Diabeł tylko się uśmiechnął - Brataniec Sylwia - ebook + audiobook
BESTSELLER

Diabeł tylko się uśmiechnął ebook i audiobook

Brataniec Sylwia

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pierwszy tom nowej trylogii kryminalnej spod pióra młodej, niezwykle utalentowanej polskiej autorki!

 

Anna Rodan, emigrantka z Polski, z nową tożsamością i nielegalnie zaciągniętym długiem traci pracę kelnerki w Paradise Hotel. Gdy wraca do mieszkania, poznaje aroganckiego właściciela, który z nieznanych jej przyczyn wyrzuca ją z windy.

 

Tymczasem w budynku obok ginie kluczowy świadek w sprawie dotyczącej handlu bronią. Do śledztwa zostaje zaangażowany doświadczony detektyw Christopher Brank oraz młody, bardzo ambitny Jeremy Stoleman.

 

Po przesłuchaniu ludzi w hotelu okazuje się, że wszyscy mają solidne alibi, a morderca nie pozostawił żadnych śladów… Żadnych? Logika podpowiada co innego. Zwłaszcza że właścicielem Paradise Hotel jest brat wyjątkowo przebiegłego przestępcy – Ricka Freekraina.

Jakby tego było mało, Anna Rodan ku swojemu przerażeniu odkrywa, że mężczyzna, który tak ją wystraszył w windzie, pojawia się w jej snach i to w zupełnie innym charakterze, niżby  chciała.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 554

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 44 min

Lektor: Czyta: Marcin Popczynski

Oceny
4,3 (303 oceny)
189
58
25
23
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
miedzy_akapitami

Nie oderwiesz się od lektury

Anna, to dziewczyna która ucieka przez swoją przeszłością. Pewnego dnia wracając do swojego mieszkania, mieszczącego się na dachu hotelu, w którym właśnie straciła pracę, poznaje właściciela Paradise Hotel. Mężczyzna z nieznanych jej przyczyn wyrzuca ją w windy. W międzyczasie w sąsiednim budynku zostaje zabity kluczowy świadek koronny. W śledztwie pomaga detektyw Christopher Brank. W czasie przesłuchań, śledczy są w kropce. Każdy z podejrzanych ma solidne alibi, a na miejscu zdroni nie znaleziono żadnych śladów. Intuicja detektywów podpowiada coś innego. Ich uwadze nie umyka fakt, że właściciel Paradise Hotel to brat jednego z bardzo groźnego przestępcy - Ricka Freekraina. Powiem szczerze, że przez pierwsze kilka rozdziałów ciężko było mi się przebić. Nie ogarniałam wszystkich bohaterów i faktów. Z każdym rozdziałem akcja książki nabierała rozpędu, a uwierzcie mi akcji w książce jest dużo. Z każdym nowym faktem tworzyłam w głowie swoje teorie dotyczące rozwiązania zagadki morderstw...
20
Ewelka3030

Nie oderwiesz się od lektury

Wow! Na początku nie byłam do końca przekonana i czytałam z dłuższymi przerwami. Ale tak od połowy książki wciągnęło mnie i doczytałam ją w jeden wieczór a końcówka.... polecam
20
adiadari
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny cykl, zdecydowanie warto przeczytać! Początek trochę skomplikowany, ale jak już wciągnie się w historię, to z zapartym tchem słucha się do samego końca.
20
atakserca

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa fabuła, wartka akcja, nieprzesłodzone dialogi. Godna polecenia.
10
Syllpa

Nie oderwiesz się od lektury

Zdecydowanie polecam! trzymająca w napięciu do samego końca
10

Popularność




Copyright ©

Sylwia Brataniec

Wydawnictwo NieZwykłe

Oświęcim 2020

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

All rights reserved

Redakcja:

Alicja Chybińska

Korekta:

Weronika Kucharczyk

Edyta Giersz

Redakcja techniczna:

Mateusz Bartel

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8178-438-2

Michałowi

Strzeżcie się wilki! Strzeżcie się przynęty!Strzeżcie się wilki! Strzeżcie ludzkiej łaski!Zastawił na was wróg zawzięty

Potrzaski!

Jacek Kaczmarski, Obława III

Sierpień, 2003

Ciemność.

Zamknęła oczy. Gdy ponownie je otworzyła, znowu otaczała ją ciemność.

Z każdym dniem ogarniał ją coraz większy strach, że to nie przestrzeń wypełniała się czernią, a jej własne spojrzenie. Przymknęła powieki i w skupieniu zaczęła nasłuchiwać odległych dźwięków. Dziś postanowiły nie podchodzić. Wyraźnie słyszała, jak popiskują w oddali, szurają małymi ciałkami z taką zawziętością, że sprawiają wrażenie większych, niż są w rzeczywistości. Myszy. Wierzyła, że to myszy… Szczury raczej nie byłyby tak łaskawe, żeby dzielić się z nią przestrzenią… Raczej. Podniosła się z prowizorycznego posłania i oparła o wilgotną ścianę. Chłód kamienia przeszył ją dreszczem, ale nie zmieniła pozycji. To była jej przestrzeń, jej dom i nie zamierzała narzekać. Kiedy zamknęły ją po raz pierwszy waliła pięściami o zatrzaśnięte drzwi, a szloch mieszał się z krzykiem. Nikt jej nie pomógł, nikt się za nią nie wstawił. Uśmiechnięte dotąd twarze były niewzruszone na jej krzywdę. Cholerny świat! Jedynie Helena próbowała coś wynegocjować, ale robiła to tak nieudolnie, że nic nie wskórała. Pozostała ciemność. I żal.

Nie potrafiła określić pory dnia czy nocy – czas płynął bezkształtnie, nawet Dłonie go nie porządkowały – raz zjawiały się zanim zdążyła zgłodnieć, a niekiedy po kilku snach. Jedno było pewne, były najważniejszym wydarzeniem podziemia. Ich nadejście poprzedzało coraz głośniejsze dudnienie dochodzących z góry kroków. Gdy milkły, nieruchomiała, tętno przyspieszało i tylko paranoiczna myśl, że były jedynie złudzeniem, gwałtownie zatrzymywała jej oddech. Dopiero, kiedy ciszę przecinały kolejne dźwięki: brzęk kluczy, skrzypienie zamków i świst przesuwanych drzwi, z ulgą wypuszczała powietrze.

Jasność.

Oślepiała. Rękami mimowolnie osłaniała przyzwyczajone do mroku źrenice. Gdy w drzwiach pojawiały się Dłonie, zastygała w oczekiwaniu. Z mocno zmrużonymi oczami obserwowała, jak Dłonie pospiesznie nalewają wodę i rzucają kawałek chleba w niewidoczną pustkę. Ta krótka chwila, przyspieszała jej tętno i ożywiała niemrawą egzystencję. Wszystko zamierało. Koncentrowała się, żeby nie przegapić odgłosu upadającego pieczywa. Sekundy oczekiwania, cisza, łomoczące serce, czas stawał w miejscu. Nasłuchiwała w pełnej gotowości. Pośpiech oznaczał zgubę. Nasłuchiwały i one. Myszy. Wolała myśleć, że to myszy. Czekały na głuchy sygnał rozpoczynający wyścig. Stało się! Chleb odbił się z trzaskiem o podłogę, po czym potoczył w przeciwnym kierunku. Tylko gdzie?! Regał? Wnęka pod schodami? Wszystkie opcje wydawały się równie prawdopodobne. Impulsywnie popędziła w stronę masywnego regału; wykalkulowała, że we wnęce toczyłby się dłużej. Teraz liczyła się szybkość. Położyła się na wilgotnej ziemi, by zwiększyć swój zasięg i w pełnej desperacji zaczęła metodycznie przeszukiwać teren. Gryzonie nadciągały ze wszystkich stron. Ich zawzięte popiskiwanie podnosiło poziom adrenaliny. Musiała się spieszyć! Na ręce poczuła kleiste pajęczyny, których niedawni lokatorzy uciekali w popłochu po całym jej ciele. Nienawidziła tych łaskoczących istot. Gdy pająk przystanął na jej szyi – zastygła na moment; nie miała czasu go strącić; zacisnęła mocniej zęby i z obrzydzeniem kontynuowała poszukiwania. Pierwsze gryzonie przebiegły po jej nogach. Panika zaczęła narastać. Z nową determinacją rozpoczęła przeczesywanie nierówności pod regałem, gdy nagle poczuła na swoim ramieniu muśnięcie miękkiego futerka. Po nim kolejne. I kolejne... Szanse nikły. Pod palcami przelatywały grudki ziemi, kamyki, odchody, ale nic, co choć w małym stopniu przypominałoby jedzenie. Zaczęła tracić nadzieję. Żołądek mocniej się zacisnął, a bezsilne dłonie zwolniły poszukiwania. Z żalem postanowiła się wycofać. Wydostała się spod mebla i wstała ze spuszczoną głową.

Nagle…

Usłyszała, jak w kącie rozlegają się odgłosy zaciętej walki, której przyczyną musiał być chleb – jej chleb! Podbiegła pospiesznie i ryzykując pogryzienie, z szybkością doświadczonego złodzieja, sprawnie skradła zdobycz. Odłamała naprędce niewielką część, którą rzuciła pod siebie dla wiecznie głodnych stworzeń, resztę schowała pod koszulkę i z ulgą opuściła tłok grasujących żyjątek.

Teraz czekała ją wyprawa po wodę. Wspinanie po stromych, wyślizganych schodach nie należało do najprostszych. Nawet jak poznała już każdy kamień, każdą nierówność i uszczerbek, pokonanie ich stanowiło nie lada wyczyn. Najgorszy był powrót. Schodziła powoli, aby nie uronić żadnej kropli. W razie wypadku, nie mogła liczyć na pomoc z zewnątrz, a o wodzie w ogóle mogłaby zapomnieć. Na szczęście, przynajmniej nie musiała się spieszyć.

Po skończonym zadaniu, z zadowoleniem przysiadła na dolnym stopniu. W powietrzu unosił się przyjemny zapach rozgrzanego jej ciałem pieczywa. Był tak intensywny, że nawet wszechobecna, specyficzna woń piwnicy, nie była w stanie go przytłumić. Delikatnie wyciągnęła chleb spod koszulki, przez co momentalnie poczuła wilgoć w ustach. Długo czekała na ten moment. Z trudem wgryzła się w twardy kawałek, ale jego smak natychmiast wypełnił ją szczęściem. Ostatnio chyba o niej zapomnieli, a ponieważ bała się dotkliwszej kary, zaniechała plądrowania przechowywanych tam przetworów. Gdy przytłumiła głód i pragnienie, pozostało jej przykryć wiadro kamieniem i schować resztę jedzenia do pustego słoja na później. Ten dzień zdecydowanie mogła zaliczyć do udanych.

