń obcego człowieka.
(HISTORIA, POLITYKA, 1956) Dwoje dzieci, ojciec, matka (K) i rodzice matki. Pod koniec lat czterdziestych wysiedlono większość rodziny (K). Ich akurat nie. Odkąd pamięta, słowo „komuchy” słyszał wymawiane na tysiące sposobów, za każdym razem inaczej. Wysiedlono rodzinę cioci Palkó.
Paulę, jej męża, starego generała Wernera, i ich syna Paliego.
Pali był przystojnym chłopakiem, miał ze dwa metry wzrostu, nie mógł chodzić do gimnazjum, wezwano go na prace przymusowe, pracował w kopalni węgla. W 1956 roku zwiał za Zachód. Wysiedlili też matkę chrzestną (K). Mówili na nią Bizsuka, jej ojciec był na przełomie wieków dowódcą Budapesztu. (K) niczego o nim nie wie.
Na portrecie olejnym siedzi ubrany w generalski mundur, ma germańską budowę czaszki, a kiedy (K) spogląda mu w oczy, odwzajemnia spojrzenie. Tyle o nim wie.
Nie za wiele ma pojęcia o tych ludziach. Ciocia Palkó jest ciotką ojca (K), to akurat pewne. Zabolało ją, że nie została matką chrzestną małego. „Wiecznie taka zbolała” – mawiała z cieniem drwiny matka (K), nie lubiła Pauli, bo podobno nie oszczędziła sobie komentarzy, kiedy usłyszała, że jej bratanek żeni się z mamą. Bizsu uczyła francuskiego i niemieckiego w gimnazjum Pálné Veres, uczyła matkę (K), a (K) chodził do niej na lekcje niemieckiego. Na ścianach małego mieszkania nad łóżkiem wisi nieproporcjonalnie duży portret ojca Bizsu, przedstawia całą sylwetkę starego generała. Pali walczył, w ostatniej chwili uciekł do Niemiec. Rodzina (K) nigdzie nie wyjechała. Prawie wyjechali.
Ale w końcu nie.
(DOM, 2000) Trzecie piętro, okna wychodzą na ulicę Rózsa. Przed południem słońce wpada do mieszkania. Zadzwonię do matki, powiem, żeby coś ugotowała – myśli (K). Przyjadę, może coś ugotuj – mówi przez telefon. Przyjadę, znaczy do osady.
Jechali, to znaczy cała rodzina jechała na działkę. Lata sześćdziesiąte, mały ogród z jabłoniami i śliwami. Z tyłu, przed kurnikiem sąsiadki, rosła sękata, stara czereśnia, obok niej wiśnie, dwie morele. Kajsi i róża. Grządki truskawek, krzewy orzechów laskowych, dwieście sążni, pośrodku betonowy budynek, pokój z tarasem i kuchnia letnia. Prądu nie było.
Ani wody, przynosili ze studni obok, u pani Irenki. Wyciągasz wiadro i wyskakuje żaba. Kiedyś nawet wyleciała ropucha.
Kiedyś bywały takie rzeczy, wtedy.
Wyciągają ze studni wiadro wody i wyskakuje z niego żaba.
Pojechać do ogrodu to znaczy, że rodzice wszystko zapakowali, tramwajem numer sześć przejechali przez Most Małgorzaty do ostatniej stacji kolejki podmiejskiej jadącej do Szentendre i po półgodzinie wysiedli na przystanku Szentistvántelep. A potem pięć minut piechotą.
I wszystko tonie w zieleni.
Kwitnienie, więdnięcie, szum owadów, tak było, a teraz dzwoni do matki, która mieszka w osadzie w domu należącym do siostry (K), z informacją, że właśnie do niej jedzie, i czy będzie obiad. Podczas rozmowy postanowił, że coś tam kupi.
Kiedy się obudził, pomyślał, że właśnie podczas rozmowy z matką podjął decyzję. Nie że coś tam kupi, lecz kupi dom, choć takie oświadczenie byłoby wówczas przesadne, bo przecież nie miał pieniędzy na dom. Choćby jednej czwartej potrzebnej kwoty. Dwóch do dziesięciu. Nawet nie wie, jak dziś wyglądają ceny, ile tu kosztuje dom, ale postanowienie jest. Zdecydował się, jeszcze zanim podniósł słuchawkę. Wiele się nie zastanawiał, po prostu tak sobie wymyślił.
Nawet jeśli to nie jest akurat najlepsze określenie. Szuru-buru to też nie są najbardziej fortunne słowa, Word podkreśla je na czerwono. Ładne, ale niepoprawne.
Schodzi do samochodu. Jest koniec kwietnia, świeci słońce, to sytuacja najgorsza z możliwych, zbyt piękna, nieodpowiednia do tego, do czego chce ją wykorzystać. Żeby znaleźć dla siebie miejsce. Zmienić swoje życie itd. A najgorszy wybór to wtedy, gdy czereśnie kwitną jak szalone, pojechać do osady, tam gdzie spędził dzieciństwo.
