34,99 zł
Wyobraź sobie świat bez internetu
Kiedy tracimy internetowy zasięg na dłużej niż 60 sekund, budzi się w nas złość.
Nie wyobrażamy sobie, co by się stało, gdybyśmy tej łączności nigdy nie odzyskali.
Styl życia online bardzo nas rozleniwił. Potulny gatunek człowieka, który wyhodowały sobie komputery, czyli MY WSZYSCY, bez sieci nie jest w stanie skorzystać z większości zdobyczy cywilizacji. Sztuczna inteligencja sama uznała, że to dobry moment na przejęcie władzy.
Cisza to pełna zwrotów akcji, sensacyjna opowieść o bliskiej współczesności, w której sieć przestała działać, a powrót do epoki przedinternetowej okazał się niemożliwy.
Dwójka bohaterów – detektyw nowej ery Igor Hanys oraz zaginiona zaraz po blackoucie Yaara Alex – odkrywa nowy świat, który okazuje się zaskakująco realny.
Czy ich spotkanie odpowie na nurtujące ludzkość pytanie: kto wygra w starciu człowieka ze sztuczną inteligencją?
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 411
Data ważności licencji: 8/17/2026
Tallin, Estonia
To było prawdziwe cudo. Prawie piętnastoletnie audi Q7. Rok produkcji: 2015. Niewielki przebieg. Tylko dwa miliony sto dwadzieścia siedem tysięcy kilometrów. Pięć remontów silnika, w tym dwa przeprowadzone wyłącznie przez inteligentne maszyny. Auto wyglądało na potwornie przeruchanego oldschoola, ale dlatego właśnie budziło zaufanie. To był prawdopodobnie jeden z niewielu pojazdów w okolicy, a być może jedyny w mieście, wyprodukowany jeszcze przed erą samochodów autonomicznych. Prawdziwy samochód stworzony dla człowieka, a nie dla komputera. Wyjątkowy relikt czasów, które miały już nigdy nie powrócić.
– Zależy mi, żebyś przeżył tę podróż – powiedział Mats Lagerbäck, wręczając mi kluczyki. – Kiedy już wykonasz zadanie, możesz zachować audi dla siebie.
Minutę przed Awarią Mats miał dostęp do dwudziestu czterech milionów dolarów w akcjach siedmiu największych spółek notowanych na giełdzie w Helsinkach. Oprócz tego w informatycznej chmurze na wyciągnięcie komputerowej myszki czekały na niego depozyty, obligacje oraz lokaty opiewające na sumę kolejnych piętnastu milionów dolarów. Mimo to nie dolary były najcenniejszym, co stracił tamtego piątkowego popołudnia. Najcenniejsza była fotografia, której nigdy sobie nie wydrukował. Papier odszedł do lamusa razem z tradycyjnymi gazetami. W epoce fotografii hologramowej fotolaby skonały śmiercią naturalną, a drukowane zdjęcia stały się dziwactwem dawnych czasów. Na rynku można było jeszcze gdzieniegdzie kupić polaroidy kolejnej generacji w rodzaju Instaxa 3.0, ale tylko dlatego, że wypluwały gotowe hologramy, a przy okazji też papierowe zdjęcia w instagramowych formatach. Te ostatnie jako dodatkowy bajer vintage.
– Znałeś ją bardzo długo. Spróbuj przeszukać wszystkie swoje szpargały na strychu czy w piwnicy. Może jest z tobą na jakimś zdjęciu, o którym nawet nie wiedziałeś.
Jako policjant starej daty nie mogłem uwierzyć, że nie zrobił ani jednej odbitki fotografii najważniejszej osoby w swoim życiu. Ale Mats był już z innego, młodszego pokolenia. Jej portret przechowywał powielony w kilkuset kopiach, dopieszczonych retuszach, graficznych kompozycjach, w różnych wersjach w trójwymiarowych hologramach i awatarach. Do momentu Awarii towarzyszyła mu na co dzień, nawet jeżeli byli daleko od siebie, co akurat zdarzało się dość często. Jej zdjęcia i wspomnienia miał precyzyjnie poukładane w katalogach, podobnie jak korespondencję, nagrania, a nawet emocje. Dostępne w każdej chwili w internetowej chmurze.
– Nie mam szpargałów w piwnicy. A strychu nie mam w ogóle. Wszystko, co mi zostało, to tylko wspomnienia.
– Kiedy ją widziałeś ostatni raz?
– Na lotnisku w Helsinkach. W dniu Awarii wylatywała na turniej do Izraela.
Yaara Alex. Kobieta renesansu XXI wieku. Była wicemistrzyni Izraela w krav madze. Sztuki walki były drugą – po Matsie Lagerbäcku – miłością jej życia. Zawsze stawiała wyraźną granicę między pasją a zawodem. Miała świetnie płatną pracę. Na życie i wszelkie zachcianki zarabiała jako inżynier brzegowy sztucznej inteligencji. Była wschodzącą gwiazdą tego sektora. Zarządzała postępującą automatyzacją w wielu dziedzinach życia, a w szczególności w przemyśle i komunikacji. Była współtwórczynią systemów, które organizowały pracę całych sektorów gospodarki. Po Awarii jednak dużo bardziej przydały jej się umiejętności walki wręcz. Odnalazła się w nowych czasach w zupełnie nowym zawodzie. Szefowała grupie kurierów, którzy przewozili korporacyjne dokumenty. Była najemniczką zatrudnianą do kluczowych zadań. Mówiąc wprost: ryzykowała życie, przewożąc na drugi koniec Europy tajne pliki, które kiedyś można było wysłać szyfrowanym mailem w pięć sekund. Doskonale radziła sobie w walce wręcz, posługiwaniu się nożem, udarowym kastetem, kuszą hipersoniczną oraz wszelkimi rodzajami broni. Zapewniała dyskrecję, potrafiła wykorzystać każdy otwór w ciele do ukrycia nośników pamięci. Wyróżniał ją wytatuowany na prawym ramieniu mikroprocesor. I mimo że była atrakcyjną dziewczyną, potrafiła się idealnie wtopić w tłum w swojej bokserskiej bluzie z kapturem. Co działo się w jej życiu osobistym przez ten czas? Dlaczego nie wróciła do Helsinek po tylu latach? Dlaczego nie skontaktowała się nawet z ojcem? To wszystko pozostawało w sferze domysłów. Podobne pytania dotyczące zaginionych bliskich zadawało sobie od pięciu lat kilkaset milionów ludzi na całym świecie. Tylko że Yaara dała właśnie znak życia. Choć był to tylko sygnał elektroniczny, i tak uprawdopodobniał przypuszczenie, że jest żywa.
– Skąd masz te szczątkowe informacje? – zapytałem w końcu Matsa.
