Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
785 osób interesuje się tą książką
Poruszająca historia o miłości i stracie.
Poznałam Westa Havena, gdy miałam osiem lat. Nauczył mnie grać w pokera, gdy skończyłam dziewięć. W okolicach jedenastych urodzin wspólnie robiliśmy samoloty z papieru.
Pocałował mnie, gdy miałam szesnaście lat. Był najlepszym wspomnieniem z każdych moich wakacji w Montanie. Skradł moje serce.
Gdy skończyłam dwadzieścia trzy lata, nasze drogi bezpowrotnie się rozeszły.
Wiele lat później złamałam złożoną sobie obietnicę i wróciłam na nasze ranczo, tym razem nie jako gość, lecz jako właścicielka. West być może nie chce mnie znać, ale doskonale zdaje sobie sprawę, że jestem jedyną nadzieją na uratowanie jego rodzinnej ziemi.
Praca z nim to wyzwanie, szczególnie gdy nieustannie powracają wspomnienia młodzieńczych czasów. Powtarzam sobie jednak, że to tylko na chwilę. Nasze drogi się skrzyżowały, ale niebawem znów się rozejdą. Być może los dał nam szansę, by raz na zawsze pożegnać się z przeszłością i ostatecznie powiedzieć sobie nawzajem: „żegnaj”.
Wystarczy, że nie zakocham się ponownie w Weście Havenie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 323
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Crossroads
Copyright © 2024 Devney Perry
This edition is made possible under a license arrangement originating with Amazon Publishing, www.apub.com, in collaboration with Graal, SP. Z O.O.
Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Brodzik, 2025
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025
Redaktorka inicjująca: Joanna Jeziorna-Kramarz
Redaktorka prowadząca: Joanna Jeziorna-Kramarz
Marketing i promocja: Aleksandra Wróblewska
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Joanna Pawłowska, Anna Nowak
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Ilustracje na okładce: © isciuceodor, © Teemu Tretjakov, © Oksana_Schmidt, © SpicyTruffel, © Angyalosi Beata | Shutterstock
Oryginalny projekt okładki: © Sarah Hansen | Okay Creations
Adaptacja okładki i strony tytułowe: Magda Bloch
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-68479-09-6
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
ROZDZIAŁ 1
INDYA
– Tu poczta głosowa Granta Kellera. Proszę zostawić wiadomość, a oddzwonię, gdy tylko będę mógł. Dziękuję.
Piknięcie po nagraniu głosu ojca rozeszło się po całym wnętrzu auta.
– Cześć, tato. Chciałam tylko dać znać, że dojechałam. – No… prawie.
Przez ostatnie cztery dni moim jedynym, stoickim towarzyszem był szum silnika. W lusterku wstecznym bez końca ciągnęły się kilometry dzielące Teksas od Montany, a teraz zostało mi ich już tylko trzydzieści.
A jednak nie byłam gotowa.
Potrzebowałam ich więcej.
– Kocham cię – dodałam na samym końcu wiadomości.
Odezwała się nawigacja, sygnalizując zbliżający się zjazd z autostrady. Nie potrzebowałam wskazówek, ale z przyzwyczajenia wklepałam adres.
Nie jechałam tędy od lat, jednak znałam drogę. A kiedy już trafię na żwirówkę, skończy się dobry zasięg w telefonie.
Tata właśnie to uwielbiał w Montanie – że w jednej minucie ma się połączenie z całym światem, a w następnej to miejsce podejmuje za ciebie decyzję, że czas odłożyć elektronikę. Zupełnie jakby Montana wiedziała, że nie poświęcasz należytej uwagi jej pięknu, jeśli gapisz się w ekran.
A była piękna. Zapierała dech w piersi.
Za oknami ciągnęły się zielone łąki, aż do wzgórz porośniętych wysokimi drzewami. Za nimi w oddali widać było też atramentowe góry z wierzchołkami pokrytymi śniegiem.
Żołądek podjechał mi do gardła, kiedy wjechałam na szczyt wzniesienia i zobaczyłam znak.
BYDLĘCE RANCZO POD SZALONĄ GÓRĄ[1]
Zarówno litery, jak i znajdująca się pod nimi strzała zblakły i były niemal niemożliwe do odczytania z większej odległości. Biała farba popękała i odlazła po zbyt wielu gorących latach i mroźnych zimach.
A gdybym tak zawróciła? Big Timber znajdowało się czterdzieści pięć minut drogi od rancza. W tym małym miasteczku było więcej barów niż świateł na skrzyżowaniach, ale przynajmniej stał tam ładny hotel. Mogłabym wynająć sobie pokój i trzymać się z daleka od mienia Havenów.
Mogłabym też jechać dalej. Co, gdybym jechała i jechała przez wiele kilometrów?
Tak łatwo byłoby minąć zjazd. Mogłabym zostać na tej autostradzie i sprawdzić, jaka miejscowość jest następna. Przez wszystkie lata odwiedzania Montany nigdy nie zawędrowałam za ten znak. To zawsze był ostateczny cel mojej podróży.
Ta wycieczka mogłaby być taka sama jak pozostałe.
Wysiłkiem woli zdjęłam stopę z gazu i przeniosłam ją na hamulec.