(POEZJA, 1936) Julcsa nie chodzi nad wodę. Za nic by nie poszła. Sam Bóg by jej nie zmusił. Nawet nie spojrzy na wodę, bo co tam jest do oglądania, woda to woda, jest zielona, pełna wodorostów i ryb. Kiedy Królisia o tym opowiada, ona drętwo patrzy przed siebie. Julcsi, chodź tu, popływamy pomiędzy krowami – złości Julcsę, a ta odwraca się na pięcie i odchodzi ze złością. Popływamy – burczy głośno pod nosem.
Ma malutki wąsik.
Nie twierdzę, że Królisia lubi złościć Julcsę, to byłaby przesada, nie lubi, ale z braku lepszego pomysłu zaczyna robić jej na złość. Z nudów. Bo się nudzi. Ugryzła mnie ryba – mówi na cały głos, lecz po chwili stwierdza, że to słaba rozrywka, no ale jak ma się bawić w Zánce, w środku upalnego lata, kiedy tutaj nic nie ma.
Nic a nic na świecie.
(ŻYCIE OBYWATELI MIEJSKICH, POLITYKA, 1964) Dzieci grzebią w talerzu. Nic im nie smakuje, ani to, ani tamto. (K) grzebał w talerzu, aż w końcu usłyszał: synku, nie rozgrzebuj tych klusek, tylko grzecznie zjedz!
Wszystkie!
Tak, tak, akurat!
Spycha kluski na brzegi talerza. Na jeden, potem na drugi. Kluska spada na podłogę.
Jak glista. Tylko nie łazi.
No dobrze, gdyby mógł zjeść, toby grzecznie zjadł! Je, bo jest głodny, a nie dostał nic innego. Ma usta pełne klusek z kaszy manny, nie może przełknąć, wychodzi do kibla i wszystko wypluwa. Czka. Nie wymiotuje. Widać ci żebra – odzywa się matka (K).
Można ci je wszystkie policzyć, syneczku!
(K) podciąga podkoszulkę i sprawdza. Mortadela – myśli sobie.
Miałbym ochotę. Na dwa cienkie plasterki.
Albo jeden gruby, z bułką, masła nie trzeba, nic więcej nie trzeba. Dwa grubsze plasterki mortadeli i gotowe. Z ostrą papryką. A bułka żeby była wypieczona na brązowo i chrupała. Albo naleśniki.
W sobotę będą zupa fasolowa, gulasz i naleśniki z serem. Pączki i drożdżówki z marmoladą, babcia (K) je upiecze, tak jak w zeszłym roku i dwa lata temu, prawie spaliły się na węgiel, był w nich zgęstniały od długiego stania dżem z moreli. W kuchni pachnie ciastem, w spiżarni pachnie wszystkim. Pieczone mięso, kiełbasa, słonina. Zupa mięsna, gotowane kurze udka, ryż z sosem grzybowym.
Szyjki, wątróbka, żołądki, serca, móżdżek.
Udka.
Smażone w tłuszczu frytki. Do pokoju dochodzi zapach smażonych na oleju panierowanych kotletów. Zapach smażonych schabowych, zapach papierosów. Płyn po goleniu ojca (K). Matka (K) je udko. Znaczy kurze udko. I grzbiet. À propos, drożdżowe kluseczki z orzechami i cynamonem, ciasteczka miłosny liścik, ale to rzadko, bo pracochłonne. Miejski zapach skórzanej teczki ojca (K).
(FIZYKA, 1936) Królisia nie gniewa się na Julcsę za to, że jej pilnuje. Nieudolnie, spoglądając kącikiem oka. Trochę ją to złości, że wszystko obserwuje, w dodatku fatalnie obserwuje, chyba po prostu tak ma. Czy to choroba umysłowa? Choroba czy nie,
to właściwie dlaczego miałaby nie obserwować, skoro jej pilnuje.
Kiedy ktoś ma piętnaście lat, coś takiego go złości. Albo bawi, zależy. Pytanie, od czego zależy?
(HISTORIA, POLITYKA, 1964) Nie chodzili do kościoła. Żadnego kościoła, żadnej religii, żadnego bożego strachu, żadnego Boga. Matka (K) była protestantką, ojciec to katolik. Jest Bóg tam w niebie, ale nie tak, na pewno nie siedzi na tronie, nie wiadomo, jak to jest. Babcia (K) każdego ranka w niedzielę szła na mszę do kościoła kalwińskiego w Alei Gorkiego. (K) jest katolikiem, jego siostra też, przynajmniej tak są zapisani. Zapisani, wpisani, tyle wiedzą o sobie. Fuksz jest Żydem.