– Od zaufanych insajderów. Przez dłuższy czas próbowałem ją przez nich namierzyć. Ale to nie my wybieramy sobie kurierów. To Sztuczna Inteligencja decyduje o ich trasach. I o innych naszych życiowych ścieżkach…
Zawód kuriera zmienił się chyba najbardziej ze wszystkich od czasu Awarii. Nowi kurierzy nie byli jak kiedyś chłopcami na posyłki. Uzbrojeni, doskonale opłacani i bardzo starannie wyselekcjonowani, stali się przedstawicielami najważniejszego zawodu zaufania publicznego. Stali się łącznikami między ludźmi, którzy mogli sobie pozwolić na ich usługi. Mieli prawo użyć broni bez ostrzeżenia i bardzo często z tego korzystali. Musieli cechować się wyjątkową odpornością psychiczną i liczyć się z utratą życia każdego dnia służby. Ataki na nich stawały się coraz bardziej podstępne i coraz skuteczniejsze.
„Jesteśmy depozytariuszami najcenniejszego ludzkiego surowca. Danych” – głosiło credo ich Gildii Kurierów, która dbała o interesy swoich członków i zapewniała opiekę ich bliskim po tragicznych wypadkach w trakcie pracy. Najlepsi z nich byli jak cyborgi, zresztą to Sztuczna Inteligencja decydowała ostatecznie o tym, kto zostanie przyjęty do tego zawodu. Ich aktualne miejsce pobytu stanowiło strategiczną informację nie tylko dla biznesu, ale czasem nawet dla całych państw. Dlatego wszystkim kurierom obowiązkowo wszczepiano pod skórę chipy, które identyfikowały ich automatycznie na przykład we wszelkich węzłach komunikacyjnych.
System chipów stał się w tym zawodzie obowiązkowy, zresztą w pierwszej kolejności przetestowano go właśnie na kurierach.
Teraz chipy mieli już właściwie wszyscy ludzie na świecie.
– Jeżeli informacje, które mam, są prawdziwe, ostatni raz jej chip logował się dwa tygodnie temu w Wiedniu – powiedział mi Mats, kiedy zjeżdżaliśmy ruchomymi schodami na najniższy poziom całego kompleksu Ulemiste Terminal. – Nie wiem niestety, w którym dokładnie miejscu ani choćby w jakiej dzielnicy. To wszystko są ściśle tajne informacje, ale tobie będzie dużo łatwiej to sprawdzić.
Budynek przesiadkowy, oddany do użytku chwilę przed Awarią, nie był dostosowany do tak dużego przepływu ludzi. Tallin, w którym się spotkaliśmy, pulsował masą mieszkańców. Nieustanne ocieranie się o napierający z każdej strony tłum u każdego wcześniej czy później powodowało agresję. Po kwadransie przebywania na zewnątrz wszyscy robili się niebezpiecznie nerwowi.
– Jesteś w stanie jakoś to zweryfikować?! – zapytałem, krzycząc mu do ucha, żeby przebić się przez hałas ulicy.
– Nie ja jestem od weryfikowania! Ty masz wiedzę i możliwości, żeby to zrobić!
Oficjalnie byłem inspektorem finansowym czwartego stopnia. To bardzo wysokie stanowisko oficera Policji Bankowej, powszechnie określane jako Frontside Detective. Mój awans na tę pozycję musiał zostać zatwierdzony przez algorytmy Sztucznej Inteligencji, znanej pod kryptonimem AIS (Artificial Intelligence Systems[1]). Zdobycie zaufania AIS było o tyle trudne, że od dłuższego czasu także w tej kwestii jej kryteria nie były jasne dla zwykłych śmiertelników. Na podstawowym wyposażeniu miałem między innymi broń marki Magnum Desert Eagle kaliber.357, paralizator sprzężony z soczewkami i przede wszystkim skaner chipów do złudzenia przypominający pistolet, z bardzo zaawansowanym dostępem do ludzkich danych. Miałem też prawo bez ostrzeżenia pobierać ludziom informacje z chipów, poruszać się pojazdami ze stroboskopowymi lampami sygnalizacyjnymi, a nawet – w uzasadnionych przypadkach – używać elektronicznej hipnozy. Po latach pracy dla systemu część z tych uprawnień do pewnego stopnia mogłem wykorzystywać w swojej pracy prywatnego detektywa, pod warunkiem że cały czas dzieliłem się swoimi umiejętnościami z władzą.
– Powiedz przynajmniej, od kogo masz te informacje, bo dla mnie każde nieuprawnione wejście do systemu to zawsze niepotrzebne ryzyko.
– Na informację musiałem czekać bardzo długo. Nie mogę powiedzieć od kogo, ale gdybym nie był pewien tej osoby, nie inwestowałbym takiej ilości gotówki w tę operację – odpowiedział Mats, kiedy wreszcie wokół nas zapanowała cisza.
Weszliśmy na gigantyczny, wielopoziomowy parking, samochody osobowe nie były już tak popularne jak kiedyś.
– Jak wiesz, samo dotarcie do ciebie zajęło mi pół roku – dodał. – Wierzę, że teraz ta sprawa wreszcie przyspieszy. Teraz albo nigdy.
– Biorę na siebie ryzyko – odpowiedziałem. – Jest wliczone w cenę. Ale nawet to nie gwarantuje powodzenia tej misji. Jest obarczona wysokim ryzykiem. Może być tak, że jej nie znajdę. Za to Sztuczna Inteligencja zainteresuje się i twoimi, i moimi grzeszkami…
Na to Mats już nie odpowiedział. W betonowej ciszy słychać było tylko nasze miarowe kroki. Wyższe kondygnacje parkingu właśnie przerabiano na kolejne biura. Na poziomie, na którym się znajdowaliśmy, stał tylko jeden samochód. Audi Q7, relikt minionej ery motoryzacji. Maszyna, która miała mnie zabrać w wyjątkowy powrót do przeszłości. Kiedy Mats otworzył przede mną drzwi do auta, pierwszy raz zobaczyłem emocje w jego oczach.
– Znajdź ją.
Yaara Alex. Jeżeli żyła, właśnie dobiegała czterdziestki. Mats Lagerbäck ostatni raz widział ją pięć lat temu. To było decydujące pięć lat. Nie tylko w jego życiu. W historii całej cywilizacji.
[1] Systemy Sztucznej Inteligencji (ang.).