Zwolniłam przed skrętem, czując, jak się spinam. Gdy koła samochodu wjechały na żwir, coś mnie ścisnęło w żołądku.
Przez te tysiące kilometrów, które pokonałam w tym tygodniu, wiele myślałam o tym, co zrobię i co powiem. Każdy pomysł, każda zaplanowana mowa uciekły mi z głowy i wyfrunęły niczym porwane przez wiatr drobinki kurzu, który wzniecają moje koła.
Na co mi to wszystko? Czyżbym pozwoliła, by miłość mojego ojca do tego rancza pozbawiła mnie rozsądku? Szanse na to, żeby Havenowie zaakceptowali moją obecność w swoim życiu, są praktycznie żadne.
Szczególnie jeśli chodzi o Westa.
Na samą myśl o nim czułam ukłucie w sercu. Czy znienawidzi mnie za to, co zrobiłam? Zapewne.
Zalały mnie odtwarzane w pętli wspomnienia z każdych wakacji spędzonych w Montanie. Pieczenie pianek nad ogniskiem, gdy miałam osiem lat. Zbieranie dzikich kwiatów rok później. Papierowe samolociki, gdy miałam jedenaście. I złamane serce, gdy miałam dwadzieścia trzy.
Co mi odbiło, do cholery?
To robota dla taty, nie dla mnie. Podczas gdy ja tu cierpiałam ze stresu, on by skakał z radości. Był czerwiec. Uwielbiał Montanę w czerwcu i zawsze powtarzał, że nic nie jest w stanie jej przebić. Powiedział, że Crazy Mountains latem – z ich dumnymi, postrzępionymi szczytami – przyzywały jego duszę.
Powinien tu być. To on był właściwą osobą do tego zadania. A tymczasem to ja omijałam dziury na tej beznadziejnej drodze.
– Dobry Boże – mruknęłam i aż mi zęby zadzwoniły, kiedy przetoczyłam się po wyjątkowo paskudnym odcinku drogi.
Kiedy ostatni raz wyrównywali nawierzchnię? Zwolniłam swoim defenderem i zaczęłam się praktycznie czołgać, skręcając to w jedną, to w drugą stronę, by poszukać gładszego fragmentu. Nie znalazłam, więc ścisnęłam mocno kierownicę i jechałam dalej.
Ku górom.
Ku ranczu.
Mijałam kępki drzew. Trasa wiodła najpierw w dół, a potem w górę, po wzgórzach i przez wąwóz, aż do Haven River. Stamtąd dalej jechało się wzdłuż strumienia przejrzystej, zimnej wody. Rzeka była zbyt płytka, by dało się na niej pływać na czymkolwiek prócz opony, ale była za to idealna do łowienia ryb na muchę.
Zapisałam sobie w pamięci, żeby sprawdzić na stronie rancza listę atrakcji. Wydaje mi się, że nie widziałam tam wędkowania – może przestali oferować gościom takie zajęcia.
Nad drogą pojawił się łuk, który oznaczał granicę ziemi Havenów. Tworzące go pnie wyglądały tak samo biednie jak wcześniejszy znak. W którymś momencie w czasie ostatnich czterech lat brązowa farba całkiem odlazła, odsłaniając szare drewno.
Te belki wyglądały tak, jak ja się czułam. Należało je odmalować. Ta pozycja musiała się znaleźć na mojej liście zadań razem z telefonem do hrabstwa, by wyrównali drogę.
Z obu stron na pastwiskach pasło się czarne bydło. Ogrodzenie tworzyły zielone stalowe słupki i napięty drut kolczasty między nimi. Były w idealnym stanie – co nie stanowiło żadnej niespodzianki. West zawsze jasno stawiał priorytety, jeśli chodzi o ranczo.
Mógłby wykopać gości z łóżek, gdyby jego krowy potrzebowały pokoju.
Mój defender podskoczył, kiedy przejechałam nad markerem oddzielającym teren hodowli od ośrodka wypoczynkowego.
Pierwsza chata z bali, którą minęłam, wydawała się samotna. Pusta. Trawa wokół ganku urosła zbyt wysoka, a farba była w podobnym stanie co ta na łuku. Drugi domek wyglądał bardzo podobnie.
Wpisałam na swoją listę także te naprawy. Zdawało się, że pozycji przybywa z każdym obrotem kół. A może to tylko te dwie chaty. Może cała reszta okaże się w lepszym stanie.
Moja nadzieja pękła jak bańka mydlana, kiedy dotarłam do trzeciego domku – wyglądał na jeszcze bardziej zniszczony. Jedna z rynien oderwała się i zwisała z dachu jak miękka kluska. Rabaty zarosły wysokimi ostami.
Te trzy chaty były najstarsze i najmniejsze na ranczu. Zawsze były nieco przestarzałe. Jednocześnie właśnie one tworzyły pierwsze wrażenie, a gdybym miała zapłacić za pobyt tutaj, chyba zastanowiłabym się nad odwołaniem rezerwacji w ostatniej chwili.
Nie zawsze tak to wyglądało, prawda? Czy pamięć mnie zawodziła? Zazwyczaj w tym momencie wakacji tata nie mógł usiedzieć w miejscu z ekscytacji, że wreszcie dojechaliśmy. My z mamą byłyśmy tak samo uradowane.
Czy te emocje przysłaniały nam prawdę? Czy sprawiały, że wszystko wydawało się lepsze? Bardziej kolorowe?
Dzisiaj nie towarzyszyła mi żadna radość. Zamiast niej w moim żołądku osiadł strach ważący tyle co tysiąc cegieł.
Odetchnęłam z ulgą, mijając następny domek. Stał w lekkim oddaleniu od trzech poprzednich i na pierwszy rzut oka nie było widać z nim żadnych problemów. Na ganku wisiał nawet koszyk wypełniony fioletowymi i różowymi petuniami.
Następna w kolejce była największa z prywatnych chat. Nie przyglądałam jej się dokładniej, pozwoliłam sobie jedynie na przelotne spojrzenie. Przyjdzie na to czas.
Nie byłam jeszcze gotowa, by stawić jej czoła.
Dlatego nie odrywałam wzroku od budynku z czerwonym aluminiowym dachem. Z nerwów miałam wrażenie, że w moim brzuchu roi się od os; bzyczały i żądliły, gdy parkowałam auto.
Budynek wydawał się opuszczony. Przed nim stały tylko dwa inne auta. Otwierając drzwi, nie usłyszałam nic prócz śpiewu ptaków i szelestu drzew. Żadnego śmiechu. Żadnych odgłosów rozmowy.
Gdzie się podziali wszyscy goście?
Obróciłam się powoli, zataczając pełne koło. Może i ranczo podupadło. Może i panowała tu cisza. Jednak szkielet pozostał ten sam i przyniósł ze sobą zalew wspomnień. Poblakłych wspomnień, które odebrały mi energię. Ostrych wspomnień, które cięły i kaleczyły.
Przyłożyłam dłoń do mostka i spróbowałam rozmasować ten ból.
To było ponad moje siły. Nie mogłam tu zostać. Mieszkać. Co ja sobie myślałam?
Tymczasowe. To miało być tylko tymczasowe. Podjęłam decyzję. Zobowiązałam się do tego.
Nie było odwrotu.
Dlatego ruszyłam do wejścia, moje obcasy wbijały się w piasek, gdy szłam przez parking. Wiatr szarpał mi bluzkę i luźne spodnie. Uniósł jasny kosmyk, którego nie potrafiłam dzisiaj okiełznać i wsunąć w koczek.
Na ganek prowadziło pięć schodków. Moje nogi z każdym kolejnym krokiem wydawały się cięższe. Ile razy wbiegałam po tych stopniach? Ile razy wpadałam do lobby, uśmiechnięta i roześmiana, podekscytowana samym faktem, że tu… jestem?
Ogromnym wysiłkiem woli dotarłam na samą górę.
Po moim wejściu do środka wszystko się zmieni. Nie będzie się dało tego cofnąć.
A jednak nie mogłam zawrócić, nie mogłam pojechać do domu.
Nie było żadnego domu.
Dlatego się wyprostowałam i przekroczyłam próg, dodając kolejne pozycje do swojej listy. Ganek należało zamieść i oczyścić myjką ciśnieniową. Powinny tu stać jakieś meble wypoczynkowe, by ludzie mogli sobie posiedzieć i podziwiać widoki. Najlepsze byłyby fotele bujane, czerwone jak dach. Podwójne drzwi też wyglądałyby świetnie, gdyby je przemalować na ten kolor.
Może uczynię czerwony kolorem przewodnim całego rancza.
W głębokim odcieniu, jak krew.
Ponieważ Ośrodek pod Szaloną Górą dostanie moją krew. Mój pot.
Łez oddałam temu miejscu aż za dużo.
Nad drzwiami wisiał znak z nazwą rancza wyrytą w drewnie.
BYDLĘCE RANCZO POD SZALONĄ GÓRĄ
Boże, potworność. Jak mogłam wcześniej tego nie widzieć? To brzmiało jak ośrodek wypoczynkowy dla krów. Miejsce, do którego zabierasz swoją mućkę na weekendowe spa.
Miałam coś lepszego na myśli. Zmiana wywoła ogromną kłótnię, z pewnością pierwszą z wielu. Pewnie nie minie godzina, a ja już kogoś wkurzę.
Kiedy nacisnęłam klamkę, drzwi zaskrzypiały – zawiasom naprawdę przydałoby się oliwienie. Gdy tylko zrobiłam pierwszy krok, powitał mnie silny aromat wanilii.
Nikt nie stał za ladą, więc nacisnęłam dzwonek. Gdy rozległ się jego dźwięk, nachyliłam się i zgasiłam płonącą świeczkę, która znajdowała się zaraz obok sterty broszur.
Koniec z tanimi świeczkami, od teraz.
Lobby wydawało się mniejsze, niż zapamiętałam. Czy zawsze było takie stare? Czy nie było kiedyś… bardziej lśniące? Jaśniejsze?
Może nie było aż tak ponure. Może to po prostu kwestia mojego nastawienia.
W ciągu ostatnich czterech lat moje radosne i optymistyczne podejście do życia bardzo mocno oberwało.
No cóż, przynajmniej dało się dostrzec tu rustykalny urok. Jednak więcej światła na pewno by się przydało. Drewno było ciemne, jedyną lampą był żyrandol z jeleniego poroża, do którego wybrano zbyt małe i zbyt żółte żarówki jak na tę przestrzeń.
Gdzie się podziewała recepcjonistka? Zadzwoniłam jeszcze raz.
– Już idę! – krzyknął ktoś z odległego pomieszczenia. Właścicielka tego głosu, młoda kobieta, pojawiła się dopiero po minucie. Miała na głowie prostego czarnego boba. – Dzień dobry. W czym mogę pomóc?
Odwzajemniłam jej uśmiech i odczytałam imię z identyfikatora na granatowej koszulce polo.
– Cześć, Deb. Jestem Indya Keller.
– Witaj na Bydlęcym Ranczu pod Szaloną Górą.
Bydlęcym. Ranczu.
Wzdrygnęłam się. Ta nazwa zdecydowanie do niczego się nie nadaje.
Deb przetrzepała papiery leżące na ladzie, pewnie szukając czegoś z moim nazwiskiem. Nie miała żadnego komputera albo iPada? Czy wszystko tutaj zapisywano na papierze? Ponieważ kobieta nie zdołała niczego znaleźć, zachmurzyła się.
– No… A ma pani rezerwację?
– Nie, nie mam. Szukam Curtisa.
– Aha. – Rozluźniła się. – Dopiero co widziałam go w kuchni. Pójdę po niego i dam znać, że tu pani jest, pani…
– Keller. Indya Keller.
– Racja. Przepraszam. – Zmarszczyła teatralnie brwi. – Zapamiętywanie imion jest dla mnie strasznie trudne. Zaraz wracam.
Deb uciekła, a ja oparłam się o ladę i uszczypnęłam nos u nasady. Potem spojrzałam na zegarek. Czwarta trzydzieści. Wciąż dość wcześnie. A najgorsze jeszcze przede mną.
Deb wróciła dokładnie dziewięć minut później, zarumieniona i zdyszana.
– Curtis już idzie. Wymknął się i musiałam iść za nim aż do stodoły.
– Żaden problem. A skoro czekamy, mogę poprosić o pokój?
– No… – Zamrugała, wyciągnęła szufladę, a z niej laptopa. Czyli jednak. – Tak, oczywiście. Tutaj, w głównym budynku? Czy wolałaby pani własną chatę?
– Tutaj, poproszę. – Później przejmę jedną z chat. Najpierw należało odbyć pewne rozmowy.
Deb właśnie skończyła spisywać moje dane, kiedy ktoś chrząknął.
Do pomieszczenia wszedł Curtis, w brudnych butach, starych dżinsach i spłowiałej zielonej koszuli z perłowymi zatrzaskami. Jego włosy były już w większości siwe, a cienkie zmarszczki na twarzy zdecydowanie się pogłębiły. Sprawiał wrażenie wychudzonego. Zmęczonego. I kulał. Dlaczego kulał?
Ostatnie cztery lata były dla niego trudne. Rozumiałam to. Może na mojej twarzy nie odcisnęły takiego piętna, ale na pewno nie on jeden miał za sobą ciężki okres.
– Hej, Curtis.
– Indya. – Jego spojrzenie złagodniało na ułamek sekundy, jakby widział we mnie starą znajomą. Potem prawdopodobnie przypomniał sobie powód mojego przyjazdu, a wtedy jego twarz stężała. Ściągnął usta i wskazał ruchem brody korytarz. – Porozmawiajmy w biurze. Deb, zarezerwuj pani Keller pokój. Za darmo.
– Już to załatwiam. – Zasalutowała mu na żarty, a potem skupiła się na pracy, stukając paznokciami w klawisze.
Nie powinien nikomu oferować darmowej kwatery. Nawet mnie. Mimo to ugryzłam się w język i poszłam za nim do biura. Nadal kulał.
Minęły wieki, odkąd byłam w tej części budynku. Zawsze gdy mijaliśmy otwarte drzwi, zaglądałam do środka. Dziś zobaczyłam łazienkę, którą należało posprzątać. Maleńkie biuro pokryte kurzem. Magazynek w kompletnym nieporządku.
Lista zadań cały czas się powiększała, a razem z nią rósł mój ból głowy.
Curtis wszedł do biura na końcu korytarza – to było pomieszczenie w rogu. Powietrze pachniało stęchlizną. W blasku wpadającym przez okno widać było unoszące się drobinki kurzu. Pokój nie był zbyt duży, jednak dzięki oknu sprawiał wrażenie większego niż w rzeczywistości. Za szybami ciągnęły się soczyście zielone łąki i widoczny w oddali las.
– Usiądź. – Wskazał ruchem ręki biurko z drewna orzecha. – Chłopaki są już w drodze. Ja przyniosę parę dodatkowych krzeseł. Napijesz się czegoś?
– Nie, dziękuję – odpowiedziałam, posyłając mu ciepły uśmiech.
Nie doczekałam się wzajemności. Curtis wyszedł.
Serce podjechało mi do gardła, gdy podeszłam do fotela za biurkiem, który został równiutko wsunięty. Skórzane obicie okazało się zimne i sztywne, podparcie dla lędźwi zbyt wystające, a podłokietniki zrobiono z szorstkiego plastiku. Albo to było nowiutkie krzesło, albo od dawna nikt na nim nie siedział.
Jeśli wziąć pod uwagę powód, dla którego się tutaj znalazłam, pewnie to drugie.
Nie czułam się dobrze za tym biurkiem. Nie czułam się dobrze w tym pokoju.
Nie czułam się dobrze w Montanie.
Curtis wrócił z trzema składanymi krzesłami, które wcisnął pod pachy. Ustawił je jedno po drugim, łupiąc nimi głośno o podłogę, a ja za każdym razem się wzdrygałam.
Trzy krzesła. Dla trzech Havenów.
– No, to ja… – Przeciągnął dłonią po włosach, mierzwiąc je. Następnie wyszedł z biura, nie kończąc zdania.
Należało się spodziewać tej niezręczności. Będzie tylko gorzej.
Czekałam ze ściśniętym żołądkiem i wzrokiem wbitym w blat biurka. Gdybym się rozejrzała, pewnie musiałabym dodać kolejne pozycje do swojej listy, a i tak zrobiła się zbyt długa.
Tata powinien tu być, nie ja. On by wiedział, co powiedzieć, żeby rozładować napięcie. Potrafiłby złagodzić cios.
Curtis wrócił z czterema butelkami wody. Postawił je na biurku, jedną zabrał dla siebie, a potem zajął krzesło, które stało najdalej.
– Dziękuję. – Sięgnęłam po butelkę, odkręciłam korek i upiłam łyk.
Curtis nie patrzył na mnie. Zamiast tego uważnie przyglądał się swojemu napojowi. Swoim zniszczonym butom. Wyjrzał też przez okno, a jego wzrok podążył w dal.
Ta przeciągająca się cisza była jeszcze mniej komfortowa niż mój fotel.
– Chłopaki o niczym nie wiedzą – oznajmił Curtis praktycznie szeptem, ale równie dobrze mógłby mi to wykrzyczeć prosto do ucha.
– C-co takiego?
– Nie wiedziałem, jak im to powiedzieć.
Szczęka mi opadła.
– Czyli po prostu… tego nie zrobiłeś?
Pokręcił głową.
O cholera. Poważnie? Jak mógł trzymać to przed nimi w tajemnicy? Czy to kara dla mnie za to, że próbowałam postąpić przyzwoicie? Będę musiała patrzeć, jak im przekazuje złe wieści? A może oczekuje, że to ja im o wszystkim powiem?
Skronie zaczęły mi pulsować. Przed końcem dnia ten ból głowy przeobrazi się w migrenę.
– Ty im powiesz. – Wyprostowałam plecy i rozłożyłam palce na blacie biurka.
Mojego biurka.
To było moje biurko.
Nie przyjechałam tutaj jako gościni. Nie byłam bierną obserwatorką. Pojawiłam się, by zająć się interesami.
Siedziałam na tym fotelu, by zrobić to, czego nauczył mnie tata.
Od tej pory to ja dowodziłam. I zamierzałam zmusić Curtisa, by przekazał swoim dzieciom, że jestem nową właścicielką ośrodka.
– Powiem – odparł Curtis, kiwając głową.
Kiedy z jego twarzy odpłynęła cała krew, mnie coś ukłuło w piersi.
Miał na to ponad miesiąc. W każdej innej sytuacji nie miałabym dla niego ani krztyny współczucia. Sam sobie nawarzył tego piwa.
Jednak to był Curtis. Człowiek, który pomógł mi wsiąść na pierwszego konia. Zaprzyjaźnił się z moim ojcem. Zawsze dbał o to, żeby moja rodzina miała gdzie odetchnąć.
Jeśli nie potrafił tego zrobić, jeśli nie potrafił przekazać wieści Westowi i Jaxowi, mogłam go wyręczyć.
Z korytarza niosło się dudnienie kroków.
Wyprostowałam się, serce zaczęło mi szybciej bić. Oddychaj. Wdech. Wydech.
Spędziłam cztery dni w drodze, szykując się na ten moment, jednak wciąż nie byłam gotowa. Nie byłam gotowa, żeby stawić mu czoła.
– Tato? – zawołał Jax.
Uff. Odetchnęłam. Ulga będzie krótkotrwała, ale zamierzałam wykorzystać każdą milisekundę.
– Tutaj – odparł Curtis, nie odrywając wzroku od okna.
Jax wpadł do biura i zatrzymał się w pół kroku, widząc mnie siedzącą za biurkiem.
– Hej. Przepraszam, myślałem, że tata jest sam.
– Hej. – Wstałam i wyciągnęłam rękę. – Indya Keller.
– Miło mi panią poznać. – Przyjrzał mi się dokładniej, ściskając moją dłoń. – Czy może już się poznaliśmy?
– Owszem, poznaliśmy się. – Pokiwałam głową. – Ale to było bardzo dawno temu. Mów mi Indya.
Kiedy ostatni raz widziałam Jaxa, był nastolatkiem i właśnie kończył ostatnią klasę liceum. Czy poszedł na studia? A może te cztery lata spędził tutaj?
Rozrósł się w barkach i stracił miękkość młodości. Zapuścił bokobrody w kolorze ciemny blond. Uśmiechał się swobodnie, czarująco. Nie była to cecha, którą dzielił z bratem.
West może i uśmiechał się czarująco, ale sprowokowanie go do tego nigdy nie było łatwe.
Jax zajął miejsce obok ojca, opierając kostkę jednej nogi o kolano drugiej. Przyjął wyluzowaną postawę, lecz oczy zmrużył, z pewnością zastanawiając się, dlaczego siedzę po złej stronie biurka.
– O co chodzi?
– Poczekamy na Westa – rzucił Curtis.
Jax mruknął coś pod nosem i sięgnął po wodę. Właśnie zdążył wypić duszkiem połowę butelki, kiedy z korytarza znowu poniosły się kroki.
Przyciągnęłam ramiona do uszu, lecz wysiłkiem woli zaraz je opuściłam. Przybrałam beznamiętny wyraz twarzy; ostatnio byłam w tym mistrzynią. Blaine go nienawidził. Cóż za ironia, bo to właśnie przez nasze małżeństwo w ogóle się go nauczyłam.
Jednak mimo tej neutralnej fasady moje serce biło coraz szybciej i szybciej. Potem nagle zamarło. Gdy tylko pojawił się West, cały świat stanął w miejscu.
A ja zapomniałam, jak się oddycha.
Boże, jak on wyglądał. Miał w sobie tyle samo surowej urody, co w dniu, w którym przysięgłam sobie nigdy więcej nie odwiedzać rancza. Rozczochrane ciemne włosy, odkształcone, jakby nosił dziś przez kilka godzin kapelusz, a potem tylko przeczesał je palcami. Jego wyrzeźbioną szczękę pokrywała gęsta i ciemna szczecina.
Barczysta sylwetka wypełniała całe przejście. Dwa górne guziki batystowej koszuli były rozpięte, odsłonięta skóra opalona i błyszcząca od potu. Z tylnej kieszeni spłowiałych wranglerów wystawała para skórzanych rękawic.
– Co to… – Ledwie zauważył mnie za biurkiem, zatrzymał się w pół kroku tuż za drzwiami. – Indya?
Dawno, dawno temu sensem mojego życia było usłyszeć ten głęboki, chropawy głos.
– Cześć, West.
Spojrzenie jego orzechowych oczu zaczęło błądzić po mojej twarzy, spijając każdy szczegół. Potem spłynęło na moje dłonie na blacie. Na palec niegdyś ozdobiony pierścionkiem z diamentem.
– Usiądź – powiedział Curtis.
West przeniósł wzrok na ojca. Cokolwiek zobaczył, spiął się i zacisnął szczęki.
– Chyba jednak postoję.
Oczywiście.
Na całym świecie nie istniał równie uparty, nieustępliwy człowiek, co West Haven.
Curtis westchnął, jakby spodziewał się takiej reakcji po swoim najstarszym synu. Kiwnął głową, przełknął głośno ślinę, lecz się nie odezwał.
Czy im powie? A może zamierzał po prostu siedzieć i się na mnie gapić?
Dudnienie mojego serca było tak głośne, że z pewnością słyszeli je wszyscy trzej.
Curtis mierzył mnie cały czas wzrokiem, zupełnie jakbyśmy grali w jakąś grę. Kto pierwszy się złamie? Nie zamierzał im tego powiedzieć, prawda? Co za tchórz. Najwyraźniej postanowił mnie do tego zmusić.
– Tato? – zapytał Jax. – Co się…
– Sprzedałem ranczo.
Powietrze, które wstrzymywałam, uleciało z moich płuc. Pod wpływem słów Curtisa temperatura w pomieszczeniu gwałtownie spadła.
– Że co, kurwa? – wypalił Jax i zerwał się z krzesła, które popchnął mocno do tyłu. – Sprzedałeś ranczo?
Od Westa przetoczyła się fala lodowatej furii, lecz nie ruszył się z miejsca. Skupił na mnie wzrok i przyszpilił mnie do tego okropnego fotela.
Curtis zwiesił głowę i resztką sił kiwnął nią na potwierdzenie. Na jego barkach spoczął wstyd tak ciężki, że bałam się o los tego lichego krzesła.
– Tobie? – Jax wskazał palcem prosto na mój nos. – Sprzedał je tobie?
– Tak – odparłam, wciąż patrząc Westowi w oczy.
– Co to oznacza? – pyta dalej Jax. – Musimy się wyprowadzić? Straciliśmy pracę? A co z naszymi domami? Co tu się, kurwa, dzieje?
Jego słowa wypełniły pomieszczenie, podczas gdy ja gapiłam się na jego brata.
Kiedy byłam młodsza, spojrzenie Westa potrafiło wywołać we mnie nerwowość, tremę. Potem przekonałam się, że on po prostu tak ma.
West patrzył, gdy nie był pewien, co powiedzieć.
Dlatego odwzajemniałam spojrzenie, studiując tę jego twarz.
Nawet zły i skołowany był prześliczny. Och, jak ja go kiedyś kochałam.
Kochałam Westa Havena tak bardzo, że odbierało mi rozum. Tak bardzo, że oddałabym wszystko, by być u jego boku.
Ależ była ze mnie głupia gówniara.
– West. – Jax trącił go w ramię. – Powiedz coś.
To nie w jego stylu. Typowy West odszedłby bez słowa. Wolałby milczeć niż ryzykować, że powie coś nie tak. Coś złośliwego.
Zgodnie z moimi oczekiwaniami w jednej chwili wpatrywałam się w te jego płonące orzechowe oczy, a w drugiej w jego plecy. West odwrócił się i zniknął.
– Szlag by to – wypalił Jax i podążył za bratem, depcząc mu po piętach.
Poczekałam, aż w korytarzu zrobi się cicho.
– Powinieneś był powiedzieć im wcześniej.
– Wydawało mi się, że tak będzie lepiej. Mogłaś zadbać o to, bym nie zdradził zbyt wiele.
Czy to była groźba?
– Zawarliśmy umowę, Curtis. – Umowę, która zobowiązywała go do trzymania gęby na kłódkę.
– Zdaję sobie z tego sprawę – warknął, po czym wstał i wyszedł.
Cisza wróciła powoli, z prędkością piórka opadającego na ziemię. Czekałam, aż zapadnie, aż moje serce przestanie dudnić, a potem w końcu rozejrzałam się po biurze.
Nie stały tu żadne regały z książkami. Nie było żadnych zdjęć, żadnych papierów, żadnego laptopa. Nic osobistego prócz jednego obrazu wiszącego dokładnie naprzeciwko biurka.
To była akwarela przedstawiająca łeb konia. Jego splątana grzywa zasłaniała oko. Brązowe, złote i rdzawe odcienie farb były idealnie zmieszane.
Patrzyłam na konia i wyciągnęłam telefon, by zadzwonić do taty.
– Tu poczta głosowa Granta Kellera. Proszę zostawić wiadomość, a oddzwonię, gdy tylko będę mógł. Dziękuję.
– Tato, poszło… no, jakoś poszło. Opowiem ci o tym później. – Rozłączyłam się i odłożyłam komórkę na biurko.
Wszystko było nie tak, jak powinno.
Popełniłam błąd, wracając do Montany.
– Co ja tu w ogóle wyprawiam? – szepnęłam.
Koń nie odpowiedział.
[1] Pasmo górskie Crazy Mountains w Montanie nie ma polskiej nazwy, jednak pozwoliłam sobie na odrobinę swobody przy tworzeniu nazwy rancza, które w oryginale nazywało się Crazy Mountain Cattle Resort, co można zrozumieć albo jako bydlęce ranczo w Crazy Mountains albo ranczo szalonych górskich krów, dlatego niekoniecznie pasuje Indyi (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 2
INDYA
Osiem lat
– Bydlęce Ranczo pod Szaloną Górą – odczytałam na głos z broszury leżącej na stoliku w jadalni naszej chaty. – Fajna nazwa, nie?
Ojciec mruknął coś z kanapy. Oczy miał zamknięte, głowę oparł na dwóch brązowych poduszkach.
– Indya, twój tata będzie odpoczywał aż do kolacji. – Mama zabrała broszurę i poprawiła mi kosmyk włosów. – Może pójdziesz na dwór i rozejrzysz się po okolicy? Przy głównym budynku widziałam huśtawkę.
– Nie chcę na dwór. – Westchnęłam. – Muszę?
– Nie. Masz do wyboru albo wyjść, albo iść do pokoju poczytać.
– Mamo – jęknęłam. – Zabrałam strasznie nudne książki.
– No to wyjdź.
Już miałam przewrócić oczami, ale mama była zła, kiedy to robiłam.
– A są tam jakieś inne dzieci?
– Może. – Wzruszyła ramionami. – Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać.
Wychodząc na dwór.
– No dobra. – Powlokłam się do drzwi.
– Indya! – zawołał za mną tata.
Gdy się odwróciłam, zobaczyłam, że przyłożył palce do policzka. Pobiegłam do kanapy, by go pocałować.
– Dzięki, ptysiu. – Uniósł lekko powieki. – Zdrzemnę się troszkę, a potem pójdziemy na ognisko. Dorośli dostają steki, ale dla dzieci są kiełbaski. Może wykradniesz jedną dla mnie.
– Okej. – Uśmiechnęłam się.
Przyglądałam się przez chwilę jego twarzy. Wyglądał jak zawsze. Wciąż był najwyższym tatą w szkole. Wciąż był najsilniejszym człowiekiem, jakiego znałam. Ale ostatnio często bywał zmęczony. Ciągle drzemał.
Mama za każdym razem wypędzała mnie do pokoju, żeby on mógł wypoczywać. A kiedy wydawało im się, że nie słyszę, rozmawiali o raku.
Wiedziałam co nieco o raku.
Pani Davy miała mnie uczyć w pierwszej klasie, ale odeszła z pracy na cały rok właśnie przez raka. Czasami dyrektor przychodził do nas i pokazywał nam zdjęcia. Pani Davy straciła wszystkie włosy.
Czy tacie też wypadną?
Mama powtarzała, że jestem jej wersją mini, nie licząc włosów. Te miałam po tacie. Były kręcone, jasne i nieokiełznane. Znaczy moje były nieokiełznane. Miałam ich całe mnóstwo.
Liczyłam na to, że tata nie straci swoich.
– No, idź już, skarbie – powiedziała mama.
Prychnęłam niezadowolona i zeszłam z kanapy, a potem poczłapałam do wyjścia.
– Kocham cię – rzucił tata.
– Ja ciebie też. – Pomachałam do mamy i poszłam na dwór, zeskakując ze schodków przed chatą.
Zatrzymaliśmy się w Chacie Niedźwiedziego Zęba. To był największy domek na ranczu, a przynajmniej tak mówiła pani, kiedy się dzisiaj meldowaliśmy. Mieliśmy cztery pokoje i poddasze.
Wybrałam poddasze, chociaż tam było najmniejsze łóżko.
Była też kuchnia, ale mama powiedziała, że nie będziemy z niej korzystać, bo nie po to jeździ na wakacje, żeby gotować.
Czasami jej nie rozumiałam, bo w domu też nie gotowała. Posiłki szykował nam kucharz. Czy ona w ogóle umiała gotować?
Przebiegłam po kamiennej ścieżce, która prowadziła do naszego domku, i obróciłam się, kiedy obok przeleciał żółty motyl. Uwielbiałam motyle. Mieliśmy je w ogrodzie w domu. Mama poprosiła ogrodnika, by zasiał kwiaty dla motyli i biedronek.
Czy motyle w Montanie były takie same jak te w Teksasie? Czy motyl może polecieć tak daleko? Ile czasu by mu to zajęło?
Obracałam się w miejscu, wodząc spojrzeniem za owadem, aż w końcu zahaczyłam stopą o kamień. Pisnęłam i upadłam na czworaka.
– Auć – jęknęłam i wstałam, po czym najpierw sprawdziłam swoje ręce. Dłonie były podrapane, ale nie leciała krew.
I wtedy spojrzałam na kolano. Zerwałam sobie kawałeczek skóry, w ranie zbierała się czerwień.
O nie, o nie, o nie. Wciągnęłam głośno powietrze, czekając, aż szczypanie przejdzie. Gdybym wróciła do domku, mama oblałaby mi to taką specjalną wodą, która się pieni i sprawia, że wszystko boli dziesięć razy bardziej.
– Auć. – Zacisnęłam powieki.
– Wszystko dobrze? – zapytał chłopiec, który przybiegł z głównego budynku.
– No. – Pokiwałam głową.
– Krew ci leci.
– Ale nie boli. – Nie bardzo.
– Potrzebujesz plasterka?
Zaprzeczyłam.
– Mama ma dużo. Mówi, że jestem niezdarna.
– Aha. – Zmierzył mnie wzrokiem, zmrużył oczy. – Będziesz płakać?
Nie kiedy tak na mnie patrzył. Zadarłam brodę.
– Nie.
– Dziewczyny płaczą. Zwłaszcza jak sobie coś zrobią.
– Ja nie. – Czasami mi się zdarzało. Ale teraz już przestawało szczypać, a ten chłopiec wydawał się kimś, kto nie będzie chciał się ze mną bawić, jeśli uzna mnie za beksę.
– Fajnie. – Pokiwał głową. – Jak się nazywasz?
– Indya.
– India? – Spojrzał na mnie dziwnie. – Jak ten kraj?
– Trochę. Pisze się przez igrek. A ty jak się nazywasz?
– West.
To było fajne imię. Nie tak fajne jak moje, ale całkiem spoko.
– Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś się tak nazywał.
– Ja też nie słyszałem o żadnej Indyi. Skąd jesteś?
– Z Teksasu. A ty?
– Ja stąd.
– W sensie z tego rancza?
– No. Mieszkam tu z tatą, z mamą, z młodszym bratem, z dziadkiem i z babcią.
Na takim ranczu to się chyba fajnie mieszka.
– A ile masz lat?
– Dziesięć.
– Ja osiem. Chcesz iść ze mną na huśtawkę?
– Nie bardzo.
– Och. – Zwiesiłam ramiona.
– A chcesz zobaczyć mojego konia?
– Okej. – Pokiwałam szybko głową i popędziłam za Westem do stodoły, zapominając o zadrapaniu na kolanie.
Jego koń nazywał się Wódz. Wspięliśmy się na ogrodzenie, a potem poszliśmy z koniem na pastwisko. West miał w kieszeni garść ziarna i Wódz zjadł je z jego dłoni.
Mama się zezłościła, że nie mogła mnie znaleźć na huśtawce, i kazała mi przyrzec, że powiem jej, gdybym chciała znowu iść dokądś z Westem. Przed kolacją polała mi kolano tą szczypiącą wodą, chociaż już zrobił się strup. Bolało znacznie bardziej niż zaraz po tym, jak się przewróciłam.
Tata pomógł mi upiec kiełbaski przy wielkim ognisku, które zrobili wieczorem. I dużo drzemał.
Mama zawsze kazała mi wychodzić na dwór, ale już mi to nie przeszkadzało. Czasami musiałam iść na huśtawki sama. Za to czasami pojawiał się West i mogłam iść z nim pogłaskać konia.
Montana była całkiem fajnym miejscem na wakacje.
Ciąg dalszy w wersji pełnej