Major też. I Tamás Matt także. (K) nie ma pojęcia, skąd to wie. Od Fuksza? I od majora? Powiedzieli, że nie są Żydami?
A może od matki?
A przede wszystkim nie wie, o co w tym wszystkim chodzi. Oni są chrześcijanami. (K) był u pierwszej komunii. A potem już nic.
Albo niewiele.
Rodzice zaprowadzili (K) i jego siostrę do pierwszej komunii, mają zdjęcia przed bramą Kościoła Świętej Rodziny. (K) w granatowych krótkich spodenkach, jego siostra w białej sukience przed kolana. Nie ma mowy o religii.
W domu też nie, bo przecież jest komunizm, a komunizm usunął Boga, wygląda na to, że również z domu. Bóg wkrada się przez komunistyczne szpary niczym lodowate zimowe powietrze do pokoju. Zimne powietrze wpada przez okno otwarte z powodu zapomnienia. Fukszowie są Żydami. (K) nie pyta o to Fuksza. Są komunistami, ale o tym też nie rozmawiają.
Mówią o piłce, choć Fuksz w ogóle nie umie grać.
Bo jest Żydem.
Oni wszyscy są jak kaleki – mówi Barta do (K) – padają na brzuch, kurwa, nosem w piach. W równoległej klasie dobrze grają Matt i Major – myśli (K), ale nic nie mówi Bartowi, bo Janó Barta nienawidzi Matta i Majora. Bo dobrze grają, przynajmniej tak dobrze jak on. Albo ja – myśli (K). Prawie tak samo dobrze.
(UMARLI, WOJNA, 0000, 1988) Panie i panowie, kuzyni (K). Już dawno odeszli. Umarli, niczego o nich nie wie. O nich też nic nie wie. Bögöte, Hosszúpereszteg, komitat Vas, (K) skręca w tamtym kierunku z drogi numer osiem. Nie staje, bo się spieszy. Przy najbliższej okazji się zatrzyma – myśli, ale nie jest tego pewien.
Teraz jest ta najbliższa okazja, zjeżdżają z drogi, powoli, omijając kałuże. Tam, tam – pokazuje ((C)) – tam stoi taki elegancki dom.
Ojciec (K) urodził się w Bögöte, jego dziadek miał tam gospodarstwo, mniej więcej tyle wie.
O dziadku ze strony matki nie wie niczego, choć jego dobrze pamięta, o tych z Bögöte nie wie niczego.
Na drugiej stronie fotografii wypisane w rzędach nazwiska, ale nie wiadomo, kto jest kim. Nie obejdzie się bez mojej ingerencji – takie słowo przychodzi mu do głowy. Ten będzie tym, tamten będzie tamtym, ingeruję w ich życie. Urządzę je – myśli. Zmienię im imiona, zmienię im nazwiska.
Kilkanaście osób, siedzą, stoją, rozmawiają, są znudzeni.
Upijają się, bawią.
Jedni z kimś się bzykają, inni z nikim. Dzielni Węgrzy. Ktoś oparty plecami o ścianę dworku siedzi na ławce, potem wstaje, reszta też za chwilę musi migiem się oddalić. Pojawiają się Cyganie. Znikają Cyganie. Umiera ładna młoda dziewczyna.
Jeszcze przed nadejściem zimy.
Manó zginął pod Przemyślem.
Wtedy już nie żyje Imrus, nikt nie wie, co się z nim stało. A zwłaszcza władze.
Śliczne esy-floresy. Magdalena i Lonci przetrwają czerwony terror, nie umrą też na hiszpankę. Jednak nie wszystko przetrwają. Jedno tak, drugie tak, lecz tamtego już nie. Ale komu wszystko się udaje?!
(FIZYKA, 1936) Królisia siedzi z książką. Czyta. Nana. No tak. Trzyma książkę blisko oczu. Czyta ostatnią stronę, że „trup już zatruwa pokój”. Robi się jej niedobrze, przerywa lekturę, wsuwa Nanę pod łóżko. Przygląda się pęknięciom na ścianie. Ciekawa linia, profil brzydkiego młodego mężczyzny z wyrazistym nosem. Przyciska nos do ściany, zamyka oczy, sprawdza powieki od środka. Wibrują. Wyciąga książkę i przerzuca kartki. Och, ile jest we mnie mrocznych myśli! Też chciałabym umrzeć... żeby nastąpił koniec świata... tak, potrzebuję powietrza... Królisiu, mówiłam, wyjdź na powietrze – wrzeszczy z kuchni Julcsa. Królisia wychodzi na słońce. Patrzy w nie przez zamknięte powieki.