Helsinki, Finlandia
Lot HEL 3427 z Helsinek do lotniska Owda w Izraelu był opóźniony o ponad pół godziny z powodu gęstej mgły, która sparaliżowała lotnisko Vantaa. Ale Yaara Alex i tak w ostatniej chwili wpadła do hali odlotów. Prawdopodobnie nie zdążyłaby na lot, gdyby nie odwiózł ją na dworzec jej facet. Odkładane do ostatnich chwil pakowanie znowu zagroziło kolejnej podróży. Nienawidziła tej czynności i zawsze odkładała ją na sam koniec. Miała przy sobie teraz tylko dwie sztuki bagażu. Przewieszona przez ramię sportowa torba była wypchana do granic możliwości. Dwie zawieszone na szyi zapasowe czerwone rękawice bokserskie Everlasta, które nie zmieściły się już do środka, dodawały jej osobliwie groźnego wyglądu.
– Yaara Dikla Alexander, lot Finnair do Izraela, cel: pustynia Negew, klasa ekonomiczna – wykrzyczała zdyszana, kiedy dobiegając do bramki, podwinęła rękaw bluzy i mimowolnie naprężyła mięśnie na widok skanera ludzkich chipów.
Umundurowany pracownik lotniska w asyście dwóch uzbrojonych policjantów szybko zweryfikował jej dane, ale zastygł i przez dłuższą chwilę nie odzywał się ani słowem. Ewidentnie spodobała mu się gibka kobieta o semickiej urodzie, w obcisłym sportowym ubraniu. Za pomocą kilku trików na wirtualnej klawiaturze starał się podejrzeć choć jeden jej profil w mediach społecznościowych, a może nawet dostać się do jednego z prywatnych plików zapisanych w chipie. Wyczuła to natychmiast przez skórę dzięki inteligentnym zabezpieczeniom mikrourządzenia.
– Jeszcze raz to zrobisz, a zajebię ci z półobrotu tak, że odbije ci się oranżada z komunii – powiedziała mimowolnie, sięgając po parę bokserskich rękawic. Była impulsywna, bardzo wrażliwa na punkcie swojej prywatności i doskonale obeznana z coraz popularniejszą technologią transmisji chipów. – I doskonale wiesz, że mam do tego prawo.
Policjanci wymienili między sobą wymowne spojrzenia, a młody urzędnik zaczerwienił się i zerkając spode łba, w milczeniu wskazał jej drogę do rękawa. Choć wcześniej podobne wścibstwa uchodziły mu na sucho, wiedział, że ktoś go wreszcie przyłapał na gorącym uczynku. Moda na chipy, niczym kiedyś moda na tatuaże, zdominowała popkulturę w latach dwudziestych XXI wieku. Zaawansowane urządzenia wielkości ziarenka ryżu wszczepiane pod skórę i zwane powszechnie „drzazgami” coraz bardziej ułatwiały ludziom codzienne życie: były jednocześnie dowodami osobistymi, paszportami, kartami dostępowymi, portfelami i przy okazji służyły jeszcze do setek innych rzeczy. Kolejne funkcjonalności w urzędach czy w trakcie ulubionego zajęcia człowieka XXI wieku, czyli na zakupach, sprawiły, że brak takiego gadżetu stawał się coraz większym utrudnieniem.
– To znak szatana – tłumaczyła jeszcze niedawno swojemu facetowi Matsowi Lagerbäckowi swój sprzeciw wobec chipa. – To może być o krok za daleko.
W końcu jednak codzienna wygoda wzięła górę i nawet Yaara przyjęła to znamię pod skórę, choć zainstalowała w nim wiele zabezpieczeń chroniących jej prywatność. Można powiedzieć, że to Mats ją do tego przekonał, podobnie zresztą jak do wielu innych rzeczy. Zakochała się pierwszy raz od liceum, zupełnie niespodziewanie i z całą pewnością tak, jak jeszcze nigdy w życiu. Myślała o Matsie, kiedy zajęła już miejsce w samolocie. Potrzebowała spokoju, incydent na lotnisku wciąż ją drażnił, a czekające w komputerze zaległe obowiązki redukowały jej szanse na odpoczynek w czasie lotu. Musiała wysłać kilka ważnych maili zaraz po starcie, a za pół godziny czekała ją telekonferencja z udziałem szefa i kilku współpracowników. Rozwijająca się cały czas technologia Internetu 6G pozwalała na korzystanie z sieci w czasie podróży samolotem. Lubiła swoją pracę, choć nie należała do wymarzonego zespołu.
– Najwyższy czas, żebyś wybrała: kariera sportowa czy biznes i nauka – powiedział jej w końcu w przeddzień wylotu szef Stanisław, wredny Polak, genialny automatyk i kierownik funduszu inwestycyjnego, w ramach którego rozwijała kolejne projekty. – W twoim wieku sportowcy już raczej rozglądają się za posadą trenerów, więc wybór powinien być łatwy.
Każde z tych słów niczym tępa drzazga utkwiło w jej sercu, Yaara była bowiem niemal fizycznie uzależniona od walki wręcz. Szczególnie od nieustannej, kontaktowej i brutalnej rywalizacji z płcią przeciwną. Mówiąc wprost: uwielbiała bić się z facetami. To osobliwe hobby nie wynikało bynajmniej z żadnej dziecięcej traumy. Była w miarę szczęśliwą, inteligentną, atrakcyjną i agresywną trzydziestokilkulatką, która lubiła lać mężczyzn. Wybrała krav magę między innymi dlatego, że po reformie przepisów był to jeden z niewielu sportów walki, w których na macie panowało stuprocentowe równouprawnienie. Leciała właśnie na międzynarodowy turniej krav magi w bazie wojskowej zlokalizowanej w samym środku izraelskiej pustyni. Transmitowany przez Internet na kilka kontynentów, miał ugruntować jej pozycję w rankingach.
– Ona jest jak anakonda – powiedział dwa lata wcześniej Doron Massay, wicemistrz Egiptu, który po krytycznym nokaucie w walce z Yaarą Alex został nieprzytomny odwieziony do szpitala. – Jest jak jedyny wąż, który potrafi połknąć mężczyznę.
Od tamtego czasu „Anakonda” stała się jej nieodłączną ksywą, a kolejni zawodnicy ustawiali się niemalże w kolejce, żeby podjąć niecodzienne wyzwanie. Nie wszystkie pojedynki oczywiście wygrywała, ale wraz z porażkami jeszcze bardziej nabierała apetytu na dalszą walkę. Turniej na pustyni Negew miał być okazją do zweryfikowania umiejętności i udowodnienia, że mimo upływu lat wciąż potrafi się dobrze bić. Yaara od tygodni czuła rosnące stężenie adrenaliny we krwi. Jeszcze nie wiedziała, że ten turniej nigdy się nie odbędzie. Ani że wydarzenia, których będzie uczestniczką, dostarczą jej nieporównywalnie więcej tego hormonu. Na razie jednak rozłożyła laptop i skupiła się na kluczowym projekcie w swojej karierze zawodowej. Program rozwoju drukarek 4D, które dzięki Sztucznej Inteligencji stawały się niezależne od człowieka. Projekt znajdował się w ostatniej fazie wdrażania, ale Yaara Alex za każdym razem od trzech lat, kiedy do niego przystępowała, odczuwała ten specyficzny rodzaj niepokoju. Czuła, że przykłada rękę do czegoś, od czego nie będzie odwrotu.
