Dom, wojna, umarli - Endre Kukorelly - ebook
NOWOŚĆ

Dom, wojna, umarli ebook

Endre Kukorelly

0,0

Opis

Mozaikowa opowieść o Węgrzech ostatnich dekad widzianych oczami ofiar stalinizmu i ich potomków. Endre Kukorelly, nie stroniąc od wątków autobiograficznych, maluje portret epoki, gdzie domy stają się niemymi świadkami wydarzeń, a zmarli wciąż są obecni w pamięci żywych. Ta oszczędna, sugestywna proza snuje się między wojennymi okopami a eleganckimi balami, między dramatem wysiedleń a chwilami młodzieńczej fascynacji. Autor przypomina, że historia nie przemija – powraca w pamięci, traumie i codziennych detalach. Przejmująca opowieść o stracie, dziedziczeniu ran i o tym, jak prywatne losy splatają się z wielką historią.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Po­eta za­mie­rzał stwo­rzyć jesz­cze sześć po­wie­ści, w któ­rych chciał przed­sta­wić swoje po­glądy na te­mat fi­zyki, ży­cia oby­wa­teli miej­skich, wojny, hi­sto­rii, po­li­tyki i mi­ło­ści, po­dob­nie jak w Hen­ryku von Ofter­din­ge­nie pi­sał o po­ezji.

Po­sło­wie Lu­dwiga Tiecka do po­wie­ści No­va­lisa He­in­rich von Ofter­din­gen

It is a tale

Told by an idiot, full of so­und and fury,

Si­gni­fy­ing no­thing.

Sha­ke­spe­are, Mac­beth

Rüh­men, das ists!

Ra­iner Ma­ria Rilke, Die So­nette an Or­pheus VII

(FIZYKA, 2021) Stary klucz. Taki stary, że nikt nie wie, do czego. Nie ma u nas ta­kiego zamka ani ta­kiego otworu, ani na­wet nie pa­mię­tam, żeby kie­dyś był. Stary gwóźdź, tro­chę krzywy, wy­gięty w łuk, wy­stru­gany z twar­dego drewna. Stare gu­mowe klapki, cał­kiem zno­szone, z roz­pa­da­ją­cymi się po­de­szwami. Mam je wy­rzu­cić – za­daje so­bie py­ta­nie (K).

Ko­perty pełne fo­to­gra­fii, sta­ro­modne pa­nie i pa­no­wie, o więk­szo­ści z nich nie ma po­ję­cia, kto to taki. Dwa czer­wone garnki z odra­paną ema­lią, mały wło­żony w więk­szy. Wy­ciąga z dol­nej szu­flady ko­mody stertę skru­pu­lat­nie uło­żo­nych jedna na dru­giej zno­szo­nych pod­ko­szu­lek, pa­kuje je do pla­sti­ko­wej torby. Wraz z klap­kami. Już do ni­czego się nie przy­da­dzą. Są stare. Stare rze­czy, mnó­stwo sta­rych lu­dzi.

Kła­dzie gwóźdź na pa­ra­pe­cie. W ła­zience ściąga spodnie, klucz wy­pada z kie­szeni.

Ład­nie wy­gięty.

Nie wi­dzi klu­cza.

Prze­cież tu kła­dłem – mru­czy do sie­bie. Spo­gląda pod łóżko i się zło­ści. Przy­da­łoby się od­ku­rzyć. Torbę wy­rzuci. To­mor­row, and to­mor­row, and to­mor­row. Wy­nosi wszystko przed dom i sta­wia to na po­kry­wie po­jem­nika na śmieci.

I. DOM, 2000, 1936, 1964

I zo­sta­wiają po so­bie dziecko, żeby śmierć miała po kogo wró­cić.

He­ra­klit

(DOM, 2000) Sły­szy, jak z pie­karni na­prze­ciw ła­dują chleb na fur­go­netkę. Nie słu­cha, ale sły­szy. Mo­tor cho­dzi rów­no­mier­nie, prze­su­wają po chod­niku coś w ro­dzaju blach do pie­cze­nia, śli­zgają się, skrzy­pią, me­tal szura po as­fal­cie. Nie­zbyt gło­śno, ale dźwięk jest nie­miły. Może być około czwar­tej rano. Albo pią­tej, nie spraw­dza.

Na­wet nie pa­mięta, gdzie rzu­cił te­le­fon.

Od­wraca się i kła­dzie po­duszkę na gło­wie.

Wstaje, nie otwiera okna, nie wy­gląda na ulicę. Czy ma czymś w nich rzu­cić?

Szu­ra­nie ustaje, gło­śniej niż do­tych­cza­sowe dźwięki z trza­skiem za­my­kają się drzwi cię­ża­rówki, szo­fer wci­ska gaz. Huk sil­nika po­woli się od­dala. Wy­cho­dzi z po­koju, pusz­cza wodę z kranu, pije i kła­dzie się z po­wro­tem.

(HISTO­RIA, PO­LI­TYKA, 0000) (K) nie jest Ży­dem. To nic nie zna­czy. Nie­wiele. Tyle mniej wię­cej, że nie jest Ży­dem. Zero, to nie jest żadna toż­sa­mość, na­wet nie uła­mek toż­sa­mo­ści. A co? Ani to, ani sio. Ani ży­rafa, ani pin­gwin, ani palma, ani Pig­mej. Jego przod­ków nie wy­wie­ziono.

Przod­ków Ży­dów wy­wieźli, na tym po­lega róż­nica. Tyle wie.

Sporo róż­nych rze­czy przy­da­rzyło się jego przod­kom, im, jemu, ale to nie. Kle­ist tak za­czyna hi­sto­rię Mi­cha­ela Kohl­ha­asa, że do­kład­nie go opi­suje; po­łowa XVI wieku, syn na­uczy­ciela, han­dlarz końmi, do­bro­tliwy i okropny, naj­lep­szy z do­bro­tli­wych i naj­gor­szy z okrop­nych, ma trzy­dzie­ści lat, do­bry cha­rak­ter, jest bo­go­bojny, go­spo­da­rzy we wsi nad rzeką Ha­welą, ma żonę, dzieci i nad­mierne wy­czu­cie prawa.

Czy moż­liwe jest oto­cze­nie, czy po­tra­fisz stwo­rzyć ta­kie oto­cze­nie, gdzie fakt, że ktoś na przy­kład nie jest Ży­dem, w ja­kimś sen­sie okre­śla jego toż­sa­mość?

Zresztą nie trzeba stwa­rzać, coś ta­kiego stwa­rza się samo.

Pewne sprawy za­czy­namy ro­zu­mieć do­piero po la­tach, za­zwy­czaj przez przy­pa­dek, i wcale nie dla­tego, że ktoś coś nam o tym po­wie­dział. (K) kie­dyś wpadł nie na to, że nie jest Ży­dem, ale na to, że są na świe­cie Ży­dzi i są tacy, któ­rzy mó­wią o nich, że oni – tu za­li­czał się rów­nież (K), bo te słowa pa­dły w jego obec­no­ści – oczy­wi­ście mogą być spo­kojni, prze­cież nie są Ży­dami. Ale jego to za bar­dzo nie in­te­re­so­wało. Nie in­te­re­so­wało go nic poza piłką.

(DOM, 2000, 0000) Nie wy­cho­dzi z domu. Pada śnieg. Ma pół chleba i jesz­cze ze dwie bułki, śmie­tanę, dwie puszki piwa, ke­fir, po­łowę wy­rzuca. Jest cie­pło, okna są szczelne, śnieg pada po­ziomo. Przy­gląda się czer­wo­nym smu­gom na ra­mie­niu, hmm, dziwi się, czer­wone smugi. Pew­nie od­ci­snęły się zgniotki na po­duszce, od­le­żał so­bie rękę. Za­raz otwo­rzy lap­topa. Otwiera, rę­ka­wem swe­tra ściera kurz z ekranu. Wła­ści­wie lo­dówka jest pu­sta, słoik z musz­tardą, bu­telka mi­ne­ral­nej, jedno jajko, wszystko od­kryte. Wszystko bez sensu. Po­ło­żył się na oku­la­rach, do­piero te­raz za­uwa­żył. Idzie, ale wraca od drzwi. Wraca od bramy, za­myka bramę, prze­kręca klucz, wsuwa do kie­szeni, a po­tem od nowa, wy­ciąga klucz i bur­czy coś pod no­sem.

(DOM, 2000) (K) jeź­dził na wa­ka­cje do Szen­ti­stván­te­lep. W osa­dzie pach­niało dy­mem. (K) był dziec­kiem. Zwę­glona trawa, woń pa­lo­nych chwa­stów, za­pach roz­pusz­cza­ją­cej się smoły przy sta­cji ko­lejki pod­miej­skiej, nad je­zior­kiem za­pach mo­cza­rów, obok Du­naju za­pach Du­naju. Za­pach trawy.

Drzewa.

Kwiaty, za­ro­śla, za­pach słońca, za­pach lata.

Za­pach buksz­panu.

Smród skóry na piłce do fut­bolu.