(DOM, 2000) (K) zbiega po schodach, wpada na Imrego. Imre stoi w bramie. Tam, gdzie zawsze. Podpiera ścianę, z kącika ust zwisa mu papieros, obserwuje, kto kiedy wchodzi i wychodzi. Wybiega ze spożywczego na rogu, kasjerki z ulgą patrzą w sufit, spoglądają po sobie, robią miny, choć przed chwilą śmiały się ze steku głupot, które naopowiadał im Imre. Wygłupia się z piekarzami przed piekarnią albo wesoło pogwizduje w drzwiach sklepu z kluczami należącego do Mari, jak gdyby to, że zobaczył (K), było jakimś nadzwyczajnym wydarzeniem. Chwilę się wygłupia, po czym z jego twarzy znika uśmiech i niby na poważnie zaczyna z wyższością tłumaczyć, dlaczego, kurwa, nie tutaj stanąłeś tym samochodem, tylko tam!
Tam!
Przecież tutaj też było miejsce – wskazuje, z zafrasowaniem kręcąc głową, przez co chce powiedzieć, jak bardzo (K) jest nieudolny albo głupi, i że na nic nie uważa.
A t’raz, zdradź mi, d’czego nie stanąłeś na tym miejscu, kurde!
W klozecie cieknie woda, trzeba będzie dać nowy rezerwuar, i powoli należałoby wymienić olej, gdyby nie powiedział, (K) pewnie by zapomniał, ale zanim zaczął coś mówić, odezwał się (K), cześć Imre, właśnie jadę do Szentistvántelep. Kupić dom.
Co takiego kupić?
Znajdę sobie dom z ogrodem, kupię i się przeprowadzę.
Imre patrzy na (K), obraca się bokiem, potakuje głową, widać, że jest po jego stronie.
Aha.
Marszczy czoło.
W takich sytuacjach zawsze staje po jego stronie, może nie od razu, ale potem to z całego serca. Wszystko wokół przestaje się liczyć, zapomina o swoich problemach, i już mówi, za co się zabiorą, on i (K), co koniecznie trzeba zrobić, co jest do roboty. Natychmiast, bez zastanowienia.
Że pojedzie z (K) i powie mu, co według niego, i tak dalej, ledwie można go powstrzymać. Nie można. (K) zostawia go i wsiada do samochodu, w ten sposób go powstrzymuje. Już dobrze – mówi – a teraz pędzę, bo mama czeka. Więc Imre się wycofuje. Mama (K) to dla niego świętość, uśmiech zastyga mu na ustach, całuję ciocię Królisiową – mówi, ale (K) już go nie słyszy, silnik głośno chodzi, a szyby są zamknięte. Imre uśmiechnięty od ucha do ucha stoi na skraju chodnika. (K) widzi go jeszcze we wstecznym lusterku.
Długo, bo na skrzyżowaniu z ulicą Izabelli jest czerwone światło.
Już nie żyje.
Ale (K) ciągle go widzi.
(FIZYKA, 1936) Tu jest nie do wytrzymania – uważa Królisia. W ubiegłym roku jeszcze było.
Czyli jak było? W zeszłym roku było do wytrzymania? Dziwi ją to.
Przez pewien czas wytrzymywała, oganiała się od komarów, przyglądała kurom, jak kiwają tymi swoimi głupimi łbami, a potem przestawały i się przewracały. A matka obcinała jej włosy nożyczkami do szycia.
Wyciąga z szuflady te nożyczki.
Strzyże.
Przygląda się sobie w lustrze w łazience. Coś okropnego. Stwierdza, że wygląda okropnie, i że tym razem koniec!
A może powinna płakać?
W domku jest łazienka.
Wybiega przed dom i dopiero wtedy spostrzega, że jest byle jak ubrana. Wszystko jedno, i tak nikt nie widzi. Tu nikogo nie ma. Zamyka za sobą furtkę, pędzi do starego fryzjera i wrzeszczy: panie Gida, proszę natychmiast obciąć mnie na krótko!
Natychmiast stary fryzjer obcina ją na tak krótko, jak sobie zażyczyła. A potem, nie zapłaciwszy, dziewczyna wraca piaszczystą ścieżką do domu, wyciąga z komórki stary rower, wyprowadza go na ulicę, zjeżdża z górki i wpada prosto do Balatonu.
Z całej siły.
Hop. Ma nadzieję, że nikt jej nie widzi. Kto miałby ją widzieć. Nie widzą jej, choć wszystko widać.
(POLITYKA, HISTORIA, 0000) Szkoła podstawowa przy ulicy Népköztársaság, obok cukiernia, naprzeciw Akademia Sztuk Pięknych, od strony bulwaru, kilka kamienic dalej, budynek siedziby SB. Kiedyś tam byli faszyści, potem ubecja. Po lekcjach chłopcy jeździli kolejką podziemną do Parku Miejskiego, żeby grać w piłkę. Park pachniał platanami.
Aleja Andrássyego też pachniała platanami.