– Z ogromną satysfakcją mogę państwu ujawnić, że już wkrótce drukarki cyfrowe w technologii 4D będą w stanie porozumiewać się same ze sobą, tak by samodzielnie się udoskonalać i rozwijać kolejne gałęzie przemysłu. – Te słowa uderzyły ją wyjątkowo, kiedy w telewizji usłyszała je z ust szefa, wrednego Polaka Stanisława. Te słowa do teraz brzęczały jej w uszach.
Artificial Intelligence Systems. Te trzy słowa w ostatnich latach stały się narkotykiem nowej generacji, który zawładnął zbiorową świadomością. Bogate społeczeństwa na wszystkich kontynentach uwierzyły, że Sztuczna Inteligencja to dla ludzkiego gatunku polisa na starość i początek prawdziwego technologicznego przełomu. Medycyna, przemysł, dziennikarstwo czy edukacja – kolejne kluczowe dziedziny życia oddawały przywództwo maszynom. Sporo osób miało początkowo duże wątpliwości co do powierzania kolejnych sfer swojego życia komputerowym algorytmom. Artificial Intelligence Systems brzmiało zbyt technologicznie, a ludzie podchodzili nieufnie do wszystkiego, co sztuczne. Dopiero ogólnoświatowa społeczna kampania przeprowadzona z gigantycznym rozmachem pod hasłem #AIS (All Items Smart[2]) i nawiązująca do tego skrótu, przekonała większość niedowiarków, że zamiast wiecznego odznaczania poszczególnych zgód na smartfonach czy wypełniania w nieskończoność setek internetowych formularzy lepiej zaufać nauce raz a dobrze. Koncepcja kreatywna całej kampanii została oczywiście wymyślona przez same algorytmy. Kluczem do sukcesu okazało się odejście od frazy „Sztuczna Inteligencja” na rzecz słów znacznie przyjaźniejszych dla ucha. Na etapie przygotowywania kampanii Sztuczna Inteligencja, posługując się olbrzymią bazą danych i mając dostęp do ludzkich reakcji, wybrała hasła o optymalnym ładunku emocjonalnym, osobne dla każdej grupy językowej. Wychodząc od angielskiego All Items Smart i trzymając się uniwersalnego akronimu AIS, w polskich warunkach wybrała zwrot „Autonomiczna Inteligentna Spółdzielnia”. Zgodnie z oczekiwaniami spotkał się on z bardzo dobrym odbiorem społecznym, choć ulica od razu zmieniła go na „Ale Inteligentny Skurwysyn”. Tak czy inaczej rozwinięcie skrótu #AIS, które wybrał ten „skurwysyn”, w każdym z krajów budziło nie tylko coraz większy szacunek, ale też zaufanie.
– Czy nadal słodzi pani kawę dwie łyżeczki na filiżankę, tyle co podczas poprzedniego lotu? – Głos wirtualnego asystenta obudził Yaarę z rozmyślań.
– Tak – mruknęła pod nosem i po chwili mogła delektować się swoją ulubioną kawą.
Algorytmy genetyczne, zasady rachunku prawdopodobieństwa, trzy języki, dwie wideokonferencje, cztery komunikatory i kilkanaście zupdatowanych plików. Tak wyglądała jej kolejna godzina lotu. Kiedy po wykonaniu najważniejszych zadań zupełnie niespodziewanie zasnęła nad pulsującym laptopem, znowu przyszedł do niej sen, którego tak bardzo nie lubiła. Najgorszy. Śniło jej się, że szukała Matsa, ale nigdzie nie mogła go znaleźć. Ani w domu, ani w pracy. Był nieaktywny na Facebooku, Instagramie i HipHopie, a gdy dzwoniła do niego na komórkę, odpowiadała jej głucha cisza. Nigdy nie umiała sobie przypomnieć zakończenia tego snu.
Obudziła ją nagle sygnalizacja alarmowa w samolocie. Yaara Alex przeleciała w życiu co najmniej trzydziestu facetów, a w powietrzu trasę równą odległości dzielącej Ziemię od Księżyca, ale nigdy nie spotkała się z czymś takim. W całym przedziale świeciły na czerwono obudowy foteli, z głośników wydobywał się nieprzyjemny dźwięk ostrzegawczy, a jej chip zaczął wysyłać na razie niezbyt silne impulsy do komórek nerwowych. Zgodnie z poleceniem wirtualnego asystenta lotu zapięła pasy i przywróciła fotel do pozycji pionowej. Zerknęła przez okno, w dole widać już było całkiem dobrze pustynny krajobraz Negew, za chwilę więc powinna się rozpocząć procedura lądowania. Yaara pomyślała, że sygnalizacja włączyła się może omyłkowo, szczególnie że żaden z pasażerów nie przejawiał jakiegokolwiek zaniepokojenia. Jedynie niektórzy dopytywali się nawzajem, czy Internet funkcjonuje na ich urządzeniach. Yaara sprawdziła to u siebie – sygnał zaczął się urywać, ale nieraz zdarzały się takie rzeczy, zwłaszcza przy zmianie stref czasowych. Dopiero po chwili komunikat kapitana wyjaśnił wszystkim powód niespodziewanego alarmu.
– Prosimy o nieopuszczanie miejsc i stosowanie się do uwag personelu. – Teraz głośnik przejął już pilot, co raczej w trakcie współczesnych lotów nie było zbyt częste. Mówił w miarę spokojnym głosem, dopiero w ostatnim zdaniu Yaara dosłyszała w nim coś w rodzaju niepokojącego zawahania. – Za chwilę rozpoczniemy podejście do lądowania. Sygnalizacja alarmowa włączyła się automatycznie, ponieważ nie działa część programów wspomagających naszą pracę. Procedura lądowania zostanie więc wykonana ręcznie.