Sierpień, 2016

Prowadzona przez korpulentnego lekarza kobieta powoli schodziła krętymi schodami. Z trudem powstrzymywała się od szlochu, a jej spuchnięte od płaczu oczy, ledwo dostrzegały kontury kolejnych stopni. Poczuła dreszcz. Na dole panował nieprzyjemny chłód. Lekarz wskazał oliwkowe drzwi i o coś zapytał – nie zrozumiała. Chciała mieć to już za sobą. Skinęła, żeby otworzył i weszła chwiejnym krokiem. Zobaczyła go. Leżał na metalowym stole przykryty białym płótnem. Zawahała się, cofnęła nogę i poczuła, jak krew z jej ciała odpływa w niewidoczną pustkę. Świat niespodziewanie zawirował i gwałtownie pociemniał. Kiedy odzyskała równowagę, wbiła paznokcie w wyciągnięte ramię lekarza, które chwilę wcześniej powstrzymało ją od upadku. Wzięła kilka głębszych wdechów i poprosiła, żeby wyszedł. Protestował, ale w końcu zostawił ją samą. Spojrzała ponownie na stół, spuściła wzrok i resztką odwagi podeszła do nieruchomego ciała. Przystanęła zaskoczona. Nie czuła jego zapachu, nie czuła jego obecności. Zabłysnęła nadzieja, że może to jednak nie on? Odsłoniła przykryte płótnem stopy. Tuż powyżej kostki dostrzegła znany jej tatuaż. Łzy bezwiednie spłynęły po bladych policzkach. Przestała je powstrzymywać, nie miało to już znaczenia. Wsunęła rękę pod płótno i zacisnęła palce na jego dłoni. Chłód martwego ciała wstrząsnął jej ciałem. Zaczęła drżeć. Tak krótko się nim cieszyła. Tak krótko był jej. Przesunęła opuszkami palców w stronę serca – ani drgnęło…

Poczuła ciężar w drugiej dłoni. Spojrzała zamglonym wzrokiem i zobaczyła kurczowo trzymaną broń. Nie zanotowała, jak się tam znalazła. Zimna. Lodowata jak jego ciało. Uniosła ją z trudem. Jeszcze nigdy tak nie ciążyła, jak w tej krótkiej chwili. Chwyciła go mocniej za rękę i przyłożyła zimną lufę do swojej skroni…

Nagle w głowie zaświtała chłodna kalkulacja – może lepiej przez podniebienie? Podobno skuteczniej… Zawahała się. Spojrzała na broń, ale jakoś nie miała ochoty brać jej do ust. Przyłożyła z powrotem do skroni, wzięła głęboki wdech i…

I

Sierpień, 2018

Zwolniła bieg oczarowana intensywnymi promieniami słońca, które długimi wiązkami przedzierały się przez gęste sosny. Las w tym miejscu był wyjątkowy. Pachniał igliwiem, a miękka ściółka tłumiła odgłosy kroków, których obecność zdradzały jedynie pojedyncze trzaski suchych gałęzi. Obejrzała się, żeby zerknąć na przyjaciółkę. Paula nie mogła za nią nadążyć. Co parę jardów zatrzymywała się, by łapczywie wciągnąć powietrze, lecz wytrącone z rytmu ciało utrudniało kontynuowanie biegu. W końcu Anna postanowiła na nią zaczekać. Oparła się o drapiącą korę i rozejrzała po okolicy. Nikogo nie było. Gdzie się podziała Paula? Powietrze wciąż unosiło jej radosny śmiech, ale nijak nie mogła go zlokalizować... Obraz robił się coraz bardziej mglisty, a ona poczuła narastającą panikę. Próbowała krzyczeć, ale głos uwiązł w ściśniętym gardle. Obracając się nerwowo, dostrzegła wydłużony cień, ale nie widziała żadnej sylwetki, jęknęła, potknęła się i zakręciło jej się w głowie. Śmiech, który jeszcze przed chwilą był tak wyraźny, zmieniał się z każdą sekundą nie do poznania. Był coraz głośniejszy, coraz bardziej agresywny. Przymknęła ze strachu oczy, a kiedy ponownie je otworzyła, zdała sobie sprawę, że leży we własnym łóżku, zlana zimnym potem. Spojrzała na źródło dźwięku – budzik! To on bezlitośnie zaburzył piękną scenę i przeistoczył ją w koszmar. Wściekła, włączyła kolejną drzemkę, po czym odrzuciła intruza na górną półkę. Przymknęła powieki w nadziei ponownego wskrzeszenia obrazu roześmianej przyjaciółki i hipnotycznego lasu. Paula nie mogła tak po prostu zniknąć! Nie w takiej scenerii! Rzadko wspominała swoje dzieciństwo, ale kolejny dźwięk budzika uświadomił jej, że czas wrócić do rzeczywistości.

Z rezygnacją spojrzała na dzwoniący telefon – nie poddawał się łatwo. Obserwowała, jak podskakuje na jednej z książek, która niebezpiecznie balansowała na krawędzi półki. Zanim połączyła ze sobą fakty, tomiszcze zsunęło się z hukiem. Zaatakowana ciężarem literatury, wstała, żeby ostatecznie zakończyć rytualny horror pobudki. Z niepokojem spojrzała na godzinę. Przetarła ledwo rozbudzone oczy i nie mogła uwierzyć, że zrobiło się tak późno. Musiała zwlekać z budzeniem dłużej, niż zapamiętała. Skoczyła biegiem do łazienki. Po drodze zorientowała się, że prąd również zaspał, ponieważ nigdzie nie dawał znaku życia. Wizja spóźnienia do pracy wisiała w powietrzu. Restauracja, w której była kelnerką mieściła się na parterze, więc czekało ją pokonanie jedenastu pięter schodami. Zimna woda błyskawicznie postawiła ją na nogi, musiała wystarczyć, bo na kawę nie miała już czasu. Popędziła w stronę drzwi. Mieszkała w niewielkim domu ulokowanym na dachu luksusowego Paradise Hotel, który w miarę upływu letniego dnia, nagrzewał się do nieprzyjemnych temperatur. Kiedy poczuła chłodny powiew poranka i zobaczyła niespiesznie wschodzące słońce, postanowiła przystanąć. Przyjemny klimat rozpromienił ją od środka. Uwielbiała to miejsce, tę przestrzeń dającą niesamowite poczucie wolności.

Po krótkiej chwili zamknęła kluczem drzwi, zbiegła do szatni, wcisnęła się w stylowe ubranie pracownicze i skoczyła do restauracji. Tam czekała już na nią przygotowana taca śniadaniowa i pełna lista zamówień od gości hotelowych. Ruszyła biegiem, aby zatuszować swoje spóźnienie, przez co ledwo zauważyła przywróconą elektryczność. Niestety, uparta winda nie reagowała na przycisk. Z rozczarowaniem dostrzegła spadek formy, gdy z każdym pokonanym kursem, zmuszona była dłużej uspokajać oddech. Zanim otrzymała pracę, a wraz z nią dostęp do windy pracowniczej, stopnie pokonywała niczym kozica górska skalne półki. Ale te czasy odeszły w niepamięć. Gdy ruch zelżał, z ulgą usiadła do spóźnionego śniadania. Nie zdążyła jednak skończyć posiłku, gdy na monitorze kuchennym pojawiło się zamówienie od pani Stevenson z ósmego piętra. Kucharz westchnął znacząco, a ona przewróciła oczami na myśl o odległości, jaką przyjdzie jej pokonać, by dogodzić wymagającej staruszce. Samotność i gruby portfel rozpanoszyły ją do tego stopnia, że spełnienie jej kulinarnych zachcianek było sztuką samą w sobie. Annie pozostawał sztuczny uśmiech i umiejętności aktorskie, żeby utrzymać fason.

***

Dzień dłużył się niemiłosiernie. Niesforna winda skutecznie utknęła na dziewiątym piętrze, oczekując na przybycie serwisanta. Wszystko inne działało bez zarzutu, więc w duchu nieprzyzwoicie przeklinała złośliwy los. Gdy wreszcie po wejściu do kuchni usiadła wyczerpana, błogi spokój zakłócił nagły krzyk.

– Anna! Anna! – Zadyszana i pobladła Erika Holden wbiegła z impetem do pomieszczenia.

– Tu jestem! – wychyliła się zza regału. – Wyglądasz, jakby zombie wyskoczyło na ciebie z szafy! Co się stało?

– Nie czas na żarty! Nie wiem, co zrobiłaś, ale policja cię szuka! Właśnie słyszałam, jak pytali menedżera o ciebie. I uwierz, jego miny nie chcesz oglądać, więc lepiej bierz nogi za pas i uciekaj!

Na to, niestety, było już za późno.

– Panno Rodan! Do gabinetu! – krzyknął poczerwieniały ze złości szef, gdy tylko pojawił się w drzwiach kuchni. A jak na swój tłusty zad, pojawił się niezwykle szybko. Atmosfera wokół niej błyskawicznie zgęstniała, a współpracownicy odprowadzili ją pytającym spojrzeniem. Poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku. Wstała na drżących nogach, ale gdy tylko zorientowała się w sytuacji, szybko się opanowała. W pobliżu nie było żadnego mundurowego, a kajdanki jeszcze nie brzęczały na nadgarstkach. W zasadzie jedyną oznaką kłopotów był wściekły pracodawca, co nie było szczególnie rzadkim widokiem. Mijając Erikę, szepnęła „spokojnie”, po czym wyszła, utwierdzona w przekonaniu, że to tylko błahe nieporozumienie.

***

Biuro menedżera nie należało do przyjemnych miejsc. Pan Joseph Malcolm preferował staroświecki wystrój. Wielkie dębowe biurko, przytłaczające meble, ciężkie kotary i obowiązkowo ciemna wzorzysta tapeta. Jedynie jasny parkiet dodawał pomieszczeniu odrobiny przestrzeni. Co prawda Anna miała słabość do drewnianych elementów wystroju, ale te były dobrane i urządzone w zdecydowanie złym guście. W środku czekało już dwóch policjantów, którzy na ich widok opuścili toporne, przypominające trony krzesła.

– Przyprowadziłem poszukiwaną – burknął Malcom, po czym mocno zasapany niezdarnie ulokował swoją tuszę na skórzanym fotelu.

– Panna Anna Rodan? – zapytał wyższy mężczyzna, na co przytaknęła nieznacznie. – Oficer Martin Grant i Thomas Mac­Rey, proszę usiąść.

Wskazał ręką jedno z krzeseł, a sam przysiadł na drugim.

– Dostaliśmy zgłoszenie od pani Rebeki Stevenson, o cytuję: „usiłowanie zabójstwa poprzez utopienie”. Chcielibyśmy usłyszeć pani wersję wydarzeń.

Anna odetchnęła z wyraźną ulgą.

– Pani Stevenson jest zgorzkniałą staruszką z wybujałą fantazją, a to zgłoszenie, to jej kolejna fanaberia – rzuciła jednym tchem z niewinnym uśmiechem, w nadziei, że kwiecistą odpowiedzią uniknie dalszych wyjaśnień.