Potem platany wycięli.
Grali też w piłkę na ulicy Rózsa, grali gdziekolwiek, tam, gdzie się dało. Jeśli zbliżał się jakiś Moskwicz czy Wartburg, czekali, aż przejedzie. Najlepszy byłby Plac Hunyadyego, ale tam rządzili miejscowi, awanturowali się z nimi albo z chłopakami z ulicy Vörösmartyego, na przykład z Simonyim. Bójki, rzucanie kamieniami itd. Na rogu ulicy Szondyego, w miejscu zbombardowanej kamienicy i później postawionego budynku MABEOSZ, przez długi czas była goła ziemia, Simonyi, który grał tam w piłkę ze swoją bandą, czasami pozwalał pokopać (K) i Bartowi, jeśli nie mieli pełnego składu. To były brutalne czasy.
I brutalna zabawa. Na ziemi leżało pełno potłuczonego szkła, kawałków cegieł, kilka minut i lała się krew, nikt nie miał szans się uchronić, nawet jeśli w jakimś sensie do nich należał.
Należał do piłki. A (K) przecież należał do piłki.
Stał z Bartą pod zniszczonym ogrodzeniem. Jak gdyby znaleźli się tam przez przypadek. Simonyi pluje szerokim łukiem i daje im znać, że mogą przyjść.
(POLITYKA, 1936) Jeden z tych chłopaków jest fajny. Królisia stwierdza to z przekąsem. Jest tego pewna, ale jeszcze chwilę się złości. W tym roku wyrobiła sobie tę opinię. W ubiegłym nie miała jeszcze żadnej.
Miała inną opinię, czy raczej nie potrafi sobie przypomnieć, jaką miała w ubiegłym roku, i czy w ogóle miała jakąś opinię na temat tego chłopaka.
Tego czy jakiegokolwiek innego.
Nie o to chodzi, że interesuje ją ten, o którym coś tam twierdzi, nie interesuje jej ani trochę, pozostaje jednak sam fakt, że jest fajny, co robić. Brzydki, ale słodki, cicho mówi i używa wyrafinowanego języka, cichutko miesza brzydkie słowa z takimi wyszukanymi, brzmi to zabawnie. Jest ordynarny. Ale jednocześnie delikatny. Jest Żydem.
Ma rude włosy i czerwoną twarz. Czy Żydzi są czerwoni? Przecież wcale nie wychodzą na słońce. A czy się pieprzą?
Nie wie, co to dokładnie znaczy „pieprzyć się”, ale jak gdyby gdzieś słyszała to słowo, jednak co to znaczy „Żyd”, to już nie ma pojęcia. Wie, że tamten jest Żydem, bo tak mówią o nim za jego plecami. Czy ma ich zapytać? Ich albo matkę?
Na pewno są Żydami, skoro nie wychodzą na słońce, bo boją się spalić?
Przez moment zastanawia się, że może zapyta Julcsę.
Ewentualnie.
Albo może powinna zapytać tego fajnego Żyda?
Chłopcy siedzą ciasno obok siebie na chyboczącej się drewnianej ławce, uderzając kolanami, rechoczą w ogrodowej altance, smęcą wokół zsuniętych stołów z krzywymi nogami, nie ma wśród nich rudzielca. Czy dlatego się śmieją?
Ale przecież – myśli Królisia – wtedy był z nimi i tak samo się śmiali. Razem z rudzielcem. Całuję rączki, droga Królisiu – odzywa się rudzielec z wielką ostrożnością, żeby nikt nie zauważył. Szkoda – myśli Królisia – fajnie byłoby, gdyby te osły zauważyły, że do niej już mówią „całuję rączki”, i że „droga”! Zwłaszcza, że „droga”! I przygładza spódniczkę.
(MIŁOŚĆ, 1964, 2000) Wychodzi, powietrze ledwie się porusza, jest druga połowa lipca, nawet wiatr nie przynosi ochłody, wilgotne powietrze stępia ostrza cieni, na słońce można spojrzeć tylko z przymkniętymi oczami. Smużka dymu, jego mocna woń, zapach letnich kwiatów, niewiarygodnie głośne bzyczenie owadziej maszynerii. Mrówka próbuje uciec z czterysta sześćdziesiątej drugiej strony. Siostra (K) chodzi boso po ogrodzie, depcze stopami suchą trawę.
I piszczy w niebogłosy, gdy następuje na coś kłującego.
Z oddali słychać buczenie silników podjeżdżających pod górę aut, równomierny, zlewający się ze sobą, pozbawiony modulacji dźwięk wzmaga ciszę. Ojciec (K) w sobotę w południe przyjechał do osady, w pachnącej Budapesztem i biurem teczce miał trzy tomy Ivanhoe w żółtych papierowych okładkach, wydane w 1964 roku przez Tanią Bibliotekę. I tabliczkę czekolady, trzeba było ją podzielić na wszystkie dni tygodnia. Zaniósł pod drzewo orzechowe drewniany spłowiały leżak. Miał na sobie niezgrabne gatki.