To nie była wieś, choć wielu miej­sco­wych pra­co­wało w pe­ge­erze w Po­mázie, tu i tam trzy­mano świ­nie, za­pach świń. Zie­mię w la­tach dwu­dzie­stych roz­par­ce­lo­wano na kwa­dra­towe działki, główna ulica, dwie ze­wnętrzne ulice i dzie­sięć albo kil­ka­na­ście po­przecz­nych uli­czek no­szą­cych imiona co znacz­niej­szych Wę­grów. János Arany, Sán­dor Pe­tőfi, Pál Ki­nizsi i tacy tam. Kie­dyś mu­szę do­kład­nie po­li­czyć – my­śli (K). I na­uczyć się na pa­mięć.

Mar­ti­no­vics. Széche­nyi, Rákó­czi, król Mátyás, István Dobó, Ilona Zrínyi.

Ár­pád.

At­tila.

W la­tach trzy­dzie­stych zbu­do­wano ele­ganc­kie, sty­lowo po­zba­wione stylu wille z da­chami po­kry­tymi łup­kiem, na pod­mu­rówce z pia­skowca, z blen­dami, sztu­ka­te­riami, oko­lone ogro­dze­niem Ha­idek­kera. Wzdłuż brze­gów rzeki, po oby­dwu stro­nach, po­dob­nie jak na po­przecz­nych ulicz­kach, ro­sły cze­re­śnie. W ciągu kilku dzie­się­cio­leci całą osadę za­bu­do­wano, na po­ło­żo­nym na­prze­ciw sklepu spo­żyw­czego pla­cyku, na któ­rym po­po­łu­dniami chłopcy grali w piłkę, po­sta­wiono szkołę, a na dru­gim bo­isku, le­żą­cym po prze­kąt­nej, po­ja­wił się w ogóle nie­pa­su­jący tam wie­lo­pię­trowy blok. Cza­sami chłopcy grali na go­łej ziemi, kto wie dla­czego. Co­dzien­nie, do póź­nego wie­czora.

Nie grali tylko wtedy, gdy bar­dzo pa­dało.

Ale co wtedy ro­bili?

(K) czyta, aż zrobi się cał­kiem ciemno, po­tem jesz­cze tro­chę przy świecy albo przy lam­pie naf­to­wej. Przed po­łu­dniem scho­dzi nad Du­naj albo nad gli­nianki. Do sklepu. Je­dzie ro­we­rem do Bu­da­ka­lász po wodę do pi­cia. Siada na le­żaku pod orze­chem. Ka­myki skrzy­pią pod że­la­znymi no­gami łóżka po­lo­wego. Był taki mały wy­sy­pany żwi­rem kwa­drat obok krzewu bzu, pod sa­mym orze­chem, tam so­bie sie­dział,

jak­kol­wiek idyl­licz­nie to nie brzmi. Jak­kol­wiek głu­pio to nie brzmi. Pew­nie to była idylla, dla­tego brzmi tak idio­tycz­nie.

Koło pią­tej ła­pie swoją torbę i je­dzie ro­we­rem na bo­isko. Miej­scowi chłopcy go przy­jęli, a w każ­dym ra­zie nie wy­klu­czyli, gra po­rząd­kuje re­la­cje, bez­błęd­nie wy­zna­cza po­zy­cje, tra­fił w hie­rar­chii na wła­ściwe miej­sce. Choć i tak po­zo­stał Bu­da­pesz­teń­czy­kiem, nie do wszyst­kiego go do­pusz­czali.

Cza­sami bar­dziej, cza­sami wcale, wy­da­wało mu się, że ich ro­zu­mie.

Ro­zu­miał i nie ro­zu­miał, ale przyj­mo­wał to do wia­do­mo­ści. Chłop­skie dzie­ciaki, rap­tem dwa­dzie­ścia osiem mi­nut ko­lejką pod­miej­ską od bu­dań­skiej strony Mo­stu Mał­go­rzaty, to tak może zbyt ogól­nie, bo były wśród nich chłop­skie i nie­chłop­skie dzieci. Nie­mniej dzieci z pro­win­cji, tacy z pro­win­cji na dwa­dzie­ścia osiem mi­nut, choć wtedy to było wię­cej. Dłu­żej i da­lej.

(UMARLI, 0000) Traci pew­ność, bo co chwilę na­tra­fia na coś, czego nie ro­zu­mie. Ta­kie jest ży­cie bo­gów. Za­cie­ka­wia się, bo co to ma zna­czyć, że nie. Ja­kie to cie­kawe, że nie, prawda? Wraca do domu, stan­gret rzuca ko­niom am­bro­zję. Biedne ko­nie.

(WOJNA, PO­EZJA, 1956) (K) my­śli swoim dziadku. O jego po­czu­ciu hu­moru, ły­sym czubku głowy, dziw­nej fry­zu­rze, okrą­głym brzu­chu, o kimś, kto jest do­kład­nie taki, jak wy­obra­żamy so­bie Fal­staffa. Emánuel. Wszy­scy mó­wią na niego Manó, na­wet Ho­ro­vicz, do­zorca. Do­bry wie­czór, pa­nie Ho­ro­vicz, po­zdra­wia go jo­wial­nie dzia­dek (K). Pa­nie Manó – od­zywa się z sze­ro­kim uśmie­chem stary Ho­ro­vicz, otwie­ra­jąc przed dziad­kiem drzwi windy, i kła­nia się dziw­nie wsparty na la­sce. Manó jest oj­cem Kró­lisi. Kró­li­sia to mama (K). Dru­giego dziadka, Káro­lya, już dawno nie ma na tym świe­cie.

Od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Po­legł w pierw­szym mie­siącu pierw­szej wojny świa­to­wej.

Kiedy my­śli o dziadku, za­wsze my­śli o dziadku Manó. O dziadku Káro­lyu ni­gdy nie my­śli.

Za­sta­na­wia się, czy inni też my­ślą o swo­ich dziad­kach. Ale niby dla­czego nie mie­liby my­śleć? Star­szy pan wie­czo­rami opo­wia­dał jemu i sio­strze hi­sto­rię wi­te­zia Jánosa, przy­po­mina so­bie, że za­wsze za­czy­nał od po­czątku. Sán­dor Pe­tőfi – tu za­wie­szał głos i do­da­wał z na­ci­skiem – wi­teź János! Mały Jancsi pod­pa­lił skarby ra­bu­siów, a wraz z nimi cały dom, i tym po­dobne głu­poty, do tego miej­sca do­cho­dził w swo­jej opo­wie­ści. Ko­niec. Idź­cie spać! – mó­wił. Bie­giem spać! Da­lej nie pa­mię­tał?

Albo za­po­mi­nał, na czym skoń­czył?

A może mu się wy­da­wało, że wnuki, ma­lut­kie głup­ta­ski, za­po­mniały po­czą­tek bajki?

A może za­brał ze sobą łup?

I w ten spo­sób roz­wią­załby pro­blem.

Oczyma wy­obraźni wi­dzi sta­ruszka, jak opo­wiada o wi­te­ziu Jánosu, za­do­wo­lony z sie­bie, że tak tro­skli­wie zaj­muje się wnu­kami.

Wi­dział zmar­łego dziadka.

Kiedy umarł, Lonci, ciotka (K), za­pro­wa­dziła go do po­koju i mu po­ka­zała. Jak wy­gląda nie­bosz­czyk.

Wi­dzisz – po­wie­działa, uno­sząc brwi.

Tak.

Dzia­dek le­żał w pi­dża­mie w pa­ski. I miał żółte palce u stóp.

(HISTO­RIA, 1936) No do­brze. Mu­si­cie ko­niecz­nie po­znać Kró­li­się. Kró­li­sia ma pra­wie pięt­na­ście lat i z prze­ra­że­niem spo­strzega, że uro­sły jej piersi. Do­tych­czas nie ro­sły. Pew­nego ranka, ups, ma piersi. Jest lato i kło­pot, ko­stium ką­pie­lowy oka­zuje się za mały w biu­ście! Za cia­sny. Kró­li­sia się wścieka, choć przed­tem ostroż­nie wy­gląda ze swo­jego po­koju, czy ktoś jej nie wi­dzi, choćby Julcsa. Julcsa to słu­żąca. Pil­nuje Kró­lisi, a przy­naj­mniej ta­kie ma za­da­nie, tylko że – na szczę­ście dla Julcsy – Kró­li­sia nic o tym nie wie. A może wie?

I co ma te­raz zro­bić, matka po­je­chała do Pesztu, w Zánce nie ma sklepu, kon­kret­nie: w Zánce nie ma nic, a prze­cież trzeba iść na plażę, ale w ta­kim ko­stiu­mie?

Żeby wszy­scy się z niej śmiali?

I tak się z niej śmieją, a te­raz żeby jesz­cze mieli praw­dziwe po­wody?

Spo­koj­nie, Kró­li­sia so­bie po­ra­dzi, wy­cią­gnie z szu­flady może już nie­modny, ale od­po­wiedni w biu­ście ko­stium matki, i niech się śmieje, kto chce.