Na próżno.

– No dobrze – westchnęła zrezygnowana. Badawcze spojrzenie szefa, nie wróżyło zachowania posady. – Zacznę może od tego, że od rana nie działa winda pracownicza, a ja obsługuję najwyższe piętra, więc z każdym posiłkiem musiałam biegać po schodach...

– A co to ma do rzeczy! – wtrącił znienacka Malcolm. – Wielkie nieba! Chwilę windy zabraknie i już narzekają. W głowach wam się poprzestawiało! Za moich czasów...

– Proszę się uspokoić i pozwolić pannie Rodan dokończyć – zastopował go oficer Grant.

Rozgoryczony Malcolm spojrzał badawczym wzrokiem na swoją pracownicę. Że też nie przyszło mu wcześniej do głowy, by nie zatrudniać imigrantki. Niby mieszkała na dachu, a paniusi się biegać po schodach nie chciało. Pewnie tylko dlatego złożyła podanie! Jeszcze bezczelnie ma pretensje... Jakby to w ogóle miało jakieś znaczenie. No, może więcej czasu zabierało dostarczanie posiłków, ale przy tak dobrej płacy, jaką on jej zapewniał, nie powinna wspominać o takich błahostkach przy mundurowych. Oj, nie powinna.

– No więc... wracając do tych przeklętych schodów – kontynuowała – bieganie tam i z powrotem jest dość czasochłonne i do lekkich nie należy. A gdy robi się to dziewiąty raz z rzędu, bo zupa za zimna, a lody mało zmrożone, to każdemu mogą wysiąść nerwy. Ale nie próbowałam jej utopić! Chlusnęłam tylko wodą ze szklanki, którą w dodatku sprytnie ominęła. Trzeba przyznać, że zwinna z niej seniorka. Zażądała tylko, bym wróciła tam, gdzie moje miejsce, czyli na kolana i to posprzątała, więc trzasnęłam drzwiami i wyszłam.

Policjantów historia mocno rozbawiła, czego nie można było powiedzieć o Malcolmie, którego temperatura ciała skoczyła o przynajmniej parę stopni, a krople potu wyraźnie zrosiły czoło. Pani Stevenson zapewne nieraz zgłaszała niestworzone historie, więc podeszli do sprawy z przymrużeniem oka. Spisali dane dziewczyny, dali krótkie upomnienie i wciąż weseli, skierowali się do wyjścia. Menedżer wyraźnie nie podzielał ich opinii, a jego mina zapowiadała nadciągającą burzę zarzutów. Gdy tylko zostali sami, jego nienaturalnie czerwona twarz eksplodowała obelgami. Dla Malcolma bowiem sprawa urosła do rangi afery, skandalu i obniżenia reputacji hotelu. Argumenty, którymi broniła się Anna lądowały w pustce jego tępoty. Po krótkiej wymianie zdań, jej hotelarska kariera została definitywnie zakończona. Zwolnił ją dyscyplinarnie z połową obiecanej pensji, a w jego spojrzeniu dostrzegła cień satysfakcji z niespodziewanych oszczędności. Nie zamierzała wysłuchiwać więcej absurdalnych uwag, więc z wysoko uniesioną głową skierowała się do wyjścia.

– Żaden szanujący się hotel nie zatrudni takiej dzikuski! Już ja się o to postaram! – usłyszała na odchodnym.

Trzasnęła gwałtownie masywnymi drzwiami, ale te postanowiły nie ulegać jej sile i zamknęły się głucho. Popatrzyła w ich stronę z wyrzutem i zrezygnowana skierowała się do szatni. Z ulgą weszła do pustego pomieszczenia. Zdecydowanie nie miała ochoty wysłuchiwać nie do końca szczerych słów pocieszenia. Usiadła na ławce i oparła głowę o rząd identycznych szafek. Przymknęła oczy, by miarowym oddechem uspokoić gonitwę myśli. Utrata pracy wszystko komplikowała. Nielegalnie zaciągnięty dług, którego termin niedawno upłynął, nieuregulowany na czas czynsz… Groźba eksmisji wisiała w powietrzu. Zdała sobie sprawę z gorzkiego faktu, że po raz pierwszy przywiązała się do miejsca, w którym osiadła. Łza zakręciła się w oku, więc wytarła ją pospiesznie, aby ukryć zażenowanie. Musiała wziąć się w garść! Potrafiła wyjść obronną ręką ze znacznie gorszych opresji… Podeszła do umywalki, żeby zimną wodą przywrócić naturalny koloryt skóry, zmieniła ubranie i z uspokojonymi nerwami wyszła zdać rzeczy kierownikowi restauracji.

Po dokonaniu niezbędnych formalności, skierowała się do swojego mieszkania. Ból w nogach pulsował z coraz większą intensywnością. Kiedy weszła na dawno nierestaurowaną klatkę i spojrzała w górę schodów – ciało momentalnie odmówiło posłuszeństwa. Stała chwilę, przedłużając moment mozolnej wspinaczki, gdy nagle usłyszała znajome pikanie windy hotelowej. Siły zaczęły wracać. Taka okazja mogła się nie powtórzyć! Pobiegła do holu, gdzie ledwo uniknęła zderzenia z wychodzącym mężczyzną i z dumą wtargnęła do środka przestronnej windy. Rozejrzała się za przyciskami na piętra, ale ku jej zaskoczeniu, żadnego nie znalazła. Zamiast tego, był elegancki wyświetlacz, aktywowany hotelową kartą. Pięknie! Westchnęła zrezygnowana i gdy już miała wychodzić, drzwi nieoczekiwanie się rozsunęły. Stanęła naprzeciw mężczyzny, którego spojrzenie sprawiło, iż momentalnie się cofnęła. Na jej nagły odwrót, zmarszczył z zaskoczenia brwi, po czym wszedł zdecydowanym krokiem. Zanim podjęła decyzję, by stamtąd uciec, winda ruszyła. Mężczyzna odwrócił się w jej stronę i z niezwykłą natarczywością zaczął ją obserwować. Z jego oczu biła nieskrywana pewność siebie. Z trudem dźwigała zawieszone na niej spojrzenie, a piętra zdawały się mijać w żółwim tempie. Nerwowo spoglądała na ekran, by dostrzec, dokąd zmierzali, jednak barczystą sylwetką zupełnie go zasłonił. Napięcie rosło proporcjonalnie do odczuwanego dyskomfortu. W końcu winda stanęła. Podszedł bliżej, a ona, zorientowała się, że dojechali do niewynajmowanego jak dotąd penthouse’u.

– Nie przegapiła pani swojego piętra? – zapytał spokojnie, z miną daleką od uprzejmej.

Spojrzała mu w oczy, oddech drastycznie przyspieszył.

– Nie przegapiłam – odparła i popatrzyła w stronę rozsuwanych drzwi.

– Nie przypominam sobie, żebym z tobą mieszkał.

– A ja, żebyśmy przeszli na ty.

Przysunął swoją twarz i szepnął wprost do jej ucha:

– Wypierdalaj stąd. I żebym cię tu więcej nie widział.

Zadrżała – czy sprawiły to słowa, czy spokojny ton jakim je wypowiedział, trudno było stwierdzić, ale ciało dawało wyraźny sygnał, że czas się ewakuować. Zrobiła krok do przodu i przystanęła gwałtownie zablokowana jego masywnym ramieniem. Spojrzała zaskoczona. Milczał. Gdy drzwi się zamknęły, ze złośliwym uśmiechem przesunął kartą po ekranie i skierował windę na parter.

– Daj spokój, mieszkam na dachu! – próbowała protestować.

Mężczyzna przysunął się bliżej, oparł rękę tuż za jej głową i syknął ściszonym głosem.

– To wiesz, gdzie są schody.

Znieruchomiała. Żadne z nich już się nie uśmiechało, a wbity w nią kamienny wzrok przeszył ją lodem. Jeśli atmosfera u menedżera była przytłaczająca, to ta zupełnie ją zgniotła. Wulgarny typ ani drgnął, dopóki nie zjechali na sam, cholerny dół! Nienawidziła ludzi, którym wydawało się, że mogą kontrolować wszystko i wszystkich.

– Kawał skurwysyna z ciebie, wiesz o tym? – wysyczała, gdy drzwi rozsunęły się na parterze.

– Wiem. A teraz wypierdalaj.

Odwróciła się od niego i wyszła pewnym siebie krokiem. Winda ruszyła, a ona czując się jak ostatnia kretynka, stanęła w dolnym holu. Resztką sił wbiegła na półpiętro, przysiadła na stopniu i upewniwszy się, że jest sama, rozpłakała najciszej jak potrafiła.

***

Jeremy Stoleman miał wyjątkowo nietypowe nazwisko, jak na oficera policji zajmującego się zatrzymywaniem włamywaczy. Mimo wszystko od dziecka pragnął pójść w ślady ojca i dziadka, którzy tą profesją zajmowali się z najwyższym zamiłowaniem. Jego błyskawiczna kariera i spory zbieg okoliczności spowodowały, że w niedługim czasie stał się detektywem wydziału zabójstw, u boku doświadczonego Christophera Branka. Ambicja i zapał do pracy sprawiły, że gdy współpracownicy narzekali na nawał niedokończonych zadań, on jedynie marzył o trupie i poważnym śledztwie. W końcu, w to przyjemne popołudnie, gdy z kubkiem herbaty zasiadł do kolejnego kryminału, zadzwonił upragniony telefon. Nie życzył nikomu źle, ale łamigłówki... cóż... stanowiły jego wrodzoną pasję.

– Stoleman? – zabrzmiał znajomy głos partnera w słuchawce.

– Słucham.

– Mamy sprawę, zabójstwo świadka koronnego. Przesyłam adres na twój GPS. Widzimy się na miejscu.

Jeremy był nowy w mieście, więc nawigacja była dla niego jedyną deską ratunku, aby nie zbłądzić w plątaninie identycznych przecznic. Zwłaszcza, że Revengel, dzięki prężnej gospodarce, rozrastało się w zastraszającym tempie. W ciągu ostatnich dwudziestu lat dorównało areałem sąsiadującemu Los Angeles. Wziął głęboki wdech, uśmiechnął się do siebie i pobiegł do samochodu. Dopiero na miejscu dotarło do niego, że będzie miał do czynienia z ludzkimi zwłokami. Co prawda, przy włamaniach zdarzało mu się oglądać ofiary, ale nimi zajmował się wydział zabójstw. Teraz to on miał uczestniczyć w śledztwie o morderstwo. Zależało mu, żeby podniecenie i stres, nie przeszkodziły mu w pracy. Zawsze miał lekką tremę przed wejściem na miejsce zbrodni, teraz mieszała się ona ze szczerym entuzjazmem.