Wystawały mu jaja.
Rodzina siedziała pod orzechem. Jedli pod orzechem obiad. Drzewo już wycięto. (K) siedział krótko, wolał iść grać w piłkę. Orzech stał na linii ogrodzenia, później, kiedy u sąsiadów rozpoczęła się budowa, wycięto go.
(HISTORIA, POEZJA, 1964) Kiedyś był sobie Fuksz. Z którym (K) po raz pierwszy w życiu się bił. Z którym po raz pierwszy zapalili gryzącego papierosa przed drzwiami do piwnicy w domu Fuksza, nie ma pojęcia, dlaczego właśnie tam. Skombinowali paczkę Munkásów[1] w budce przy ulicy Izabelli. Dlaczego Munkásy? Rodzina (K) to nie byli robotnicy.
Rodzina Fuksza też nie.
(K) pamięta, że podczas bójki zobaczył, że ma zakrwawioną dłoń. Krew była z nosa Fuksza. A może zranił sobie rękę?
Ojciec Fuksza zmienił nazwisko na Falus, (K) wiele razy później się zastanawiał, skąd o tym wie. Pewnie Fuksz sam mu powiedział. A może coś mu opowiadał Onodi? Stary był komuchem i figurą, o tym Fuksz opowiadał z dumą. Mój stary to figura – mówił, robiąc skrzywioną minę. Nie Falus, tylko Fuksz, nikomu nie przyszło nawet do głowy nazywać Falusa Falusem.
Pan Fuksz.
Nie był ani trochę Falusem.
A więc ten chłopiec jest twoim przyjacielem – zapytała matka (K), kiedy Fuksz przyszedł do nich pierwszy raz. Nie kiedy przyszedł, tylko gdy już poszedł do domu.
Czyli już go tam nie było.
(K) nie wiedział, co ma odpowiedzieć. A dlaczego nie miałby być jego przyjacielem? Choć nie był jego przyjacielem.
Nawet nie grał z nimi w piłkę, nienawidził piłki. Nienawidzę – powiedział nienaturalnie przedłużając samogłoskę „e”, w dodatku mocno pociągał lewą nogą. Jego przyjacielem jest Bajnóczy, a Fuksz to kolega z klasy, ale bardzo chciał się zaprzyjaźnić, ciągle przychodził, i dla (K) to już było za wiele. Wtedy, w związku z Falusem, pierwszy raz usłyszał to słowo, że Żyd.
Żyd i komuch, razem.
Słyszał i przy innych okazjach, u ciotki Loli przed czwartkowym brydżem, ale tylko tak, powiedziane w powietrze. Przed siebie. Fakt, że wielokrotnie. Nie o kimś konkretnym, tylko że Żyd, tak w ogóle. Żydzi to, Żydzi tamto. To i tamto.
I jeszcze coś tam.
Nie z gniewem albo z goryczą, ale ciekawie. (K) wydawało się to ciekawe, choć nie wiedział dlaczego.
(ŻYCIE OBYWATELI MIEJSKICH, 1936) Manó wiezie rodzinę. Daleko, Balaton jest wystarczająco daleko. Ilonę, swoją żonę, i dwie córki. I jeszcze Julcsę. Przywozi je, to znaczy służbowym samochodem, chwała Bogu, wywozi je ze stolicy na wakacje do Zánki. No, chwała Bogu – myśli sobie szczerze i od serca, mówiąc do szofera, Jánosa czy Pála, zależy, który z nimi jechał: no, zawieźliśmy je. Zawieźliśmy, szanowny panie – odpowiada Pál z zadowoleniem na twarzy, dobrze, że nie stuka obcasami. Ładne kobietki – myśli sobie Pál. Przystojny szofer. Albo János. Przyjemnie pachną – myśli. Dokładnie lustruje Julcsę. Królisi też się przygląda, ale ona nawet nie spogląda na Jánosa. Albo na Pála. Nie zauważa ich.
Nigdy się nie dowiemy, czy Królisia choć przez moment zauważyła Pála.
(DOM, 0000, 1964) Ulica Széchenyiego 10, działka z domkiem weekendowym, (K) tutaj spędzał wakacje. Każde wakacje w dzieciństwie, z babcią i młodszą siostrą. Każde. W sobotę rodzice jechali tu wczesnym popołudniem po pracy, wyjeżdżali im naprzeciw na rowerach, czekali na weekend.
Było cicho.
Kolejka przyjeżdżała co czterdzieści minut.
Albo dwadzieścia. Kolejka zatrzymywała się na stacji, wysiadało kilka osób, drzwi się zamykały i pociąg ruszał w kierunku Pomázu. Znów cisza przez dwadzieścia minut.