(WOJNA, 1944, 1956, 1964, 1988, 0000, 2000, 2021) Bu­da­peszt, szó­sta dziel­nica. Be­ton, as­falt, na więk­szo­ści uli­czek ko­cie łby, nie ma par­ków, wszystko za­bu­do­wano. Na ścia­nach ka­mie­nic ślady kul z 1944 i 1956, cen­tralne dziel­nice mia­sta pełne są wy­szczer­bio­nych ko­ron­ko­wymi kra­te­rami fa­sad. W ty­go­dniach, kiedy lek­cje wy­pa­dają przed po­łu­dniem, (K) po szkole gra z ko­le­gami z klasy w piłkę na Placu Hu­ny­ady­ego. Kiedy tylko mieli tro­chę czasu, a za­wsze mieli, grali na prze­rwach po­mię­dzy lek­cjami, na szkol­nym bo­isku, gdzie­kol­wiek, gdzie tylko się dało. Kilka mi­nut, już jest dru­żyna i jest gra. Grają jak sza­leni.

Jakby im ro­zum od­jęło.

I tak mu zo­stało – kiedy tylko wi­dzi na­da­jące się miej­sce, sły­szy od­bi­ja­jącą się piłkę, wszystko wraca. Aż serce się ści­ska, jak wraca.

(DOM, FI­ZYKA, 2000) Otwiera lo­dówkę, pa­trzy, jak mają się sprawy, za­myka. Co ma, a czego nie ma.

Aha.

Jest w niej to i owo, nic spe­cjal­nego. Nic, na co miałby chęć.

Drzwi za­my­kają się z ci­chym cmok­nię­ciem, nie­mal same, chyba źle wło­żył jedną bu­telkę. Na ukos półki leży coś mięk­kiego za­pa­ko­wa­nego w per­ga­min i śmier­dzi. (K) nie ma ochoty spraw­dzać, co to jest. Je­dzie do osady, matka coś ugo­tuje.

I usią­dzie w ogro­dzie.

A po­tem bę­dzie ro­bił ja­kieś nie­warte za­pa­mię­ta­nia, nie­cie­kawe rze­czy, ni­czym Wo­tan, kiedy z pre­me­dy­ta­cją nie ma naj­mniej­szego za­miaru za­ła­twić naj­pil­niej­szych spraw. Bo je­śli je za­ła­twi, to po nim. Bo wtedy przez dziurkę we­drze się ko­niec. Bo każde roz­wią­za­nie jest osta­teczne. Kiedy za boga nie jest w sta­nie zna­leźć roz­wią­za­nia, bo sy­tu­acja jest nie­roz­wią­zy­walna.

(HISTO­RIA, 1936) Kró­li­sia spę­dza lato w Zánce. Wa­ka­cje, nie ma od­wo­ła­nia, la­tem trzeba je­chać na wa­ka­cje. Z matką i z Julcsą, która nie ma wa­ka­cji, bo jest słu­żącą. I teo­re­tycz­nie z Lonci, która jest jej star­szą o cztery lata sio­strą i nie ma ochoty na ta­kie wa­ka­cje.

Czy jak tam.

Są na wa­ka­cjach, jest do­brze, do­piero się za­częły, ty­siąc lat temu, pa­mięta, że faj­nie było na sa­mym po­czątku lata uciec z Budy przed upa­łem w tę ni­cość, jak ma­wiała matka, na wa­ka­cje. Kró­li­sia nie miała po­ję­cia, czy matka jest na wa­ka­cjach, co robi, czy lubi na nie jeź­dzić, czy po pro­stu je­dzie, bo się jeź­dzi.

Jej mąż wy­wo­ził je tu z Bu­da­pesztu, na ko­niec świata, żeby mieć spo­kój.

I w spo­koju uga­niać się za ko­bie­tami.

Kró­li­sia nie wie, jak matka trak­tuje ten każ­dego lata po­wta­rza­jący się pro­ce­der.

Oj­ciec pod ko­niec roku szkol­nego służ­bo­wym sa­mo­cho­dem za­wo­ził cztery ko­biety do ich willi w Zánce, w naj­lep­szych miej­scach ku­po­wał naj­lep­szy pro­wiant, pa­ko­wał z Julcsą do lo­dówki, a po­tem szo­fer od­wo­ził go z po­wro­tem do domu.

Bo pra­co­wał. Był głów­nym in­ży­nie­rem w wo­do­cią­gach miej­skich albo li­cho wie kim. W każ­dym ra­zie Kró­li­sia nie wie­działa.

Praca.

Za­ra­biał dużo pie­nię­dzy.

A co ro­bił poza tym, cho­lera wie. Pew­nie się ba­wił.

Kró­li­sia nie wie­działa do­kład­nie, co to ma być, to ba­wie­nie się, ale wie­działa, że jest coś ta­kiego. I sie­działa tu z matką, i Lonci, i oczy­wi­ście Julcsą, pro­szę bar­dzo, ma­cie swoje wa­ka­cje!

No do­brze, w ta­kim ra­zie pój­dzie nad rzekę.

Po­pły­wać.

Aku­rat nie ma krów.

Ani tu­ma­nów z Bu­da­pesztu, też na wa­ka­cjach, bo tu mają swoje wille.

Przez ja­kiś czas, może przez kilka lat, Lonci z ła­ski cho­dziła na plażę za­nu­rzyć w wo­dzie swoje ciało nimfy, aż w końcu się jej znu­dziło i ni­gdy wię­cej nie po­szła. Skoń­czyły się se­zony na ką­piele! Pod ko­niec roku szkol­nego ob­wie­ściła, że już ni­gdy nie po­je­dzie do Zánki, fi­nito!

Szyb­ciej za­raz wy­sko­czy z pią­tego pię­tra!

Więc tego lata – te­raz – Manó, oj­ciec Kró­lisi, od­wozi je do Zánki z Jáno­sem, fir­mo­wym szo­fe­rem, tylko Kró­li­się, swoją żonę i mamę Kró­lisi – Ilonę, a także Julcsę.

I za­czyna się śmierć. Nad­cho­dzi śmierć. Brzę­cze­nie much, szcze­ka­nie psów i ryk krów. Smród krów. Woń ob­cego czło­wieka.

(HISTO­RIA, PO­LI­TYKA, 1956) Dwoje dzieci, oj­ciec, matka (K) i ro­dzice matki. Pod ko­niec lat czter­dzie­stych wy­sie­dlono więk­szość ro­dziny (K). Ich aku­rat nie. Od­kąd pa­mięta, słowo „ko­mu­chy” sły­szał wy­ma­wiane na ty­siące spo­so­bów, za każ­dym ra­zem ina­czej. Wy­sie­dlono ro­dzinę cioci Palkó.

Paulę, jej męża, sta­rego ge­ne­rała Wer­nera, i ich syna Pa­liego.

Pali był przy­stoj­nym chło­pa­kiem, miał ze dwa me­try wzro­stu, nie mógł cho­dzić do gim­na­zjum, we­zwano go na prace przy­mu­sowe, pra­co­wał w ko­palni wę­gla. W 1956 roku zwiał za Za­chód. Wy­sie­dlili też matkę chrzestną (K). Mó­wili na nią Biz­suka, jej oj­ciec był na prze­ło­mie wie­ków do­wódcą Bu­da­pesztu. (K) ni­czego o nim nie wie.

Na por­tre­cie olej­nym sie­dzi ubrany w ge­ne­ral­ski mun­dur, ma ger­mań­ską bu­dowę czaszki, a kiedy (K) spo­gląda mu w oczy, od­wza­jem­nia spoj­rze­nie. Tyle o nim wie.

Nie za wiele ma po­ję­cia o tych lu­dziach. Cio­cia Palkó jest ciotką ojca (K), to aku­rat pewne. Za­bo­lało ją, że nie zo­stała matką chrzestną ma­łego. „Wiecz­nie taka zbo­lała” – ma­wiała z cie­niem drwiny matka (K), nie lu­biła Pauli, bo po­dobno nie oszczę­dziła so­bie ko­men­ta­rzy, kiedy usły­szała, że jej bra­ta­nek żeni się z mamą. Bizsu uczyła fran­cu­skiego i nie­miec­kiego w gim­na­zjum Pálné Ve­res, uczyła matkę (K), a (K) cho­dził do niej na lek­cje nie­miec­kiego. Na ścia­nach ma­łego miesz­ka­nia nad łóż­kiem wisi nie­pro­por­cjo­nal­nie duży por­tret ojca Bizsu, przed­sta­wia całą syl­wetkę sta­rego ge­ne­rała. Pali wal­czył, w ostat­niej chwili uciekł do Nie­miec. Ro­dzina (K) ni­g­dzie nie wy­je­chała. Pra­wie wy­je­chali.

Ale w końcu nie.

(DOM, 2000) Trze­cie pię­tro, okna wy­cho­dzą na ulicę Rózsa. Przed po­łu­dniem słońce wpada do miesz­ka­nia. Za­dzwo­nię do matki, po­wiem, żeby coś ugo­to­wała – my­śli (K). Przy­jadę, może coś ugo­tuj – mówi przez te­le­fon. Przy­jadę, zna­czy do osady.