Brank, w towarzystwie funkcjonariuszy, którzy jako pierwsi znaleźli się na miejscu, czekał za taśmą policyjną przed wejściem do mieszkania.

– Co mamy? – zapytał Stoleman, jeszcze zanim podszedł do partnera.

– Wygląda na to, że nic tu po nas. Technicy niedługo pozwolą nam wejść, ale właśnie odebrałem telefon od komendanta, że sprawę przejmie rządowa agencja.

Nie mógł w to uwierzyć! Tak długo czekał na prawdziwą zbrodnię, a ta miała mu zostać odebrana?! Przyglądał się zza uchylonych drzwi pracy techników, w nadziei wyłapania niedociągnięć. Niestety, działali bez zarzutu. Nagle podszedł do nich ubrany w biały kitel starszy mężczyzna i gestem dłoni, zaprosił do środka. Brank ruszył w stronę drzwi bez wahania.

– Wchodzimy, mimo że to nie nasze śledztwo? – zapytał zmieszany Stoleman.

– Uprzedził, że przejmie, a nie że już przejęła – burknął. – Chodź, rozejrzymy się.

– Tylko po co? Skoro sprawę i tak nam zabiorą…

Brank przerwał mu gwałtownym ruchem dłoni, z dezaprobatą pokręcił głową, po czym mocno trącił go palcem w klatkę.

– Po to młody człowieku, żebyś nabrał doświadczenia! Tego ci nie odbiorą!

Zanim Brank podszedł do ofiary, wysłuchał technika i przejrzał spis zabezpieczonych dowodów. Stoleman zignorował formalności, wierząc w swoją nieomylną intuicję i bystre oko. Rozejrzał się po miejscu zbrodni, po czym ostrożnie zbliżył do zamordowanego świadka. Mężczyzna w średnim wieku leżał twarzą do podłogi w kałuży krwi. Wstępne oględziny wykazały, że zginął na miejscu od strzału w tył głowy. Tylko suche fakty, zero emocji. W Stolemanie aż zadrżało, jak szybko odhumanizował człowieka i uprościł go do łamigłówki. Zwłoki nie wywarły na nim żadnego wrażenia. Przemknęła mu myśl, że brak empatii, nie różnił go wiele od przeciętnego mordercy. Zresztą, nigdy nie był szczególnie wrażliwy na losy innych ludzi. Może dlatego nie związał się dotąd z żadną kobietą. Jej brak szczególnie go też nie martwił. Te ciągłe wahania nastrojów, nielogiczne zachowania i oczekiwanie, że na każdym kroku domyśli się powodu nagłego naburmuszenia. O nie! Żył w swoim uporządkowanym świecie, do którego damulki nie miały wstępu. Choć, nie ukrywał, potrafiły go uwieść. Niestety wszystkie, bez wyjątku, traciły na atrakcyjności po pierwszym seksie. Jak dobry by nie był. Oczywiście, zdecydowana większość nudziła mu się znacznie wcześniej. Ta bezsensowna paplanina, jakiej zwykły się oddawać kobiety – zupełnie tego nie rozumiał. Im mniej gadały, tym lepiej. Podejrzewał, że skończy jako stary kawaler z przelotnymi romansami, zaczytując się w ulubionych kryminałach… Ale wracając na ziemię. Popatrzył na martwego mężczyznę i zaczął analizować ułożenie ciała, plam krwi, wielkość otworu wlotowego pocisku, charakter obrażeń… Spojrzał na Branka, który przyglądał mu się z lekkim uśmiechem i od razu wiedział, że stary wyga znał rozwiązanie zagadki, ale jego to nie obchodziło. Musiał sam do tego dojść! Jeszcze raz popatrzył na ciało, plamy, krótkie, podłużne. Ustawił się na linii strzału, odwrócił głowę i… dostrzegł niewielką dziurę w okiennej moskitierze. Oznaczało to tylko jedno – strzelec wyborowy z sąsiedniego budynku.

– Brawo, Sherlocku! – Brank przyklasnął na jego odkrycie. – A na przyszłość, najpierw wybadaj, co technicy mają do powiedzenia, oszczędzi ci to mnóstwo czasu – dodał ściszonym głosem. – A teraz idziemy do tamtego hotelu. Zaczniemy od najwyższych pięter i przesłuchiwania ludzi.

– Czyli dalej zbieramy doświadczenie?

Brank zaśmiał się pod nosem.

– Ty młody zbierasz. Na razie nikt nam śledztwa nie odebrał, więc do roboty!

Stoleman bez słowa ruszył za swoim mentorem. Nie brakowało mu zapału do pracy, ale angażowanie się w niepewną sprawę uważał za stratę czasu. Gdy przekroczyli policyjne taśmy, niespodziewanie drogę zagrodził im mężczyzna. Wyglądał tak zwyczajnie, że do jego opisu pasowałaby jedna trzecia osób w średnim wieku. Ni gruby, ni chudy, ni brunet, ni szatyn, ni wysoki, ni niski, kompletnie nic szczególnego. A jednak, szczycił się odznaką Revengel Organized Crime Agency, która zajmowała się tropieniem najgroźniejszych przestępców. Działała od dziesięciu lat, ale poza kilkoma spektakularnymi akcjami, lata świetności miała za sobą. Do tego, jak głosiły pogłoski, systematycznie pogrążała się w kryzysie.

– Jason Smith, agent ROCA – powiedział nieprzyjemnie żołnierskim tonem. – Przejmujemy śledztwo. Porozmawiajmy w samochodzie, tu możemy być obserwowani.

Spojrzeli po sobie z zaskoczeniem i bez słowa ruszyli za schowanym pod bejsbolówką Smithem. Wyszli z budynku tylnym wyjściem, gdzie po drugiej stronie ulicy stał zaparkowany szary van. Wyposażenie pojazdu zawiodło oczekiwania Stolemana. Spodziewał się sprzętu szpiegowskiego i gadżetów rodem z Hollywood, a zastał tylko cztery siedzenia i kilka pudeł. Z obdartą tapicerką i okrutnie zakurzoną podłogą, przypominał bardziej wóz dowożący kartofle niż samochód służb specjalnych.

– Mamy mało czasu, a więc do rzeczy – zaczął Smith wręczając im plik kartek. – Zanim wprowadzę was w szczegóły operacji, tu są dokumenty potwierdzające przeniesienie do naszej jednostki. Brakuje nam ludzi, a wasze umiejętności idealnie pasują do profilu sprawy. Poza tym, zdaje się, że szef wam ufa, a ostatnio to najważniejsze kryterium rekrutacji. W skrócie, wszystko co dzieje się w agencji jest tajne i zanim przejdziemy dalej, musicie podpisać papiery. Oczywiście możecie też odmówić – dodał z kpiącym uśmiechem.

Wynagrodzenie agentów ROCA zdecydowanie przewyższało ich dotychczasowe zarobki. No i ten prestiż! Jeremy nie mógł otrząsnąć się z podekscytowania, jakie go ogarnęło. Zanim przyjęli go do wydziału zabójstw, zastanawiał się nad złożeniem podania do ROCA. Koledzy jednak szybko wybili mu to z głowy, wytykając jego, mimo wszystko, słabe doświadczenie. A tu proszę! Podpisał bez zastanowienia. Tak, to był zdecydowanie jego szczęśliwy dzień. I pomyśleć, że miał go spędzić przy kryminale z kubkiem herbaty. Spojrzał na partnera, który nie wyglądał na zbyt zadowolonego obrotem spraw. Wertował dokumenty, pobieżnie czytając zawartość umowy. Po dłuższej chwili, której oczywiście nie mieli, i kilku głębszych westchnieniach – podpisał. Wreszcie! Smith odebrał od nich umowy i kontynuował:

– Obecnie zajmujemy się rozpracowywaniem przemytników broni na potężną skalę. Wyjątkowo parszywa szajka. Ciężko się do nich dostać, a jedynym znanym nam źródłem informacji, poza świadkiem, którego zwłoki oglądaliście, jest dwóch braci. Oficjalnie biznesmeni, nieoficjalnie nic o nich nie wiemy, poza tym, że wiedzą o wszystkich wszystko i wielu się ich boi. Jednego śledzimy, drugiego śledzić się nie da. Ciągle nas skurwiel przechytrza! Ale mniejsza o to. Mają imponującą siatkę szpiegów, a ich baza danych, to jedna z najbardziej pożądanych rzeczy w świecie przestępczym. I nie tylko przestępczym. Nie ukrywają się, bo potrafią skutecznie pilnować swoich interesów. Ale możliwe, że właśnie popełnili błąd. Mężczyznę zabito z tamtego budynku. A to jest, kurwa, ich budynek! Znajdziemy mordercę, to może pchniemy śledztwo do przodu. Waszym zadaniem jest przesłuchanie ewentualnych świadków. Może ktoś coś widział, słyszał lub wydało mu się dziwne, potrzebujemy czegokolwiek. A! Byłbym zapomniał – przepytujecie ich jako detektywi wydziału zabójstw, nie agenci ROCA! – Podał im wizytówkę. – Tu macie adres biura. Po wszystkim widzimy się na miejscu, gdzie poznacie więcej szczegółów. Powodzenia.

Uścisnął im dłonie i odjechał. Ale się porobiło! Nie dość, że dostali sprawę, to jeszcze szansę na znalezienie naprawdę grubej ryby. W Stolemanie, aż zawrzało. Już widział oczami wyobraźni jak on, maluczki detektyw, zatrzymuje groźnego przestępcę. Ba, nawet całą szajkę! Już widział te gratulacje, medialny szał, awans. Wszystko stanęło przed nim w jaśniejszych barwach. Spojrzał na Branka i od razu zszedł na ziemię.

– A tobie co? – zapytał zadumanego partnera. – Nie cieszysz się z niespodziewanego przeniesienia? Przecież to jak gwiazdka z nieba!

– Wszystko fajnie, tylko weź mi powiedz, jak ja to żonie wytłumaczę – odburknął. – Przecież ona mnie zamorduje, jak się dowie! Obiecałem jej, że to już ostatnia sprawa, a potem siadam do papierkowej roboty i spokojnie dorabiam do emerytury! Szlag by to trafił!

– No to wszystko się zgadza. Sprawa się przecież nie zmieniła, tylko szefostwo.

– Mojej żony nie znasz! Taka głupia, to ona nie jest. Od razu wyczuje spisek. Mordercy, mordercami, ale wkurzona kobieta, to doprawdy, ciężki orzech do zgryzienia. Przyjdzie czas, że i ty się o tym przekonasz. A teraz chodźmy do tego cholernego budynku. Co za parszywy dzień!

Podeszli w milczeniu do frontowych drzwi, gdzie dumnie widniał napis Paradise Hotel. Popatrzyli na siebie i wciąż bez słowa weszli do środka.

***

Anna postanowiła zaprzyjaźnić się z butelką czerwonego wina. Puściła spokojną muzykę i wtopiła głębiej w ukochany hamak. Z dachu miała rozległy widok na miasto, a chmury skutecznie przysłoniły piekące słońce. Rozgrzewające ciepło trunku zaczęło zwracać myśli na przyjemniejsze tory. Przymknęła oczy, powoli rozpływając się w kubańskich rytmach. Z letargu wybiło ją gwałtowne pukanie do drzwi. Nie miała jak dotąd nieproszonych gości, więc wydało jej się to tak nieprawdopodobne, że postanowiła nie reagować. Zniechęcony intruz powinien w końcu odejść, pomyślała. Niestety, nie odszedł. Pukanie powtarzało się uporczywie, więc z głośnym westchnieniem podeszła wreszcie otworzyć. Jej oczom ukazało się dwóch mężczyzn z odznakami policyjnymi, na co w pierwszym odruchu o mało nie zamknęła im drzwi przed nosem, ale w porę się opamiętała i z lekkim zażenowaniem zaprosiła na dach.

– Dzień dobry. Detektyw Stoleman i detektyw Brank z wydziału zabójstw. Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy. W hotelu popełniono przestępstwo i musimy pani zadać kilka pytań. To zajmie tylko chwilkę – odezwał się młodszy, wyraźnie elegantszy mężczyzna. – Możemy gdzieś przysiąść?

– Tak oczywiście – odparła i wskazała kilka krzeseł.

Spojrzała na nich nieprzychylnie, zastanawiając się, czym sobie zasłużyła na kolejną wizytę mundurowych. Czyżby Stevenson upozorowała własne morderstwo i próbowała ją wrobić? Po tej wrednej babie wszystkiego się można było spodziewać.

– Pozwoli pani, że się rozejrzę? – zapytał drugi i nie czekając na odpowiedź, zaczął rozglądać się po dachu. Wyraźnie czegoś szukał.

– Denerwuje się pani? – zapytał siedzący z nią policjant.

– Troszkę.

– A ma pani coś do ukrycia?

– Oczywiście, że mam – zaśmiała się, by ukryć zakłopotanie.

Stoleman spojrzał badawczo.

– Każda kobieta skrywa wiele sekretów – kontynuowała – chociażby datę swoich urodzin. A tak się właśnie składa, że dziś wypadają moje.

– To wszystkiego najlepszego, choć słyszałem, że nie miała pani przyjemnego dnia. – Zerknął na otwartą butelkę wina, co nie umknęło jej uwadze.

– Niestety, to akurat prawda. Ale może zakończenie będzie lepsze. Poczęstuje się pan winem, czy na służbie nie wolno?

– Myślę, że trochę nie zaszkodzi.

Mimo awersji, jaką od zawsze czuła do mundurowych, ze względu na swoją przeszłość, wolała nie mieć w nich wrogów. Jego partner wyraźnie się nimi nie interesował i metodycznie przeszukiwał dach.

– Kubańska muzyka i dobre wino. Muszę przyznać, że to moje najprzyjemniejsze przesłuchanie.

– Dziękuję – poczuła, że się czerwieni, więc odwróciła się na moment. Policjant wyciągnął notes i zapytał formalnym tonem:

– O której skończyła pani dzisiaj pracę?

– Około drugiej zostałam z niej oficjalnie wyrzucona.

– I gdzie się pani potem udała?

– Tutaj. – Uśmiechnęła się niewinnie. Wolała uniknąć wspominania o nieprzyjemnym incydencie w windzie.

– Od razu?

– Wie pan, chwilę zajmuje wejście na jedenaste piętro po tych schodach.

– Schodach? A dlaczego nie skorzystała pani z windy?

– Pracownicza nie działała, a do tej dla gości nie mamy dostępu.

Zanotował coś w zeszycie, a jego zmarszczone brwi sugerowały, że odpowiedź nie do końca mu pasowała.

– Czy coś się stało, jeśli można zapytać? – postanowiła wybadać teren.

– Niestety tak. Doszło do morderstwa i sprawdzamy okoliczne budynki.

Mimo złych wieści, odetchnęła z ulgą.

– Czyli skończyła pani około drugiej i od razu udała się na górę. Minęła pani kogoś po drodze?

– Na schodach? Nie.

– Czy drzwi na dach były zamknięte?

– Tak.

– Czy czegoś pani przede mną nie ukrywa? – zapytał z nutką irytacji.

Spojrzała w jego piwne oczy i uświadomiła sobie, że by uniknąć kłopotów, musi zwierzyć się z upokorzenia. Westchnęła znacząco i z trudem opowiedziała zdarzenie w windzie dla gości i czas, jaki poświęciła na „złapanie oddechu” na klatce schodowej.

– Rozumiem. To bardzo przydatna informacja – odpowiedział ze zrozumieniem. – Czy w momencie, w którym szła pani do windy lub z niej wracała, był ktokolwiek na korytarzu?

– Ach tak! Zapomniałam dodać, że z windy wychodził mężczyzna, dzięki któremu weszłam do środka. Bez klucza nie da się tak po prostu otworzyć tych drzwi.

– Mogłaby go pani opisać?

– Pewnie! Nawet wiem, gdzie mieszka. To był jeden z tych braci z ósmego piętra... ten wytatuowany... yyy... zdaje się, że Ben ma na imię! Tak, na pewno Ben. Nazwiska nie pamiętam. Niech pan zapyta w recepcji.

– Rozumiem. Chwilowo nie mamy więcej pytań. Proszę, tu jest moja wizytówka na wypadek, gdyby pani sobie coś jeszcze przypomniała. – Wstał i skierował się do wyjścia. – Do widzenia.

Skinęła uprzejmie i z ulgą odprowadziła detektywów. Starszy policjant ze zrezygnowaniem pokręcił głową w stronę partnera. Czyli nic na jej dachu nie znalazł… Na szczęście. Kiedy wreszcie została sama, rozejrzała się po okolicy. Przy sąsiednim budynku stały radiowozy, zapewne tam kogoś zamordowano. Nic dziwnego, że przesłuchiwali ludzi w ich hotelu. Odstawiła butelkę do kuchni i zabrała jedną z rozpoczętych książek. Czytaniem postanowiła przytłumić negatywne myśli, ale bujanie hamaka, wprawiło ją w senność. Obudziło ją dopiero kolejne pukanie, a rozespany wzrok ledwo zakodował nastanie wieczoru.

– Tak, to prawdziwe pukanie! – usłyszała znajomy głos Eriki. – No wpuścisz mnie w końcu?!

– A coś ty taka narwana?! Już otwieram.

Z butelką wina pojawiła się uśmiechnięta twarz koleżanki.

– Wszystkiego najlepszego starucho! Chyba nie myślisz, że pozwolę ci samotnie przesiedzieć ten wieczór? – wtargnęła niczym Messerschmitt. – O co ja widzę?! Czyżby służbista łyknął alkoholu? No ładnie! Widzę, że przy tobie tracą szacunek do obowiązków! – Zachichotały. – Ale do rzeczy. Mój aniołek jest u siostry, a my, może jeszcze o tym nie wiesz, w planie mamy wino i dzikie orgie na mieście. Także szykuj się maleńka, bo lekko nie będzie!

– Oj z tobą to aż się boję, tylko nie szukaj męża po pijaku!

– Przestań! – szturchnęła ją w ramię. – Przyszłabym wcześniej, ale w hotelu panuje niezły kocioł. Wszystkich przesłuchują! Fred z kuchni się wściekł, bo nie pozwolili mu wyjść po jego zmianie i biedaczysko spóźni się na występ córki. Malcolm rwie resztki włosów z głowy, starając się udawać przy gościach, że to zupełna błahostka... No, bo wiesz, może morderca sobie grasuje wśród nas, więc ludzie... Aaaaj – jęknęła i pospiesznie zasłoniła usta ręką. – Plotę trzy po trzy, a zapomniałam, że ty też tu mieszkasz. Nie boisz się?

– W sumie fakt – rozejrzała się po ponurym dachu – może prześpię się dziś u ciebie?

– No pewnie! Spakuj sobie jakieś wystrzałowe ciuchy i lecimy zaszaleć!

Erika pomogła jej ogarnąć mieszkanie i w ekspresowym tempie opuściły pechowy hotel. Samotna matka, ze spadkiem po mężu alkoholiku, świetnie radziła sobie jako młoda wdówka. Joe Holden zginął w wypadku samochodowym, spadając z urwiska po kilku głębszych. Do małżeństwa zmusili ją staroświeccy rodzice, gdy wyznała, że jest w ciąży. Synka kochała nad życie, ale jego ojca nie znosiła za charakter i ciągłe pijaństwa. Zmądrzała po fakcie. Po wypadku przez pół roku nosiła żałobę, po czym z impetem rozpoczęła nowe życie. Pełna energii, z masą nietuzinkowych pomysłów pasowała do Anny jak szyta na miarę. Ta noc zdecydowanie polepszyła jej humor. Szalały po klubach niczym nastolatki, którym udało się wyrwać z chaty. Dopiero, jak wracały do mieszkania poczuły, że lat jednak przybyło. Impreza do trzeciej nad ranem, gdzie prawie cały czas tańczyły, i wypite drinki dały się mocno we znaki. Ale za to co to była za noc!

Helena. Jedyna osoba, która odwiedzała ją w ciemnościach. Przychodziła ukradkiem, przytulała i rozmawiała z nią szeptem, w języku, którym posługiwała się tylko w podziemiach, bez świadków. Czasami przynosiła ukradzione z kuchni posiłki, które zaspokajały głód w równym stopniu, co potrzebę miłości. Pragnęła z nią uciec, żyć jak najdalej od tego wstrętnego miejsca, od Wiedźmy… Ale Helena nie chciała o tym słuchać, oburzała się gwałtownie i wychodziła w milczeniu. Pozostała jej więc ta odrobina czułości, której życie na górze wyjątkowo skąpiło. Obecność Heleny sprawiała, że piwnica stała się jej domem. Takim prawdziwym. Kiedy zagłębiała się w jej ramionach, wyobrażała sobie mamę, tatę… czasem jakąś siostrę albo brata. Kogokolwiek. Wtulona w nią, czuła całą rodzinę. Rodzinę, której nie miała. Rodzinę, której pragnęła z całych sił.

Helena często powtarzała, że jeszcze się wszystko odmieni, że całe życie przed nią. Ale ona miała jedenaście lat i bała się, że kolejnego roku już nie przetrwa.

II

Szła samotnie ciemną uliczką. Cisza, jaka panowała w mieście, była nie do zniesienia. Szła ubrana niczym prostytutka, w przykrótkiej spódnicy i w zbyt wysokich szpilkach. Na ulicy nie było nikogo. Jedyny dźwięk, jaki słyszała to stukot butów, które nosiła. Czerwone! Nie do pomyślenia! Mijała kolejne przecznice. Szła. Nie do końca wiedziała dokąd. Co gorsza, zupełnie nie wiedziała skąd. Ale iść musiała. Tak, na pewno musiała. Skręciła w najciemniejszą alejkę, jaką widziała. Nie wiedziała dlaczego – ale skręciła. Nagle poczuła ucisk na nadgarstku. Ktoś ją chwycił? Tak, na pewno ktoś ją chwycił! Odwróciła się. On! Znowu. Serce wściekle załomotało. Nie mogła w to uwierzyć… Stał przed nią jak żywy! On! Ale jak to możliwe? Przecież umarł… Sama widziała… Nie powinien przed nią stać… Spojrzała raz jeszcze. Złudzenie. To tylko złudzenie. Stał ktoś inny. Mężczyzna z windy. Był blisko, bardzo blisko. Zbyt blisko. Czy on się do niej dobierał? Nie umiała się oprzeć. Dlaczego do cholery nie umiała się oprzeć?! Nie wiedziała. Stała naga. Zupełnie. Delikatnie wsunął rękę między jej nogi. Nie miała siły go odepchnąć. A może nie chciała…? Trudno powiedzieć. Zaczął całować jej szyję. Coś szepnął. Nie dosłyszała. A może, że to on strzelał? Tak, na pewno to on był mordercą! Przecież jechał wtedy na dziesiąte piętro! Poprosiła, by powtórzył… Jego ręka powoli wędrowała w górę uda. Otworzył usta, żeby jeszcze raz to powiedzieć, ale przerwał mu dźwięk telefonu. Tylko czyjego? Rozejrzała się nerwowo. Ona nie miała nic. Telefon dzwonił z pokoju obok. Ale jak? Przecież byli na ulicy! Dobiegający dźwięk był coraz wyraźniejszy.

– Anna! Obudź się! Ktoś do ciebie dzwoni!

Otworzyła oczy i uświadomiła sobie, że leży na kanapie w mieszkaniu Eriki. A więc to tylko kolejny zły sen. Nad wyraz dziwny… Dlaczego tak o nim myślała? Czy kobiety naprawdę są czasem takie głupie, aby odczuwać satysfakcje z upokorzenia? Jeszcze ten potworny ból głowy i dzwoniący telefon. Ciężki poranek. W dodatku na ekranie pojawił się nie kto inny, tylko Joseph Malcolm, we własnej osobie. Czego on do cholery od niej chciał, skoro już tam nie pracowała? Pomyślała, żeby nie odbierać, ale rosnąca ciekawość, jak zwykle zwyciężyła.

– Słucham… Tak rozumiem, niedługo tam będę. Do widzenia.

– Malcolm? – zapytała Erika, a trzymana w jej dłoniach kawa przyjemnie parowała. Anna potwierdziła lekkim skinieniem. – Co on znowu od ciebie chce?

– Sama nie wiem. Pogadać. Ale był zdradliwie miły. Może znowu prąd wysiadł w windzie i nie ma kto zapierdalać na górę.

– Może. – Zaśmiały się. – Chcesz kawy? Świeżo parzona.

– Chętnie. Ale za aspirynę dałabym się zabić! Masz coś?

– Pewnie! Przy dziecku mam cały arsenał medykamentów. Czekaj, zaraz ci przyniosę.

– Jesteś aniołem! Dlaczego ty jeszcze męża nie masz…

– Jednego już miałam, Panie świeć nad jego duszą, i nie dał rady. Wiesz, wdowa to zawsze jakieś ryzyko.

Śmiech z bólem głowy nie stanowiły dobrej kombinacji. Kobiety ogarnęły się, na ile to było możliwe po całonocnej balandze i wyszły do pracy. A przynajmniej jedna do pracy, a druga na kolejną rozmowę na dywaniku. Tylko teraz, to już naprawdę nie miała nic do stracenia.

***

– Dzień dobry panno Rodan, może kawy? – Malcolm nadzwyczaj przyjaźnie przywitał byłą pracownicę.

– Nie, dziękuję. O co chodzi?

– Proszę usiąść.

Usiadła na tym samym krześle, z którego wczoraj ją wyrzucił. Ale coś tu wyraźnie nie pasowało. Z zimnego, sztywnego szefa, Joseph Malcolm, przeobraził się w ciepłą kluchę. Promieniał sztuczną radością i wyraźnie się denerwował. Nie była pewna, czy schował ręce pod stołem, by ukryć kłopotliwe drżenie, ale poczuła, jakby role się odwróciły. Jakby to ona była szefem i wezwała go na odprawę.

– Od czego by tu zacząć panno Rodan… Rozumiem, że poznała pani właściciela hotelu?

Przewertowała w myślach wczorajszy wieczór.

– Bynajmniej sobie nie przypominam.

– Widzi pani, a on panią pamięta. Zresztą, nasza wczorajsza wymiana zdań była zupełnie niepotrzebna. Starsza pani Stevenson to trudny przypadek. Zawsze mamy z nią kłopoty! I do tego ten upał. Pewne decyzje zostały podjęte zdecydowanie zbyt pochopnie. Czyli jak? Gotowa do pracy?!

Tak, zdecydowanie drżały mu dłonie. Zauważyła to, gdy położył je splecione na stole w oczekiwaniu na odpowiedź. Coś tu nie grało i nie mogła tego tak zostawić.

– Dlaczego pan zmienił zdanie?

Zakłopotanie w jakie go wprawiła, potwierdziło jej obawy.

– Doszedłem do wniosku, że niesprawiedliwie panią wczoraj potraktowałem. A poza tym… Właściciel nalegał… Mówił, że dalej ma pani zapał do pracy i szkoda by było stracić takiego pracownika.

Pomimo starań, nie mogła sobie przypomnieć, komu się wczoraj wyżalała. Wydedukowała, że pod wpływem alkoholu musiała powiedzieć odrobinę za dużo jakiemuś bywalcowi knajp, który okazał się być właścicielem jej hotelu…

– Czyli z powrotem będę mieć panią Stevenson? – Jej zapał do najwyższych pięter był mocno przesadzony. Zdecydowanie musiała być silnie „pod wpływem”, gdy o tym mówiła.

– Panią Stevenson nie musi się już pani martwić. Erika przejmie ósme piętro. Dla pani zostanie tylko piąte, szóste, siódme… yyy ósme nie… dziewiąte… i jeszcze apartament właściciela na dziesiątym.

Nagle poczuła jakby eksplodował na niej pas szahida. Toż to przecież ten bezczelny typ z windy! I teraz, miałaby go obsługiwać?! Ciekawe, z którego słowa wywnioskował jej „zapał do pracy”! Najwyraźniej kolejny, z pełnym portfelem, planował pobawić się trochę plebsem. O nie! Długi długami, ale resztki honoru jeszcze miała.

– Wrócę z przyjemnością, ale na niższe piętra.

– Przykro mi, ale wyraźnie dostałem polecenie, że na najwyższe. Inaczej oferta nie obowiązuje.

– W takim razie dziękuję, ale poszukam czegoś innego. Do widzenia.

Wstała z krzesła z podniesionym czołem i skierowała się w stronę drzwi. Tego już było za wiele! Pracy nie będzie miała, ale przynajmniej zachowała twarz.

– Podwoję pani pensję! – krzyknął szef w akcie pewnej desperacji.

– Słucham? – Zatrzymała się, nie mogąc w to uwierzyć.

– Podwoję pensję i zwrócę resztę, która nie została pani wypłacona z ostatniej.

Stanęła w zupełnym osłupieniu. Z szybkiej kalkulacji wynikało, że po miesiącu pracy spłaciłaby zaległy najem mieszkania i ciągnący się za nią dług. Cóż… Honor honorem, ale mieszkać gdzieś trzeba… Zgodziła się. Może z twarzą nie wyjdzie, ale na prostą na pewno.

– W takim razie, chyba mamy nową umowę do podpisania?

– Ach, tak, tak. Oczywiście. Gdzie ja mam te umowy… A tu są. Już zmieniam co potrzeba… momencik… zaraz będą gotowe.

Takiego szefa jeszcze nie widziała. Język poplątany, trzęsące ręce. Z entuzjazmem zmieniał warunki umowy na, o zgrozo, korzystniejsze dla pracownicy! Podał jej gotowe egzemplarze do podpisania. Przeczytała uważnie i oficjalnie wróciła do pracy.

***

Anna stała przed drzwiami penthouse’a z zamówioną kawą i zastanawiała się, w którym momencie tak mocno się spociła. Winda została naprawiona, przez co nie musiała biegać po schodach, a jednak odczuwała wyraźny dyskomfort. Myśl, że mordercą był właściciel, przepełniła ją paraliżującym strachem. W końcu, z jakiegoś powodu zostawił ją na dole, a teraz najprawdopodobniej szantażem spróbuje wpłynąć na jej zeznania. Stała w nerwach, tętno przyspieszyło i nie mogła się zdecydować, by wreszcie zapukać. Po dłuższej chwili, stuknęła kilkakrotnie knykciami, a głuchy odgłos, wypełnił pusty korytarz. Czekała. Naprzemiennie przecierała wilgotne dłonie o uniform. Kiedy otworzył i stanął przed nią boso, w ciemnych spodniach i jasnej koszuli, z żalem musiała przyznać, że wyglądał cholernie pociągająco. Jego nieprzyzwoite spojrzenie sprawiło, że momentalnie zapomniała o swoich detektywistycznych dedukcjach.

– Przyniosłam kawę – powiedziała i spuściła zakłopotany wzrok.

– Wejdź.

Wskazał jej ręką znajdujący się w oddali stolik. Rozejrzała się po apartamencie i zaniemówiła z wrażenia – rzadko widywała tak gustowny wystrój. Po biurze Malcolma spodziewała się raczej złotego kiczu i nietrafionych antyków. Podeszła do ręcznie wykończonego, drewnianego stolika, na którym delikatnie postawiła kawę. Był wprost cudny. Od razu uderzyła ją harmonia proporcji i idealne połączenie kolorów. I to otoczenie! Wszystko stonowane w odcieniach beżu i bieli, z elementami ciemnego drewna, poprzeszywane roślinnymi wstawkami. Naturalnie i pięknie…

– Widzę, że wróciłaś do pracy.

Drgnęła zaskoczona. Uwielbiała piękne pomieszczenia i potrafiła się w nich szybko zapomnieć. Gdy mieszkała w Polsce studiowała architekturę wnętrz. Przewrotność życia nie pozwoliła jej skończyć. Czy żałowała? – pewnie tak. Bezskutecznie próbowała znaleźć wymarzoną pracę, ale zawsze kończyło się na zmywaku za granicą albo w szkole językowej na krańcu świata, gdzie nie wymagano specjalnych papierów. Miała też przyjemny epizod w bibliotece, ale głównie specjalizowała się w byciu kelnerką. Zaczęła od baru szybkiej obsługi i dostaw pizzy. Na szczęście, znajomość języków pozwoliła jej przejść na wyższy poziom, do bardziej eleganckiej restauracji. Ostatecznie skończyła na dostarczaniu posiłków gościom w hotelu, gdzie w międzyczasie obsługiwała stoliki hotelowej restauracji. Zawrotna kariera.

Odwróciła się w stronę właściciela i poczuła przeszywający niepokój. Znów stał zdecydowanie za blisko. Spróbowała się cofnąć, ale piękny stoliczek skutecznie udaremnił próbę. Spojrzała mu w oczy i od razu pożałowała śmiałego posunięcia. Jego wzrok skrywał coś, co ją przerażało. W dodatku ten sen. A raczej koszmar! Jak mogła w ogóle tak śnić?

– Wróciłam. Zastanawiam się tylko dlaczego?

Podszedł jeszcze bliżej. Cofając się tym razem, uderzyła nogą w stolik, ale nawet nie spojrzała na rozlewającą się kawę.

– Nie wiesz?

– Nie, ale zapewne nie przez naszą rozmowę w windzie. O ile można to nazwać rozmową.

Uśmiechnął się na to wspomnienie.

– Rozmowę nie. Ale przez to, że wspomniałaś o niej detektywom już tak.

– Dlaczego?

– Myślisz, że to ja strzelałem?

– A strzelałeś?

Wreszcie się od niej odsunął, z wyraźnym uśmiechem na ustach. Zapadła cisza. Ona stała wciąż w tym samym miejscu. On, nonszalancko rozsiadł się na kanapie.

– Rozlałaś kawę. Nie najlepsza z ciebie kelnerka jak widzę. Przynieś mi nową.

Sama nie wiedziała, czy chce drążyć temat, ale wrodzona ciekawość szybko wzięła górę.

– Nie odpowiedziałeś, dlaczego rozmowa z detektywami przywróciła mi pracę.

– Nie odpowiedziałem.

Cisza. Strasznie irytujący dialog. Teraz to już sama nie wiedziała, czy chce go kontynuować.

– Przyniosę nową kawę.

– Tak po prostu? – Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie. – Za szybko się poddajesz.

– Nie poddałam się, po prostu rozmowa mnie znudziła.

– Znudziła? – Roześmiał się. – Podejrzewasz mnie o zabójstwo i nudzi cię rozmowa?

– Kto powiedział, że podejrzewam?

Nagle przestał się śmiać, a w jego oczach zobaczyła dziwny błysk. Wstał gwałtownie i znów stał naprzeciw niej. Przestraszyła się tą nagłą reakcją, ale nie cofnęła tym razem ani o krok.

– Skoro mnie nie podejrzewasz, to dlaczego się denerwujesz?

– Nie lubię gwałtownych ludzi.

– Nie lubić, a bać się, to jest różnica.

– Nie boję się ciebie.

– Nie?

– Nie.

– A może powinnaś? Hmm?

Zmrużył oczy w badawczym spojrzeniu. Poczuła się jakby wyszła z klimatyzowanego autobusu w sercu tropikalnej dżungli. Fala gorąca przelała się przez jej ciało, a tchu zaczęło niebezpiecznie brakować.

– A powinnam?

Roześmiał się i odsunął. Odetchnęła z ulgą.

– Tego ci nie zdradzę, ale jesteś tu dzięki alibi, jakie mi zapewniłaś.

– Alibi?

– Tak. Według nich, zamachowiec strzelił, gdy jechaliśmy sobie windą. Tak więc widzisz sama, jestem poza podejrzeniem, czyli masa żmudnych przesłuchań mnie nie dotyczy. A wszystko dzięki twojemu lenistwu. Piękne co?

– Czyli wyrzuciłeś mnie z tej windy bez powodu?

– Kobieta to jednak ciężki przypadek. – Przysunął swoje usta do jej ucha i szepnął: – A wolałabyś pracować dla mordercy, czy dla kogoś kto cię po prostu wyrzucił z windy, hmm?

Teraz ona postanowiła się uśmiechnąć i nie odpowiadać. Rzeczywiście zadała głupie pytanie. Urażona kobieca duma zaburzyła jej logiczne myślenie. Widocznie po prostu ją wyrzucił i już. Ot co. Podniosła filiżankę z kawą i udała się do wyjścia. Nie protestował.

Tylko jeśli nie on był mordercą, to kto?

***

– No dobra, to kto, do cholery, strzelał z tamtego budynku?

Głos Michaela Donovana odbił się echem od pustych ścian sali odpraw. Prowadzący śledztwo oparł masywne dłonie o stojący przed nim stół i wodził wzrokiem po zebranych, w oczekiwaniu na burzę pomysłów. Burzy nie było. Brank spojrzał na Stolemana, który mimo szczerych chęci, nie potrafił ukryć podekscytowania nowym przydziałem. Ewa Saphir, kobieta o bujnych, czarnych lokach, jedyna przedstawicielka swojej płci na sali, miała wyjątkowo znudzoną minę. Eduardo Garcia, Meksykanin, którego Ewa przezywała Nachosem, rzeczywiście objadał się nachosami, co wywoływało serię szemranych żarcików, lekceważonych przez niego z równą wesołością. Ewa i Eduardo pracowali głównie w terenie. W zespole był jeszcze analityk Thomas Merden, chudy niczym patyczak, ze zmierzwionymi włosami, sprawiał wrażenie, jakby jego świat zamykał się na trzymanym w ręku laptopie. Jason Smith, w skupieniu obgryzał zapałkę. W hotelu Paradise stacjonowało jeszcze dwóch agentów: Robert i Ben.

Brank siedział przy stoliku narad i analizował zebrane w ostatnim czasie fakty. Po przybyciu do agencji, Donovan wprowadził ich w przebieg śledztwa. Ekipa miała za zadanie wytropienie gangu handlarzy bronią, których nieuchwytność sugerowała polityczne powiązania. Jako że ROCA była wytworem rządu, było to wyjątkowo trudne zadanie. Góra naciskała na wyniki, a oni kręcili się wokół własnego ogona.

– Jak widzicie sprawa jest delikatna. Działamy ostrożnie, nie ufamy nikomu poza naszym zespołem i przełożonym, z którym kontaktuję się tylko ja – mówił dalej Donovan. – Jedynym punktem zaczepienia, jaki mamy, są informacje zdobyte przez agentkę, dwa miesiące temu…

– Bo „gdzie diabeł nie może, tam babę pośle” – przerwał wpatrzony w komputer Merden.

– Według niej – kontynuował ignorując uwagę – najwięcej zyskamy przechwytując bazę danych dwóch braci: Dana Johnsona i Ricka Freekraina, którzy w jakimś stopniu są w to wmieszani.

– Nie brzmią jak bracia – przerwał Brank, dostrzegając rozbieżność nazwisk.

– Różne matki – wytłumaczył pokrótce Donovan. – Chwilowo nie mamy też kontaktu z tamtą agentką. – Zawiesił na chwilę głos. – Za to, w hotelu Paradise mamy dwóch ludzi na ósmym piętrze, których głównym zadaniem jest obserwowanie Dana i tych, z którymi się kontaktuje. Mieli też oko na świadka, ale najwyraźniej samo oko nie wystarczyło. Według zgłoszenia Roberta, zajście miało miejsce o drugiej dwadzieścia po południu. Z jego raportu wynika, że ochroniarz sam się oddalił i zaraz później padł strzał. Jeśli zamachowiec strzelał z hotelu, musiał użyć niezłego tłumika. Niestety, nie dostaliśmy pozwolenia na rewizję tamtejszych pokoi, z czym wiązaliśmy duże nadzieje. W dodatku każda osoba ma na czas zgonu niepodważalne alibi. Jakieś sugestie?

Thomas Merden nawet nie podniósł głowy znad ekranu, gdy zaczął swój wywód:

– Hotel jest monitorowany tylko z lobby. Poza stałymi bywalcami, nikt się w tym czasie nie pojawił. Jest jednak pewna luka, awaria prądu, która trwała od piątej do wpół do siódmej rano. W tym czasie kamery nie działały. Dodatkowo przeciwległy hotel Siesta, którego monitoring zahacza o główne wejście, miał tego dnia wyłączoną kamerę zewnętrzną, z powodu, cytuję „aktu niezarejestrowanego nocnego wandalizmu”, jak to elokwentnie ujął kierownik.

– Recepcjonista też niczego nie zauważył – dodał Stoleman. – Ale mamy jeszcze dwóch elektryków i jednego serwisanta. Elektrycy wyszli przed siódmą, a serwisant przyszedł już po całym zajściu o piątej po południu.

– Postaram się prześledzić ich trasę z hotelu na monitoringu miejskim – powiedział bezbarwnie Merden i… wyszedł!

Poza Brankiem i Stolemanem nikt nie wydawał się zaskoczony jego postawą. Brank pomyślał, że gdyby w jego wcześniejszej pracy, ktoś opuścił odprawę w jej trakcie, dostałby solidną reprymendę. Tu najwidoczniej panowały inne zasady albo analityk był szczególnie uprzywilejowany.

– Elektryków i serwisanta wstępnie sprawdziliśmy, zobaczymy jeszcze, co pokaże monitoring miejski. Stoleman i Jason zajmiecie się ich przesłuchaniem. Interesuje nas wszystko, co dotyczyło awarii. To nie mógł być zbieg okoliczności.

Donovan zaczął rozdzielać zadania, to był znak, że spotkanie dobiegało końca.

– Merden jak zwykle radzi sobie sam, podejdźcie do niego po adresy – powiedział patrząc na nowego. – Przeanalizujcie też na spokojnie to, co do tej pory mamy. Brank, przyjdź do mnie po zebraniu. Ewa i Eduardo, kontynuujcie śledzenie Dana. Spotkanie uznaję za zakończone.

Wszyscy powoli zaczęli się rozchodzić. Śledztwo wyglądało na bardziej skomplikowane, niż zostało to przedstawione. Świadek, którego znaleźli z kulą w głowie, miał zeznawać dopiero w przyszłym tygodniu. Nie zdążył. Oficjalnie nie mieli żadnych konkretnych tropów. ROCA wysyłała agentów na wywiad, ale znikali bez śladu lub wracali w plastikowych workach. Zmuszeni zrezygnować z ofensywnych działań, śledzili braci i czekali na błąd. Brank niespecjalnie widział rychły koniec sprawy, co zdecydowanie pogorszyło mu humor. W dodatku z zeznań świadków nic nie wynikało, każdy miał na ten czas alibi. Na schodach nikogo nie było. Winda pracownicza nie działała, a ta dla gości wiozła właściciela i pracownicę w trakcie zabójstwa, co potwierdziły ich zeznania i kamery w dolnym holu. Elektrycy byli za wcześnie, a serwisant za późno. Od ich agentów też niczego się nie dowiedzieli. Morderca rozpłynął się albo coś przeoczyli. Logika podpowiadała to drugie.

Szedł z Donovanem do jego biura, gdy po drodze zatrzymał ich zdezorientowany Stoleman:

– Gdzie znajdę tego Merdena? – zapytał.

– A tego młody kolego, to nigdy nikt nie wie. – Uśmiechnął się szef w odpowiedzi. – Ale pracujemy w najlepszej agencji śledczej, czyż nie?

***

Biuro Donovana mieściło się na drugim końcu korytarza. Po drodze minęli główną salę poprzecinaną pojedynczymi, równo ustawionymi boksami, które nie wiedzieć czemu, zawsze przypominały mu fermę drobiu. Idąc z przełożonym, Brank przeprosił na pięć minut, żeby zadzwonić do żony. Na szczęście, wszystko było opatrzone klauzulą „ściśle tajne”, więc nie musiał wiele tłumaczyć. Na tę myśl, w końcu się uśmiechnął. Ku jego zaskoczeniu, Alice przyjęła wiadomość o jego przenosinach i kolejnym śledztwie nadzwyczaj spokojnie. Dziwne. Nie tak się to normalnie odbywało. Nie tak.

Po skończonej rozmowie wszedł do pustego biura. Przysiadł na najbliższym krześle i rozejrzał po wnętrzu. Na ścianie wisiała fotografia żony i dwóch córek Donovana. Ostatnio jak je widział, potykały się o własne nogi, niezdarnie biegając. Teraz spoglądały na niego dwie zadziorne nastolatki. Usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi, ale nie mógł oderwać wzroku od zdjęcia.

– Wyrosły – odparł Donovan i podał świeżo zaparzoną kawę. – W końcu już trzynaście lat minęło.

– No, czas leci. Dzięki. – Odebrał parujący kubek. – Czyli to miał znaczyć twój poranny telefon, że czas spłacić długi? Czy masz coś innego w zanadrzu?

Donovan odstawił filiżankę, zasłonił żaluzje okien wychodzących na agencję i w milczeniu usiadł w swoim fotelu.

– Straciliśmy już zbyt wielu ludzi. Ta dziewczyna, która pracuje pod przykrywką i skierowała nas na braci… – spuścił wzrok i zaczął ciężko oddychać – pracowała przy zupełnie innej sprawie. Przypadkiem natknęła się na te informacje, a teraz nawet nie wiemy, czy żyje. – Zamilkł ponownie, po czym dodał kompletnie odmienionym głosem: – To Renia.

Nastał ten rodzaj elektryzującej ciszy, przy której padały w locie muchy.

– O kurwa! Twoja siostrzenica?!

– Ciii, nikt o tym nie wie – napomniał kolegę i nerwowo rozejrzał się po pustym pokoju. – Sam nie wiedziałem, że tam pracuje, dopóki się ze mną nie skontaktowała. I to były jej ostatnie wieści. Kurwa… Miałem ją chronić, a teraz… a ona… ja pierdolę… Mówiła nam, że pracuje w kuchni na statku… Kurwa! Na jebanym statku! A nie…

Pękł. Wielki ryczący facet. Przykry widok. Renia. Tak, pamiętał. Była wtedy nastolatką, czyli teraz miała koło trzydziestki. Donovan wziął ją pod opiekę, gdy siostra zmarła na raka. Ojciec nieznany. Tak, Renia już wtedy była małą spryciarą. Że też się nie domyślił… Zawsze był dla niej wzorem, a brak ojca zrobił swoje. Trzynaście lat. Trzynaście lat od dnia, w którym ich przyjaźń została poddana próbie, a ich drogi się rozeszły.

– Pomogę ci ją znaleźć, ale najpierw mi powiedz, komu możemy ufać w twojej ekipie.

Michael na szczęście szybko się opanował.

– Z Jasonem i Merdenem pracuję od początku powstania agencji, to będzie już z dziesięć lat. Merden jest dziwolągiem, ale jemu chyba ufam najbardziej. Jasona darzę raczej ograniczonym zaufaniem. Ewa z kolei ewidentnie coś ukrywa, jej przeszłość jest zbyt perfekcyjna, jak na jej osobowość. Myślę, że szuka czegoś na własną rękę. Jej bym nie ufał, ale nie wyklucza to faktu, że jest dobra. Eduardo stanowi z nią zgrany zespół. Nie zdziwiłbym się, gdyby sypiali ze sobą, ale nie ma to znaczenia. Eduardo to taki chłopak od wszystkiego. Zanim do nas trafił, specjalizował się w łażeniu tam i z powrotem przez „zieloną granicę”. Nikt go nigdy nie złapał, więc jest niezły w pracy w ukryciu. A ten twój Stoleman?

– Typowy służbista. Lepiej nie robić przy nim niczego wbrew prawu, bo jeszcze cię zaaresztuje albo wlepi mandat. – Obaj mimo wszystko się uśmiechnęli. Na szczęście atmosfera trochę zelżała. – Ale potrafi ciężko pracować i póki co, żaden włamywacz mu nie umknął. Więc jak nabierze doświadczenia, to będą z niego ludzie. A tych dwóch z ósmego piętra?

– A ty co o nich myślisz?

– Hmm. – Postukał palcami po blacie. – Wygląda na to, że mogą być zamieszani w to morderstwo. Robert albo coś wie, albo… sam nie wiem, ale był dziwnie zdenerwowany, jak tam byliśmy.

Na twarzy Donovana pogłębiły się mocno zarysowane zmarszczki.

– To poważne oskarżenie.

– Wiem, niemniej jednak, posłuchaj – Brank zaczął rytmicznie postukiwać w biurko, jakby jego spostrzeżenia wydobywały się w rytmie powstającego bębnienia – dach był zamknięty… stuk… właściciel na dziesiąte nie dojechał… stuk… z dziewiątego co prawda mógł ktoś strzelić… stuk… tylko potem musiałby się rozpłynąć w powietrzu… stuk… bo na schodach była już Anna Rodan… stuk… a kamera w lobby nikogo w tym czasie nie zarejestrowała… stuk… winda pracownicza nie działała…. stuk… a niższe piętra nie wchodzą w rachubę… bach – uderzył w stół, akcentując ostatnie.

– Dobra – odparł zadumany Donovan. – Przeniosę Bena do hotelu Siesta, a ty z młodym będziecie go mieli na oku. Roberta zostawimy w Paradise, a jeśli go opuści, będzie miał Jasona na ogonie.

– Tylko po co? Jak ich rozdzielisz, zorientują się, że coś jest nie tak i jeśli to któryś z nich, to będzie ostrożniejszy.

– A jak ich nie rozdzielę, to pozostawię agenta w bezpośrednim zagrożeniu. Nie zamierzam ryzykować.

– A jeśli to ktoś z hotelu… Pozostawisz Roberta bez ochrony.

– Dlatego to Robert tam zostanie, jest świetnym strzelcem – urwał na moment – co może w tych okolicznościach nie być zaletą, ale prędzej to on się wybroni przed niespodziewanym atakiem. Jak go lepiej poznasz, to zobaczysz, że jest prawdziwym specem od wychodzenia z tarapatów.

Kiedy skończył, spojrzeli po sobie niczym dawno nie widziani znajomi, którzy nie do końca już wiedzą, o co zapytać, ale chętnie posiedzieliby jeszcze w swoim towarzystwie.

– Przynajmniej tobie mogę ufać – mruknął Donovan, po czym wstał i uścisnął go na wpół przyjaźnie, na wpół z rezerwą.

– No to znów pracujemy razem – zaśmiał się. – Tylko trochę lat nam przybyło.

Poklepali się jeszcze przez chwilę po plecach, po czym Brank ciężkim krokiem skierował się do drzwi. Zanim nacisnął klamkę, Donovan zatrzymał go na moment.

– A, byłbym zapomniał – powiedział lekko zmieszany. – Nie chciałem ci robić kłopotów, więc zadzwoniłem dziś do Alice i wytłumaczyłem jej, że cię nie ma i nie będzie z mojego powodu. Chciałem dobrze, a jak wyszło to sam nie wiem.

– Dzięki. Teraz przynajmniej wiem, dlaczego nie urwała mi głowy przez telefon.

Wyszedł na mocno rozświetlony korytarz i poczuł niespodziewany ucisk w żołądku. Obejrzał się na tabliczkę z nazwiskiem Donovana widniejącą na drzwiach i odniósł dziwne wrażenie, że to spotkanie po latach, nie wyjdzie mu na dobre.

Wyszła z piwnicy. Mimo koszmarnych warunków na dole, czuła się tam jednak bezpieczniej. Jako pierwsza zawsze uderzała ją agresywna jasność. Oślepiała. Przyzwyczajona do ciemności, długo mrużyła oczy, nic nie widząc. A tu trzeba było iść, bez potykania się, bez marudzenia wejść po schodach. Czuła mdlący zapach olejku różanego, znak, że przyszła po nią Barbara. Nie było źle. W razie upadku, najwyżej dostanie po głowie. Barbara zawsze biła po głowie, ale jej już to nie przeszkadzało. Zaczęła łapać naturalny odruch zasłaniania się ręką, od lecących w jej stronę ciosów. Z czasem nauczyła się też skutecznie uchylać. Barbarze odchodziła wtedy ochota do powtórek. Zawsze uderzała raz, bez względu czy trafiła, czy nie. Barbara była w porządku. Wolnym krokiem zmierzały do jadalni. Poczuła niosący się po korytarzu intensywny zapach przypalonego mleka. A może to jej węch się tak wyczulił? Z daleka usłyszała panującą wrzawę. Wrzawę? Czyżby dyrektorka, zwana przez nią Wiedźmą, opuściła swoje lokum? Może pojechała na urlop? Tylko, czy to już był czas jej urlopu? Pewnie dlatego ją wypuścili. Wzrok zaczynał się przyzwyczajać. Spojrzała na Barbarę – uśmiechała się. Zdecydowanie nastały lepsze czasy!

Zawsze, gdy wracała z piwnicy, sprawdzała kto jest, a kogo już nie było. Wyglądało na to, że tym razem nic się nie zmieniło, poza jednym wyjątkiem – siedział w kącie sali. Chłopiec. Brzydki. Niedobrze. Nie przewidywała mu długiego pobytu. Brzydkie dzieci znikały wyjątkowo szybko. Nikt ich nie chciał, choć usilnie wmawiali pozostałym, że znalazły dom. Wszystkie dzieci im zazdrościły, ale ona wiedziała, że było inaczej. Znikały. Bezpowrotnie. Wiedźmy miało nie być przez miesiąc. Był czas. Teraz albo nigdy, pomyślała. Może z tym chłopcem się uda? Wyglądał na kompletną ciamajdę, więc musiała nad nim popracować. Nie mogła pozwolić mu zniknąć jak Marchewie, na którą od początku opiekunki kręciły głową. Nikt nie chciał rudzielców. Helena prosiła, by się z nią nie bawiła, ale tylko Marchewa była warta przyjaźni! A teraz jej nie było… Jego też nie będzie… Sierociniec to jednak ciężkie miejsce do życia… Przynajmniej ten.