Albo czterdzieści. Ławki były pomalowane na czerwono. Niebo niebieskie, piasek żółty, trawa też, powietrze drżało nad torami.
Ławki malowano wczesną wiosną, a potem farba zaczynała odpadać.
Ojciec wysiadał z kolejki, z teczką pod pachą, w teczce książki i czekolada. Teczka miała ładny zapach, kiedy (K) ją otwierał, uderzał go zapach miasta. Książki pachniały miastem, a czekolada czekoladą. Wieczorem przyjeżdżała też matka (K), nagle się pojawiała, (K) nie wiedział kiedy.
Nie było go w domu, bo grał w piłkę. Po południu zawsze gra w piłkę.
Ławki na stacji powoli traciły urodę, do jesieni schodziła z nich cała farba. Wszystko błyskawicznie kwitnie, pąki rozwijają się i zamykają. Zamykają jak dłoń. Tak jak kobieta rozsuwa uda albo wykręca palce. Do tyłu, w drugą stronę, jak kwiaty swoje płatki.
Nagle zaciska pięść, z całej siły.
Kości głośno trzeszczą. Nic innego tak nie trzeszczy.
Tak uroczo jak kości.
Kolana, kręgi w kręgosłupie. Gdy łamie się kość przedramienia, lecą drobinki kości – nie słyszysz, dobrze jest do czasu, gdy tego nie widzisz – wydostają się pomiędzy mięśniami i od środka przekłuwają skórę. Dźwięk przypominający strzał, kiedy pod koniec niedzielnego obiadu dzieci dla zabawy łamią na pół obgryziony mostek kurczaka.
Skazańców przywiązywano do koła wozu pocztowego i żelaznymi prętami wbijano pomiędzy szprychy. Po wszystkim trzeba było wyciągać spomiędzy szprych ludzkie szczątki.
Kat podchodzi do łotra po prawej, jednym uderzeniem łamie mu piszczele, żeby nie mógł utrzymać się na krzyżu.
Łamie mu także ręce. Chrystus na krzyżu, najczęściej widywany, zużyty topos europejskiej sztuki.
Chrystus w Kodeksie Korwina, w Colmarze, na ołtarzu z Isenheim stworzonym przez Matthiasa Grünewalda. Gipsowy krzyż w kościele w osadzie.
Sobota, chwilę po południu, (K) stoi na stacji i czeka na rodziców. Obok niego siada siostra Öcsiego Göröcsa. Właśnie przyjechała kolejka, ale ich w niej nie było, może jest za wcześnie. Pewnie przyjadą następną. Przynajmniej ma taką nadzieję.
Czterdzieści minut. Nie ma much. Jest potworny upał, muchy śpią. Ze strachu nie może sobie przypomnieć, jak ma na imię siostra Öcsiego.
(FIZYKA, 1936) Prosciutto z melonem. Parmezan. Zje chleb ze smalcem i młodą cebulką. Ser Münster z bagietką, kminek, do tego medoc noir. Papryka chili, musztarda z Dijon, takie rzeczy kupował Manó u Nagya i Eicherna.
W sklepie poza Manó i pomocnikiem sprzedawcy są same kobiety.
Manó jest ojcem Królisi.
I teraz zamkną nas tutaj na rok – myśli Manó i zaczyna lustrować kobiety. Teraz, kiedy już swoje cztery wywiózł do Zánki.
Teraz, teraz! Nieźle – myśli sobie. To wcale nie byłoby takie straszne.
W drodze do domu potyka się na schodach, teczka uderza o kamień, głośno stukają butelki, ale nic się nie tłucze. Klatkę schodową wypełnia zapach pieczonego mięsa, żona sąsiada coś do niego gdera. Teraz przydałaby się Zánka – myśli. Na chwilę.
(DOM, 2000) (K) siada na łóżku. Budzi go głośny huk na ulicy przed piekarnią. Długo siedzi na łóżku, nie włącza światła, nie spogląda na zegarek. Wychodzi do łazienki. Tylko na jednej stopie ma kapeć, drugiego nie mógł po ciemku znaleźć, ale specjalnie nie szukał. Do bosej stopy przylepiają mu się kamyczki. Z ulicy dochodzi więcej światła niż trzeba. Tak, wyprowadzi się stąd. Wraca z zamkniętymi oczyma, i choć tysiące razy tędy przechodził, uderza się o framugę. Nadeptuje na kapeć. Gdy się wyprowadzi, o wszystko będzie się potykał.