Następne piętnaście minut upłynęło spokojnie. Do momentu zetknięcia się podwozia z płytą lotniska. To było najgorsze lądowanie w jej życiu. Trudno to nawet nazwać lądowaniem, bo samolot rąbnął w ziemię z impetem, a następnie się od niej odbił. Większość pasażerów przygrzmociła głowami w sufit, wokół rozległy się krzyki przerażenia, zawodzenie kobiet, pisk i płacz dzieci. Otworzyły się niemal wszystkie szafki na bagaże, część toreb i walizek spadła na pasażerów, z podsufitek wyskoczyły jak na zawołanie maski tlenowe. Drugie zetknięcie z ziemią było już znacznie mniej intensywne i choć samolotem za chwilę ostro zarzuciło w lewo, a następnie w prawo, powoli zaczął wytracać prędkość. Zamiast oklasków wśród pasażerów słychać było jedynie głośne złorzeczenia i wygrażanie liniom lotniczym i całej załodze. Starszy człowiek przy sąsiednim oknie z przerażeniem patrzył na ubrudzone krwią dłonie, którymi przed chwilą złapał się za głowę. Miał ją rozciętą, ale był w takim szoku, że nie do końca wiedział, co się dzieje. Stewardesy na chwiejnych nogach ruszyły do podróżnych, same oszołomione tym, co się przed chwilą stało. Ani one, ani Yaara Alex, ani nikt z pasażerów nie podejrzewali jeszcze, że to początek zderzenia z nową rzeczywistością, które dla wielu okaże się znacznie bardziej bolesne i szokujące. A samoloty lądujące po nich zetkną się z ziemią w znacznie mniej komfortowy sposób.
[2] Wszystkie inteligentne sztuki (ang.).
Tallin–Warszawa
Ruszyłem nim powoli i od razu wyczułem tę niezwykłą delikatność oldtimerów zaprojektowanych z myślą o ludzkiej duszy. Pierwsze trzydzieści metrów na pustym parkingu było jak upragnione wsadzenie dziewczynie ręki pod spódnicę. Na pierwszym, powolnym zakręcie nad wygasłym pięć lat temu napisem EXIT poczułem, jakbym ją delikatnie obejmował drugą ręką. Nie było w nim nic z komputerowych schematów autonomicznej jazdy. Wrażliwość, z jaką gaz i hamulec reagowały na moje stopy, sprawiała, że dopadła mnie silna chęć, żeby sobie pozwolić na więcej. Wyjazd z garażu na ulicę był jak pierwszy okrzyk po przyjściu na świat. Włączyłem klakson, żeby przepędzić ludzi wylewających się z chodnika na jezdnię. Chciałem jak najszybciej wydostać się z zatłoczonego miasta. Kiedy wyprzedzałem przepełniony samobieżny autobus, oblepiony z każdej strony pasażerami, czułem, że prawdziwa wolność czeka mnie już za moment na opustoszałej autostradzie. To będzie miejsce, które pozwoli nam puścić hamulce. Nie myliłem się. Przy bramkach maszyna podskoczyła delikatnie nad resztkami połamanego szlabanu i fragmentami śmieci porozrzucanych tu w pierwszych miesiącach chaosu. Z rozpędzeniem się do wyczekiwanych od dawna dwustu kilometrów musiałem zaczekać jeszcze chwilę, do rogatek Tallina. Porozbijane tuż za bramkami samochody zostały wprawdzie dawno zepchnięte na bok przez autonomiczne spychacze, ale poszukiwacze złomu wciąż patroszyli ich trzewia, docierając coraz głębiej. W pragnieniu zdobycia kolejnych kilogramów do przetopienia każdego tygodnia przesuwali samochody o kolejne centymetry, a nawet przewracali je do góry kołami.
– Jazda! – mruknąłem do siebie, rozpędzając wreszcie prawie trzytonową maszynę.
Rozpoczynałem właśnie najbardziej niebezpieczną część tego etapu podróży. Odkąd wyjechałem z garażu, nie miałem prawa zredukować tempa do drugiego biegu przez najbliższe ponad tysiąc kilometrów. Między Tallinem a Warszawą czekało mnie prawie szesnaście godzin jazdy bez snu, bez zatrzymywania się, nawet bez wysiadania z samochodu. Do moich klejnotów miałem podłączony inteligentny elektroniczny absorbent moczu, a syntetyczna dopamina czekała w pigułkach, żeby wspomóc organizm w momencie krytycznego osłabienia. Zanim pojawią się pierwsze halucynacje z wyczerpania. Na razie rozkoszowałem się brakiem jakiegokolwiek człowieka w zasięgu wzroku, rosnącą szybkością i łykanymi haustami chłodnego nocnego powietrza, które coraz silniej pluło mi w twarz zza opuszczonej szyby. Efekt całości psuła syntetyczna wieprzowina, którą odbijało mi się nieprzerwanie od pół godziny.
– Tajskie curry o smaku sprzed Awarii – zamówiłem.
W tej krótkiej nazwie zawierała się cała tęsknota za starymi czasami. W przeciwieństwie do jedzenia wietnamscy handlarze żywnością nie zmienili się ani trochę, odkąd przybyli do Europy kilkadziesiąt lat temu.
– Z genetycznie modyfikowanymi drożdżami?
– Jak najmniej dodatków.
Tak właśnie chwilę przed podróżą w ulicznej knajpie przerobionej ze starego Solarisa zamówiłem posiłek, który miał mi zapewnić energię na całą podróż, a jednocześnie zagwarantować, żebym w ciągu najbliższych szesnastu godzin nie nawalił w gacie. Curry z liofilizowanej syntetycznej wołowiny popite dysocjantem elektrolitów zostanie w moim organizmie przez co najmniej najbliższe dwadzieścia cztery godziny, ale wyjątkowy posmak tego ścierwa wyczuwało się w ustach nawet po umyciu zębów. Rok wcześniej skończyłem sześćdziesiąt lat i perspektywa nałożenia pierwszej od wielu lat pieluchy pogłębiała mój lęk przed starością. Powoli wysuwał się on na prowadzenie spośród wszystkich moich lęków.
– Zostało mi, średnio licząc, jakieś pięć lat życia – powiedział mi przed trzema laty Hektor, mój policyjny ekspartner, kiedy przekroczył sześćdziesiątkę.
Był wtedy drugi rok Awarii, siedzieliśmy na plaży i sączyliśmy siedemdziesięcioprocentową paschalną śliwowicę. Celebrowaliśmy jego przejście na emeryturę, chociaż słowo „emerytura” już wtedy znaczyło zupełnie co innego niż jeszcze parę lat wcześniej. Hektor miał apetyt na życie, a ja wbrew jego metryce wierzyłem, że doświadczy jeszcze szczęścia, którego tak brakowało mu przez poprzednie sześćdziesiąt lat.
– Zawsze byłeś gadułą – zacząłem, a potem dałem mu najlepszą radę, jaka przychodziła mi do głowy: – Na stare lata zamknij wreszcie dziób i przestań opowiadać o tym, co się dzieje w Policji Bankowej albo w Królestwie Algorytmów.
Wtedy nie docierało do mnie jeszcze, ile teorii spiskowych, które rozlały się po świecie szybciej od zarazy, jaka spadła na ludzkość w pamiętnym 2019 roku, może mieć swoje logiczne uzasadnienie. Delektowałem się słońcem, patrzyłem na łagodne morskie fale i myślałem, że świat nie wygląda wcale tak, jakby utknął w największej cywilizacyjnej pułapce.