Je­chali, to zna­czy cała ro­dzina je­chała na działkę. Lata sześć­dzie­siąte, mały ogród z ja­bło­niami i śli­wami. Z tyłu, przed kur­ni­kiem są­siadki, ro­sła sę­kata, stara cze­re­śnia, obok niej wi­śnie, dwie mo­rele. Kajsi i róża. Grządki tru­ska­wek, krzewy orze­chów la­sko­wych, dwie­ście sążni, po­środku be­to­nowy bu­dy­nek, po­kój z ta­ra­sem i kuch­nia let­nia. Prądu nie było.

Ani wody, przy­no­sili ze studni obok, u pani Irenki. Wy­cią­gasz wia­dro i wy­ska­kuje żaba. Kie­dyś na­wet wy­le­ciała ro­pu­cha.

Kie­dyś by­wały ta­kie rze­czy, wtedy.

Wy­cią­gają ze studni wia­dro wody i wy­ska­kuje z niego żaba.

Po­je­chać do ogrodu to zna­czy, że ro­dzice wszystko za­pa­ko­wali, tram­wa­jem nu­mer sześć prze­je­chali przez Most Mał­go­rzaty do ostat­niej sta­cji ko­lejki pod­miej­skiej ja­dą­cej do Szen­ten­dre i po pół­go­dzi­nie wy­sie­dli na przy­stanku Szen­ti­stván­te­lep. A po­tem pięć mi­nut pie­chotą.

I wszystko to­nie w zie­leni.

Kwit­nie­nie, więd­nię­cie, szum owa­dów, tak było, a te­raz dzwoni do matki, która mieszka w osa­dzie w domu na­le­żą­cym do sio­stry (K), z in­for­ma­cją, że wła­śnie do niej je­dzie, i czy bę­dzie obiad. Pod­czas roz­mowy po­sta­no­wił, że coś tam kupi.

Kiedy się obu­dził, po­my­ślał, że wła­śnie pod­czas roz­mowy z matką pod­jął de­cy­zję. Nie że coś tam kupi, lecz kupi dom, choć ta­kie oświad­cze­nie by­łoby wów­czas prze­sadne, bo prze­cież nie miał pie­nię­dzy na dom. Choćby jed­nej czwar­tej po­trzeb­nej kwoty. Dwóch do dzie­się­ciu. Na­wet nie wie, jak dziś wy­glą­dają ceny, ile tu kosz­tuje dom, ale po­sta­no­wie­nie jest. Zde­cy­do­wał się, jesz­cze za­nim pod­niósł słu­chawkę. Wiele się nie za­sta­na­wiał, po pro­stu tak so­bie wy­my­ślił.

Na­wet je­śli to nie jest aku­rat naj­lep­sze okre­śle­nie. Szuru-buru to też nie są naj­bar­dziej for­tunne słowa, Word pod­kre­śla je na czer­wono. Ładne, ale nie­po­prawne.

Scho­dzi do sa­mo­chodu. Jest ko­niec kwiet­nia, świeci słońce, to sy­tu­acja naj­gor­sza z moż­li­wych, zbyt piękna, nie­od­po­wied­nia do tego, do czego chce ją wy­ko­rzy­stać. Żeby zna­leźć dla sie­bie miej­sce. Zmie­nić swoje ży­cie itd. A naj­gor­szy wy­bór to wtedy, gdy cze­re­śnie kwitną jak sza­lone, po­je­chać do osady, tam gdzie spę­dził dzie­ciń­stwo.

(POEZJA, 1936) Julcsa nie cho­dzi nad wodę. Za nic by nie po­szła. Sam Bóg by jej nie zmu­sił. Na­wet nie spoj­rzy na wodę, bo co tam jest do oglą­da­nia, woda to woda, jest zie­lona, pełna wo­do­ro­stów i ryb. Kiedy Kró­li­sia o tym opo­wiada, ona drę­two pa­trzy przed sie­bie. Julcsi, chodź tu, po­pły­wamy po­mię­dzy kro­wami – zło­ści Julcsę, a ta od­wraca się na pię­cie i od­cho­dzi ze zło­ścią. Po­pły­wamy – bur­czy gło­śno pod no­sem.

Ma ma­lutki wą­sik.

Nie twier­dzę, że Kró­li­sia lubi zło­ścić Julcsę, to by­łaby prze­sada, nie lubi, ale z braku lep­szego po­my­słu za­czyna ro­bić jej na złość. Z nu­dów. Bo się nu­dzi. Ugry­zła mnie ryba – mówi na cały głos, lecz po chwili stwier­dza, że to słaba roz­rywka, no ale jak ma się ba­wić w Zánce, w środku upal­nego lata, kiedy tu­taj nic nie ma.

Nic a nic na świe­cie.

(ŻYCIE OBY­WA­TELI MIEJ­SKICH, PO­LI­TYKA, 1964) Dzieci grze­bią w ta­le­rzu. Nic im nie sma­kuje, ani to, ani tamto. (K) grze­bał w ta­le­rzu, aż w końcu usły­szał: synku, nie roz­grze­buj tych klu­sek, tylko grzecz­nie zjedz!

Wszyst­kie!

Tak, tak, aku­rat!

Spy­cha klu­ski na brzegi ta­le­rza. Na je­den, po­tem na drugi. Klu­ska spada na pod­łogę.

Jak gli­sta. Tylko nie łazi.

No do­brze, gdyby mógł zjeść, toby grzecz­nie zjadł! Je, bo jest głodny, a nie do­stał nic in­nego. Ma usta pełne klu­sek z ka­szy manny, nie może prze­łknąć, wy­cho­dzi do ki­bla i wszystko wy­pluwa. Czka. Nie wy­mio­tuje. Wi­dać ci że­bra – od­zywa się matka (K).

Można ci je wszyst­kie po­li­czyć, sy­neczku!

(K) pod­ciąga pod­ko­szulkę i spraw­dza. Mor­ta­dela – my­śli so­bie.

Miał­bym ochotę. Na dwa cien­kie pla­sterki.

Albo je­den gruby, z bułką, ma­sła nie trzeba, nic wię­cej nie trzeba. Dwa grub­sze pla­sterki mor­ta­deli i go­towe. Z ostrą pa­pryką. A bułka żeby była wy­pie­czona na brą­zowo i chru­pała. Albo na­le­śniki.

W so­botę będą zupa fa­so­lowa, gu­lasz i na­le­śniki z se­rem. Pączki i droż­dżówki z mar­mo­ladą, bab­cia (K) je upie­cze, tak jak w ze­szłym roku i dwa lata temu, pra­wie spa­liły się na wę­giel, był w nich zgęst­niały od dłu­giego sta­nia dżem z mo­reli. W kuchni pach­nie cia­stem, w spi­żarni pach­nie wszyst­kim. Pie­czone mięso, kieł­basa, sło­nina. Zupa mię­sna, go­to­wane ku­rze udka, ryż z so­sem grzy­bo­wym.

Szyjki, wą­tróbka, żo­łądki, serca, móż­dżek.

Udka.

Sma­żone w tłusz­czu frytki. Do po­koju do­cho­dzi za­pach sma­żo­nych na oleju pa­nie­ro­wa­nych ko­tle­tów. Za­pach sma­żo­nych scha­bo­wych, za­pach pa­pie­ro­sów. Płyn po go­le­niu ojca (K). Matka (K) je udko. Zna­czy ku­rze udko. I grzbiet. À pro­pos, droż­dżowe klu­seczki z orze­chami i cy­na­mo­nem, cia­steczka mi­ło­sny li­ścik, ale to rzadko, bo pra­co­chłonne. Miej­ski za­pach skó­rza­nej teczki ojca (K).

(FIZYKA, 1936) Kró­li­sia nie gniewa się na Julcsę za to, że jej pil­nuje. Nie­udol­nie, spo­glą­da­jąc ką­ci­kiem oka. Tro­chę ją to zło­ści, że wszystko ob­ser­wuje, w do­datku fa­tal­nie ob­ser­wuje, chyba po pro­stu tak ma. Czy to cho­roba umy­słowa? Cho­roba czy nie,

to wła­ści­wie dla­czego mia­łaby nie ob­ser­wo­wać, skoro jej pil­nuje.

Kiedy ktoś ma pięt­na­ście lat, coś ta­kiego go zło­ści. Albo bawi, za­leży. Py­ta­nie, od czego za­leży?

(HISTO­RIA, PO­LI­TYKA, 1964) Nie cho­dzili do ko­ścioła. Żad­nego ko­ścioła, żad­nej re­li­gii, żad­nego bo­żego stra­chu, żad­nego Boga. Matka (K) była pro­te­stantką, oj­ciec to ka­to­lik. Jest Bóg tam w nie­bie, ale nie tak, na pewno nie sie­dzi na tro­nie, nie wia­domo, jak to jest. Bab­cia (K) każ­dego ranka w nie­dzielę szła na mszę do ko­ścioła kal­wiń­skiego w Alei Gor­kiego. (K) jest ka­to­li­kiem, jego sio­stra też, przy­naj­mniej tak są za­pi­sani. Za­pi­sani, wpi­sani, tyle wie­dzą o so­bie. Fuksz jest Ży­dem.

Ma­jor też. I Ta­más Matt także. (K) nie ma po­ję­cia, skąd to wie. Od Fuk­sza? I od ma­jora? Po­wie­dzieli, że nie są Ży­dami?

A może od matki?

A przede wszyst­kim nie wie, o co w tym wszyst­kim cho­dzi. Oni są chrze­ści­ja­nami. (K) był u pierw­szej ko­mu­nii. A po­tem już nic.

Albo nie­wiele.

Ro­dzice za­pro­wa­dzili (K) i jego sio­strę do pierw­szej ko­mu­nii, mają zdję­cia przed bramą Ko­ścioła Świę­tej Ro­dziny. (K) w gra­na­to­wych krót­kich spoden­kach, jego sio­stra w bia­łej su­kience przed ko­lana. Nie ma mowy o re­li­gii.

W domu też nie, bo prze­cież jest ko­mu­nizm, a ko­mu­nizm usu­nął Boga, wy­gląda na to, że rów­nież z domu. Bóg wkrada się przez ko­mu­ni­styczne szpary ni­czym lo­do­wate zi­mowe po­wie­trze do po­koju. Zimne po­wie­trze wpada przez okno otwarte z po­wodu za­po­mnie­nia. Fuk­szo­wie są Ży­dami. (K) nie pyta o to Fuk­sza. Są ko­mu­ni­stami, ale o tym też nie roz­ma­wiają.

Mó­wią o piłce, choć Fuksz w ogóle nie umie grać.

Bo jest Ży­dem.

Oni wszy­scy są jak ka­leki – mówi Barta do (K) – pa­dają na brzuch, kurwa, no­sem w piach. W rów­no­le­głej kla­sie do­brze grają Matt i Ma­jor – my­śli (K), ale nic nie mówi Bar­towi, bo Janó Barta nie­na­wi­dzi Matta i Ma­jora. Bo do­brze grają, przy­naj­mniej tak do­brze jak on. Albo ja – my­śli (K). Pra­wie tak samo do­brze.

(UMARLI, WOJNA, 0000, 1988) Pa­nie i pa­no­wie, ku­zyni (K). Już dawno ode­szli. Umarli, ni­czego o nich nie wie. O nich też nic nie wie. Bögöte, Hos­szúpe­resz­teg, ko­mi­tat Vas, (K) skręca w tam­tym kie­runku z drogi nu­mer osiem. Nie staje, bo się spie­szy. Przy naj­bliż­szej oka­zji się za­trzyma – my­śli, ale nie jest tego pe­wien.

Te­raz jest ta naj­bliż­sza oka­zja, zjeż­dżają z drogi, po­woli, omi­ja­jąc ka­łuże. Tam, tam – po­ka­zuje ((C)) – tam stoi taki ele­gancki dom.

Oj­ciec (K) uro­dził się w Bögöte, jego dzia­dek miał tam go­spo­dar­stwo, mniej wię­cej tyle wie.

O dziadku ze strony matki nie wie ni­czego, choć jego do­brze pa­mięta, o tych z Bögöte nie wie ni­czego.

Na dru­giej stro­nie fo­to­gra­fii wy­pi­sane w rzę­dach na­zwi­ska, ale nie wia­domo, kto jest kim. Nie obej­dzie się bez mo­jej in­ge­ren­cji – ta­kie słowo przy­cho­dzi mu do głowy. Ten bę­dzie tym, tam­ten bę­dzie tam­tym, in­ge­ruję w ich ży­cie. Urzą­dzę je – my­śli. Zmie­nię im imiona, zmie­nię im na­zwi­ska.

Kil­ka­na­ście osób, sie­dzą, stoją, roz­ma­wiają, są znu­dzeni.

Upi­jają się, ba­wią.

Jedni z kimś się bzy­kają, inni z ni­kim. Dzielni Wę­grzy. Ktoś oparty ple­cami o ścianę dworku sie­dzi na ławce, po­tem wstaje, reszta też za chwilę musi mi­giem się od­da­lić. Po­ja­wiają się Cy­ga­nie. Zni­kają Cy­ga­nie. Umiera ładna młoda dziew­czyna.

Jesz­cze przed na­dej­ściem zimy.

Manó zgi­nął pod Prze­my­ślem.

Wtedy już nie żyje Im­rus, nikt nie wie, co się z nim stało. A zwłasz­cza wła­dze.

Śliczne esy-flo­resy. Mag­da­lena i Lonci prze­trwają czer­wony ter­ror, nie umrą też na hisz­pankę. Jed­nak nie wszystko prze­trwają. Jedno tak, dru­gie tak, lecz tam­tego już nie. Ale komu wszystko się udaje?!

(FIZYKA, 1936) Kró­li­sia sie­dzi z książką. Czyta. Nana. No tak. Trzyma książkę bli­sko oczu. Czyta ostat­nią stronę, że „trup już za­truwa po­kój”. Robi się jej nie­do­brze, prze­rywa lek­turę, wsuwa Nanę pod łóżko. Przy­gląda się pęk­nię­ciom na ścia­nie. Cie­kawa li­nia, pro­fil brzyd­kiego mło­dego męż­czy­zny z wy­ra­zi­stym no­sem. Przy­ci­ska nos do ściany, za­myka oczy, spraw­dza po­wieki od środka. Wi­brują. Wy­ciąga książkę i prze­rzuca kartki. Och, ile jest we mnie mrocz­nych my­śli! Też chcia­ła­bym umrzeć... żeby na­stą­pił ko­niec świata... tak, po­trze­buję po­wie­trza... Kró­li­siu, mó­wi­łam, wyjdź na po­wie­trze – wrzesz­czy z kuchni Julcsa. Kró­li­sia wy­cho­dzi na słońce. Pa­trzy w nie przez za­mknięte po­wieki.

(DOM, 2000) (K) zbiega po scho­dach, wpada na Im­rego. Imre stoi w bra­mie. Tam, gdzie za­wsze. Pod­piera ścianę, z ką­cika ust zwisa mu pa­pie­ros, ob­ser­wuje, kto kiedy wcho­dzi i wy­cho­dzi. Wy­biega ze spo­żyw­czego na rogu, ka­sjerki z ulgą pa­trzą w su­fit, spo­glą­dają po so­bie, ro­bią miny, choć przed chwilą śmiały się ze steku głu­pot, które na­opo­wia­dał im Imre. Wy­głu­pia się z pie­ka­rzami przed pie­kar­nią albo we­soło po­gwiz­duje w drzwiach sklepu z klu­czami na­le­żą­cego do Mari, jak gdyby to, że zo­ba­czył (K), było ja­kimś nad­zwy­czaj­nym wy­da­rze­niem. Chwilę się wy­głu­pia, po czym z jego twa­rzy znika uśmiech i niby na po­waż­nie za­czyna z wyż­szo­ścią tłu­ma­czyć, dla­czego, kurwa, nie tu­taj sta­ną­łeś tym sa­mo­cho­dem, tylko tam!

Tam!

Prze­cież tu­taj też było miej­sce – wska­zuje, z za­fra­so­wa­niem krę­cąc głową, przez co chce po­wie­dzieć, jak bar­dzo (K) jest nie­udolny albo głupi, i że na nic nie uważa.

A t’raz, zdradź mi, d’czego nie sta­ną­łeś na tym miej­scu, kurde!

W klo­ze­cie ciek­nie woda, trzeba bę­dzie dać nowy re­zer­wuar, i po­woli na­le­ża­łoby wy­mie­nić olej, gdyby nie po­wie­dział, (K) pew­nie by za­po­mniał, ale za­nim za­czął coś mó­wić, ode­zwał się (K), cześć Imre, wła­śnie jadę do Szen­ti­stván­te­lep. Ku­pić dom.

Co ta­kiego ku­pić?

Znajdę so­bie dom z ogro­dem, ku­pię i się prze­pro­wa­dzę.

Imre pa­trzy na (K), ob­raca się bo­kiem, po­ta­kuje głową, wi­dać, że jest po jego stro­nie.

Aha.

Marsz­czy czoło.

W ta­kich sy­tu­acjach za­wsze staje po jego stro­nie, może nie od razu, ale po­tem to z ca­łego serca. Wszystko wo­kół prze­staje się li­czyć, za­po­mina o swo­ich pro­ble­mach, i już mówi, za co się za­biorą, on i (K), co ko­niecz­nie trzeba zro­bić, co jest do ro­boty. Na­tych­miast, bez za­sta­no­wie­nia.

Że po­je­dzie z (K) i po­wie mu, co we­dług niego, i tak da­lej, le­d­wie można go po­wstrzy­mać. Nie można. (K) zo­sta­wia go i wsiada do sa­mo­chodu, w ten spo­sób go po­wstrzy­muje. Już do­brze – mówi – a te­raz pę­dzę, bo mama czeka. Więc Imre się wy­co­fuje. Mama (K) to dla niego świę­tość, uśmiech za­styga mu na ustach, ca­łuję cio­cię Kró­li­siową – mówi, ale (K) już go nie sły­szy, sil­nik gło­śno cho­dzi, a szyby są za­mknięte. Imre uśmiech­nięty od ucha do ucha stoi na skraju chod­nika. (K) wi­dzi go jesz­cze we wstecz­nym lu­sterku.