(FIZYKA, 1936, 1972) Julcsa stawia mleko na kuchence. Królisia patrzy na to i aż kurczy się z obrzydzenia. Uważa, że nawet ten czerwony garnek jest odrażający. No to po co patrzy? Julcsa wychodzi do ogrodu, zrywa pomidory, wyciąga z ziemi kilka cebulek. Królisia obserwuje, jak gotujące się mleko ucieka z garnka. Śmierdzi, czuć smród spalonego mleka. Julcsa przeklina, krzyczy na Królisię, a ona się śmieje. Czemu żeś nie dopilnowała, by nie wykipiało, Królisiu – złości się Julcsa. Królisia stoi w drzwiach i się śmieje.
Zatyka nos, krzywi się, nie lubi mleka. Śmierdzi krową. Julcsa przyniosła od sąsiadów, którzy mieszkają dwa domy dalej, mają krowy i zaopatrują wieś w mleko. W końcu coś się dzieje – myśli. I niemal wybucha płaczem, że to już jest coś!
O Jezu, mój Boże, czy to takie ważne, że nie dopilnowała tego nieszczęsnego mleka, mój Boże!
Nigdy nie dopilnujesz, Królisiu – wzdycha Julcsa.
Nu’ nie widziałaś?
Widziałam – odpowiada Królisia, a Julcsa patrzy z niedowierzaniem. No to mog’ie iść z powrotem – wścieka się, łapie bańkę i wychodzi po mleko.
(K) zna ten smród, i matka, i babka miały zwyczaj przypalać mleko. Kiedyś nawet spróbował, jak to jest, kiedy gotujące się mleko wykipi z garnka, wyleje się na płytę i zgasi płomień. Mleko wykipiało.
(FIZYKA, 0000) Wszystko dzieje się w nieprawdopodobnie zwolnionym tempie. To, co powolne, wcale nie musi być nudne, wiadomo tylko, że jest powolne. Intrygujące? Na ulicy nie ma żywego ducha.
Na ulicy są drzewa, kilka kurczaków, w rowie rośnie sięgająca ud pożółkła trawa. Przez drogę przebiega kurczak. (K) jedzie rowerem główną drogą, aż do domu Jankovicsów, ale nikogo nie spotyka.
Widzi tylko kobietę w ogrodzie, jak zgięta w pałąk pieli grządki.
Na końcu osady robi kółko i wraca do domu.
Czyżby miał nadzieję, że Jankovics będzie w domu i coś się wydarzy?
Porozmawiają o Prae[2]?
Jedzie rowerem do Kalász, żeby przywieźć wodę do picia z kranu na podwórku hotelu robotniczego fabryki lnu. W butelkach po wodzie mineralnej. Butelki są zielone, na górze mają porcelanowy kapsel. Rzuca czerwoną gumową piłką w białe kropki na betonowej ścianie budynku. Czyta. Rąbie gałęzie. Kończy książkę i zaczyna od nowa. To ta sama książka, ale nie czyta ponownie tej samej. Słyszy głos babci, że „obiad”, natychmiast biegnie, jest już tak daleko, jak gdyby wystrzelono go na inną planetę. Na obiad zje cokolwiek, czy mu się to podoba, czy nie, smakuje mu albo nie. Jedzie rowerem nad Dunaj, siedzi na brzegu w mokrych spodenkach i tłucze muchy. Wyje syrena holownika. Woda się kołysze, uderza o brzeg Dunaju.
Widzi coś na wodzie.
Rzeką płynie kilka splątanych ze sobą gałęzi. Zdechła ryba o kształcie gałęzi. Czy właściwie nie płynie. Gałęzie też nie płyną. W Dunaju płynie ryba ze swoimi największymi dziećmi – mawiała czasami mama.
(DOM, ŻYCIE OBYWATELI MIEJSKICH, 2000) Czeka, aż światło semafora zmieni się na zielone, przejeżdża przez tory, na rondzie wjeżdża na drogę z Kalász do Szentendre, i mniej więcej kilometr dalej skręca w lewo do osady. Zatrzymuje się przed pierwszym domem. Dzwoni, drzwi otwiera kobieta w średnim wieku. Jak gdyby na niego czekała. Z pewnością na kogoś czekała. Przygląda się (K) ze zmarszczonymi brwiami, jeszcze nie wie, czy go poznaje, czy nie. Albo nie widzi bez okularów. To żona Jankovicsa. (K) jej nie poznaje, nie widzieli się od dwudziestu lat, na ulicy też by jej nie rozpoznał. A może od trzydziestu. Długo.
To może być tylko ona, żona Jankovicsa, ale tęga.
Jest zbyt tęga – przychodzi na myśl (K).
Kobieta stoi na werandzie oparta o klamkę, ale nie podchodzi bliżej. Dzień dobry – mówi (K). Zbyt głośno.
Za głośno, kurde, wygląda na to, że jest zdenerwowany. Nie chce zwracać się do niej po imieniu – decyduje w tym samym momencie. Może gdyby była szczuplejsza.
Albo jeszcze grubsza.