– Obawiam się, że za mało wiem, żebym mógł im zaszkodzić – odpowiedział po chwili Hektor, już nieźle porobiony. – Poza tym mało kto chce już słuchać mojego ględzenia…
– Zakładając nawet, że będziesz żył pięć lat albo nawet krócej, to jak chcesz je wykorzystać?
Uśmiechnął się, pociągnął jeszcze jeden spory łyk ze szklanki i odparł:
– Wiatraczki… W moim wieku to dawka adrenaliny, która jest lepsza od seksu.
Pomyślałem, że w tych kurewskich czasach ma jednak szansę na szczęśliwą starość. Drone diving – taka była oficjalna nazwa „wiatraczków”. To szaleństwo, którym bogate społeczeństwa na wszystkich kontynentach zaraziły się błyskawicznie zaledwie kilka lat przed Awarią. Trzy komplety baterii i dziewięć mikrodronów podpiętych do kończyn i tułowia napisało nowy rozdział w historii sportów ekstremalnych. Budziło to w ludziach adrenalinę, produkowało w ich organizmach endorfiny i służyło za wszelkie naturalne narkotyki, jak mało które doznanie do tej pory. Nowy sport wyeliminował ze świata dziewięćdziesiąt procent spadochronów. I choć zwykle okazywał się dużo bezpieczniejszy niż klasyczne spadochroniarstwo, któregoś dnia dwa tysiące metrów nad ziemią Hektorowi odmówiły posłuszeństwa wszystkie trzy zestawy baterii.
– Nie martw się, jeszcze trochę pożyję. – To były ostatnie słowa, jakie od niego usłyszałem na pożegnanie.
Teraz na tej ciemnej drodze do Warszawy zastanawiałem się, o czym myślał, kiedy spadał z prędkością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Miał na przemyślenia jakieś czterdzieści sekund. Myślę, że wrócił jednak myślami do naszych wspólnych pracodawców.
Zrobiło się zimno. Zamknąłem okno i włączyłem długie światła, chociaż prawdopodobieństwo, że napotkam po drodze jakiegoś kierowcę, było bliskie zeru. Słońce zaszło już dawno temu, ale wielka tarcza księżyca w specyficzny sposób podświetlała wszystko dookoła. Jechałem kompletnie pustą, wielką czteropasmową Via Baltica. Kiedyś centralną arterią tej części Europy. Spoglądałem na osiem pasów w obie strony i po horyzont byłem sam. Nie miałem złudzeń, pozostało mi w najlepszym wypadku dziesięć lat życia. Nie pasjonował mnie drone diving, adrenalinę przedawkowałem już w życiu wielokrotnie. Dni mojej służby nieuchronnie zbliżały się do końca. Miałem odłożone jakieś parę groszy na skromną emeryturę, a nawet alkohol i narkotyki. Ale jak pokazywał przykład Hektora, nie było to bezpieczne rozwiązanie. Potrzebowałem większej gotówki, żeby pozbyć się wreszcie chipa i zniknąć z pola widzenia algorytmów. To kosztowało. Znałem doskonale treść standardowej informacji, jaką mogłem dostać każdego dnia. Kojarzyła mi się z ostatnim namaszczeniem.
– Dziękujemy za piętnaście lat oddanej służby. Na skutek bieżącej analizy dynamicznie zmieniających się warunków ekonomicznych i społecznych algorytmy AIS zdecydowały o zakończeniu współpracy i cofnięciu panu wszystkich uprawnień. Bezpieczeństwo danych nie pozwala nam na przedstawienie obszerniejszego uzasadnienia. Dostęp do danych zostaje panu w tym momencie odebrany. Życzymy powodzenia w nowych zawodach!
Na samą myśl o tym przyspieszyłem do dwustu trzydziestu kilometrów. Przez chwilę wydawało mi się, że na prawym pasie będę miał towarzystwo. Sylwetka samochodu, która zamajaczyła na horyzoncie, zaczęła się przybliżać w ekspresowym tempie, szybko zrozumiałem więc, że ten pojazd nie jedzie, a stoi. Przez wrodzone wścibstwo odrobinę zwolniłem i włączyłem reflektory na dachu. Już z odległości stu metrów wiedziałem, co się dzieje. To był spalony wrak samochodu. Dojeżdżając bliżej, rozpoznałem markę oraz dostrzegłem zwęglone zwłoki kierowcy i pasażera. Chevrolet Upload. Reklamowany jako najbezpieczniejszy ze wszystkich pojazdów autonomicznych, stał się ikoną nowej epoki w historii motoryzacji. Po Awarii okazał się niezgrabnym, ociężałym SUV-em z elektronicznym ADHD, nad którym trzeba było nieustannie panować niczym nad neurotycznym rumakiem. Nie było to bezpieczne, ale wścibstwo przeważyło, przyhamowałem więc do pięćdziesięciu kilometrów. W swoim CV miałem oględziny ponad stu wypadków samochodowych, bez trudu rozpoznałem zatem przedziurawione opony. Sprawcy musieli dokładnie obliczyć, ile przejedzie siłą rozpędu, i dokończyli robotę równie tradycyjnymi metodami. Nie wiem, czy chodziło o chip jednego z pasażerów, czy o ładunek, jaki przewoził w otwartym wciąż bagażniku. Samochód był odwrócony, zatrzymał się bokiem do kierunku jazdy. Kierowca zapewne w ostatniej chwili chciał wyminąć napastników, którzy wyskoczyli z kryjówki na poboczu. Na koniec zerknąłem jeszcze w lusterko wsteczne. Zwęglone zwłoki na fotelu pasażera były odwrócone do tyłu, jakby chciał on sięgnąć po shotguna spoczywającego na tylnym siedzeniu. Na moje oko, do skutecznej reakcji zabrakło mu jakieś pół sekundy. To musiało się wydarzyć zeszłej nocy, samochód był już oznaczony przez drony Sztucznej Inteligencji. Po wschodzie słońca przyjedzie po niego „pogrzebowy holownik”, jak kolokwialnie mówiło się na samobieżne pojazdy sprzątające autostradę. Ten widok został ze mną na całą noc. Nie musiałem już nawet sięgać po przygotowane zawczasu narkostymulatory.
Parę godzin później zobaczyłem oświetloną pierwszymi promieniami słońca tablicę, która przywróciła wspomnienie starych, niedocenianych wtedy czasów. Wisiała trzy metry nade mną, przekrzywiona, zardzewiała i w połowie pomazana graffiti. Spomiędzy kolorowych bazgrołów wyłaniał się wyblakły już nieco, ale wciąż magiczny napis WARSZAWA 320 KM.