Długo, bo na skrzy­żo­wa­niu z ulicą Iza­belli jest czer­wone świa­tło.

Już nie żyje.

Ale (K) cią­gle go wi­dzi.

(FIZYKA, 1936) Tu jest nie do wy­trzy­ma­nia – uważa Kró­li­sia. W ubie­głym roku jesz­cze było.

Czyli jak było? W ze­szłym roku było do wy­trzy­ma­nia? Dziwi ją to.

Przez pe­wien czas wy­trzy­my­wała, oga­niała się od ko­ma­rów, przy­glą­dała ku­rom, jak ki­wają tymi swo­imi głu­pimi łbami, a po­tem prze­sta­wały i się prze­wra­cały. A matka ob­ci­nała jej włosy no­życz­kami do szy­cia.

Wy­ciąga z szu­flady te no­życzki.

Strzyże.

Przy­gląda się so­bie w lu­strze w ła­zience. Coś okrop­nego. Stwier­dza, że wy­gląda okrop­nie, i że tym ra­zem ko­niec!

A może po­winna pła­kać?

W domku jest ła­zienka.

Wy­biega przed dom i do­piero wtedy spo­strzega, że jest byle jak ubrana. Wszystko jedno, i tak nikt nie wi­dzi. Tu ni­kogo nie ma. Za­myka za sobą furtkę, pę­dzi do sta­rego fry­zjera i wrzesz­czy: pa­nie Gida, pro­szę na­tych­miast ob­ciąć mnie na krótko!

Na­tych­miast stary fry­zjer ob­cina ją na tak krótko, jak so­bie za­ży­czyła. A po­tem, nie za­pła­ciw­szy, dziew­czyna wraca piasz­czy­stą ścieżką do domu, wy­ciąga z ko­mórki stary ro­wer, wy­pro­wa­dza go na ulicę, zjeż­dża z górki i wpada pro­sto do Ba­la­tonu.

Z ca­łej siły.

Hop. Ma na­dzieję, że nikt jej nie wi­dzi. Kto miałby ją wi­dzieć. Nie wi­dzą jej, choć wszystko wi­dać.

(POLI­TYKA, HI­STO­RIA, 0000) Szkoła pod­sta­wowa przy ulicy Nép­köz­tár­sa­ság, obok cu­kier­nia, na­prze­ciw Aka­de­mia Sztuk Pięk­nych, od strony bul­waru, kilka ka­mie­nic da­lej, bu­dy­nek sie­dziby SB. Kie­dyś tam byli fa­szy­ści, po­tem ube­cja. Po lek­cjach chłopcy jeź­dzili ko­lejką pod­ziemną do Parku Miej­skiego, żeby grać w piłkę. Park pach­niał pla­ta­nami.

Aleja An­drás­sy­ego też pach­niała pla­ta­nami.

Po­tem pla­tany wy­cięli.

Grali też w piłkę na ulicy Rózsa, grali gdzie­kol­wiek, tam, gdzie się dało. Je­śli zbli­żał się ja­kiś Mo­skwicz czy Wart­burg, cze­kali, aż prze­je­dzie. Naj­lep­szy byłby Plac Hu­ny­ady­ego, ale tam rzą­dzili miej­scowi, awan­tu­ro­wali się z nimi albo z chło­pa­kami z ulicy Vörösmar­ty­ego, na przy­kład z Si­mo­nyim. Bójki, rzu­ca­nie ka­mie­niami itd. Na rogu ulicy Szon­dy­ego, w miej­scu zbom­bar­do­wa­nej ka­mie­nicy i póź­niej po­sta­wio­nego bu­dynku MA­BE­OSZ, przez długi czas była goła zie­mia, Si­mo­nyi, który grał tam w piłkę ze swoją bandą, cza­sami po­zwa­lał po­ko­pać (K) i Bar­towi, je­śli nie mieli peł­nego składu. To były bru­talne czasy.

I bru­talna za­bawa. Na ziemi le­żało pełno po­tłu­czo­nego szkła, ka­wał­ków ce­gieł, kilka mi­nut i lała się krew, nikt nie miał szans się uchro­nić, na­wet je­śli w ja­kimś sen­sie do nich na­le­żał.

Na­le­żał do piłki. A (K) prze­cież na­le­żał do piłki.

Stał z Bartą pod znisz­czo­nym ogro­dze­niem. Jak gdyby zna­leźli się tam przez przy­pa­dek. Si­mo­nyi pluje sze­ro­kim łu­kiem i daje im znać, że mogą przyjść.

(PO­LI­TYKA, 1936) Je­den z tych chło­pa­ków jest fajny. Kró­li­sia stwier­dza to z prze­ką­sem. Jest tego pewna, ale jesz­cze chwilę się zło­ści. W tym roku wy­ro­biła so­bie tę opi­nię. W ubie­głym nie miała jesz­cze żad­nej.

Miała inną opi­nię, czy ra­czej nie po­trafi so­bie przy­po­mnieć, jaką miała w ubie­głym roku, i czy w ogóle miała ja­kąś opi­nię na te­mat tego chło­paka.

Tego czy ja­kie­go­kol­wiek in­nego.

Nie o to cho­dzi, że in­te­re­suje ją ten, o któ­rym coś tam twier­dzi, nie in­te­re­suje jej ani tro­chę, po­zo­staje jed­nak sam fakt, że jest fajny, co ro­bić. Brzydki, ale słodki, ci­cho mówi i używa wy­ra­fi­no­wa­nego ję­zyka, ci­chutko mie­sza brzyd­kie słowa z ta­kimi wy­szu­ka­nymi, brzmi to za­baw­nie. Jest or­dy­narny. Ale jed­no­cze­śnie de­li­katny. Jest Ży­dem.

Ma rude włosy i czer­woną twarz. Czy Ży­dzi są czer­woni? Prze­cież wcale nie wy­cho­dzą na słońce. A czy się pie­przą?

Nie wie, co to do­kład­nie zna­czy „pie­przyć się”, ale jak gdyby gdzieś sły­szała to słowo, jed­nak co to zna­czy „Żyd”, to już nie ma po­ję­cia. Wie, że tam­ten jest Ży­dem, bo tak mó­wią o nim za jego ple­cami. Czy ma ich za­py­tać? Ich albo matkę?

Na pewno są Ży­dami, skoro nie wy­cho­dzą na słońce, bo boją się spa­lić?

Przez mo­ment za­sta­na­wia się, że może za­pyta Julcsę.

Ewen­tu­al­nie.

Albo może po­winna za­py­tać tego faj­nego Żyda?

Chłopcy sie­dzą cia­sno obok sie­bie na chy­bo­czą­cej się drew­nia­nej ławce, ude­rza­jąc ko­la­nami, re­cho­czą w ogro­do­wej al­tance, smęcą wo­kół zsu­nię­tych sto­łów z krzy­wymi no­gami, nie ma wśród nich ru­dzielca. Czy dla­tego się śmieją?

Ale prze­cież – my­śli Kró­li­sia – wtedy był z nimi i tak samo się śmiali. Ra­zem z ru­dziel­cem. Ca­łuję rączki, droga Kró­li­siu – od­zywa się ru­dzie­lec z wielką ostroż­no­ścią, żeby nikt nie za­uwa­żył. Szkoda – my­śli Kró­li­sia – faj­nie by­łoby, gdyby te osły za­uwa­żyły, że do niej już mó­wią „ca­łuję rączki”, i że „droga”! Zwłasz­cza, że „droga”! I przy­gła­dza spód­niczkę.

(MIŁOŚĆ, 1964, 2000) Wy­cho­dzi, po­wie­trze le­d­wie się po­ru­sza, jest druga po­łowa lipca, na­wet wiatr nie przy­nosi ochłody, wil­gotne po­wie­trze stę­pia ostrza cieni, na słońce można spoj­rzeć tylko z przy­mknię­tymi oczami. Smużka dymu, jego mocna woń, za­pach let­nich kwia­tów, nie­wia­ry­god­nie gło­śne bzy­cze­nie owa­dziej ma­szy­ne­rii. Mrówka pró­buje uciec z czte­ry­sta sześć­dzie­sią­tej dru­giej strony. Sio­stra (K) cho­dzi boso po ogro­dzie, dep­cze sto­pami su­chą trawę.

I pisz­czy w nie­bo­głosy, gdy na­stę­puje na coś kłu­ją­cego.

Z od­dali sły­chać bu­cze­nie sil­ni­ków pod­jeż­dża­ją­cych pod górę aut, rów­no­mierny, zle­wa­jący się ze sobą, po­zba­wiony mo­du­la­cji dźwięk wzmaga ci­szę. Oj­ciec (K) w so­botę w po­łu­dnie przy­je­chał do osady, w pach­ną­cej Bu­da­pesz­tem i biu­rem teczce miał trzy tomy Ivan­hoe w żół­tych pa­pie­ro­wych okład­kach, wy­dane w 1964 roku przez Ta­nią Bi­blio­tekę. I ta­bliczkę cze­ko­lady, trzeba było ją po­dzie­lić na wszyst­kie dni ty­go­dnia. Za­niósł pod drzewo orze­chowe drew­niany spło­wiały le­żak. Miał na so­bie nie­zgrabne gatki.

Wy­sta­wały mu jaja.

Ro­dzina sie­działa pod orze­chem. Je­dli pod orze­chem obiad. Drzewo już wy­cięto. (K) sie­dział krótko, wo­lał iść grać w piłkę. Orzech stał na li­nii ogro­dze­nia, póź­niej, kiedy u są­sia­dów roz­po­częła się bu­dowa, wy­cięto go.

(HISTO­RIA, PO­EZJA, 1964) Kie­dyś był so­bie Fuksz. Z któ­rym (K) po raz pierw­szy w ży­ciu się bił. Z któ­rym po raz pierw­szy za­pa­lili gry­zą­cego pa­pie­rosa przed drzwiami do piw­nicy w domu Fuk­sza, nie ma po­ję­cia, dla­czego wła­śnie tam. Skom­bi­no­wali paczkę Mun­kásów[1] w budce przy ulicy Iza­belli. Dla­czego Mun­kásy? Ro­dzina (K) to nie byli ro­bot­nicy.

Ro­dzina Fuk­sza też nie.

(K) pa­mięta, że pod­czas bójki zo­ba­czył, że ma za­krwa­wioną dłoń. Krew była z nosa Fuk­sza. A może zra­nił so­bie rękę?

Oj­ciec Fuk­sza zmie­nił na­zwi­sko na Fa­lus, (K) wiele razy póź­niej się za­sta­na­wiał, skąd o tym wie. Pew­nie Fuksz sam mu po­wie­dział. A może coś mu opo­wia­dał Onodi? Stary był ko­mu­chem i fi­gurą, o tym Fuksz opo­wia­dał z dumą. Mój stary to fi­gura – mó­wił, ro­biąc skrzy­wioną minę. Nie Fa­lus, tylko Fuksz, ni­komu nie przy­szło na­wet do głowy na­zy­wać Fa­lusa Fa­lu­sem.

Pan Fuksz.

Nie był ani tro­chę Fa­lu­sem.

A więc ten chło­piec jest twoim przy­ja­cie­lem – za­py­tała matka (K), kiedy Fuksz przy­szedł do nich pierw­szy raz. Nie kiedy przy­szedł, tylko gdy już po­szedł do domu.

Czyli już go tam nie było.

(K) nie wie­dział, co ma od­po­wie­dzieć. A dla­czego nie miałby być jego przy­ja­cie­lem? Choć nie był jego przy­ja­cie­lem.

Na­wet nie grał z nimi w piłkę, nie­na­wi­dził piłki. Nie­na­wi­dzę – po­wie­dział nie­na­tu­ral­nie prze­dłu­ża­jąc sa­mo­gło­skę „e”, w do­datku mocno po­cią­gał lewą nogą. Jego przy­ja­cie­lem jest Baj­nó­czy, a Fuksz to ko­lega z klasy, ale bar­dzo chciał się za­przy­jaź­nić, cią­gle przy­cho­dził, i dla (K) to już było za wiele. Wtedy, w związku z Fa­lu­sem, pierw­szy raz usły­szał to słowo, że Żyd.

Żyd i ko­much, ra­zem.

Sły­szał i przy in­nych oka­zjach, u ciotki Loli przed czwart­ko­wym bry­dżem, ale tylko tak, po­wie­dziane w po­wie­trze. Przed sie­bie. Fakt, że wie­lo­krot­nie. Nie o kimś kon­kret­nym, tylko że Żyd, tak w ogóle. Ży­dzi to, Ży­dzi tamto. To i tamto.

I jesz­cze coś tam.

Nie z gnie­wem albo z go­ry­czą, ale cie­ka­wie. (K) wy­da­wało się to cie­kawe, choć nie wie­dział dla­czego.

(ŻYCIE OBY­WA­TELI MIEJ­SKICH, 1936) Manó wie­zie ro­dzinę. Da­leko, Ba­la­ton jest wy­star­cza­jąco da­leko. Ilonę, swoją żonę, i dwie córki. I jesz­cze Julcsę. Przy­wozi je, to zna­czy służ­bo­wym sa­mo­cho­dem, chwała Bogu, wy­wozi je ze sto­licy na wa­ka­cje do Zánki. No, chwała Bogu – my­śli so­bie szcze­rze i od serca, mó­wiąc do szo­fera, Jánosa czy Pála, za­leży, który z nimi je­chał: no, za­wieź­li­śmy je. Za­wieź­li­śmy, sza­nowny pa­nie – od­po­wiada Pál z za­do­wo­le­niem na twa­rzy, do­brze, że nie stuka ob­ca­sami. Ładne ko­bietki – my­śli so­bie Pál. Przy­stojny szo­fer. Albo János. Przy­jem­nie pachną – my­śli. Do­kład­nie lu­struje Julcsę. Kró­lisi też się przy­gląda, ale ona na­wet nie spo­gląda na Jánosa. Albo na Pála. Nie za­uważa ich.

Ni­gdy się nie do­wiemy, czy Kró­li­sia choć przez mo­ment za­uwa­żyła Pála.

(DOM, 0000, 1964) Ulica Széche­ny­iego 10, działka z dom­kiem week­en­do­wym, (K) tu­taj spę­dzał wa­ka­cje. Każde wa­ka­cje w dzie­ciń­stwie, z bab­cią i młod­szą sio­strą. Każde. W so­botę ro­dzice je­chali tu wcze­snym po­po­łu­dniem po pracy, wy­jeż­dżali im na­prze­ciw na ro­we­rach, cze­kali na week­end.

Było ci­cho.

Ko­lejka przy­jeż­dżała co czter­dzie­ści mi­nut.

Albo dwa­dzie­ścia. Ko­lejka za­trzy­my­wała się na sta­cji, wy­sia­dało kilka osób, drzwi się za­my­kały i po­ciąg ru­szał w kie­runku Po­mázu. Znów ci­sza przez dwa­dzie­ścia mi­nut.

Albo czter­dzie­ści. Ławki były po­ma­lo­wane na czer­wono. Niebo nie­bie­skie, pia­sek żółty, trawa też, po­wie­trze drżało nad to­rami.

Ławki ma­lo­wano wcze­sną wio­sną, a po­tem farba za­czy­nała od­pa­dać.

Oj­ciec wy­sia­dał z ko­lejki, z teczką pod pa­chą, w teczce książki i cze­ko­lada. Teczka miała ładny za­pach, kiedy (K) ją otwie­rał, ude­rzał go za­pach mia­sta. Książki pach­niały mia­stem, a cze­ko­lada cze­ko­ladą. Wie­czo­rem przy­jeż­dżała też matka (K), na­gle się po­ja­wiała, (K) nie wie­dział kiedy.

Nie było go w domu, bo grał w piłkę. Po po­łu­dniu za­wsze gra w piłkę.

Ławki na sta­cji po­woli tra­ciły urodę, do je­sieni scho­dziła z nich cała farba. Wszystko bły­ska­wicz­nie kwit­nie, pąki roz­wi­jają się i za­my­kają. Za­my­kają jak dłoń. Tak jak ko­bieta roz­suwa uda albo wy­kręca palce. Do tyłu, w drugą stronę, jak kwiaty swoje płatki.

Na­gle za­ci­ska pięść, z ca­łej siły.

Ko­ści gło­śno trzesz­czą. Nic in­nego tak nie trzesz­czy.

Tak uro­czo jak ko­ści.

Ko­lana, kręgi w krę­go­słu­pie. Gdy ła­mie się kość przed­ra­mie­nia, lecą dro­binki ko­ści – nie sły­szysz, do­brze jest do czasu, gdy tego nie wi­dzisz – wy­do­stają się po­mię­dzy mię­śniami i od środka prze­kłu­wają skórę. Dźwięk przy­po­mi­na­jący strzał, kiedy pod ko­niec nie­dziel­nego obiadu dzieci dla za­bawy ła­mią na pół ob­gry­ziony mo­stek kur­czaka.

Ska­zań­ców przy­wią­zy­wano do koła wozu pocz­to­wego i że­la­znymi prę­tami wbi­jano po­mię­dzy szpry­chy. Po wszyst­kim trzeba było wy­cią­gać spo­mię­dzy szprych ludz­kie szczątki.

Kat pod­cho­dzi do ło­tra po pra­wej, jed­nym ude­rze­niem ła­mie mu pisz­czele, żeby nie mógł utrzy­mać się na krzyżu.

Ła­mie mu także ręce. Chry­stus na krzyżu, naj­czę­ściej wi­dy­wany, zu­żyty to­pos eu­ro­pej­skiej sztuki.

Chry­stus w Ko­dek­sie Kor­wina, w Col­ma­rze, na oł­ta­rzu z Isen­heim stwo­rzo­nym przez Mat­thiasa Grüne­walda. Gip­sowy krzyż w ko­ściele w osa­dzie.

So­bota, chwilę po po­łu­dniu, (K) stoi na sta­cji i czeka na ro­dzi­ców. Obok niego siada sio­stra Öc­siego Göröcsa. Wła­śnie przy­je­chała ko­lejka, ale ich w niej nie było, może jest za wcze­śnie. Pew­nie przy­jadą na­stępną. Przy­naj­mniej ma taką na­dzieję.

Czter­dzie­ści mi­nut. Nie ma much. Jest po­tworny upał, mu­chy śpią. Ze stra­chu nie może so­bie przy­po­mnieć, jak ma na imię sio­stra Öc­siego.

(FIZYKA, 1936) Pro­sciutto z me­lo­nem. Par­me­zan. Zje chleb ze smal­cem i młodą ce­bulką. Ser Mün­ster z ba­gietką, kmi­nek, do tego me­doc noir. Pa­pryka chili, musz­tarda z Di­jon, ta­kie rze­czy ku­po­wał Manó u Na­gya i Eicherna.

W skle­pie poza Manó i po­moc­ni­kiem sprze­dawcy są same ko­biety.

Manó jest oj­cem Kró­lisi.

I te­raz za­mkną nas tu­taj na rok – my­śli Manó i za­czyna lu­stro­wać ko­biety. Te­raz, kiedy już swoje cztery wy­wiózł do Zánki.

Te­raz, te­raz! Nie­źle – my­śli so­bie. To wcale nie by­łoby ta­kie straszne.

W dro­dze do domu po­tyka się na scho­dach, teczka ude­rza o ka­mień, gło­śno stu­kają bu­telki, ale nic się nie tłu­cze. Klatkę scho­dową wy­peł­nia za­pach pie­czo­nego mięsa, żona są­siada coś do niego gdera. Te­raz przy­da­łaby się Zánka – my­śli. Na chwilę.

(DOM, 2000) (K) siada na łóżku. Bu­dzi go gło­śny huk na ulicy przed pie­kar­nią. Długo sie­dzi na łóżku, nie włą­cza świa­tła, nie spo­gląda na ze­ga­rek. Wy­cho­dzi do ła­zienki. Tylko na jed­nej sto­pie ma ka­peć, dru­giego nie mógł po ciemku zna­leźć, ale spe­cjal­nie nie szu­kał. Do bo­sej stopy przy­le­piają mu się ka­myczki. Z ulicy do­cho­dzi wię­cej świa­tła niż trzeba. Tak, wy­pro­wa­dzi się stąd. Wraca z za­mknię­tymi oczyma, i choć ty­siące razy tędy prze­cho­dził, ude­rza się o fra­mugę. Na­dep­tuje na ka­peć. Gdy się wy­pro­wa­dzi, o wszystko bę­dzie się po­ty­kał.

(FIZYKA, 1936, 1972) Julcsa sta­wia mleko na ku­chence. Kró­li­sia pa­trzy na to i aż kur­czy się z obrzy­dze­nia. Uważa, że na­wet ten czer­wony gar­nek jest od­ra­ża­jący. No to po co pa­trzy? Julcsa wy­cho­dzi do ogrodu, zrywa po­mi­dory, wy­ciąga z ziemi kilka ce­bu­lek. Kró­li­sia ob­ser­wuje, jak go­tu­jące się mleko ucieka z garnka. Śmier­dzi, czuć smród spa­lo­nego mleka. Julcsa prze­klina, krzy­czy na Kró­li­się, a ona się śmieje. Czemu żeś nie do­pil­no­wała, by nie wy­ki­piało, Kró­li­siu – zło­ści się Julcsa. Kró­li­sia stoi w drzwiach i się śmieje.

Za­tyka nos, krzywi się, nie lubi mleka. Śmier­dzi krową. Julcsa przy­nio­sła od są­sia­dów, któ­rzy miesz­kają dwa domy da­lej, mają krowy i za­opa­trują wieś w mleko. W końcu coś się dzieje – my­śli. I nie­mal wy­bu­cha pła­czem, że to już jest coś!

O Jezu, mój Boże, czy to ta­kie ważne, że nie do­pil­no­wała tego nie­szczę­snego mleka, mój Boże!

Ni­gdy nie do­pil­nu­jesz, Kró­li­siu – wzdy­cha Julcsa.

Nu’ nie wi­dzia­łaś?

Wi­dzia­łam – od­po­wiada Kró­li­sia, a Julcsa pa­trzy z nie­do­wie­rza­niem. No to mog’ie iść z po­wro­tem – wścieka się, ła­pie bańkę i wy­cho­dzi po mleko.

(K) zna ten smród, i matka, i babka miały zwy­czaj przy­pa­lać mleko. Kie­dyś na­wet spró­bo­wał, jak to jest, kiedy go­tu­jące się mleko wy­kipi z garnka, wy­leje się na płytę i zgasi pło­mień. Mleko wy­ki­piało.

(FIZYKA, 0000) Wszystko dzieje się w nie­praw­do­po­dob­nie zwol­nio­nym tem­pie. To, co po­wolne, wcale nie musi być nudne, wia­domo tylko, że jest po­wolne. In­try­gu­jące? Na ulicy nie ma ży­wego du­cha.

Na ulicy są drzewa, kilka kur­cza­ków, w ro­wie ro­śnie się­ga­jąca ud po­żół­kła trawa. Przez drogę prze­biega kur­czak. (K) je­dzie ro­we­rem główną drogą, aż do domu Jan­ko­vic­sów, ale ni­kogo nie spo­tyka.

Wi­dzi tylko ko­bietę w ogro­dzie, jak zgięta w pa­łąk pieli grządki.

Na końcu osady robi kółko i wraca do domu.

Czyżby miał na­dzieję, że Jan­ko­vics bę­dzie w domu i coś się wy­da­rzy?

Po­roz­ma­wiają o Prae[2]?

Je­dzie ro­we­rem do Ka­lász, żeby przy­wieźć wodę do pi­cia z kranu na po­dwórku ho­telu ro­bot­ni­czego fa­bryki lnu. W bu­tel­kach po wo­dzie mi­ne­ral­nej. Bu­telki są zie­lone, na gó­rze mają por­ce­la­nowy kap­sel. Rzuca czer­woną gu­mową piłką w białe kropki na be­to­no­wej ścia­nie bu­dynku. Czyta. Rą­bie ga­łę­zie. Koń­czy książkę i za­czyna od nowa. To ta sama książka, ale nie czyta po­now­nie tej sa­mej. Sły­szy głos babci, że „obiad”, na­tych­miast bie­gnie, jest już tak da­leko, jak gdyby wy­strze­lono go na inną pla­netę. Na obiad zje co­kol­wiek, czy mu się to po­doba, czy nie, sma­kuje mu albo nie. Je­dzie ro­we­rem nad Du­naj, sie­dzi na brzegu w mo­krych spoden­kach i tłu­cze mu­chy. Wyje sy­rena ho­low­nika. Woda się ko­ły­sze, ude­rza o brzeg Du­naju.

Wi­dzi coś na wo­dzie.

Rzeką pły­nie kilka splą­ta­nych ze sobą ga­łęzi. Zde­chła ryba o kształ­cie ga­łęzi. Czy wła­ści­wie nie pły­nie. Ga­łę­zie też nie płyną. W Du­naju pły­nie ryba ze swo­imi naj­więk­szymi dziećmi – ma­wiała cza­sami mama.

(DOM, ŻY­CIE OBY­WA­TELI MIEJ­SKICH, 2000) Czeka, aż świa­tło se­ma­fora zmieni się na zie­lone, prze­jeż­dża przez tory, na ron­dzie wjeż­dża na drogę z Ka­lász do Szen­ten­dre, i mniej wię­cej ki­lo­metr da­lej skręca w lewo do osady. Za­trzy­muje się przed pierw­szym do­mem. Dzwoni, drzwi otwiera ko­bieta w śred­nim wieku. Jak gdyby na niego cze­kała. Z pew­no­ścią na ko­goś cze­kała. Przy­gląda się (K) ze zmarsz­czo­nymi brwiami, jesz­cze nie wie, czy go po­znaje, czy nie. Albo nie wi­dzi bez oku­la­rów. To żona Jan­ko­vicsa. (K) jej nie po­znaje, nie wi­dzieli się od dwu­dzie­stu lat, na ulicy też by jej nie roz­po­znał. A może od trzy­dzie­stu. Długo.

To może być tylko ona, żona Jan­ko­vicsa, ale tęga.

Jest zbyt tęga – przy­cho­dzi na myśl (K).

Ko­bieta stoi na we­ran­dzie oparta o klamkę, ale nie pod­cho­dzi bli­żej. Dzień do­bry – mówi (K). Zbyt gło­śno.

Za gło­śno, kurde, wy­gląda na to, że jest zde­ner­wo­wany. Nie chce zwra­cać się do niej po imie­niu – de­cy­duje w tym sa­mym mo­men­cie. Może gdyby była szczu­plej­sza.

Albo jesz­cze grub­sza.