Pustynia Negew, Izrael
Włączenie telefonów komórkowych zaraz po zetknięciu z ziemią było nieodłącznym elementem liturgii lądowania przez ostatnich kilkadziesiąt lat. Tym razem po wytraceniu prędkości przez samolot nie dało się usłyszeć charakterystycznych dźwięków esemesów i powiadomień, jakie nagromadziły się w czasie lotu. Wprawdzie technologia 6G umożliwiała korzystanie z sieci podczas podróży, ale powyżej ośmiu tysięcy metrów i tak wciąż się zdarzały zakłócenia sygnału. Teraz jednak pasażerom zaczęło już brakować cierpliwości.
– Gibt es ein Signal auf Ihrem Telefon?[3]
– Puis-je utiliser votre téléphone?[4]
– Je ne peux pas allumer[5].
– Kакую сеть выбрать?[6]
– אין לי מושג…[7]
Jeszcze nie otworzyły się drzwi, a już wszyscy wstali z miejsc i zaczęli nerwowo stukać w swoje smartfony i tablety. Żadne z urządzeń nie działało normalnie. Dramatyczne lądowanie sprzed chwili rozrzuciło po podłodze niemal wszystkie bagaże podręczne, kilkoro pasażerów wciąż krwawiło w milczeniu, niektórzy nadal zwijali się z bólu po zderzeniu z ostrymi krawędziami. Ale teraz mało kto zwracał na to uwagę. Nawet obydwie stewardesy stawiły się przy wejściu do kabiny pilotów, żeby ustalić, co się dzieje z zasięgiem. Poza rannymi tylko jedna osoba opierała się temu danse macabre.
– Nie wiem, jaka sieć, i nie pożyczę panu swojego telefonu – odpowiedziała Yaara Alex dość opryskliwym tonem, podnosząc z ziemi plecak i szukając wzrokiem najcenniejszego elementu swojego bagażu: czerwonych bokserskich rękawic Everlasta.
Była bardzo niespokojna, ale to nie twarde lądowanie zrobiło na niej największe wrażenie, tylko powracający coraz częściej sen, który powoli stawał się koszmarem. Wizja dręczyła ją, a nawet doprowadzała do obłędu.
Bardzo często, kiedy ten sen do niej przychodził, w jej życiu następowało później coś dziwnego i nieprzyjemnego. Tym razem sen trwał bardzo długo i był wyjątkowo wyrazisty.
Zachowanie ludzi wokół tylko spotęgowało to wrażenie. Nie musiała niczym dzięcioł dziobać w plastikowy wyświetlacz. Od razu dotarło do niej, że nie ma sygnału. Intuicja kazała jej jak najszybciej wydostać się na zewnątrz.
Samolot powoli się zatrzymał w dokładnie wyznaczonym miejscu i sam zgasił silniki, choć wiele jego funkcji nie powinno już normalnie działać. Mimo awarii uruchamiających się kolejno niczym domino automatyczny wózek ze schodkami trochę jeszcze po omacku, ale wystarczająco precyzyjnie przykleił się do drzwi samolotu, te zaś po lekkim szarpnięciu samoczynnie się otworzyły. W podobnych momentach personel pokładowy zawsze czuwał przy wyjściu, chaos na pokładzie zaburzył jednak dotychczasowy porządek. I to nie tylko na pokładzie fokkera 80.
– Przesuń się, kurwa! – Anakonda odepchnęła niemieckojęzycznego grubasa, który zaczepiał wszystkich naokoło, pytając z przerażeniem, jak może zamówić taksówkę. Następnie uczyniła to samo z dwójką rozwścieczonych bachorów okładających się nawzajem bezużytecznymi tabletami. Chwilę później była już na zewnątrz.
Poczuła na twarzy powiew ciepłego, gęstego powietrza Ziemi Świętej. Od razu dostrzegła za niewielkim terminalem dworca wierzchołki palm, które wydały jej się nienaturalne. Porywiste podmuchy wiatru gwałtownie targały ich czuprynami. Niebo zdążyło już nabrać sinoniebieskiej barwy, ale powietrze cały czas trzymało wysoką pustynną temperaturę. Najdziwniejsze wydawało jej się jednak, że nigdzie w okolicy nie dostrzegła ani jednego człowieka. Urodziła się w tej krainie, znała dobrze jej klimat i kaprysy, ale poczuła coś, co jeszcze bardziej wzmogło jej niepokój. Port lotniczy Owda był dawną bazą Sił Powietrznych Izraela, przed dwoma laty otworzono go ponownie i teraz funkcjonował jako rezerwowe lotnisko obsługujące Ejlat, samotne, najdalej wysunięte na południe miasto w tym kraju. Wszędzie wokół rozciągała się Negew, wielka pustynna kraina zajmująca prawie połowę Izraela.
– Nikt tu po mnie raczej nie wyjdzie – powiedziała do siebie na głos, jak zwykle, żeby dodać sobie nieco animuszu. Po czym zarzuciła rękawice bokserskie na plecy i powolnym truchtem zbiegła po schodach na dół.
Idąc w pojedynkę w kierunku terminala po wielkich betonowych płytach, utwierdzała się w przekonaniu, że to nie jest zwyczajna sytuacja. Szczególnie w Izraelu, gdzie lotniska były objęte szczegółowymi procedurami bezpieczeństwa i jakakolwiek samowola spotykała się z natychmiastową reakcją służb, łącznie z obezwładnieniem i dogłębnym osobistym przeszukaniem, obejmującym także to, za czym Yaara w warunkach dworcowych nie przepadała. Czyli wsadzanie palca w cipę.
Terminal pasażerski lotniska Owda przypominał bardziej blaszany supermarket w Grójcu niż hub lotniczy. Ruch nigdy nie był tu wielki, lotnisko przyjmowało nadwyżki rejsów, z których obsługą nie radził sobie nowoczesny port Ramon na północy pustyni. Dwa puste autobusy zasłaniały wejście do środka, więc dopiero przy samym pawilonie Yaara mogła poszukać wzrokiem dalszej drogi. W życiu przeszła przez kilkaset hal przylotów i odlotów i charakterystyczny lotniskowy gwar stanowił jeden z jej ulubionych odgłosów kojarzących się z podróżą. Ale gwar nie był dobrym określeniem tego, co słyszała w tym miejscu. Z każdym krokiem coraz wyraźniej dochodził do niej hałas, a raczej chaos czy kakofonia ludzkich głosów. W końcu ten odgłos wciągnął wręcz Yaarę do środka. Znalazła się w wąskim korytarzu, który – choć prowadził ledwie do hali odpraw – świadczył o tym, że port widmo ożył ludzkimi emocjami. Uderzyło ją zwłaszcza jedno uczucie płynące z ludzkich gardeł. Agresja.
We kindly request all passengers to stay calm and wait for further instructions[8]. Powtarzana co chwilę przez dworcowe głośniki automatyczna zapowiedź przekazywana spokojnym damskim głosem kontrastowała ze słowną agresją ludzi, która dochodziła z wnętrza budynku. Wściekły tłum wciąż pozostawał niewidoczny, więc z tym większą ciekawością Yaara przyspieszyła kroku.
– Ale pizga wkurwem – powiedziała do siebie, wychodząc z korytarza z zielonymi strzałkami w kierunku napisu PASSPORT CONTROL.
Sytuacja, której stała się świadkiem, była połączeniem komiksowych przygód Asterixa i biblijnej apokalipsy. Ponad trzydziestu ludzi od szesnastego do mniej więcej siedemdziesiątego roku życia krzyczało na siebie w przypływie rosnącej furii. Niektórzy z nich byli o krok od rzucenia się sobie do gardeł. Wokół panował kompletny chaos, tłum wymieszał ze sobą pasażerów z ochroniarzami lotniska, z których część pozostawiała po kątach swoje M16 i nie zwracała już uwagi na procedury bezpieczeństwa. Wszyscy trzymali w rękach swoje smartfony lub tablety.
Yaara, jak zawsze w sytuacji rosnącego zagrożenia, zaczęła myśleć analitycznie. W rogu niewielkiej hali dostrzegła siedzącą na ławce starszą kobietę, która jako jedyna emanowała spokojem. Yaara podeszła do niej, wymijając małżeństwo z dziećmi, które przypatrywały się właśnie, jak matka uderza ojca w twarz otwartą dłonią. Przez chwilę obie panie patrzyły sobie w oczy bez słowa, Yaara nie wiedziała, od czego zacząć. W końcu wypaliła po angielsku:
– Co tu się dzieje?
Starsza kobieta powoli odwróciła głowę w jej kierunku, jakby starała się wybudzić z psychicznego letargu.
– Zostaliśmy odcięci od świata w samym środku pustyni. Nie mamy pojęcia, co się stało, ale nie ma tu żadnej łączności internetowej. Przylecieliśmy z Liverpoolu niecałe dwie godziny temu. – W oczach starszej kobiety widać było rosnące zagubienie wymieszane z pragnieniem, żeby ktokolwiek ją wysłuchał wewnątrz tego chaosu.
– Ale co ich wszystkich doprowadziło do takiej furii?
– Nikt nie umiał nam niczego wyjaśnić. Agresja ogarnęła ludzi mniej więcej po pierwszych dwóch kwadransach. Najpierw wybuchła bójka o ostatnich dziesięć taksówek, które stały przed dworcem. Obsługa lotniska i ochrona nie mają łączności z kimkolwiek poza dworcem. Nikt nie jest w stanie zapanować nad tym, co tu się dzieje.
Yaara Alex spojrzała raz jeszcze na kipiącą wściekłością grupę Brytyjczyków. W kolejnych miejscach doszło do nowych szarpanin niebezpiecznie przypominających bójki. Starsza pani, widząc u Yaary zainteresowanie swoją osobą, nakręciła się i niczym lokomotywa zaczęła energicznie wyrzucać z siebie słowa:
– Od dwóch godzin nikt z nas nie może się połączyć z dziećmi. Wnukami. Rodziną. Pracą. Znajomymi. Ci ludzie nie mają dostępu do najważniejszych plików w swoich telefonach czy komputerach. Czy ty myślisz, że mnie to nie frustruje?!
Yaara spojrzała jeszcze raz na tę nietypową, pozbawioną łączności z cywilizacją społeczność. Agresja walczyła tu z niemożnością samodzielnego oddzielenia się od grupy. Nikt nie miał na tyle odwagi, żeby się odłączyć od tłumu, a zbiorowa bezsilność potęgowała frustrację i gniew. Część osób, ignorując tym razem swoje smartfony, kurczowo trzymała się lotniskowych interaktywnych wyświetlaczy, ale one także odmawiały posłuszeństwa.
– A pani? – dopytywała Yaara. – Ma pani jakiś plan, co dalej?
– Nie mamy nawet dostępu do swoich pieniędzy, więc nie możemy niczego kupić – tłumaczyła z rosnącą irytacją w głosie starsza kobieta. – Nie możemy zamówić taksówki, więc nie mamy jak się stąd nawet wydostać. Nie zostaje nam nic, tylko siedzieć tu i czekać… – Tu już irytacja przemieniła się w furię. – NIE MOŻEMY ŻYĆ, NIE ROZUMIESZ, TY KURWO?!
W tym momencie Yaara poczuła dochodzący z ust staruszki nieprzyjemny zapach, a na jej policzku wylądowała porcja starczej flegmy. Kobieta napluła jej z wściekłością prosto w twarz. Oczy zwęziły się jej przy tym niczym u węża, twarz stężała i przepełniła się nienawiścią. Yaara Alex wiele razy mierzyła się z wściekłością. Na zawodach bokserskich, podczas ulicznych bójek i stadionowych zadym. Nieobca jej była zarówno skrywana pod fałszywymi uśmiechami nienawiść korporacyjnych salonów, jak i desperacka wściekłość zawodowego wojownika schowana za gardą rękawic na ringu. Ale to, co zobaczyła w tym momencie w oczach starszej Brytyjki, przeraziło ją bardziej od wulgarnego splunięcia. Pierwszy raz od naprawdę dawna przestraszyła się i zrobiła krok do tyłu.
W tym momencie nastąpił przełom. Syntetycznie aksamitny głos płynący z głośników wreszcie zmienił treść.
To all passengers. Autonomic bus to Eilat will be ready to transfer in five minutes. Please line up outside of the building. Sorry for the inconvenience[9].
Jednocześnie przy stanowiskach samoobsługi podróżnych zapaliły się zielone światła, co oznaczało, że lotnisko zaczęło przynajmniej w części funkcjonować. Yaara, wycierając z twarzy obrzydliwą ślinę, starała się wyjść jak najszybciej z psychicznego nokautu. Tymczasem w obecnych w hali pasażerów wstąpiła nadzieja. Wszyscy rzucili się do swoich urządzeń mobilnych, licząc, że trwająca od prawie dwóch godzin awaria została wreszcie usunięta. Hala na chwilę zamilkła
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Projekt okładki
Marcin Słociński
Zdjęcie na okładce
ARCANGEL
Opieka redakcyjna
Robert Medina
Daniel Natkaniec
Adiustacja
Aleksandra Pietrzyńska
Korekta
Aneta Iwan
Małgorzata Matykiewicz-Kołodziej
Copyright © by Tomasz Lipko, 2021
Copyright © for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2021
ISBN 978-83-240-8031-1
Znak Horyzont
www.znakhoryzont.pl
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek
